Szpital kosmiczny (1) - James White - ebook

Szpital kosmiczny (1) ebook

James White

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Sektor Dwunasty szczyci się nową perłą. Nowoczesny Szpital Główny, skarbnica wiedzy medycznej, służy pomocą wszystkim mieszkańcom Galaktyki. Mnogość ich gatunków, a co za tym idzie chorób, wymaga jednak szczególnie wszechstronnego personelu, do którego obok ludzi należą równie, a może i bardziej utalentowane istoty innych klas. Wiedza i umiejętność doktora Conwaya, psychologa O Mary i innych są nieustannie wystawiane na próbę - choćby przez dinozaura telepatę, twardego jak skała Hudlarianina czy rozpuszczającego się osobnika klasy SRTT - ale robią oni wszystko, by ciąg cudów medycznych, których dokonują, nie został przerwany.
[Opis wydawcy] 

 

Cykl: Szpital Kosmiczny, t. 1

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Rok wydania: 1987

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Szpital Kosmiczny

James White

Szpital Kosmiczny

Przełożył Wiktor Bukatoh

WYDAWNICTWA „ALFA”

WARSZAWA 1987

Tytuł oryginału

Hospital Station, Corgi Books, London 1967

Opracowanie graficzne

Jacek Urbański

Ilustracja na okładce

Dariusz Chojnacki

Projekt znaku graficznego serii

Ryszard Z. Fiejtek

Redaktor

Małgorzata Zbikowska

Redaktor techniczny

Teresa Jędra

© Copyright 1962 by James White

© Copyright for the Polish, edition 1987 by Wydawnictwo ALFA

ISBN 83-7001-117-9

Wydanie I. Nakład 80 000+250 egz.

Ark. wyd. 12,20. Ark. druk. 8,5.

Skład: Zakład Poligraficzny Wydawnictw „Alfa”.

Druk i oprawa. Olsztyńskie Zakłady Graficzne im. S. Pieniężnego.

10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2. Zam. 1157/L.

P-24/274 Cena zł 250,—

1... Lekarz

Stworzenie zajmujące przedział sypialny O’Mary ważyło około pół tony, miało sześć krótkich, grubych wyrostków służących mu zarówno za ręce jak i za nogi, pokryte zaś było skórą tak twardą jak elastyczna pancerna płyta. Pochodziło z planety Hudlar, której ciążenie czterokrotnie, a ciśnienie atmosferyczne siedmiokrotnie wyższe w porównaniu z ziemskim pozwalały spodziewać się tak mocnej budowy ciała. O’Mara wiedział jednak, że mimo swej olbrzymiej siły istota ta była całkowicie bezradna; miała bowiem zaledwie pół roku, a już stała się świadkiem tragicznej śmierci rodziców, jej mózg zaś rozwinięty był na tyle, że ów wypadek śmiertelnie ją przeraził.

– P-p-przywiozłem tu tego malca – powiedział Waring, jeden z operatorów sekcyjnych pola przyciągającego. Nie cierpiał O’Mary, nie bez powodu, ale usiłował to ukryć.

– C-C-Caxton mnie tu przysłał. Powiedział, że z tą nogą i tak nie może pan normalnie pracować, a więc zajmie się pan maluchem, dopóki ktoś nie przyleci z jego planety. Zresztą ten k-k-ktoś już leci...

Waring odszedł na bok. Zaczął szybko sprawdzać hermetyczność skafandra, by wyjść, zanim O’Mara zdąży coś powiedzieć o wypadku.

– Przyniosłem trochę tego, co on je – zakończył szybko. – Zostawiłem w śluzie.

O’Mara skinął głową w milczeniu. Był to człowiek napiętnowany budową fizyczną zapewniającą mu zwycięstwo w każdej bójce, które ostatnio często mu się zdarzały; twarz miał grubą i kanciastą, zaś sylwetkę przesadnie umięśnioną. Wiedział, że jeśli pozwoli sobie na okazanie, jak bardzo wstrząsnął nim ten wypadek, Waring pomyśli, że po prostu udaje. O’Mara dawno już odkrył, że po ludziach o jego budowie nikt nigdy nie oczekuje żadnych cieplejszych uczuć.

Natychmiast po odejściu Waringa poszedł do śluzy po ów sławetny rozpylacz, którym Hudlarianie odżywiają się poza macierzystą planetą. Kiedy sprawdzał to urządzenie i zapasowe pojemniki z żywnością, przebiegał w myślach to, co będzie musiał powiedzieć kierownikowi sekcji, Caxtonowi, gdy ten się pojawi. Spoglądając markotnie przez iluminator śluzy na elementy gigantycznej układanki rozrzuconej na dwustu kilometrach sześciennych przestrzeni kosmicznej, spróbował się zastanowić. Jednak myśli ciągle uciekały od wypadku w uogólnienia i fakty dotyczące raczej dalekiej przyszłości lub przeszłości.

Owa potężna konstrukcja, która powoli przybierała swój ostateczny kształt w Dwunastym Sektorze Galaktycznym, w połowie drogi między skrajem galaktyki macierzystej oraz gęsto zamieszkałymi układami Wielkiego Obłoku Magellana, miała stać się szpitalem, który zaćmi wszystkie inne. W którym wiernie odtworzone zostaną warunki panujące na setkach różnych planet, uwzględniające najróżniejsze wymagania co do temperatury, ciśnienia, siły ciążenia, promieniowania i składu atmosfery wedle potrzeb pacjentów i opiekującego się nimi personelu. Budowa takiej olbrzymiej i skomplikowanej konstrukcji przekraczała możliwości nawet najbogatszego świata, toteż poszczególne fragmenty szpitala wykonały setki planet i potem przetransportowały je na miejsce montażu.

Ale układanie tej łamigłówki nie było łatwym zajęciem.

Każda z zainteresowanych planet miała kopię planów konstrukcyjnych. A jednak mimo to zdarzały się pomyłki, prawdopodobnie dlatego, że opisy planów należało przekładać na różne języki i systemy miar. Segmenty, które powinny do siebie pasować, często trzeba było modyfikować, co powodowało konieczność manewrowania nimi za pomocą skupionych pól przyciągających i odpychających. Była to bardzo trudna praca dla manewrowych, bo o ile ciężar tych segmentów w Kosmosie równał się zeru, o tyle ich masa i bezwładność pozostawały w dalszym ciągu ogromne.

A każdy, kto był na tyle pechowy, żeby znaleźć się między dwiema schodzącymi się płaszczyznami montowanych segmentów, stawał się, niezależnie od tego, z jak wytrzymałej rasy pochodził, prawie doskonałym wyobrażeniem istoty dwuwymiarowej.

Istoty, które poniosły śmierć w wypadku, należały do rasy wytrzymałej na czynniki zewnętrzne, a dokładniej, reprezentowały klasę FROB w fizjologicznej klasyfikacji ras zamieszkujących Kosmos. Dorośli Hudlarianie ważyli około dwóch ton, pokryci byli twardą, lecz elastyczną powłoką, która wyjąwszy, że chroniła ich przed działaniem ciśnienia atmosferycznego na własnej planecie, pozwalała także bez kłopotu żyć i pracować w każdej atmosferze o niższym ciśnieniu łącznie z próżnią w przestrzeni kosmicznej. Poza tym istoty te odznaczały się najwyższym spośród wszystkich ras Kosmosu stopniem tolerancji promieniowania radioaktywnego, co czyniło je szczególnie pożytecznymi pracownikami przy montażu siłowni jądrowej.

