Sztuka uprawiania róż z kolcami - Margaret Dilloway - ebook + książka

Sztuka uprawiania róż z kolcami ebook

Margaret Dilloway

3,8

Opis

Sztuka uprawiania róż z kolcami to pogodna i mądra opowieść o więzach rodzinnych, przyjaźni i prawdziwej pasji, która pozwala rywalizować z najlepszymi.

Gal to przewlekle chora na nerki nauczycielka biologii, która ma nietypowe hobby: krzyżuje z powodzeniem rzadkie i piękne odmiany róż. Wszystko się zmienia, gdy w jej poukładanym i nieco nudnym świecie ląduje niespodzianie jej nastoletnia siostrzenica, spragniona rodzinnego ciepła i poczucia bezpieczeństwa.

Nagle okazuje się, że nie wszyscy ludzie wokół Gal są jej wrogami – być może ona sama pokazywała im tylko kolce. Powoli, krok po kroku świat pokazuje swoje jaśniejsze oblicze: jest szansa na zwycięstwo w zawodach hodowców, pogodzenie się z siostrą, a nawet na miłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (66 ocen)
24
17
14
11
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strony tytułowe

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

The Care and Handling of Roses with Thorns

Przekład:

Anna Jędrzejczyk

Redaktor prowadzący:

Magdalena Moskal

Redakcja:

Anna Milewska

Korekta:

Barbara Turnau

Łamanie:

Edycja

Copyright © 2012 by Margaret Dilloway

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo M, Kraków 2012

Copyright © for the translation by Anna Jędrzejczyk 2012

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.

This edition published by arrangement with G.P. Putnam’s Sons, a member of Penguin Group (USA) Inc.

ISBN 978-83-7595-574-3

Wydawnictwo M

ul. Kanonicza 11, 31-002 Kraków

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

www.mwydawnictwo.pl

www.ksiegarniakatolicka.pl

Publikację elektroniczną przygotował

Dedykacja i motto

Dla Deborah — za inspirację

Dla Keitha — za wiarę

Niektórzy ciągle narzekają na róże, że mają kolce.

Ja jestem wdzięczny za to, że kolce mają róże.

Alphonse Karr

Wielki poradnik hodowli róż[...] — Marzec

Wielki poradnik hodowli róż Winslowa Blythe’a

(wydanie dla południowej Kalifornii)

Marzec

W tym miesiącu zobaczysz wreszcie efekty drastycznego przycinania róż w lutym. Czasem odrobina surowości potrafi zdziałać cuda. Ci, którzy hodują róże w szklarniach, już na początku miesiąca mogą się spodziewać pierwszych kwiatów. Pozostali muszą poczekać na koniec marca.

Już prawie wiosna. Twoje róże będą teraz wymagały porządnego odżywienia po ciężkiej zimie. Na dobry początek możesz użyć zwykłego nawozu, żeby zapewnić roślinom zdrowe i piękne liście.

W tym miesiącu, kiedy tylko ustaną zimowe deszcze, masowo zaczną się też pojawiać pierwsze wiosenne szkodniki. Zwolennicy uprawy organicznej będą musieli wstawać wcześnie, by usunąć ze swoich róż ślimaki. Dla ochrony przed mszycami polecam biedronki lub regularne obmywanie róż. Trutki powinny być używane zgodnie z instrukcją. Pamiętaj, aby trzymać je z dala od dzieci i wszelkich futrzaków.

1.

1.

Przez moment wydaje mi się, że popełniłam błąd. Pęseta zatrzymuje się na chwilę, drżąc nad żółtą różą. Zdążyłam już usunąć płatki, aby odsłonić pręcik, który uwolni pyłek z rośliny ojcowskiej, ale czy to na pewno jest ta róża, którą sobie wcześniej przygotowałam? Czy nie miałam przypadkiem użyć tej białej z płatkami o lekko pomarańczowym zabarwieniu, której kwiaty przypominają stokrotkę? Rośliny rodzicielskie oznaczone są tylko kodami: G120 i G10. Sprawdzam jeszcze raz w moim notatniku. G120. G10. Zawsze zapisuję takie informacje, kiedy krzyżuję kwiaty. Dzięki temu mogę odtworzyć wynik albo ulepszyć go poprzez inną krzyżówkę. Moja pamięć nie spisuje się ostatnio najlepiej, chociaż nie chcę się głośno do tego przyznać. Poprawiam lampę, uspokajam drżące ręce i kontynuuję.

Zajmuję się hodowlą róż, nie tylko ich uprawą. Większość miłośników róż jedynie uprawia róże udoskonalone przez innych. Ja tworzę nowe odmiany. Nie jest to zajęcie, któremu oddaję się dla zabawy, a na pewno nie tylko dla zabawy. Większość ludzi ten rodzaj rozrywki określiłaby raczej jako nudną dłubaninę. Cóż, nie jestem taka jak większość ludzi. Róże są moim hobby, moim powołaniem. Mam nadzieję, że któregoś ranka znajdę w szklarni tę jedyną różę, wartą pierwszej nagrody, odejdę z pracy i będę mogła całkowicie poświęcić się kwiatom. Moja pasja skłoniła mnie do rozkopania pięknego, zadbanego trawniczka i zastąpienia go dzikim, kolczastym kłębowiskiem. Wspólnota mieszkaniowa dawno by mnie za coś takiego wykopała.

Trzeba być przynajmniej lekko stukniętym, żeby chcieć zrobić to, co ja mam zamiar osiągnąć, a mianowicie stworzyć zupełnie nową różę Hulthemia i wprowadzić ją na rynek; taką, która będzie nagradzana za zapach i charakterystyczne ubarwienie. Jeśli uda mi się ją wyhodować, pojadę z nią na jedną z mniejszych wystaw różanych. Gdyby tam zdobyła nagrodę, może nawet odważyłabym się wziąć udział w jakiejś większej imprezie, takiej jak ta towarzysząca zjazdom Amerykańskiego Towarzystwa Różanego. Zdobycie przez moją różę tytułu królowej byłoby sukcesem na miarę zdobycia tytułu miss Ameryki przez podrzędną modelkę. Dałoby mi to pewność, że warto postarać się o drogi patent na nią — jakieś dwa tysiące, plus honorarium dla prawnika.

Moim największym marzeniem jest jednak przyjęcie mojej róży do ogrodów testowych Amerykańskiego Towarzystwa Różanego. Polega to na tym, że kilka wybranych nowych odmian trafia do ogrodów o różnych warunkach klimatycznych i przez dwa lata ocenia się, jak sobie tam radzą. Potem towarzystwo wybiera z nich jedną lub dwie odmiany — najlepsze z najlepszych.

Jak duże mam szanse? Cóż, wielkie firmy o nieskończonych zasobach finansowych co roku tworzą setki tysięcy nowych odmian. Tylko dwie lub trzy z nich trafiają ostatecznie na rynek. Biorąc pod uwagę, że ja, Galilee Garner, amatorka z wielkim podwórzem i — w najlepszym wypadku — kilkoma setkami nowych odmian, chcę konkurować z profesjonalnymi hodowcami, chyba nie wygląda to za dobrze...

Jednak w tej konkurencji liczy się coś innego — szczęście. Nie da się przecenić jego znaczenia. To działa jak loteria. Czasem osoba, która zapłaciła za swój los dolara, zgarnia wszystko, podczas gdy ktoś inny gra za sto dolarów tygodniowo i odchodzi z niczym. Weźmy na przykład człowieka, który wyhodował różę herbatnią Dolly Parton w swojej piwnicy w Michigan. Miał w hodowli całe mnóstwo różnych hybryd, wśród których pewnego dnia znalazł małą, brzydką, pomarańczowo-czerwoną siewkę, której pierwszy kwiat zamiast spodziewanych dwudziestu płatków poszczycić się mógł jedynie dwunastoma. Kiedy już zaciskał palce na siewce, by ją wyrwać, przyszło mu na myśl, żeby ją powąchać. Zapach był niesamowity, zostawił ją więc w spokoju. Kwiat rozrósł się przepięknie do sześćdziesięciu płatków, będących inspiracją dla nazwy, i stał się jedną z najbardziej popularnych róż w historii. Wydaje mi się, że człowiek ten zbił na tym niezły majątek. A wszystko dzięki szczęściu.

Moje róże wymagają mnóstwa szczęścia. Nie wybrałam odmiany łatwej do hodowania, takiej, jaką bez problemu można znaleźć w centrach ogrodniczych albo hipermarketach. Zakochałam się w różach Hulthemia. Są wymagające i nieugięte, radzą sobie świetnie, o ile zapewni im się warunki niemal niemożliwe do stworzenia. Jak każdy hodowca, mam własne metody, własne receptury na nawozy, własne przyzwyczajenia. Temperatura jest dla mnie tak ważna, jak dla lodziarza na Saharze, choć wiem, że kiedyś moje szczęśliwe kwiaty będą musiały sprawdzić się w różnych niesprzyjających warunkach. Dostarczam im dokładnie takich ilości wody i nawozu, jakie są im potrzebne, o ściśle określonych porach. Kiedy pojawia się grzyb, atakuję go, nim zdąży rozprzestrzenić się na inne rośliny. Wypuszczam biedronki, żeby zjadały mszyce, małe, wstrętne, zielone robale, które były plagą róż jeszcze przed Mojżeszem. I dopóki nie pojawi się nic innego, co mogłoby im zaszkodzić, rosną pięknie.