Sama utrata dwojga takich pracowników w jego sekcji doprowadziłaby Caxtona do wściekłości, poza innymi względami. .O’Mara westchnął ciężko, następnie uznał, że stan jego nerwów potrzebuje silniejszego wyładowania, i zaklął. Potem zabrał karmidło i wrócił do sypialni.

W normalnych warunkach Hudlarianie wchłaniają pożywienie bezpośrednio przez skórę z gęstej jak zupa atmosfery ich rodzinnej planety; jednak na każdej innej planecie lub w otwartym Kosmosie ich absorpcyjną skórę trzeba.co pewien czas spryskiwać stężoną substancją odżywczą. Na skórze tego małego Hudlarianina pojawiły się odkryte połacie, w innych miejscach zaś odżywcza powłoka była bardzo cienka. Bez wątpienia, pomyślał O’Mara, już najwyższy czas na następne karmienie malca. Zbliżył się doń na tyle, na ile, jego zdaniem, było to bezpieczne, i zaczął ostrożnie go opryskiwać.

Wydawało się, że proces pokrywania odżywczym lakierem sprawia przyjemność małemu FROB-owi. Przestał kulić się w kącie ze strachu i zaczął z ożywieniem myszkować po maleńkiej sypialni. Zadaniem O’Mary było teraz natrafić na szybko poruszający się obiekt, samemu jednocześnie ćwicząc szybkie uniki, co spowodowało, że ból w zranionej nodze jeszcze się nasilił. Umeblowanie sypialni również ucierpiało.

Kiedy praktycznie cała powłoka młodego Hudlarianina, a także wnętrze przedziału sypialnego zostały już pokryte lepką substancją odżywczą o ostrym zapachu, w drzwiach pojawił się Caxton.

– Co się tu dzieje? – zapytał kierownik sekcji.

Budowniczowie stacji kosmicznych to ludzie o osobowości nieskomplikowanej; ich reakcje zawsze łatwo przewidzieć. Caxton był typem człowieka, który zawsze pyta, co się dzieje, nawet kiedy dobrze wie, tak jak w tym wypadku, a także w szczególności wtedy, gdy takie niepotrzebne pytania mają po prostu komuś dopiec. O’Mara pomyślał, że w innych okolicznościach kierownik sekcji był zapewne całkiem znośnym osobnikiem, ale jak dotychczas dla nich obu owe „inne okoliczności“ nie zaistniały.

Odpowiedział na pytanie nie okazując złości, którą kipiał.

– Po tym wszystkim – dodał na zakończenie – chyba będę trzymał tego malca na zewnątrz i tam go będę karmił.

– Nie ma mowy! – rzucił Caxton. – On ma tu być przez cały czas. Ale o tym później. Teraz chciałbym się czegoś dowiedzieć o wypadku, to znaczy poznać pańską wersję..

Jego wzrok mówił, że gotów jest wysłuchać O’Mary, ale już z góry wątpi w każde jego słowo.

– Zanim będzie pan mówił dalej – przerwał Caxton, gdy O’Mara zdołał wypowiedzieć dwa zdania – chciałbym przypomnieć, że ta budowa podlega jurysdykcji Korpusu Kontroli. Zazwyczaj kontrolerzy pozwalają nam samodzielnie załatwiać wszystkie sprawy, ale tym razem wchodzą w grę przedstawiciele innej rasy i Korpus musi się włączyć. Będzie śledztwo. – Postukał palcem w małe płaskie pudełko, które miał na piersi. – Muszę pana ostrzec, że nagrywam każde słowo tej rozmowy.

O’Mara skinął głową i monotonnym, cichym głosem zaczął opisywać przebieg wydarzeń. Wiedział, że jego wyjaśnienia oparte są na kruchych podstawach, a przedstawienie jakiegokolwiek zdarzenia w taki sposób, aby mogły przemawiać na jego korzyść, uczyniłoby te wyjaśnienia jeszcze bardziej nienaturalnymi. Kilka razy Caxton otwierał usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale za każdym razem rezygnował. W końcu jednak odezwał się.

– Ale czy ktoś widział, że pan to zrobił? Albo choćby widział, że tych dwoje Hudlarian porusza się w strefie zagrożenia, przy zapalonych światłach ostrzegawczych? Ułożył pan sobie składną historyjkę, która wyjaśnia powód ich bezsensownego zachowania —. a przy okazji wychodzi pan na niezgorszego bohatera – ale może jednak włączył pan te światła dopiero po wypadku i właśnie pańskie zaniedbanie go spowodowało, a ta cała gadanina o malcu, który się zaplątał tam, gdzie nie powinno go być, to stek kłamstw, które mają pana oczyścić z bardzo poważnego zarzutu...

– Waring mnie widział – przerwał O’Mara.

Caxton wbił w niego wzrok, a na jego twarzy wyraz hamowanego gniewu ustąpił niesmakowi i pogardzie. O’Mara poczuł, że mimo woli się rumieni.

– Waring, co? – powiedział kierownik sekcji beznamiętnym tonem. – Bardzo sprytnie. Pan wie i wszyscy wiedzą, że stale się pan z niego natrząsał kpiąc i przedrzeźniając do tego stopnia, że musi pana nienawidzić gorzej niż diabła. Nawet jeśli widział pana, sąd będzie się spodziewał, że i tak nic nie powie. A jeśli pana nie widział, sąd pomyśli, że faktycznie widział, ale nie chce powiedzieć. O’Mara, pan mnie przyprawia o mdłości.

Caxton obrócił się i ruszył w stronę śluzy. Przekroczywszy próg obrócił się ponownie.

– Potrafi pan tylko rozrabiać, O’Mara – rzekł gniewnie. – Jest pan tylko chamskim, kłótliwym kłębkiem mięśni i kości, który ma jednak tyle kwalifikacji, że nie opłaci się pana wyrzucić. Może zdaje się panu, że to dzięki pańskim zdolnościom dostał pan ten przedział na własność. Wcale tak nie było; jest pan dobry, ale nie do tego stopnia. Prawda jest taka, że nikt inny z mojej sekcji nie chciał z panem mieszkać...

Ręka Caxtona spoczęła na wyłączniku urządzenia nagrywającego. Ostatnie słowa wypowiedział spokojnym tonem, w którym czaiła się śmiertelna groźba.

– ... A gdyby temu małemu stała się jakaś krzywda, O’Mara, gdyby w ogóle coś mu się stało, Korpus Kontrolerów nie będzie miał kogo sądzić...

Znaczenie tych ostatnich słów jest jasne, pomyślał O’Mara, gdy kierownik sektora opuścił jego przedział; został skazany na przebywanie z tym półtonowym żywym czołgiem przez okres, który, choćby najkrótszy, i tak zdawał się wiecznością. Każdy wiedział, że wystawienie Hudlarianina na działanie przestrzeni kosmicznej to tyle co pozostawienie psa poza domem na noc; oba wypadki nie powodują żadnych szkodliwych następstw. Ale to, co ludzie wiedzą, i to, co czują, to dwie zupełnie różne rzeczy, a O’Mara miał do czynienia z prostym, nieskomplikowanym, przesadnie uczciwym i mocno rozgniewanym budowniczym stacji kosmicznych.

Sześć miesięcy temu, kiedy O’Mara dostał etat na budowie Szpitala Kosmicznego, stwierdził, że ponownie jest skazany na wykonywanie pracy, która, choć sama w sobie ważna, nie przynosi mu zadowolenia, a także leży grubo poniżej jego możliwości. Takie frustrujące sytuacje powtarzały się niezmiennie od momentu, kiedy skończył szkołę; kadrowcy nie mogli uwierzyć, że młody człowiek o takich kwadratowych, brzydkich rysach i tak potężnych barach, przy których głowa wydawała się nienaturalnie mała, mógłby się interesować takimi subtelnościami, jak elektronika czy psychologia. Wyruszył w Kosmos z nadzieją, że tam będzie inaczej, ale zawiódł się. Mimo ciągłych wysiłków podejmowanych w czasie wstępnych rozmów, aby olśnić personalnych ogromną wiedzą, ci niezmiennie znajdowali się pod wrażeniem jego atletycznej budowy i ledwie słuchali tego, co mówił. Potem zaś niezmiennie opatrywali jego podania o pracę adnotacją: „Nadaje się do ciężkiej, długotrwałej pracy fizycznej“.

Przystąpiwszy do pracy przy budowie Szpitala postanowił użyć sobie, ile można na tym kolejnym nudnym i frustrującym etapie; postanowił stać się powszechnym uprzykrzeniem. W rezultacie nie nudził się wcale. Teraz jednak żałował, że aż tak udało mu się zrazić wszystkich do siebie.

Teraz bardzo potrzebował przyjaciół, a nie miał ani jednego.

Od ponurej przeszłości do jeszcze mniej przyjemnej teraźniejszości przywrócił go ostry, przenikliwy zapach substancji odżywczej Hudlarian. Trzeba było coś z tym zrobić i to szybko. Pośpiesznie włożył skafander i wyszedł przez śluzę.

II

Jego przedział mieszkalny znajdował się w niewielkim podzespole, z którego kiedyś miał powstać blok operacyjny oraz przyległe do niego magazyny sektora niskograwitacyjnego klasy MSVK. Dla O’Mary zahermetyzowano i wyposażono w sztuczną grawitację dwa niewielkie pomieszczenia wraz z łączącym je korytarzem, podczas gdy w innych częściach konstrukcji panowała zupełna próżnia jak i nieważkość. O’Mara płynął krótkimi, nie ukończonymi korytarzami, które otwierały się w przestrzeń kosmiczną; zaglądał do pustych jeszcze sal, które mijał. Pełno w nich było ciągnących się wszędzie przewodów i niekompletnych urządzeń, których przeznaczenia nie sposób było odgadnąć bez szkoleniowej hipnotaśmy MSVK. Jednak wszystkie pomieszczenia, które obejrzał, były albo zbyt małe, by pomieścić Hudlarianina, albo też otwierały się w przestrzeń kosmiczną. O’Mara zaklął dość niewinnie, ale za to z uczuciem; odepchnął się w stronę poszarpanej krawędzi jego maleńkiego terytorium i potoczył wokół wściekłym spojrzeniem.

Ponad nim, w dole i wokół niego, w promieniu dziesięciu mil wisiały w przestrzeni elementy Szpitala, niewidoczne poza kręgiem rozstawionych na ich powierzchni jasnych niebieskich latarni, które miały służyć jako światła ostrzegawcze dla statków przelatujących w tej okolicy. O’Mara pomyślał, że wygląda to trochę tak, jakby znajdował się w sercu kulistego, ciasnego skupiska gwiazd, całkiem niebrzydkiego, jeśli ma się odpowiedni nastrój, żeby je podziwiać. On go nie miał, ponieważ na większości z tych zawieszonych w Kosmosie segmentów znajdowali się manewrowi pól siłowych pilnujący tych części, które groziły zderzeniem. Ci ludzie na pewno doniosą Caxtonowi, że O’Mara zabiera malca w przestrzeń kosmiczną, choćby tylko na karmienie.

Wyglądało na to, że jedynym rozwiązaniem problemu nieprzyjemnego zapachu, pomyślał z niesmakiem wracając do swego przedziału, będą koreczki do nosa.

Gdy przestąpił próg śluzy, powitał go ryk o sile syreny okrętowej. Wybuchał długimi dysonansami, przerywanymi na tak krótką chwilę, że mógł tylko wzdrygnąć się przed następnym. Oględziny wykazały, że ostatnia warstwa pożywienia gdzieniegdzie się już przetarła, więc zapewne jego słodkie maleństwo jest znowu głodne. O’Mara chwycił za rozpylacz.

Kiedy zdołał już pokryć około trzech metrów kwadratowych, dalsze karmienie przerwało mu wejście doktora Pellinga. Zakładowy lekarz ekipy montującej Szpital zdjął tylko hełm i rękawice i przez chwilę rozprostowywał zdrętwiałe palce.

– Zdaje się, że zranił się pan w nogę – mrugnął. – Spójrzmy na to.

Badał nogę O’Mary z największą delikatnością, ale widać było, że robi to tylko z obowiązku, a nie z sympatii do pacjenta.

– To tylko silne stłuczenie i kilka nadwerężonych ścięgien – powiedział powściągliwie. – Miał pan szczęście. Trzeba teraz odpoczywać. Dam panu coś do smarowania. Malował pan pokój?

– Co... – zaczął O’Mara, ale po chwili dostrzegł, w którą stronę patrzy lekarz. – A nie, to substancja odżywcza. Ten mały łobuz przez cały czas się wiercił, kiedy go opryskiwałem. Ale mówiąc o nim, czy może mi pan powiedzieć...

– Nie, nie mogę – odrzekł Pelling. – I tak mam przeładowaną głowę chorobami i lekarstwami dla własnego gatunku; miałbym jeszcze dopychać sobie hipnotaśmy o fizjologii klasy FROB? A poza tym one są wytrzymałe, im się nic nie może przydarzyć! – Głośno pociągnął nosem i skrzywił się. – Dlaczego pan nie wystawi go na zewnątrz?

– Niektórzy ludzie mają zbyt miękkie serce – powiedział O’Mara z goryczą. – Przeraża ich na przykład, takie oczywiste okrucieństwo, jak podnoszenie kota za kark...

– Hmmm – chrząknął lekarz, prawie ze współczuciem. – No, ale to pański problem, nie mój. Do zobaczenia za parę tygodni.

– Chwileczkę! – zawołał O’Mara pospiesznie, kuśtykając za lekarzem i ciągnąc zą sobą chwilowo pustą nogawkę. – A jeśli coś się zdarzy? I w ogóle powinny gdzieś być jakieś przepisy dotyczące opieki nad tymi stworami, jakieś najprostsze zasady. Nie może mnie pan tak zostawić, żebym...

– Rozumiem – rzekł Pelling. Zastanawiał się przez chwilę. – Gdzieś w moim przedziale plącze się pewna książka, coś jakby poradnik pierwszej pomocy Hudlarianom. Ale on jest w języku uniwersalnym...

– Znam uniwersalny – powiedział O’Mara.

Pelling wyglądał na zdumionego. – Sprytny z pana chłopak. No dobrze, podeślę panu tę książkę. – Skinął mu przelotnie głową i wyszedł.

O’Mara zamknął drzwi od sypialni mając nadzieję, że choć trochę zmniejszy to natężenie zapachu pokarmu malca, a następnie ostrożnie położył się na kanapie w drugim pokoju ciesząc się na myśl o dobrze zasłużonym odpoczynku. Ułożył nogę tak, że ból był prawie znośny i zaczął wmawiać w siebie konieczność zaakceptowania istniejącej sytuacji. W końcu udało mu się osiągnąć jedynie stoicki spokój.