Wymagające i nieugięte. Świetnie radzą sobie w ściśle określonych warunkach. Ten opis jest równie trafny w odniesieniu do mnie. Może właśnie dlatego tak bardzo lubię te róże. Jeden z moich uczniów użył dokładnie tych słów — wymagająca i nieugięta — na stronie z ankietami na temat nauczycieli, którą założył doktor O’Malley, nasz dyrektor. Idiotyczny pomysł — to tylko kolejne miejsce, gdzie każdy jest ekspertem od wszystkiego. Wyobrażam sobie dyrektora i tych wszystkich rodziców popijających kawę i cmokających z dezaprobatą: „A ta Garner? Ta to się nigdy nie nauczy...”.

Nieugięta. Byłam pod wrażeniem, że ten anonimowy uczeń wybrał akurat to słowo i tak trafnie mnie opisał. Może gdyby zamiast wymyślać, jak opisać tego czy innego nauczyciela, zajął się nauką biologii, toby ją zdał... Zakładam, że ten uczeń to chłopiec, ponieważ w dopisku przeczytałam jeszcze: „Ciągły PMS. Dałaby sobie spokój”. Kobiety są wyjątkowo wyczulone na takie rzeczy.

Ludzi przeważnie zaskakuje moje różane hobby. Wyglądam chyba raczej na kogoś, kto ma w piwnicy tajne laboratorium albo salę tortur, a nie ogród różany. Róże są eleganckie, delikatne i słodko pachną; ja taka nie jestem. Gdyby postawić mnie w rzędzie, jak na rozpoznaniu, z resztą nauczycieli, czy ktokolwiek wskazałby mnie jako potencjalną miłośniczkę róż?

Nikt. Wybraliby raczej Darę, nauczycielkę sztuki, z lokami jak u Botticellego. Ewentualnie panią Wingate, anglistkę, której lekkie plisowane spódnice kojarzyć się mogą z zachodzącymi na siebie płatkami róż. Nikt nie wskazałby mnie — zbyt bezpośredniej, świdrującej każdego bezlitosnym spojrzeniem oczu ukrytych za szarymi, przyciemnianymi szkłami. Wyglądam raczej jak niezbyt wesoły ogrodowy gnom.

Jestem niska, ponieważ już w dzieciństwie cierpiałam na niewydolność nerek — mierzę niecałe metr pięćdziesiąt. Nigdy nie określano mnie mianem ładnej; nie mogłam liczyć na więcej niż: „Wyglądasz nawet korzystnie, biorąc pod uwagę okoliczności”. Moja twarz zawsze jest lekko opuchnięta. Nie mam promiennej skóry, ale przynajmniej dzięki skrupulatnemu stosowaniu kremu i kapelusza ustrzegłam się piegów od słońca.

Jeśli jednak przyjrzeć się różom nieco dokładniej, nietrudno zgadnąć, co mnie w nich pociąga. Kwiaciarze pozbawiają je kolców, aby klienci nie pokłuli sobie rąk, a niektórzy hodowcy specjalnie tworzą odmiany o gładkiej, pozbawionej kolców łodydze. Osobiście nigdy nie odarłabym swoich róż z kolców. Kocham je z kolcami i całą resztą. To ludzie powinni uważać.

Mieszkam w Santa Jimenez w środkowej Kalifornii, niedaleko San Luis Obispo. To świetne miejsce do uprawy róż — ze stosunkowo łagodną zimą i wczesną, ciepłą wiosną. W okolicy znajdują się przeróżne domy — od małych domków, przez niewielkie gospodarstwa, po ogromne rezydencje, w których mieszka wielu naszych uczniów.

Mój dom stoi na długiej prostokątnej działce na obrzeżach miasta. Wolałabym działkę bardziej kwadratową, żeby sąsiedzi nie byli tak blisko. To zupełnie inne miejsce niż Encinitas w południowej Kalifornii, gdzie dorastałyśmy z siostrą. Tam działki były nie większe od znaczka pocztowego — można było powiedzieć sąsiadce „na zdrowie!” za każdym razem, kiedy kichnęła. Moi rodzice wciąż mieszkają w tym samym domu z trzema sypialniami, który kupili dawno temu za jakieś śmieszne pieniądze.

Dochodzi mnie głuche pukanie do winylowych drzwi. Szklarnia jest winylowa, bo nie stać mnie na razie na szklaną. Poprawiam okulary na wilgotnym od potu nosie i mówię: „proszę”. Nieszczególnie obawiam się obcych. Jestem sama na tyle długo, że nauczyłam się martwić tylko o to, co faktycznie znajduje się przede mną.

To Dara, moja przyjaciółka. Stuka lekko w jasnożółty zegarek.

— Nie jesteś gotowa.

Jej kręcone włosy związane są w kucyk. Ja natomiast odgarniam z czoła brązową grzywkę, żeby nie wchodziła mi do oczu. Spotkałyśmy się w pokoju nauczycielskim w szkole św. Marka prawie trzy lata temu, kiedy Dara przyszła u nas uczyć. Poprosiłam ją, żeby pomogła mi namalować hulthemię, którą staram się wyhodować, ponieważ moje własne szkice są niewiele lepsze od prehistorycznych rysunków naskalnych. W odpowiedzi dostałam akwarelę tak cudną, że oprawiłam ją i powiesiłam w sypialni. Później Dara spytała, czy mogłaby zobaczyć więcej moich róż, i zaczęła przychodzić do mojego ogrodu szkicować. Poprosiła mnie też o zdjęcia DNA do któregoś ze swoich projektów. Nie minęło dużo czasu, kiedy zaczęła mnie ciągać po kinach artystycznych; ja z kolei zabierałam ją na niezbyt ambitne filmy i popcorn. Przez lata nasza znajomość się zacieśniała i teraz Dara jest moją najlepszą przyjaciółką.

Dziś w mojej szklarni jej twarz nabiera czerwonego koloru, a sądząc po plamach na ciemnoniebieskiej jedwabnej koszuli, zaczyna się pocić. Marzec jest w tym roku nadzwyczaj upalny, jak to się czasem zdarza na południu Kalifornii, ale ja nie zauważyłam tego nawet w szklarni, w której przecież jest jeszcze gorzej. W naszym regionie temperatury w lecie dochodzą do niemal czterdziestu stopni Celsjusza, więc jesteśmy przyzwyczajeni do klimatyzacji. Skutek jest taki, że wielu ludzi takich jak Dara odzwyczaja się od prawdziwego powietrza, szybko się przegrzewa i nie może normalnie funkcjonować. Ludzie nie powinni żyć w tak ściśle kontrolowanych warunkach klimatycznych. Ja trzymam się temperatury tak naturalnej, jak tylko się da, biorąc pod uwagę mój stan zdrowia.

— Przerywasz mi w najbardziej kluczowym momencie — mówię, mimo że właściwie już kończę. — Tworzę właśnie moje nowe różane dziecko.

Dara twierdzi, że róże są dla mnie freudowskim substytutem życia miłosnego. Mówię jej wtedy, że nie mogę tęsknić za czymś, czego nigdy nie miałam.

— Gotowa? — Dara wygląda, jakby miała zaraz zemdleć, więc popycham w jej stronę po betonowej podłodze drugi stołek na kółkach.

Mogłaby być moją siostrą bliźniaczką, gdyby bliźnięta stanowiły swoje dokładne przeciwieństwa. Ja jestem mała, ona wysoka. Ja jestem chuda, skóra wręcz wisi na mnie, postarzając mnie o dwie lub trzy dekady, a ona jest umięśniona i ma jędrną skórę. Moje włosy są niemal czarne, jej kolor to ten z natury złoty blond, który ludzie zawsze nieskutecznie starają się uzyskać za pomocą farby. Jeśli dodamy jeszcze, że ona jest nauczycielką sztuki w prywatnej katolickiej szkole, w której obie uczymy, a ja jestem nudną nauczycielką biologii — tworzymy idealne jin-jang. Jedyną naszą cechą wspólną jest rozmiar stopy — obie nosimy numer czterdzieści dwa. Tak duże stopy wyglądają dużo lepiej przy jej wzroście, nawet ja — przy moim braku zmysłu artystycznego — to dostrzegam.

Oczywiście Dara nigdy nie założyłaby moich praktycznych tenisówek, ja natomiast najpewniej zabiłabym się, gdybym próbowała nosić jej szpilki z czubem, które zachwyciłyby każdą wiedźmę.

— To są buty, które pokazują w programie Jak się nie ubierać — brzmi zawsze jej odpowiedź.

— No właśnie, Jak się nie ubierać, więc oni tam radzą, żeby ich nie nosić — drażnię ją. — Poza tym nie wierzę w kablówkę. Jest droga, a życie za krótkie. — W odpowiedzi Dara przewraca oczami, jakby była moją nastoletnią siostrą, a nie o cztery lata młodszą koleżanką z pracy.

— Spóźnisz się. — Opiera łokcie na stole, kierując twarz w stronę wentylatora. — Dziwię się, jak ty tu możesz wytrzymać.

— Mogę przecież pojechać sama. — Przenoszę pręciki do szklanego pojemniczka. Później ich główki wytworzą pyłek, który zbiorę i przeniosę na roślinę matkę.

Kiedy już to zrobię, zostawię ją w spokoju. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, na jesieni róża dojrzeje i wyda owoc, zawierający nasiona. Przetnę torebkę nasienną i umieszczę je w torfie, a następnie wstawię do lodówki, aby przeszły w stan utajenia. Na wiosnę posieję je, a z tej nowej odmiany, mam nadzieję, wykiełkuje wspaniała nowa róża z najlepszymi cechami obojga rodziców.

Matką jest intensywnie różowa hulthemia o sercu rozświetlonym żywą czerwienią, rozlewającą się w kierunku płatków. Hulthemie nie są szeroko znane, są odmianą stosunkowo nową i jedną z najtrudniejszych w uprawie. Większość amatorów nawet nie bierze się za ich hodowlę. Kwiaty są okrągłe jak u zwykłej róży, ale po otwarciu odsłaniają żółty pręcik i charakterystyczną ciemną plamkę w samym sercu. Nie jest to może najpiękniejsze określenie koloru, ale tak właśnie opisują go hodowcy. Plamki są zazwyczaj czerwone, ale mogą przyjmować również barwę od ciemnoróżowej przez fioletową po pomarańczową. Zawsze są ciemniejsze od otaczających płatków.