Był jednak tak znużony, że nawet uczucie gniewu go męczyło. Powieki zaczęły mu opadać, a od dłoni i stóp rozchodziło się powoli ciepłe odrętwienie. O’Mara westchnął, poprawił się na kanapie i zaczął powoli zasypiać...

Ryk, który poderwał go z kanapy, odznaczał się najbardziej wrzaskliwą i autorytatywną natarczywością ze wszystkich syren alarmowych, jakie w życiu słyszał, zaś jego natężenie groziło wyrwaniem z prowadnic drzwi od sypialni. O’Mara instynktownie chwycił za skafander, a kiedy opamiętał się, cisnął go z przekleństwem na ustach. Następnie ruszył po rozpylacz.

Mały był znowu głodny!

Podczas następnych osiemnastu godzin O’Mara coraz lepiej przekonywał się, jak mało wie o młodych Hudlarianach. Z jego rodzicami wiele razy rozmawiał przez autotranslator, o małym często była mowa, ale jakoś nigdy się nie zgadało o istotnych sprawach. Na przykład na’ temat snu.

Sądząc po ostatnich obserwacjach i doświadczeniach – młode osobniki tej rasy nie spały w ogóle. W zbyt krótkich przerwach między karmieniem zajmowały się głównie pętaniem po sypialni i rozbijaniem wszystkich mebli, które nie były wykonane z metalu i przytwierdzone do podłogi; te zaś, które były, ulegały pogięciu przestając być rozpoznawalne i zdatne do użytku. Kiedy indziej młody FROB siadał skulony w kącie rozplątując i ponownie zaplątując macki. Być może widok ten, który odpowiadał obrazowi ludzkiego dziecka bawiącego się paluszkami, wywoływał okrzyk zachwytu u dorosłych Hudlarian, O’Marę jednak przyprawiał o mdłości i oczopląs.

A co dwie godziny, może kilka minut wcześniej lub później, musiał karmić tego potworka. Jeśli miał szczęście, malec leżał spokojnie, jednak najczęściej trzeba było gonić za nim z rozpylaczem. Zwykle osobniki klasy FROB są w takim wieku zbyt słabe, aby się samodzielnie poruszać, ale ma to miejsce w warunkach wysokiej grawitacji i potężnego ciśnienia atmosferycznego na planecie Hudlar. Tutaj, przy sile ciążenia nieco mniejszej niż jedna czwarta ziemskiego, mały Hudlarianin mógł się poruszać. I bawił się świetnie.

O’Mara zaś wcałe; czuł się tak, jakby jego ciało było grubą, ciężką gąbką nasączoną zmęczeniem. Po każdym karmieniu. walił się na kanapę, i pozwalał śmiertelnie zmęczonemu ciału pogrążać się w nieświadomości. Był tak kompletnie, tak całkowicie wyczerpany, że, jak wmawiał sobie po każdym opryskiwaniu, w żaden sposób nie usłyszy kolejnej skargi potworka, bo będzie zbyt nieprzytomny. Ale zawsze owa rycząca dysonansem syrena okrętowa podrywała go przynajmniej do półprzytomności i wymuszała jak u pijanej marionetki odpowiednie ruchy, które pozwalały uciszyć ten straszliwy, opętańczy hałas.

Po prawie trzydziestu godzinach O’Mara wiedział, że jest już u kresu sił. To, czy malca zabiorą za dwa dni, czy za dwa miesiące, nie miało już większego znaczenia; w obu przypadkach czekał go dom wariatów. Chyba, że w chwili załamania zdecyduje się na spacer w Kosmosie bez skafandra. Wiedział, że Pelling nigdy by nie pozwolił na poddawanie go takim męczarniom, ale w sprawach dotyczących klasy FROB doktor był ignorantem. Caxton zaś, tylko trochę mniejszy ignorant, należał do ludzi prostych i bezpośrednich, którzy uwielbiali tego rodzaju głupie dowcipy, szczególnie kiedy ich zdaniem ofiara żartu dostawała to, na co zasłużyła.

Ale przypuśćmy, że kierownik sekcji był bardziej przewrotnym typem niż podejrzewał to O’Mara? Przypuśćmy, że doskonale wiedział, na co go skazuje powierzając opiekę nad małym FROB-em? O’Mara ciężko zaklął, ale przez ostatnie dziesięć czy dwanaście godzin naprzeklinał się już tyle, że przestało mu to przynosić ulgę emocjonalną. Potrząsnął gniewnie głową, daremnie usiłując pokonać znużenie, które zaćmiewało jego umysł.

Caxtonowi nie ujdzie to na sucho.

O’Mara wiedział, że na całej budowie jest najsilniejszy, a siły tej musi mieć znaczny zapas. Wmawiał sobie nieustannie, że to całe zmęczenie i drżączka, której się nabawił, to po prostu, wytwór jego wyobraźni, a parę dni bez snu nie powinno odbić się ujemnie na jego silnej kondycji fizycznej, nawet po tym wstrząsie, którego doznał w czasie wypadku. A w każdym razie obecne kłopoty z malcem nie mogą trwać wiecznie. Sytuacja musi się poprawić. Jeszcze im dołożę, przysięgał sobie. Caxtonowi nie uda się doprowadzić go do pomieszania zmysłów, ani nawet do tego, by zażądał pomocy-

Z uporem wywołanym zmęczeniem wmawiał sobie, że oto rzucono mu wyzwanie. Dotychczas skarżył się, że żadne postawione przed nim zadanie nie wykorzystywało w pełni jego możliwości. No więc miał tu problem, który wystawiał na próbę jego wytrzymałość fizyczną oraz zdolność rozumowania. Powierzono mu małe dziecko i będzie się nim zajmować, obojętnie czy to będzie trwało dwa tygodnie, czy dwa miesiące. A co więcej, sprawi, że stan dziecka w chwili, gdy przybędą jego przyszli opiekunowie będzie świadczył na jego korzyść...

Czterdzieści osiem godzin od chwili, kiedy obdarzono go towarzystwem Hudlarianina, a pięćdziesiąt siedem, od kiedy ostatni raz porządnie się wyspał, takie nielogiczne i wielce płaczliwe myśli wcale nie wydawały się O’Marze dziwne.

I oto nagle w tym, co przywykł uważać za niezmienną kolej rzeczy, nastąpiła zmiana. Poskarżywszy się malec został jak zwykle nakarmiony, ale nie miał zamiaru się uciszyć!

Pierwszą reakcją O’Mary było urażone zdumienie: to było wbrew zasadom. Dzieci płaczą, daje im się jeść, więc przestają płakać – przynajmniej na chwilę. Zachowanie malca było do tego stopnia nie fair, że przez jakiś czas, zbyt tym wstrząśnięty, nie wiedział, jak się zachować.

Hałas przypominał ryk trąb jerychońskich w różnych wersjach. W O’Marę waliły długie serie dysonansów; co chwilę następowała zmiana wysokości i natężenia dźwięku wedle jakiejś zwariowanej zasady, której nie sposób było odgadnąć, kiedy indziej zaś ryk przechodził w upiorne, zgrzytliwe staccato, jakby tłuczone szkło dostało się do aparatu głosowego Hudlarianina. Były i przerwy od dwóch sekund do pół minuty, w czasie których O’Mara kulił się w oczekiwaniu na kolejny wybuch. Wytrzymał tyle, ile zdołał – około dziesięciu minut – a potem ponownie zwlókł z kanapy ciążące jak ołów ciało.

– Co się stało do cholery?! – usiłował przekrzyczeć jazgot. FROB był całkowicie pokryty substancją odżywczą, nie mógł więc być głodny.