Jeżeli komuś wydaje się, że hulthemie różnią się od innych róż, to dlatego, że faktycznie są inne. Nie są prawdziwymi różami. Odmiana ta jest hybrydą kwiatów zwanych Hulthemia persicas, które Persowie z powodu dziko wijących się, kolczastych pnączy uważali za chwasty. W 1836 roku uwagę hodowców zwróciła przypadkowa hybryda hulthemii, rosnąca w Ogrodzie Luksemburskim w Paryżu. Zapragnęli oni uzyskać czerwone serce także u zwykłych róż.

Osiągnięcie tego celu zajęło sto czterdzieści dziewięć lat. Pierwsze hulthemie, w tym ta paryska, były mało atrakcyjne i niepłodne. Dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych przełomu dokonał Anglik, Jack Harkness. Jego przyjaciel Alec Cocker doszedł do wniosku, że skoro kwiat mógł powstać przez przypadek, może też równie dobrze zostać wyhodowany. Sprowadził więcej nasion hulthemii z Iranu i dał część Harknessowi. Jemu właśnie w 1985 roku w końcu udało się wyhodować pierwszą płodną odmianę hulthemii — Tigris. Te wczesne odmiany wysiłkiem wielu innych hodowców zostały skrzyżowane z prawdziwymi różami i dzięki temu mamy w końcu to, co mamy.

Żeby spodobać się przeciętnemu hodowcy, hulthemia powinna szczycić się pewnymi ważnymi cechami. Ludzie marzą o krzewach różanych, które nie zajmą im całego niewielkiego podwórka. Chcą także, by ich kwiaty pachniały, przy czym idealnie byłoby, gdyby róża kwitła kilka razy w sezonie. Wielokrotne kwitnienie współczesnych róż udało się uzyskać dopiero niedawno, dzięki krzyżówce z różami chińskimi. A Francuzi zaczęli krzyżować róże europejskie z chińskimi już w 1798 roku. Jak zwykle więc klient oczekuje niemożliwego i to najlepiej po dyskontowej cenie.

Jak na razie taka hulthemia nie istnieje. Ten, kto zdoła stworzyć przyjazną ogrodnikowi odmianę i wprowadzi ją na rynek, zbije na tym fortunę. Jej (ponieważ to ja planuję wygrać ten wyścig) imię po wsze czasy trwać będzie w pieśniach różanych bardów.

Najtrudniej uzyskać zapach. We współczesnych odmianach już się go prawie nie spotyka, hodowcy bowiem skupiali się przeważnie na wytrzymałości i odporności na choroby, a poświęcili w zamian woń kwiatów. Dzięki temu mogą teraz rozsyłać róże po całym świecie, nie zważając na pory roku.

Zapach wydaje się pojawiać przypadkowo, nie zawsze związany jest z genem recesywnym, nie zawsze daje się przewidzieć. Na przykład, jeśli wystąpił dwa pokolenia wstecz, niekoniecznie musi wystąpić w trzecim. Ponadto róże mające tę cechę często są delikatniejsze, więc przeciętnemu hodowcy raczej nie będzie na nich zależało.

Ja mam przed sobą wielokrotnie kwitnącą hulthemię, piąte pokolenie rośliny, którą stworzyłam, przez pięć lat krzyżując jej przodków. W zeszłym roku kwitła na wiosnę, w lecie i jesienią, wydając jeden kwiat za drugim. Zamierzam w przyszłym miesiącu zabrać ją na wystawę w San Luis Obispo. Jeszcze jej oficjalnie nie nazwałam. Dla mnie to jak na razie tylko G42, pomarańczowa hulthemia z czerwonym środkiem. W tym roku mam także nadzieję uzyskać zapach. Jeśli dostanie się do konkursu, nazwę ją Gal.

Róża ma status ściśle tajnej i zajmuje specjalne miejsce w szklarni, którą mój ojciec, emerytowany budowlaniec, zmontował z gotowych części, kiedy tu był pięć lat temu. Mam tu stoły do pracy, przystosowane do mojego skromnego wzrostu, i stołki na kółkach. Nie wpuszczam do środka pszczół, ale kilka — podobnie jak mszyce — zawsze się jakoś prześlizgnie. Nie są moimi sprzymierzeńcami; tylko ja mogę zapylać moje róże — szalona pani naukowiec.

Zawsze taka byłam, począwszy od chwili, kiedy w wieku kilkunastu lat wyhodowałam pierwszą różę w ramach szkolnego projektu naukowego. W ciągu jednego sezonu połknęłam bakcyla. Zamieniłam garaż rodziców w prawdziwe centrum hodowlane. Mimo że żadna z odmian, które wtedy stworzyłam, nie nadawała się na wystawę, nie mogłam przestać. To okropnie uzależnia.

Teraz, z zapoconą Darą u boku, czyszczę pęsetę sterylnym wacikiem i alkoholem i odkładam ją do pudełka, gdzie grzechocze razem z innymi.

— Ale skoro już tu jesteś, równie dobrze możesz mnie odwieźć.

Dara szczerzy się i robi balona z różowej gumy.

— Przecież nie możesz sama wracać do domu.

Uśmiecham się do niej i daję jej lekkiego kuksańca w ramię.

— Dzięki, dziewczyno. — Nie wiem, co bez niej zrobię, jeśli kiedykolwiek będzie miała własne życie.

— Lepiej się zbierajmy. — Przekłada butelkę z wodą z jednej ręki do drugiej. Na pewno chciałaby się napić, ale pamięta, że nie mogę przyjmować żadnych płynów przed zabiegiem, więc też tego nie zrobi. Jest na to zbyt uprzejma; nie powinna taka być. A jednak nie zachęcam jej, by się napiła, bo na pewno wzmogłoby to moje pragnienie. Mam sucho w ustach i przecieram dłonią spękane wargi.

Wskazuję na czarny notes leżący na stole.

— Dziś przyjeżdża Brad. Przypomnij mi, żebym zostawiła mu klucz pod wycieraczką.

Brad jest rozgrywającym naszej drużyny futbolowej, miotaczem drużyny bejsbolowej, przewodniczącym samorządu szkolnego, a także — co trudno pojąć — najlepszym uczniem z biologii w grupie zaawansowanej, którą prowadzę. W ramach wymaganych przez szkołę prac społecznych pomaga mi przy różach. Brad jest oczywiście moim ulubionym uczniem, a czasem wręcz jedynym powodem, dla którego w ogóle wchodzę do klasy.

Ma zdolność zapamiętywania nazw łacińskich, królestw i podkrólestw, typów i podtypów oraz taksonów. Przychodzi mu to z taką łatwością, z jaką mali chłopcy zapamiętują statystyki bejsbolowe. Zwraca uwagę na szczegóły, co bardzo cenię. Nasze umysły pracują w podobny sposób, choć nigdy bym mu tego nie powiedziała. Zastanawiałam się nawet, czy nie nazwać róży jego imieniem, ale doszłam do wniosku, że to nie najlepszy pomysł — kwiaty rzadko noszą męskie imiona. Żaden mężczyzna nie kupi przecież swojej żonie bukietu róż „Brad”...

To przez uczniów takich jak Brad w ogóle zajęłam się nauczaniem — kształtowaniem młodych umysłów i całą resztą. To wszystko jest bardzo przyjemne, pod warunkiem że umysły zechcą być kształtowane. To plus dwa miesiące wakacji, plus praca przed południem sprawiły, że nauczanie wydawało mi się idealnym zajęciem. Mam wystarczająco dużo czasu dla róż, nie wspominając o moich problemach.

— Chodź — mówi Dara, wyciągając rękę, by pomóc mi wstać, choć osobiście uważam, że to jej przydałaby się pomoc, skoro włożyła tak niepraktyczną, niemożliwie wąską spódnicę ołówkową.

— Jestem niemal pewna, że twoja spódnica kłóci się z polityką szkoły. — Wstaję, a Dara chwiejnym krokiem zmierza w stronę drzwi.

Przewraca oczami, po raz kolejny strzelając gumą do żucia.

— To się nazywa styl. Powinnaś kiedyś tego spróbować.

— Forma musi podążać za funkcją, Daro. Nauczycielka sztuki powinna o tym wiedzieć.

Zamykam drzwi szklarni i przekręcam klucz. Za płotem widzę sąsiadkę, starą panią Allen, podlewającą trawnik. W czarnej jedwabnej podomce i słomkowym kapeluszu w tym samym kolorze wygląda, jakby ją wycięli z filmu niemego. Ze swojego miejsca widzę też czerwone rozcięcie, które jest jej ustami. Unoszę rękę, by jej pomachać. W odpowiedzi ona już niemal unosi swoją, kiedy nagle przypomina sobie, kim jestem, i czym prędzej opuszcza ją, krzywiąc się. To dzięki jej uprzejmości śmierdzący organiczny nawóz dla róż, którego użyłam w zeszłym roku, sprowadził do mnie w gości policję. Dzieci sąsiadów nazywają ją starą wiedźmą. Gdybym była dzieckiem, pewnie też bym tak o niej mówiła. Ciekawe, jak te dzieciaki przezywają mnie? Różana wariatka?

Posyłam Darze uśmiech i wślizguję się na przednie siedzenie auta.

Mimo znajomości procedury Dara nalega, że zostanie w poczekalni. Po rejestracji czeka mnie przejście przez siedem kręgów piekielnych wszelkich środków ostrożności. Założą mi te wszystkie opaski na nadgarstki — przypominające te, których używa się do znakowania dzikich zwierząt. Chociaż z drugiej strony, chyba nikt nie winiłby mnie za ewentualną ucieczkę stamtąd. Od dzieciństwa szpital jest właściwie moim drugim domem — nic dziwnego po dwóch przeszczepach nerki i latach dializowania.

Ta mała od papierów w rejestracji musi być nowa, nigdy wcześniej jej tu nie widziałam. Teraz zatrzymuje się przy wpisywaniu mojego nazwiska.

— Galilee Garner? — ledwie jest w stanie to wymówić.

— Zgadza się. — Opieram się wygodniej na krześle. — Może mi pani mówić Gal.

Rodzice postanowili uraczyć mnie imieniem Galilee po swojej hipisowskiej podróży do Ziemi Świętej w latach siedemdziesiątych — najwyraźniej zainspirowali się Morzem Galilejskim.

Już kiedy miałam dwa lata, stało się jasne, że nie był to najtrafniejszy wybór. Melodyjne Galilee pasowałoby do uroczej dziewczynki w różowej sukieneczce z kokardkami — cóż, czyli nie do mnie. Więc od tamtej pory wszyscy mówią do mnie Gal.

Moja starsza siostra, Becky, miała więcej szczęścia. Nikt nigdy nie przekręcił jej imienia ani nie prosił o jego powtórzenie.

— Dobrze się czujesz? — pyta kobieta za biurkiem, zaniepokojona wyglądem mojej skóry, zmęczonymi oczami i bliznami na przedramionach.

Kiwam głową. Pracownicy szpitala, którzy mnie nie znają, zawsze tak samo nerwowo reagują na mój widok. Kiedy przyjeżdżam na pogotowie, wszyscy przepuszczają mnie na początek kolejki, nawet jeśli ktoś inny przywiózł w przenośnej lodówce własną nogę. Cóż, najwyraźniej wiecznie wyglądam, tak jakby wisiało nade mną fatum, jakby ścigało mnie straszne przeznaczenie.

Kobieta zadaje mi te wszystkie standardowe pytania o miejsce urodzenia, ubezpieczenie i tak dalej.

Dziś w poczekalni oprócz mnie siedzą starsza pani o włosach przypominających różową watę cukrową i brzuchaty facet w średnim wieku, któremu co chwila się odbija. Zastanawiam się, czy te włosy specjalnie są takie różowe, czy miały być rude, ale farba się nie sprawdziła.

Jest też, oczywiście, Mark Walters, starszy facet, który najwyraźniej zapomniał okularów i teraz trzyma numer jakiegoś magazynu motoryzacyjnego tuż przed nosem. Wszyscy tu nazywają go Markiem Twainem z powodu wielkich białych wąsów i bujnej siwej czupryny, choć według mnie bardziej przypomina Einsteina. Zawsze ubiera się na biało, jakby uważał się za anioła. Dziś ma na sobie białe dżinsy i koszulkę w serek, odkrywającą nieco jego owłosioną klatkę piersiową. Lepiej by było, gdyby się tak nie odsłaniał. Poza tym, nawet siedząc w drugim końcu pomieszczenia, czuję zapach jego płynu po goleniu. Aż mnie nos swędzi.

Jakby właśnie poczuł na sobie moje spojrzenie, podnosi wzrok znad gazety i puszcza do mnie oko. Nie peszy mnie to. Zawsze twardo patrzę ludziom w oczy, zwłaszcza moim uczniom. Przychodzi po niego pielęgniarka. To siostra Sonia, duża Rosjanka, która wydaje się czerpać ze swojej pracy tyle radości, co grabarz.

— Wygląda pan na zdrowego jak ryba, panie Walters! — szczebiocze.

Otwieram szeroko oczy ze zdumienia.

— Chyba taka, którą ktoś wyłowił z wody i zostawił na brzegu... — Jego głos jest szorstki, a oddech dość ciężki. Wstaje powoli z jej pomocą.

Mark. Mark jest tutaj, ponieważ nie brał leków na nadciśnienie, zbyt zajęty pochłanianiem krwistych steków, zakrapianych odpowiednimi trunkami. Najpierw współpracy odmówiła mu wątroba; zrobiono mu przeszczep. Teraz, ponieważ siadły mu także obie nerki, znalazł się na liście osób oczekujących na przeszczep nerki. I właśnie mnie na niej wyprzedził.

Urodziłam się z refluksem. Oznacza to, że przejście między nerką a pęcherzem nie zamykało się tak, jak trzeba. Mama nie mogła nadążyć ze zmianą pieluszek. Skutkiem tego były ciągłe infekcje pęcherza, a potem nerek. Zanim lekarze w końcu doszli do tego, co jest nie tak, jednej nerki już prawie nie było. Miałam wtedy cztery lata, a moja druga nerka była na dobrej drodze, żeby podzielić los pierwszej, co nastąpiło, kiedy skończyłam dwanaście lat. Pierwszym dawcą była moja mama — ta nerka służyła mi dwanaście lat. Drugą dostałam od ofiary wypadku, kogoś, kto po prostu zaznaczył odpowiednie pole w swoim prawie jazdy. Ta wytrzymała tylko cztery lata, potem mój organizm ją odrzucił. Od ośmiu lat jestem na dializach.

Dializa oczyszcza krew, tak jak zrobiłaby to nerka. Podpina się do żyły maszynę i krew jest przez nią przepompowywana. Są różne rodzaje dializ; tę moją trzeba powtarzać co drugi dzień. Można się dializować zarówno w nocy, jak i w ciągu dnia. Ja wolę w nocy, bo tak jest łatwiej i mogę spać. Jeśli nie przeprowadzi się dializy w odpowiednim czasie, człowiek czuje się, jakby miał grypę, a mózg nie może pracować na wysokich obrotach. Jeśli zupełnie zaprzestanie się dializowania, wszystkie organy się w końcu wyłączają i człowiek umiera.

Ponad pół miliona Amerykanów wymaga dializowania. Teoretycznie ludzie mogą w ten sposób żyć bardzo długo. Tak naprawdę o tym, jak długo to trwa, decydują pozostałe problemy danego pacjenta. W pierwszym roku dializowania umiera dwadzieścia procent pacjentów, połowa z nich w ciągu pierwszych trzech miesięcy. Ci ludzie prawdopodobnie mają także inne, nawet bardziej naglące problemy, takie jak nadciśnienie czy cukrzyca, i często to właśnie one powodują niewydolność nerek. Infekcje to osobny problem; system immunologiczny praktycznie nie istnieje, więc nawet drobne przeziębienie może stać się śmiertelnie poważnym problemem.

Z każdym kolejnym rokiem dializowania prawdopodobieństwo śmierci coraz bardziej wzrasta. Drugi rok przeżyje sześćdziesiąt cztery procent pacjentów, piąty — jedna trzecia. Dziesiątego roku dializowania dożyje jeden na dziesięciu chorych.

Ja powoli zbliżam się do tej ostatniej grupy.

Niezwykle istotne jest więc, by dostać nerkę tak szybko, jak to możliwe, ale niestety narządów nie wystarcza dla wszystkich. Ludzie jakoś nie ustawiają się w kolejce do oddania nerki, tak jak do oddania krwi.

Dziś przyjechałam do szpitala na badanie przepływu krwi, które ma pokazać, jak dobre warunki będzie miała nowa nerka. Lekarze nie chcą dawać nerki komuś, kto ją zmarnuje, bo nie będzie mógł jej zaopatrzyć w odpowiednią ilość krwi.

Zajmuję miejsce w poczekalni. Wraca po mnie ta sama pielęgniarka.

— Gotowa, panno Garner? — pyta i zaraz odchodzi.

Próbuję wymyślić jakiś żart, żeby ją rozśmieszyć, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Widuję siostrę Sonię od pięciu lat — nigdy nie zdarzyło jej się skomentować nic oprócz mojego ciśnienia i tętna.

Postanawiam, że mam to gdzieś, ją i Marka też. Nic mnie to nie obchodzi. Idę za nią, powłócząc nogami, boleśnie świadoma tego, że jestem w nie lepszej formie niż Mark, choć on jest starszy ode mnie o co najmniej trzydzieści lat.

2.

2.

Kiedy Dara odwozi mnie do domu, jest ciemno i chłodno. Kalifornijski chłód. Niektórzy ludzie przy takiej pogodzie noszą krótkie spodenki; ja mam na sobie ciepłą kurtkę. Ręce trzymam splecione. Unikamy rozmowy o badaniu. Zazwyczaj nie rozmawiamy o tym, jak poważny jest mój stan. Jeśli miałabym tracić czas na te bzdury, byłabym jeszcze większym kłębkiem nerwów niż teraz. Mimo wszystko odzywam się.

— Jeśli będzie trzeba to powtórzyć, to pewnie niedługo.

Angiografia rezonansu magnetycznego, którą dopiero co przeszłam, przypominała raczej średniowieczną torturę niż współczesne badanie medyczne. Najpierw wstrzyknięto mi środek cieniujący, potem przypięto mnie do ramy i wsunięto do maszyny. Okazuje się, że mam lekką klaustrofobię, bo już po chwili zaczęłam nerwowo wciskać guzik, aby zasygnalizować, że coś jest nie tak. Podano mi środek uspokajający, więc ostatecznie udało mi się wytrzymać nieruchomo te dziewięćdziesiąt minut przy odgłosach obracającej się maszyny. Leżałam, licząc na to, że w pomieszczeniu nie ma nic metalowego, co mogłoby zacząć fruwać. Przetrwałam tylko dzięki temu, że udało mi się wyobrazić sobie, jak krzyżuję moje róże. Podziałało. Wymyśliłam nawet nową kombinację rodzicielską, którą wypróbuję, kiedy będę mieć jesienią nowe nasiona.