Kiedy malec ujrzał O’Marę, natężenie i natarczywość okrzyków wzrosły. Zewnętrzny, przypominający miech fałd skórny na grzbiecie malca – który służył jedynie do wydawania dźwięków, gdyż osobniki z klasy FROB nie oddychały – przez cały czas gwałtownie nadymał się i opadał. O’Mara zatkał uszy dłońmi, ale nic to nie pomogło.

– Cicho bądź! – ryknął.

Wiedział, że niedawno osierocony Hudlarianin wciąż pewnie jest przerażony i zdezorientowany, a samo karmienie nie może zaspokoić jego wszystkich potrzeb emocjonalnych. Wiedział o tym i głęboko mu współczuł. Ale te myśli schroniły się w jakimś zacisznym, rozsądnym i dobrze wychowanym zakątku jego umysłu, który oderwał się od tego całego bólu, zmęczenia oraz nawrotów przeraźliwego jazgotu torturujących jego ciało. Doznał rozdwojenia jaźni i z powstałych w ten sposób dwu osobowości jedna znała powód hałasu i akceptowała go, podczas gdy druga – czysto fizyczny O’Mara – zareagował instynktownie i gwałtownie, by uciszyć malca.

– Cicho! CICHO! – wrzasnął O’Mara i zaczął tłuc FROB-a rękami i nogami.

Jakimś cudownym trafem po dziesięciu minutach Hudlarianin przestał płakać.

O’Mara trzęsąc się wrócił na kanapę. Na te dziesięć minut opanowała go mordercza, nieopanowana wściekłość. Zajadle tłukł i kopał malca, aż w końcu ból rąk i chorej nogi zmusiły go do rezygnacji z tych kończyn, ale w dalszym ciągu walił zdrową nogą i wykrzykiwał obelgi. Okropność tego, co zrobił, wstrząsnęła nim, aż poczuł do siebie obrzydzenie.

Na nic było tłumaczenie sobie, że wytrzymały Hudlarianin mógł nawet nie poczuć tego lania; malec przestał płakać, więc coś jednak do niego dotarło. Oczywiście istoty klasy FROB są wytrzymałe, ale to było małe dziecko, a małe dzieci mają czułe miejsca. Na przykład u ludzkiego niemowlęcia jest takie na szczycie czaszki...

Kiedy całkowicie wyczerpane ciało O’Mary runęło w otchłań shu, jego ostatnią składną myślą było, że jest najgorszym, najpodlejszym szubrawcem, jakiego Ziemia wydała.

Obudził się po szesnastu godzinach. Przebudzenie było procesem powolnym i naturalnym, w czasie którego tylko minimalnie przekroczył próg świadomości. Przelotnie zdziwił się, że to nie malec go obudził, ale po chwili znów zapad! w sen. Po raz drugi obudził się po dalszych pięciu godzinach na odgłos kroków Waringa wchodzącego przez śluzę.

– D-d-doktor Pelling kazał mi to przynieść – rzekł rzucając O’Marze niewielką książeczkę. – Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie robię tego z uprzejmości dla pana. Doktor powiedział mi, że to dla dobra tego małego. Jak się czuje?’

– Śpi – odparł O’Mara.

Waring zwilżył wargi. – Ja-ja mam sprawdzić. C-C-Caxton mi kazał.

– T-t-to do niego podobne— przedrzeźniał go O’Mara.

Przyglądał się w milczeniu, jak krew napływa Waringowi do twarzy. Był to szczupły młody mężczyzna, wrażliwy, niezbyt silny; ponoć jednak dobry materiał na bohatera. Zaraz po przybyciu O’Mara został dosłownie zasypany opowieściami o tym manewrowym pola siłowego. Pewnego razu w czasie montowania siłowni zdarzył się wypadek i Waring uwiązł w segmencie, który nie był odpowiednio ekranowany przed promieniowaniem. Nie stracił jednak głowy i postępując według instrukcji przekazywanych mu przez znajdującego się na zewnątrz technika zdołał zapobiec niekontrolowanej reakcji jądrowej, która mogła kosztować życie wszystkich zatrudnionych w tym sektorze. Wszystko to robił, będąc przekonany o tym, że dawka promieniowania, którą otrzymał, za kilka godzin spowoduje jego śmierć.

Osłona okazała się wszakże znacznie skuteczniejsza niż przypuszczano, i Waring nie umarł. Jednak wypadek ten wycisnął na rfim swoje piętno, przekonywano O’Marę. Waring miewał okresy utraty przytomności, zaczął się jąkać.

W jego systemie nerwowym nastąpiły podobno drobne, ale nieodwracalne zmiany; było jeszcze parę innych rzeczy, które O’Mara miał sam zauważyć, a potem nie zwracać na nie uwagi. Waring uratował im wszystkim życie i należało mu się za to specjalne traktowanie. I dlatego, kiedy Waring gdziekolwiek szedł, wszyscy ustępowali mu z drogi, dawali mu wygrywać we wszystkich utarczkach, sporach, grach zręcznościowych i losowych, a ogólnie rzecz biorąc, otulali go kołderką z sentymentalnej waty.

I dlatego Waring był zepsutym, nieznośnym, głupim gówniarzem.

O’Mara uśmiechnął się patrząc na jego zbielałe wargi i zaciśnięte pięści. On sam nigdy nie pozwalał Waringowi wygrywać niezasłużenie, a pierwsza bójka, którą ów manewrowy wszczął z nim, była zarazem ostatnią. Nie dlatego, że O’Mara go poważnie pobił, ale był na tyle brutalny, by wykazać mu, że bijatyka z nim nie jest najlepszym pomysłem.

– Wejdź i popatrz sam – powiedział w końcu O’Mara. – Rób, co C-C-Caxton każę.

Obaj weszli do środka, spojrzeli przelotnie na malca, który łagodnie przebierał mackami, i wyszli. Waring wyjąkał, że musi już iść i ruszył w stronę śluzy. O’Mara wiedział, że manewrowy dawno już się tak nie jąkał jak teraz; może to ze strachu, że on wspomni o wypadku.

– Chwileczkę – powiedział O’Mara. – Kończy mi się substancja pokarmowa, więc może byś mi przyniósł...

– Niech p-p-pan sam sobie weźmie!

O’Mara popatrzył na niego przeciągle, aż Waring odwrócił wzrok.

– Caxton nie może wymagać wszystkiego na raz. Jeśli o tego malca trzeba dbać do tego stopnia, że nie mogę go trzymać albo karmić w próżni, w takim razie poważnym zaniedbaniem z mojej strony byłoby, gdybym odszedł po pożywienie i pozostawił go samego. Chyba to rozumiesz. Pan Bóg jeden wie, co mogłoby się stać z malcem, gdybym zostawił go bez opieki. Obarczono mnie odpowiedzialnością za jego stan, więc żądam...

– A-a-ale on nie...

– Dla ciebie to tylko godzina lub dwie, które poświęcisz co drugi czy trzeci dzień ze swego okresu odpoczynku – powiedział ostro O’Mara. – Nie marudź już. I przestań się zapluwać; jesteś już w takim wieku, że powinieneś mówić dobrze.

Szczęki Waringa zwarły się ze zgrzytem. Nabrał głęboko w płuca powietrza, a następnie, przez ciągle zaciśnięte szczęki wypuścił oddech. Towarzyszący temu dźwięk przypominał odgłos, jaki wydaje pęknięty zawór śluzy powietrznej.

To... będzie... mnie... kosztowało... pełne... dwa okresy odpoczynku – powiedział bardzo powoli. – Kwatera Hudlarian, w której znajduje się żywność... zostanie pojutrze wmontowana do głównego kompleksu. Substancję pokarmową trzeba będzie przenieść wcześniej.

– No widzisz, jakie to łatwe. Trzeba tylko spróbować – O’Mara wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Na początku mówiłeś trochę nerwowo, ale zrozumiałem każde słowo. Idzie ci świetnie. A przy okazji; kiedy będziesz rozmieszczał zbiorniki z pożywieniem koło śluzy, nie hałasuj za bardzo, bo obudzisz malucha.

Przez następne dwie minuty Waring obrzucał O’Marę przeróżnymi obelgami nie powtarzając się i ani razu się nie zająknąwszy.

– Mówiłem już, że idzie ci świetnie – rzekł O’Mara karcącym tonem. – Wcale nie musiałeś się popisywać.

III

Po wyjściu Waringa O’Mara zaczął zastanawiać się nad tym, co usłyszał o demontażu kwatery Hudlarian. Ponieważ rasa ta potrzebowała tylko siły ciążenia rzędu 4G, a poza tym niewielu innych udogodnień, umieszczono ich w jednym z zasadniczych elementów szpitala. Skoro przyszedł czas na wmontowanie w główny korpus, oznaczało to, że koniec budowy szpitala nastąpi za pięć, może za sześć tygodni. Manewrowi pól siłowych na stanowiskach umieszczonych w zagłębieniach montowanych płaszczyzn będą rzucać po niebie tysiąctonowymi ciężarami zbliżając je łagodnie ku sobie, podczas gdy pasowacze sprawdzą ułożenie, poprawią je i odpowiednio ustawią do połączenia. Wielu z nich zlekceważy światła ostrzegawcze, aż do ostatniej chwili porywając się na mrożące krew w żyłach ryzyko, aby tylko oszczędzić sobie czasu i roboty z demontażem segmentów i ponownymi próbami.

O’Mara wolałby być razem z nimi na finiszu, zamiast siedzieć tu i bawić się w niańkę.

Myśl ta przypomniała mu o kłopocie, który ukrywał przed Waringiem. Malec nigdy jeszcze tyle nie spał; minęło już co najmniej dwadzieścia godzin od czasu, gdy usnął, czy też raczej, od kiedy O’Mara wykopał go spać. Owszem, istoty klasy FROB były wytrzymałe, ale może młody Hudlarianin nie spał, ale stracił przytomność wskutek uderzeń?

O’Mara sięgnął po książkę, którą przysłał Pelling i zaczął czytać.

Szło mu jak z kamienia, ale po dwóch godzinach lektury wiedział już co nieco o opiece nad młodymi Hudlarianami i doznał jednocześnie uczucia ulgi i rozpaczy. Okazało się, że jego napad wściekłości i kopniaki okazały się dobrą rzeczą; młode osobniki klasy FROB potrzebowały ciągłych pieszczot. Gdy obliczył, z jaką siłą dorosły osobnik tego gatunku poklepuje swoje młode, okazało się, że jego wściekły atak był zaledwie słabą pieszczotą. W innym miejscu książka ostrzegała przed przekarmianiem i tu O’Mara miał niewątpliwie sporo na sumieniu. Widocznie wystarczyło małego karmić co pięć czy sześć godzin podczas okresu czuwania, a gdy nadal zdradzał oznaki niepokoju lub głodu, należało go uspokajać metodą fizyczną, czyli poklepywaniem. Okazało się również, że małe osobniki klasy FROB potrzebują dość często kąpieli.

Na ich rodzinnej planecie była to operacja zbliżona do czyszczenia metodą piaskowania, ale O’Mara uważał, że to zapewne z powodu wysokiego ciśnienia i gęstości atmosfery. Innym problemem, który niewątpliwie musiał rozwiązać, był sposób aplikowania dostatecznie silnych klepnięć w celu pocieszenia malca. Miał olbrzymie wątpliwości, czy uda mu się wpaść we wściekłość za każdym razem, kiedy malec będzie potrzebował swojej porcji pieszczot.

Ale przynajmniej okazało się, że O’Mara będzie miał mnóstwo czasu, by coś wymyślić, bowiem w tej samej książce wyczytał również, że Hudlarianie czuwają przez dwie pełne doby, potem zaś śpią przez pięć.

Podczas pierwszego pięciodobowego okresu snu malca O’Mara zdołał wymyślić metody aplikowania pieszczot oraz kąpieli, a nawet zostało mu jeszcze dwa dni na odpoczynek i zebranie sił przed ciężką pracą, która go czekała, gdy malec się obudzi. Dla człowieka o przeciętnej sile byłoby to mordercze zajęcie, ale O’Mara odkrył po pierwszych dwóch tygodniach tego cyklu, że dostosował się do niego zarówno psychicznie, jak i fizycznie. A pod koniec czwartego tygodnia ból i sztywność nogi ustąpiły zupełnie, a malec nie sprawiał najmniejszego kłopotu.

Na zewnątrz budowa szpitala dobiegała końca. Ogromna, trójwymiarowa układanka była już gotowa, jeśli nie liczyć kilku niezbyt ważnych segmentów na skrajach. Przybył też oficer dochodzeniowy z Korpusu Kontroli i zadawał pytania wszystkim z wyjątkiem O’Mary.

On, zaś nieustannie zastanawiał się, czy przesłuchiwano już Waringa, a jeśli tak, to co powiedział manewrowy. Oficer dochodzeniowy był psychologiem, niepodobnym do zwykłych inżynierów z Korpusu, i na pewno nie był głupcem. O’Mara pomyślał, że on sam też nie był głupi; zrobił wszystko, co mógł i po prawdzie nie powinien niepokoić się wynikiem śledztwa prowadzonego przez Kontrolera. Ocenił całą sytuację i związane ze sprawą osoby, i udało mu się przewidzieć reakcje wszystkich. Ale zależało to od tego, co Waring powiedział Kontrolerowi.

Masz stracha! pomyślał O’Mara czując do siebie niesmak. Naraz, kiedy twoje ulubione teoryjki zostały wystawione na próbę, boisz się, że nie dadzą wyników. Chciałbyś poczołgać się do Waringa i ucałować jego buty?

A taki czyn, o czym wiedział, wprowadziłby ślepą zmienną do układu, który powinien być całkowicie możliwy do przewidzenia i z pewnością by wszystko popsuł. Niemniej jednak pokusa była silna.

Na początku szóstego tygodnia przymusowej opieki nad malcem, gdy O’Mara czytał o różnych niesamowitych i dziwacznych chorobach, na które zapadają młode osobniki klasy FROB, czujnik śluzy dał znać, że ktoś przyszedł. O’Mara szybko zsunął się z kanapy i stanął twarzą do wejścia usilnie starając się sprawiać wrażenie człowieka pozbawionego wszelkich zmartwień.

Ale to był tylko Caxton.

– Myślałem, że to Kontroler – powiedział O’Mara.

– Jeszcze go tu nie było, co? – mruknął kierownik sekcji. – Może myśli, że to strata czasu. Pj tym, co mu powiedzieliśmy, uważa pewnie, że sprawa jest jasna. Kiedy tu przyjdzie, weźmie ze sobą kajdanki.

O’Mara tylko popatrzył na niego. Kusiło go, żeby zapytać, czy Kontroler przesłuchiwał już Waringa, ale nie była to silna pokusa.

– Przyszedłem – rzekł oschle Caxton – żeby zapytać się o wodę. Dział zaopatrzenia mówił, że zamawia pan trzy razy więcej wody niż mógłby pan potrzebować. Założył pan akwarium, czy co?