— Dałaś radę. Zawsze tak jest. — Dara zerka na mnie.

Skręcamy w moją ulicę. Cieszę się, widząc wysłużoną czerwoną hondę zaparkowaną przed domem i światło w szklarni. W środku widać sylwetkę Brada, podlewającego rośliny.

— Jest późno. Chyba powinien już być w domu. — Dara marszczy brwi. — Czy nocne podlewanie nie sprzyja przypadkiem powstawaniu grzyba?

— Kluczową sprawą jest drenaż. Dopóki woda jest odpowiednio odprowadzana z gleby, można podlewać nocą.

Miał skończyć o szóstej, a jest już siódma. Kiedy ruszamy w stronę domu, światło gaśnie, a drzwi szklarni się zamykają. Brad przybiega do nas w podskokach, błyskając w świetle werandy zębami i rozświetloną komórką w dłoni.

— Przepraszam, trening się trochę przeciągnął — mówi, odrzucając włosy z twarzy. Musi to robić raz po raz, bo grzywka nieustannie opada mu na oczy. Jak dla mnie nie wygląda to zbyt męsko. Brad w ogóle jest zbyt śliczny jak na chłopca, z tym swoim lekko zadartym nosem i jasnozielonymi oczami w oprawie tak ciemnej, jakby użył kredki. Ma jednak mocną szczękę po ojcu i duże uszy, które równoważą te bardziej kobiece cechy.

Brad Jensen jest stypendystą. W niektórych szkołach reszta dzieciaków mogłaby go za to odrzucić. U nas jednak jest najpopularniejszym chłopakiem w szkole. Pracowity, bystry i uprzejmy. Dziecko, o jakim marzy każdy rodzic. Matki wszystkich dziewcząt, z którymi się spotykał, były bliskie adoptowania go. Nikt nie żałuje mu tego stypendium — jego matka zginęła w Iraku, kiedy był mały, wychowuje go samotny ojciec, który jest woźnym w naszej szkole.

— Wolałabym, żebyś był już w domu i się uczył, niż siedział tu do późna. — Wyjmuję klucz i próbuję trafić nim do zamka. Po chwili Dara bierze go ode mnie.

— Przecież ja mogę to zrobić. Nie chcę tu sterczeć całą noc — mówi, przekręcając klucz.

— Nie ma sprawy, pani Garner. Powiedziałem, że to zrobię, i zrobiłem. — Brad znów strząsa grzywkę z oczu. Nie rozumiem, co dziewczęta tak w tym pociąga.

— Powinieneś obciąć włosy, będziesz lepiej widział — mówię, wchodząc do domu. — Dobranoc, Brad.

— Branoc. — Już po chwili słyszę, jak odpala samochód.

— Co za dzieciak! Czy jest coś, co go nie interesuje? — Dara zapala światło. — Wiesz, o czym ostatnio ze mną rozmawiał? O kinie francuskim! — prycha. — Jakby miał o tym jakiekolwiek pojęcie.

— Pewnie chciał zrobić na tobie wrażenie. — Dara jest najładniejszą i najmłodszą nauczycielką w szkole, ma zaledwie trzydzieści dwa lata. Nic dziwnego, że chłopcy stale się w niej zakochują; ona jednak zawsze zachowuje pełen profesjonalizm. Idąc do sypialni, opieram się ręką o ścianę. Po drodze mijam czyściuteńką, prawie nieużywaną toaletę. Kiedy człowiek jest na dializie tego typu, co moja, nie musi się załatwiać. Wcale. To jedyna korzyść z tego wszystkiego. — To świetny dzieciak — kontynuuję. — Założę się, że będzie mógł przebierać w uczelniach. Szkoda mi tylko, że już odchodzi ze szkoły.

Dara idzie przede mną. Sypialnia jest bladozielona z różowymi akcentami. Mam łóżko z baldachimem jeszcze z czasów dzieciństwa — zmieniłam tylko ciężki materiał na lekkie białe zasłonki. Na łóżko wydałam więcej niż na całkowite umeblowanie salonu. To tu spędzam najwięcej czasu.

Dara zasłania okno.

— No i proszę, wszystko załatwione. — Opiera się o framugę. Nagle do mnie dociera, jaka musi być zmęczona. Niemal tak zmęczona, jak ja.

— Dzięki, że ze mną zostałaś.

— Zajrzę do ciebie jutro. — Jest piątek, a ona i tak ma co robić. Zajmuję jej strasznie dużo czasu.

— Nie, dam sobie radę. Mam parę puszek rosołu.

— Chyba zwariowałaś, jeśli myślisz, że nie przyjdę.

— Dobra, idź już. — Macham na to ręką.

Słyszę, jak zamyka drzwi wejściowe.

Na telefonie miga czerwona lampka automatycznej sekretarki. Nie muszę jej odsłuchiwać, wiem, że to moja mama. Nie jestem gotowa na rozmowę z nią. Wstaję i zapalam jasne światła na werandzie, aby oświetlić drogę do szklarni.

Powinnam leżeć; środek uspokajający wciąż krąży w moich żyłach. W tej chwili czuję się jednak raczej odprężona niż otumaniona i chcę tylko szybko rzucić okiem na róże.

Szklarnia jest podzielona na kilka części. Pod krótką ścianą naprzeciw wejścia stoją biurko i półki z zeszytami, w których znajdują się szczegółowe opisy roślin rodzicielskich i tego, jak je krzyżowałam przez ostatnie dziesięć lat. Na środku z kolei stoją trzy niezbyt głębokie pudła, szerokie na metr dwadzieścia i długie na metr osiemdziesiąt, zawierające przykrytą torfem ziemię. To pudełka na siewki — tu kiełkują nowe róże. Dalej, na stołach pod ścianami, stoją w doniczkach starsze róże, rośliny rodzicielskie, umieszczone wystarczająco daleko od siebie, żeby nie doszło do przypadkowego zapylenia — jakieś osiemdziesiąt centymetrów dla odpowiedniego przepływu powietrza. Każda z nich została starannie podpisana na doniczce, a także skatalogowana w zeszycie i komputerze.

W końcu, na specjalnym miejscu na stole, stoi moja róża o statusie „ściśle tajna”: wielokrotnie kwitnąca G42. Choć w tym roku mam nadzieję uzyskać także zapach, już ta powtarzalność kwitnienia wystarczy, by ją wprowadzić na rynek.

Na zewnątrz, wokół domu, rosną całe rzędy kwiatów. Najbliżej szklarni, oddzielnie od reszty, trzymam doniczki z podkładką. Kiedy już uzyska się dobrą siewkę, naszczepia się ją na podkładkę, żeby wyhodować więcej dokładnie takich samych siewek. Potem próbuje się ją hodować na zewnątrz, żeby sprawdzić, jak będzie sobie radzić. Nie wszystkie rośliny są stworzone do uprawy ogrodowej, całkiem sporo obumiera. Niektóre potrafią później odrosnąć i zaskoczyć człowieka.

Dalej rosną inne róże, pogrupowane według rodzajów, oddzielone od siebie ścieżkami. Mimo że to hulthemie są moimi faworytkami, mam tu całe mnóstwo innych róż: mieszańce, róże herbatnie czy pnące. Część z nich to moi ulubieńcy zaraz po hulthemiach, na przykład róże angielskie, róże Austina — te o wielkich pachnących kwiatach, przypominających drobne główki kapusty.

Mój ogród ze względu na rozplanowanie przypomina raczej farmę, priorytetem jest dla mnie funkcjonalność, względy estetyczne nie są istotne. Zwyczajni hodowcy róż często uprawiają także inne rośliny, które wydają kwiaty, kiedy róże już przekwitają. Popularnością cieszą się frezje o odurzającym zapachu czy jaskry, huśtające się na długich łodyżkach. Ja się w to nie bawię.

Tutaj pszczoły mogą latać swobodnie, przeważnie pozwalam naturze robić swoje. W listopadzie ptaki zjadają owoce i wydalają nasiona w czasie zimowych wędrówek. Myślałam nawet o umieszczeniu urządzeń śledzących w owocach, żeby sprawdzić, dokąd trafiają.

Otwieram drzwi szklarni i omiatam ją badawczym spojrzeniem. Woda jest zakręcona, węże są pochowane, nożyce odwieszone. Gaszę światło, zamykam drzwi na zamek i upewniam się, że nie zostawiłam klucza pod wycieraczką.

Teraz wreszcie dopada mnie senność. Wracam do domu.

Jest ciemno. Słychać jedynie brzęczenie lodówki i mój własny oddech. Idę przez nieoświetlony dom wydeptanym już torem, ostrożnie, żeby o nic nie zahaczyć, na nic nie wpaść. Zapalam lampkę przy łóżku i znów zerkam na migające światełko automatycznej sekretarki. Biorę głęboki oddech i wybierając numer mojej mamy, zdejmuję buty i skarpetki i wkładam piżamę — długą koszulkę taty.

— Cześć, jak się masz? — pytam, kiedy podnosi słuchawkę. Mój głos brzmi nienaturalnie głośno w tym pustym i cichym domu, ale udaje mi się jakoś zwalczyć odruch szeptania.

— W porządku, a ty? — Początek jest zawsze taki sam, niezależnie od tego, ile razy dziennie z nią rozmawiam. — Oddzwonię do ciebie. — Rozłącza się. Nie chce, żebym płaciła za połączenie międzymiastowe. Telefon dzwoni. — Jak poszło? — Stara się, by jej głos brzmiał normalnie, ale trudno nie wyczuć w nim troski.

— Dara mnie zawiozła, czuję się dobrze. — Są dwie rzeczy, które moja mama zawsze chce usłyszeć: to, że nie jestem sama i że mam się dobrze.

— A będą ci robić tę pielografię?

— Mamo, przecież jeszcze nie mam wyników.

Dzisiejsze badanie było ostatnią szansą na zmierzenie przepływu krwi. Najłatwiej jest uzyskać jego pomiar dzięki pielografii, ale jestem uczulona na kontrast. Miałam już jedno badanie — jego wynik był nierozstrzygający. Teraz ta angiografia. Jeśli nie da jasnego wyniku, będą nalegać na pielografię, niezależnie od mojej alergii. Postanawiam zmienić temat.

— A jak twoja wystawa?

— Świetnie, sprzedałam akwarelę. Wiesz przecież, że mogę być u ciebie jutro rano, córciu.

— Sprzedałaś akwarelę? — Nie chcę, żeby przyjeżdżała. — Gratulacje! To naprawdę wspaniale! Za ile?

— Nieważne. Mam przyjechać?

To właśnie jeden z powodów, dla których wyjechałam z rodzinnego miasta. Jeśli mama tu przyjedzie, będzie się ciągle koło mnie kręcić, zbyt zajęta swoim poczuciem winy, żeby wyjść na dwór i zająć się pejzażami.

— Mamo, badanie było nieinwazyjne. — Tłumię westchnienie poduszką. Rodzice niedługo lecą do Francji podziwiać widoki, zwiedzać winiarnie i objadać się spleśniałym serem, który tutaj nie zostałby dopuszczony do obrotu. Nie pozwolę mamie przegapić tej wycieczki, chociaż ona i tak zawsze ma wykupione ubezpieczenie, na wypadek gdyby musiała z czegoś rezygnować, „bo coś jest nie tak z Gal”.

— Jesteś pewna, że wszystko w porządku? Masz jakiś dziwny głos. — Gdyby tu była, już by mi robiła herbatę i głaskała mnie po głowie. Przez moment tego właśnie chcę.

— Jestem na środkach uspokajających. Jutro będę mówić bardziej składnie. — Odkładam okulary na szafkę nocną i pocieram nos. Chcę zmienić temat. — Becky się nie odzywała?

— Odzywała się — odpowiada mama po chwili wahania.

Oczy mi się zamykają. Jestem tak bliska zaśnięcia, że aż żałuję, że spytałam, ale czuję, że chce mówić dalej.

— I co u niej? Znów ją wylali z pracy? — Becky jest przedstawicielką firmy farmaceutycznej. Jeździ po swoim okręgu i sprzedaje tabletki lekarzom. Skończyła biologię, podobnie jak ja, i na pierwszy rzut oka — w eleganckim kostiumie, ze lśniącymi prostymi włosami i perfekcyjnym makijażem — wygląda na dobrze sytuowaną kobietę.

— Nie, ale dostała nową. Będzie więcej podróżować. — Teraz głos mamy zaczyna mnie śmieszyć. — Riley będzie mieszkać u nas, jak już wrócimy z Francji.

— Naprawdę? — Zaczynam ziewać. Riley to córka Becky. Jej tatuś na początku wpadał i wypadał, a ostatnio zniknął na dobre.

— Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. — Słyszę, jak mama grzechocze pokrywkami, co oznacza, że denerwuje się bardziej niż zwykle, bardziej nawet niż po jednej z moich operacji.

— Jedziemy w lecie w odwiedziny do ciotki Betty. Operowali jej ostatnio kolano. — Jej głos zanika. — Nie tak łatwo sobie poradzić z nastolatką.

— Powiedziałaś jej to? — Mama pozwala wchodzić sobie na głowę, wysyła Becky pieniądze, kiedy ta za bardzo rozpędzi się z wydatkami, pewnie nawet częściej, niż mi mówi. — Powiedziałaś, że masz z nią wystarczająco dużo kłopotów?

Nie odpowiada, więc wiem, że nic jej nie powiedziała.

— Jestem pewna, że wszystko się ułoży.

— Pewnie, zawsze się układa, w jedną lub drugą stronę. Częściej w tę złą. — Śmieję się z własnego żartu.

— Bardzo zabawne.

Odpływam. Biedna mała Riley. Kiedy ostatnio ją widziałam, mieszkałam jeszcze z rodzicami. Kiedy to było — z siedem lat temu? Teraz ma piętnaście.

Raz, kiedy była malutka, mogła mieć wtedy ze dwa lata, wpadłam do Becky w San Diego. Właśnie straciła swoją pierwszą pracę jako przedstawicielka w firmie farmaceutycznej. Była wtedy dość rozrywkową dziewczyną, nie jestem pewna, czy ograniczała się do trawki i alkoholu. Podejrzewaliśmy, że „zwolnienie” to określenie eufemistyczne, że tak naprawdę wylali ją z hukiem za przychodzenie do pracy na kacu, albo i gorzej.

Coś upuściłam, nie pamiętam już, co to było. Drzwi były otwarte, kot zamiauczał na mój widok.

— Riley! Becky! — weszłam do środka.

Becky leżała nieprzytomna na kanapie. Potrząsnęłam nią. Zero reakcji. Uderzyłam ją w policzek.

— Becky! Gdzie jest Riley?

Otworzyła oczy, ale nie mogłam z nią złapać kontaktu. Wtedy usłyszałam płacz zza domu. Riley była w ogródku, w obwisłej pieluszce, i kurczowo ściskała za kark starego golden retrievera, który został Becky po którymś z jej byłych. Miała zaczerwienione oczy, brudną buzię i ubłocone ręce, ale nic jej się nie stało. Wyciągnęła do mnie rączki.

Podniosłam ją i zabrałam do rodziców. Dopiero po wielu godzinach Becky się obudziła i zorientowała, że jej dziecko zniknęło.

Potem Riley mieszkała ze swoim ojcem i wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Kiedy pracował, zajmowała się nią jego matka. Becky doprowadziła się do ładu, skończyła z imprezowaniem i regularnie ją widywała. Zrzuciliśmy ten incydent na karb niedojrzałości.

Kilka lat później babcia Riley zmarła, a jej ojciec spodziewał się dziecka z inną kobietą. Tamtej nie spodobało się, że miał już kiedyś rodzinę. Pobrali się i wyjechali do Bostonu, a Riley wróciła do Becky. Z tego, co wiem, nie zabiegał o kontakt z córką, jedynie co miesiąc przysyłał czek.

Becky dostała nową pracę i przeprowadziła się do San Francisco. Nawet jeśli chodziła na imprezy, w pracy musiała zjawiać się trzeźwa, a przynajmniej kontaktująca, bo udało jej się utrzymać tam parę ładnych lat. Przypuszczam, że chociaż zwolniła z alkoholem, nie omijała zbyt szerokim łukiem silnych tabletek przeciwbólowych, które wyciągała ukradkiem z próbek. Rzadko do niej dzwoniłam, ale zdarzało mi się wtedy słyszeć, że mówi nieco zamglonym głosem. Zarabiała nieźle, a mimo to, jakimś dziwnym trafem, zawsze miała problemy finansowe. Jej liczni faceci zajmowali się wątpliwymi biznesami, typu kluby nocne.

Mama nigdy nie chciała przyjąć do wiadomości, że coś jest nie w porządku.

— Riley by mi powiedziała — powtarzała zawsze. W lecie latała po Riley i przywoziła ją na całe wakacje do siebie do domu. Musiałam wierzyć w to, że moi rodzice dają jej w życiu jakieś poczucie równowagi i bezpieczeństwa, tak jak robiła to na początku babcia ze strony ojca. Musiałam wierzyć, że zapomni o tych wczesnych latach zaniedbania.

— Riley nie chce, żebyś ją zabierała od matki — stwierdziłam. W wieku ośmiu lat okazywała mojej siostrze niesamowitą i zupełnie niezasłużoną lojalność.

— Wszystko w porządku, ciociu — powiedziała, kiedy zadzwoniłam złożyć jej życzenia z okazji ósmych urodzin.

— Otwórz szafkę w kuchni i powiedz mi, co tam jest.

— Spaghetti, pizza i dużo warzyw. Bardzo dużo warzyw. Mama każe mi je jeść — odparła błyskawicznie.

— Trzymacie pizzę w szafce? — spytałam podchwytliwie.

— Myślałam, że pytasz o lodówkę.

Zawsze tak było. Riley chroniła i kryła swoją matkę, a Becky wyłudzała od naszej matki wszelką pomoc, jaką udało jej się uzyskać, nie chcąc się przyznać, że już dawno powinna przekazać jej opiekę nad córką.

Przypomina mi się to wszystko teraz, kiedy tak leżę, wpatrując się w sufit i słuchając mamy, wymyślającej kolejne usprawiedliwienia dla mojej siostry.

— Riley potrzebuje dobrej szkoły i stabilnego otoczenia. Becky jej szkodzi — mówię w końcu. Myślę o moich znajomych z pracy i ich dzieciach. Pierwsze dziecko dostaje bezpłatną edukację. Zawsze żałowałam, że nie mogę skorzystać z tego programu. — Powinna przyjechać tutaj. Dostałaby za darmo dyplom prywatnej szkoły.

— Nie dałabyś sobie z nią rady.

— Nie widziałaś mnie w akcji, jak radzę sobie z moimi uczniami — chichoczę. Chyba już usypiam. Jestem na plaży w San Diego i moczę palce stóp w lodowatym Pacyfiku. — Poziom zanieczyszczenia jest wysoki — mamroczę. Śni mi się kolejny szkolny projekt naukowy — badanie wody oceanu.

— Lepiej dam ci odpocząć — jej głos mięknie.