O’Mara celowo zwlekał z odpowiedzią.

– Czas już na kąpiel malca – rzekł. – Chce pan popatrzeć?

Schylił się, sprawnie usunął jedną z płyt podłogowych i sięgnął do wnętrza powstałego w ten sposób otworu.

– Co pan robi? – wybuchnął Caxton. – To sieć sztucznego ciążenia, nie wolno panu jej dotykać...

Nagle podłoga przechyliła się o trzydzieści stopni. Caxton runął na ścianę z przekleństwem na ustach. O’Mara wyprostował się, otworzył wewnętrzne drzwi śluzy, po czym ruszył po silnie teraz nachylonej podłodze w stronę sypialni. Caxton poszedł za nim ciągle upierając się przy twierdzeniu, że O’Mara nie ma ani uprawnień, ani dostatecznych kwalifikacji, żeby dokonywać przeróbek w układach sztucznego ciążenia.

– To zapasowy rozpylacz do pożywienia, którego wylot zmodyfikowałem tak, żeby dawał strumień wody pod ciśnieniem – powiedział O’Mara, kiedy znaleźli się wewnątrz przedziału. Nastawił przyrząd i rozpoczął demonstrację oblewając wodą niewielki fragment skóry malca. Obiekt demonstracji zajęty był nadawaniem coraz bardziej nieokreślonego kształtu przedmiotowi, który był kiedyś krzesłem. Ludzi zignorował całkowicie.

– Proszę spojrzeć – O’Mara kontynuował – na ten fragment skóry, gdzie substancja odżywcza stwardniała. To miejsce trzeba co jakiś czas przemywać, bowiem stwardniałe pożywienie zatyka system absorpcyjny Hudlarianina powodując wstrzymanie dopływu pokarmu. Malec robi się wtedy bardzo nieszczęśliwy i, hm, głośny...

Umilkł. Dostrzegł, że Caxton nie patrzy na malca, ale obserwuje, jak woda odbija się od jego skóry, a następnie spływa po stromo nachylonej podłodze przez całe pomieszczenie, prosto do śluzy. Może zresztą i dobrze, że nie patrzył na małego, bowiem rozpylacz odsłonił na jego skórze jakąś plamę o takiej barwie i strukturze, jakiej jeszcze nie widział. Zapewne nie było to nic groźnego, ale lepiej, żeby Caxton nie zobaczył i nie zadawał pytań.

– Co tam jest? – zapytał kierownik wskazując na sufit.

Aby zapewnić małemu konieczną ilość pieszczot, O’Mara musiał sklecić specjalny zespół dźwigni, bloków i przeciwwag; całą tę niezdarną maszynerię zawiesił u sufitu. Bardzo był dumny ze swego wynalazku; za jego pomocą mógł rozdawać porządne, solidne klepnięcia w dowolne miejsce półtonowego cielska malca. Każde z takich klepnięć momentalnie uśmierciłoby człowieka.

Miał jednak wątpliwości, czy Caxtonowi spodobałby się jego aparat. Zapewne kierownik sekcji uważałby, że urządzenie zadaje dziecku ból i zakazałby jego stosowania.

O’Mara ruszył w stronę wyjścia. – To tylko podnośnik blokowy – odpowiedział na pytanie Caxtona.

Mokre plamy na podłodze wytarł szmatą, którą cisnął do śluzy, obecnie częściowo wypełnionej wodą. Jego sandały i kombinezon były również wilgotne, więc je też tam wrzucił, po czym zamknął zawór wewnętrzny i otworzył zewnętrzny. W czasie gdy woda bulgocąc ulatniała się w przestrzeń kosmiczną, wyregulował sztuczne ciążenie, tak że podłoga była znowu płaska, a ściany pionowe. Następnie zamknąwszy śluzę od zewnątrz wydostał z niej sandały, kombinezon i szmatę, które obecnie były suche jak pieprz.

– Ładnie pan to sobie wszystko urządził – powiedział zrzędliwie Caxton wkładając hełm. – Przynajmniej o niego dba pan lepiej, jak o jego rodziców. Oby tak dalej. Kontroler przyjdzie tu jutro o dziewiątej – dodał i wyszedł.

O’Mara szybko wrócił do sypialni, by dokładniej przyjrzeć się owej plamce na skórze. Była ona bladoszaroniebieska, a gładka i twarda prawie jak stal powierzchnia skóry wyglądała w tym miejscu jak popękana. O’Mara potarł łagodnie to miejsce, a Hudlarianin zakręcił się i wydał ryk, który zabrzmiał pytająco.

– A myślisz, że ja wiem – powiedział O’Mara w roztargnieniu. Nie mógł sobie przypomnieć, żeby już o czymś takim czytał, ale książki jeszcze nie skończył. Im prędzej to zrobi, tym lepiej.

Istoty należące do różnych ras porozumiewały się między sobą głównie za pomocą autotranslatora, który elektronicznie rozdzielał i klasyfikował wszystkie znaczące dźwięki i odtwarzał je w języku jego użytkownika. Inną metodą, stosowaną, gdy istniała potrzeba przekazania znacznej ilości dokładnych danych o bardziej wyspecjalizowanym charakterze, była nauka przy użyciu hipnotaśm. Za ich pomocą przekazywano wszelkie doznania zmysłowe, wiedzę i osobowość jednej istoty bezpośrednio do mózgu drugiej. Daleko w tyle za nimi, jeśli chodzi o powszechność zastosowania i dokładność, była metoda trzecia: pisany język cokolwiek na wyrost nazwany uniwersalnym.

Język uniwersalny przydatny był tylko tym istotom, których mózgi wyposażone były w receptory optyczne zdolne do wydobycia informacji z zespołów znaków graficznych rozmieszczonych na płaskiej powierzchni, czyli krótko mówiąc, z zadrukowanej stronicy. Choć zdolność tę posiadało wiele ras inteligentnych, to zakres barw odbierany przez każdą z nich był różny. To, co O’Marze jawiło się jako plamka barwy szaroniebieskiej, dla innej istoty mogło mieć inną barwę – od szarożółtej do brudnopurpurowej – a kłopot polegał na tym, że autorem książki mogła być taka właśnie inna istota.

Jeden z dodatków do książki zawierał przybliżone odpowiedniki barw dla różnych ras, ale ciągłe zaglądanie do niego było nużące i czasochłonne, a O’Mara nie mógł się poszczycić dobrą znajomością języka uniwersalnego.

Pięć godzin później nie był ani trochę bliżej prawidłowej diagnozy dolegliwości nękającej Hudlarianina, zaś owa szaroniebieska plamka na jego skórze urosła dwukrotnie i zyskała towarzystwo trzech następnych plam. Nakarmił malca z niepokojem zastanawiając się, czy słusznie to robi w tej sytuacji, potem zaś powrócił do studiowania książki.

Według niej były dosłownie setki łagodnych, krótkotrwałych chorób, na które zapadali młodzi Hudlarianie. Jego malec uniknął ich tylko dlatego, że dostawał pożywienie ze zbiornika i nie wchłonął bakterii z powietrza, często spotykanych na jego planecie. Ta choroba była zapewne hudlariańskim odpowiednikiem odry, przekonywał samego siebie O’Mara; ale wyglądało to groźnie. Podczas następnego karmienia okazało się, że jest ich już siedem; nabrały odcienia ciemniejszego, a oprócz tego malec nieustannie tłukł o siebie mackami. Bez wątpienia musiały go te miejsca bardzo swędzić. Uzbrojony w tę nową informację O’Mara powrócił do książki.

I nagle znalazł. Objawy były przedstawione jako „szorstkie, odmiennie zabarwione plamy na skórze, powodujące silne swędzenie z powodu nie wchłonięcia drobin pożywienia“. Leczenie polegało na spłukiwaniu podrażnionych miejsc po każdym karmieniu w celu zmniejszenia swędzenia, plamy zaś miały same zniknąć po jakimś czasie. Obecnie choroba ta była na Hudlarze bardzo rzadka, zaś jej objawy występowały z dramatyczną gwałtownością. I znikały równie szybko, jak się pojawiły. O ile pacjent miał zapewnioną podstawową opiekę, choroba, jak twierdziła książka, nie była niebezpieczna.

O’Mara zaczął przeliczać podane wskaźniki na własny system pomiaru czasu i odległości. Wyszło mu, na ile mógł być pewien swych obliczeń, że średnica plamy może dochodzić do pół metra, zaś ich liczba zwiększyć się do dwunastu. Potem zaczną znikać, co nastąpi po około sześciu godzinach licząc od czasu, kiedy zauważył pierwszą plamę.

Nie było się o co martwić.

IV

Po zakończeniu kolejnego karmienia O’Mara dokładnie oczyścił miejsca pokryte niebieskimi plamami, ale mały Hudlarianin nadal trzepał mackami i silnie dygotał. O’Marze przyszło do głowy, że malec wygląda jak klęczący słoń z sześcioma wściekle wijącymi się trąbami. Zajrzał jeszcze raz do książki, która jednak w dalszym ciągu utrzymywała, że w normalnych warunkach choroba ma przebieg łagodny i krótkotrwały, a jedynym środkiem łagodzącym przykre uczucie swędzenia może być tylko odpoczynek i utrzymywanie zaatakowanego obszaru w czystości.

Dzieci to paskudne utrapienie, pomyślał z wściekłością.

Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że to całe trzepanie mackami i dygotanie nie jest dobre i powinno się temu zapobiec. Może malec drapał się tylko z przyzwyczajenia i przestanie, gdy się odwróci jego uwagę? Jednak gwałtowność tego procesu poddawała w wątpliwość to przypuszczęnie. O’Mara wybrał wszakże dwudziestopięciokilogramowy odważnik i za pomocą swego podnośnika podciągnął pod sufit. Zaczął rytmicznie unosić go i opuszczać na miejsce około pół metra od twardej, przezroczystej błony osłaniającej oczy; kiedyś odkrył, że „poklepywanie“ tego miejsca sprawia malcowi najwięcej przyjemności. Dwadzieścia pięć kilo zrzucone z wysokości dwóch i pół metra było dla Hudlarianina miłą, łagodną pieszczotą.

Pod wpływem poklepywania mały poruszał się mniej gwałtownie. Kiedy jednak O’Mara unieruchomił ciężarek, Hudlarianin zaczął rzucać się jeszcze silniej niż poprzednio wpadając nawet w pełnym biegu na ściany i resztki umeblowania. W czasie jednej takiej szaleńczej szarży o mało nie dostał się do drugiego pokoju; powstrzymało go jedynie to, że nie zmieścił się w drzwiach. Do tej pory O’Mara nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo mały FROB przybrał na wadze przez te pięć tygodni.

Wyczerpany, dał w końcu spokój pieszczotom. Zostawił Hudlarianina szalejącego w sypialni i rzucił się na kanapę w drugim pokoju próbując zebrać myśli.

Według książki był najwyższy czas, aby sine plamy zaczęły blednąć. Ale tak się nie stało; ich liczba osiągnęła maksimum, czyli dwanaście, a średnica wynosiła, zamiast pół metra, prawie dwa razy tyle. Była tak duża, że podczas następnego karmienia powierzchnia absorpcyjna skóry wyniesie połowę normalnej, w wyniku czego mały dozna dalszego osłabienia spowodowanego niedostatkiem pożywienia. Każdy zaś wiedział, że swędzących miejsc nie należy drapać, jeśli nie chce się poszerzyć obszaru dotkniętego schorzeniem i zaostrzyć stanu chorobowego...

Ochrypły ryk syreny przerwał jego myśli. Wedle dotychczasowego doświadczenia O’Mara zrozumiał, że jest to dźwięk wydawany przez silnie przestraszonego malca, natomiast słabe natężenie oznacza, że mały FROB opada z sił.

Hudlarianinowi potrzebna była natychmiastowa pomoc, ale O’Mara wątpił, czy ktokolwiek byłby w stanie jej udzielić. Rozmowa z Caxtonem nie miała sensu; kierownik sekcji mógłby tylko wezwać Pellinga, ten zaś wiedział na temat młodych Hudlarian jeszcze mniej niż O’Mara, który tym zagadnieniem zajmował się przez ostatnie pięć tygodni. Takie postępowanie byłoby tylko stratą czasu, małemu zaś nie pomogłoby nic, a poza tym istniała poważna możliwość, że nie zważając na obecność badającego sprawę wypadku Kontrolera Caxton postarałby się, by O’Marze przytrafiło się coś nieprzyjemnego za to, że dopuścił do choroby malca.. Nie można było mieć wątpliwości, że kierownik sekcji obarczy winą właśnie jego.

Caxton nie lubił O’Mary. Nikt nie lubił O’Mary.

Gdyby O’Mara był lubiany przez współpracowników, nikt nie miałby zamiaru obarczać go winą za chorobę małego; nie doszłoby też do natychmiastowego i jednogłośnego obwinienia go o spowodowanie śmierci jego rodziców. A on postanowił udawać człowieka z paskudnym charakterem i udało mu się to cholernie dobrze.

Może faktycznie był kanalią i dlatego udawanie przychodziło mu z taką łatwością? Może nieustanna frustracja wynikająca z niemożności pełnego użycia swego mózgu ukrytego w ohydnym, muskularnym ciele sprawiła, że zgorzkniał; może rola, którą, jak mu się zdawało, tylko grał, wyrażała jego prawdziwy charakter?

Gdyby tylko tak się nie czepiał Waringa. Tym najbardziej ich rozzłościł.

Jednak takie myślenie prowadziło donikąd. Rozwiązanie jego problemów leżało, przynajmniej częściowo, w wykazaniu, że jest odpowiedzialny, cierpliwy, uprzejmy i ma te wszystkie inne cechy, które szanują jego współpracownicy.. Aby to osiągnąć, musi najpierw udowodnić, że można mu powierzyć opiekę nad dzieckiem.

Zastanowił się przez chwilę, czy Kontroler nie mógłby pomóc. Nie bezpośrednio; psycholog raczej nie będzie wiedział o mało znanych chorobach dzieci hudlariańskich, ale może sam Korpus... Jako galaktyczna policja, gosposia do wszystkiego i ogólnie najwyższa władza, Korpus Kontroli mógłby dość prędko znaleźć kogoś, kto będzie znał wszystkie potrzebne odpowiedzi. Jednak ten ktoś prawie na pewno będzie właśnie na Hudlarze, a tamtejsze władze znały już sytuację osieroconego malca i pomoc zapewne już od tygodni była w drodze. Bez wątpienia przyjdzie prędzej niż mógłby sprowadzić ją Kontroler. Może i przyjdzie na czas, by uratować małego. A może też zjawić się za późno.

Problem w dalszym ciągu spoczywał na barkach O’Mary.

Nie groźniejsza niż odra u ludzi...