Jedyne, co daję radę jeszcze zrobić, to nacisnąć przycisk kończący rozmowę. Środek przeciwbólowy jest lepszy niż tabletki nasenne. Światło księżyca wpada przez firankę i tworzy na suficie abstrakcyjne różane motywy. Zamykam oczy i wyobrażam sobie drzewo genealogiczne mojej różanej rodziny. Hulthemie. Krążą wokół mnie trójwymiarowe, jakbym była Alicją w Krainie Czarów. Uśmiecham się. Może mogłabym wyhodować żółtą z tej różowej... Krzyżuję w myślach hulthemie, następne pokolenie rośnie szybko jak na filmie. Aż w końcu usypiam.

3.

3.

W poniedziałek po zabiegu chodzę po klasie wzdłuż tablicy, a moje sportowe buty skrzypią za każdym razem, kiedy stykają się z czarnym linoleum. Wszystkie sale do przedmiotów ścisłych mają podłogi wyłożone czarnym linoleum i czarne blaty. W Halloween zawsze przystrajam klasę tak, że wygląda jak loch. Nie ma tu palników Bunsena, jak w sali chemicznej, ale za to mamy całą kolekcję mikroskopów, ustawioną na blatach wzdłuż starych okien. Pomieszczenie znajduje się na drugim piętrze; uczniowie mają tu zwyczaj śnić na jawie, spoglądając przez okna na czubki drzew i boisko, na którym odbywa się akurat lekcja wuefu.

Na ścianach nie wiszą portrety świętych, jak w sali do religii. W dzisiejszych czasach szkoły katolickie zwykle nie są już takie szalenie religijne. Nie ma tu nawet zakonnic, bo nie wystarcza ich na wszystkie te szkoły. Ksiądz także przyjeżdża do nas odprawić mszę tylko raz w miesiącu. Poza tym nie różnimy się niczym od innych prywatnych szkół.

Pracuję tu od ośmiu lat, zaczęłam tuż przed tym, jak drugi raz straciłam nerkę. Przeniosłam się ze szkoły państwowej, pełnej niezbyt angażujących się w pracę nauczycieli i jeszcze mniej zaangażowanych uczniów. Mniejsza szkoła prywatna stanowiła miłą odmianę.

Dyrektor, doktor O’Malley, w trakcie naszej pierwszej rozmowy przyglądał mi się z pewną dozą niepewności.

— Jak poradzi sobie pani z dyscypliną w klasie? — spytał.

Wyprostowałam się.

— Po pierwsze, przychodzę ze szkoły państwowej i tam nigdy nie miałam z tym problemów, a poza tym wydawało mi się, że wasza szkoła nie toleruje nieodpowiedniego zachowania. Po drugie, pozory mylą, a prawdziwa siła tkwi w języku.

Doktor O’Malley się uśmiechnął.

— No tak, ma pani rację. I to prawda, że mamy tu porządne dzieciaki.

— Wiem, co pan sobie myśli. — Pochyliłam się w jego stronę, opierając ręce o biurko. — Rozchoruję się i będzie to pana dużo kosztować.

Zaczął zaprzeczać, ale ucięłam to, podnosząc rękę.

— Powiem tak. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak będzie. Zupełnie zdrowa osoba może równie dobrze jutro wpaść pod samochód. Ale gwarantuję panu, że niezależnie od tego, ile czasu mi jeszcze zostało, kiedy będę opuszczać tę szkołę, będzie ona z pewnością lepszym miejscem niż teraz. — Nakreśliwszy swoje stanowisko, usiadłam i oparłam się na krześle.

Koniec końców rada nie znalazła powodu, dla którego miałaby mnie nie przyjąć. Na pewno nie mogli mnie odrzucić z powodu niskiego wzrostu ani braku kwalifikacji. Od tamtej pory tu pracuję.

Dziś moi uczniowie będą się uczyć o osmozie. Jest to jedno z prostszych pojęć, a przy tym można przeprowadzić ciekawe zajęcia. Przyniosłam ziemniaki, pokroiliśmy je w plasterki i włożyliśmy do zlewek z wodą — czystą, słoną i słodką. Dzieciaki miały wyjaśnić, dlaczego ziemniak w słonej wodzie zmiękł, ten w wodzie słodkiej nie stał się równie miękki, a ten, który trafił do czystej wody, stwardniał. Osmoza sprawia, że woda przemieszcza się w stronę soli.

Rękę podnosi dziewczynka z rudym kucykiem, ubrana w strój cheerleaderki. Stroje te nie różnią się znacząco od zwykłych mundurków obowiązujących w szkole: spódniczka w kratę i sweter ze znakiem szkoły zamiast białej bluzki i spódnicy.

— Czy możemy użyć tego samego pojemnika we wszystkich trzech przypadkach?

Już wytłumaczyłam, na czym polega ich zadanie, ale ona akurat wtedy zagapiła się w okno. Zwracam się do reszty klasy.

— Czy ktoś wie?

John, chłopiec w szkolnej bluzie, pyta, brzęcząc stojącymi na stoliku zlewkami:

— Hm... Saro, ile zlewek masz przed sobą?

Reszta klasy chichocze. Gdyby Sara była bohaterką kreskówki, teraz nad jej głową pewnie zaświeciłaby się wielka żarówka.

— No dobra, już wiem!

— Myślałem, że w tej szkole cheerleaderki też będą względnie inteligentne... — mruczy pod nosem chłopiec, potrząsając czarną czupryną.

— Hej, w tej klasie jest miejsce tylko dla jednej mądrali — mówię, stukając w ławkę na wprost Johna.

— Czyli dla pani? — uśmiecha się z zakłopotaniem.

Kiwam głową i odpowiadam uśmiechem.

— Moi drodzy, jeśli ktoś będzie miał jeszcze jakieś wątpliwości, John na pewno chętnie wam pomoże. Bez zbędnych komentarzy.

Chłopiec wypuszcza powietrze z ust i wzrusza ramionami, ale już nic nie mówi.

W końcu wszyscy się uspokajają i zabierają do pracy. Lekcja trwa około pięćdziesięciu minut, a im zostało niecałe czterdzieści.

Siadam za biurkiem z tyłu klasy, skąd widzę wszystkich doskonale, sama znajdując się poza zasięgiem ich wzroku. Chociaż cały weekend odpoczywałam, nie czuję się najlepiej i mam nadzieję, że nic nie złapałam. Któryś z uczniów z przodu kaszle, a ja słucham uważnie. Według mnie brzmi to raczej jak suchy alergiczny kaszel. Po niemal dwunastu latach nauczania potrafię rozpoznać różnicę. Uświadomiwszy sobie, że wstrzymałam oddech, by uniknąć zarazków, pozwalam sobie na potężne ziewnięcie.

Na stole stoi butelka z wodą — pół litra, czyli połowa mojego przydziału na cały dzień. Jeśli jest się pacjentem, który wciąż jeszcze sam produkuje mocz, można pić nieco więcej. To niezbyt dużo, ale i tak lepiej niż za pierwszym razem, kiedy zaczęłam dializy — wtedy mogłam pić nie więcej niż puszkę dziennie.

Ten brak nawodnienia sprawia, że moja skóra jest tak sucha, jak w reklamach balsamów głęboko nawilżających. Opakowanie z białym kremem do rąk stoi na moim biurku, zaś w szufladzie mam tabletki, które muszę zażywać regularnie, oraz specjalną, niezbyt smaczną przekąskę dla osób dializowanych o niskiej zawartości fosforu i potasu. Jeśli zje się tego za dużo, można dostać ataku serca. Powinnam zacząć reklamować swoją dietę, slogan mam już gotowy: „To tak nieapetyczne, że nie uda Ci się nie schudnąć!” — śmieję się.

Otwieram w komputerze mój różany folder. Mam przed sobą drzewo genealogiczne moich róż. G42 powinna zakwitnąć lada dzień; mam nadzieję, że będzie pachniała. Jej rodzicami są wielokrotnie kwitnąca róża, którą wyhodowałam w zeszłym roku, i druga, także o powtarzalnym kwitnieniu. Dziadkowie tych róż z kolei cieszyli się zapachem. Przy moich staraniach zapach pojawia się co któreś pokolenie, jak niebieskie oczy w pewnych brązowookich rodzinach. Tak mi podpowiada intuicja, choć moje przewidywania nie zawsze się sprawdzają. Na koniec to i tak zawsze jest niespodzianka.

Nagle zjawia się koło mnie Dara — weszła po cichu w swoich czarnych balerinkach. Już skończyła lekcje. Jestem poirytowana — nie powinna przerywać mojej lekcji tylko dlatego, że się nudzi. Choć przyznaję, że ja też nie zajmuję się tym, czym powinnam, rozmyślając o różach w czasie lekcji. Wyłączam monitor, zanim zdąży zobaczyć, co robiłam. Zdarzyło jej się parę razy wygłosić kazanie na ten temat.

— Przyszłaś dowiedzieć się w końcu czegoś o osmozie — obracam się na krześle — czy może jest jakaś sprawa niecierpiąca zwłoki, którą powinnam się zająć?

Siada na krześle obok mnie.

— Po prostu przechodziłam obok i zobaczyłam, że nie jesteś zbyt zajęta. — Spogląda znacząco na komputer. — Właśnie wpadłam na świetny pomysł, rozpisując plan na przyszły semestr.

Nauczyciele nie powinni się odwiedzać w trakcie lekcji. Uczniowie zajmują się teraz nami, zamiast zadaniem.

— Porozmawiamy o tym podczas lunchu, a nie na lekcji.

Nie zwraca na to uwagi.

— Może zrobiłybyśmy wspólny projekt? Można by połączyć biologię i sztukę.

— Moi uczniowie nie potrafią rysować. Dlatego właśnie są w klasie biologicznej. — Puszczam oko do tych, którzy na mnie patrzą.

Dara mruga, a ja zauważam, jak dużo tuszu i eye-linera użyła — aż jej się zbiera w drobnych zmarszczkach pod okiem.

— Po pierwsze, wielu biologów świetnie rysuje. Wielu artystów jest też niezłych z biologii. Jak myślisz, kto tworzy ilustracje do podręczników anatomii, hm?

— Już dobrze, żartowałam.

— Zabrzmiało to inaczej. — Dara krzyżuje ramiona. — Daj spokój, Gal, to świetny pomysł. Nie psuj tego.

Właśnie zdaję sobie sprawę, że to, co powiedziałam, faktycznie nie było śmieszne, i chyba oszukuję samą siebie, jeśli sądzę, że było inaczej.

Już otwieram usta, żeby przeprosić i się wytłumaczyć. To ta nerka. Wszystko zawsze jest przez nerkę. Ale nie powinnam wykorzystywać swojej choroby jako usprawiedliwienia. Powinnam umieć kontrolować wahnięcia nastroju. Może brak wody wysusza mi mózg. Mam suche oczy i pocieram je pod okularami.

W poprzedni weekend naskoczyłam na Darę, kiedy wybierałyśmy miejsca w kinie — miałyśmy oglądać Czarnego łabędzia. Ona chciała siedzieć na środku, a ja na to, że w ogóle nie chciałam iść na ten film, więc skoro już z nią przyszłam, to powinnyśmy przynajmniej usiąść tam, gdzie ja chcę. Wygrałam. Przeważnie tak się to kończy. Nie oznacza to jednak, że miałam rację.

— To projekt konceptualny — ciągnie. — Nie muszą umieć rysować. Moi uczniowie nie muszą znać się na biologii, choć pewnie wiedzą co nieco. — Wskazuje na uczniów. — Widzę tu z dziesięć osób, które znam z lekcji sztuki.

W tym momencie moja irytacja powraca, a nawet wzrasta, zwłaszcza że teraz nikt już nie pracuje nad zadaniem, wszyscy tylko czekają podekscytowani, co będzie się działo dalej. Dara jest lubiana w szkole. Jest tą fajną nauczycielką, która pozwala im jeść na lekcji albo zabiera ich na dwór, żeby rysowali w plenerze. Ja jestem tą wredną, która zmusza ich do myślenia i nie daje nikomu taryfy ulgowej.

— To dużo wyjaśnia, jeśli chodzi o ich stypendia.

Jej szyja czerwienieje, a ja wiem, że przesadziłam. To było słabe, Gal. Dara wstaje. Czuję się okropnie.

— Daro, poczekaj...

— Zapomnij o tym. — Wychodzi.

Wszyscy patrzą, szepcząc i chichocząc. Część, zszokowana tym, co powiedziałam, wpatruje się we mnie z niedowierzaniem. Są jak wilki — jedna oznaka słabości i ruszą do ataku.

Przetoka do dializ, kawałek plastikowej rurki w prawej ręce, swędzi mnie boleśnie. Mam ochotę wyrwać z ciała ten obcy obiekt. Chcę coś powiedzieć, ale mam ściśnięte gardło, więc biorę mały łyk wody z dziennego przydziału. Uczniowie, te dzieci, których największym zmartwieniem jest to, jakie płatki zjeść danego dnia na śniadanie, parskają śmiechem. Moja reakcja jest przesadzona, ale chcę im pokazać, kto tu rządzi.

— Bardzo proszę wracać do pracy! — Mój ostry głos odbija się echem od ścian, aż mnie bolą uszy. Na szczęście wszyscy spuszczają głowy i z powrotem skupiają się na zadaniu.

Jestem w domu. Prosty obiad — smażonego hamburgera — przygotowałam sama, bo musi być niskosodowy. Mam dziś dializę. Torba z zapasową szczoteczką do zębów i parą miękkich kapci jest już spakowana; moja szkolna torba z klasówkami do sprawdzenia leży na wierzchu. Torba szpitalna jest zawsze w pogotowiu, jak u jakiejś wiecznie ciężarnej kury domowej.

Idę przez ogród, ciągnąc za sobą czerwony wózek; raz po raz skręcam w kolejne ścieżki, by zebrać obumarłe części roślin. Mam na sobie rękawice ogrodowe, a w ręku nożyce; podcinam co poniektóre pędy, zagrażające stopom. Brad zajął się już większością tego, co się tu niepotrzebnie przybłąkało. To jedno z jego zadań, niezbyt skomplikowane. Chciałabym już być w szklarni i pielęgnować różę na konkurs, ale na razie nie pozostaje mi nic innego, jak czekać, aż wreszcie zakwitnie, żeby zobaczyć, co z niej będzie. To jak oczekiwanie, aż pisklę wreszcie wykluje się z jajka.

Coś kiełkuje nieopodal mojej pięknej czerwonej róży amerykańskiej. Na razie ciężko stwierdzić, czy to róża, czy jakiś chwast. Jeśli róża, to na pewno nie ta, która miała tu rosnąć, ale jakaś przypadkowa, która będzie pozbawiać tę, na której mi zależy, wartości odżywczych, i przeszkadzać jej korzeniom. Ten opis to właściwie definicja chwastu. Mogłabym wyrwać tę roślinę, umieścić w doniczce i sprawdzić, co z niej wyrośnie, ale kto ma na to wszystko czas? A niech mnie, jeśli robiłabym tak z każdą rośliną, już nie miałabym wolnych doniczek. Wyrywam ją, wrzucam na wózek i idę dalej.

Biorę ze sobą na dializę album ze zdjęciami moich róż i przeglądam go w poczekalni. Mam tu kwiaty z ostatnich dziesięciu lat — od momentu, w którym zaczęłam traktować moje hobby poważnie. Pierwsze zdjęcia hulthemii pochodzą sprzed sześciu lat — to właśnie wtedy je odkryłam.

Jednym z moich ulubionych kwiatów jest różowa róża z bordową plamką. To moja najwcześniejsza krzyżówka.

Nazwałam ją G21. Nic szczególnego, bez zapachu. Jest to po prostu pierwsza hulthemia, jaką stworzyłam.

— To dopiero są róże!

Zamieram. Walters zagląda mi przez ramię; jest tak blisko, że czuję jego oddech na głowie. Gwałtownie zamykam album.

— Nie miałem nic złego na myśli — odchodzi powoli, puszczając do mnie oko przy wyjściu.

— Gal — proszą mnie do pokoju.

Po drodze mijam Waltersa, drania, który w ogóle nie powinien znajdować się na liście. Jak zwykle, podrywa siostrę Gwen. Co te kobiety w nim widzą? Nie rozumiem tego. Macha mi elegancko na odchodne, ja zaś walczę z chęcią pokazania mu środkowego palca.

Kładę się na łóżku. Siostra Gwen wsuwa igłę do plastikowego graftu w mojej nodze. Kiedy przetoka w ręce na dobre się zablokowała, przerzucili się na nogę, a kiedy ta się zatkała, przez jakiś czas używali żyły szyjnej. Jedna rurka do maszyny i jedna z maszyny, wyprowadzająca czystą krew. Brzmi to przerażająco — mieć igłę wbitą w szyję, ale po tylu latach nakłuwania nie robi to już na mnie takiego wrażenia. Jestem pewna, że moje tkanki w środku są całe poszarpane i pokryte bliznami.

— Wygodnie ci? — pyta. Przypomina mi Flo z baru Mela, blondynkę z różową szminką na ustach. Jej dłonie pachną papierosami i zasypką dla niemowląt.

Zamiast odpowiedzi unoszę w górę oba kciuki. Gwen gasi światło.

W łóżkach szpitalnych czuję się tak samo wygodnie i u siebie, jak we własnym łóżku. Szorstka pościel o charakterystycznym szpitalnym zapachu, plastikowe barierki po bokach.

Nigdy tego dokładnie nie liczyłam, ale prawdopodobnie spędziłam na nich tyle samo czasu, co we własnej sypialni.

Raz, kiedy Becky miała dziesięć lat, spadła z drzewa i uderzyła się w głowę. Straciła przytomność. Obudziła się w szpitalnej sali. Błyskawicznie zjawiła się moja lekarka, która zobaczyła na karcie nazwisko Garner. Przynajmniej raz była to inna Garner. Pani doktor zapytała Becky, czy wie, gdzie jest.

— W pokoju Gal — odpowiedziała moja siostra.

Lekarka była pewna, że Becky uszkodziła sobie mózg, kiedy nagle moja mama zrozumiała:

— Ona myśli, że jest u Gal, bo Gal jest ciągle tutaj.

Kiedy mama opowiada tę historię, Becky zupełnie nie łapie, o co chodzi.

— Więc ta lekarka ucieszyła się, że to nie Gal, tylko ja?

— Gal przeszła dużo więcej niż ty — odpowiada wtedy mama, używając wysłużonej formułki.

W pokoju dializ usypia mnie dźwięk sztucznej nerki. Nie budzi mnie już nawet pikanie aparatu do mierzenia ciśnienia.

Budzę się rano, czując się mniej więcej jak dawna Gal, czyli względnie dobrze. Normalna osoba, jak Dara, miałaby pewnie wrażenie, że rozbiera ją grypa, ale właśnie to jest moją normą.

Kiedy przyjeżdżam do domu, ogród zasnuty jest mgłą. Nie sprawdzałam w prognozie pogody, czy coś się zmieni. Otwieram drzwi. Powietrze w domu stoi i jest niezbyt świeże, więc otwieram okno w kuchni. W zlewie leżą brudne naczynia po wczorajszym obiedzie. Powinnam wstawić je do zmywarki. Nagle, nie wiadomo skąd, nachodzi mnie myśl, że miło byłoby, gdybym miała kogoś, kto robiłby to za mnie. Włączam komputer i robię herbatę. Za płotem stara pani Allen znów zaczyna podlewanie, chociaż wczoraj wszystko wystarczająco nawodniła.

— Zabije pani ten swój wymuskany trawniczek — mówię.