Szczęście pod stopami - Renata L. Górska - ebook

Szczęście pod stopami ebook

Renata L. Górska

4,1

Opis

Nie pomogą żadne zaklęcia, jeśli szczęściu nie da się szansy.

Monika opiekuje się dzieckiem swojej siostry i choć jednocześnie wciąż ma nadzieję na założenie własnej rodziny, wydaje się szczęśliwa i spełniona. Kiedy przewrotny los stawia na jej drodze mężczyznę, który burzy jej spokój – nie zamierza na to pozwolić i dać się ponieść emocjom. Zwłaszcza że od pierwszej chwili jest świadoma jego odmienności; przecież między innymi właśnie z tego powodu zdecydowała się wynająć mu pokój…

Świat Moniki na chwilę się rozsypie, jednak dziewczyna zdoła poskładać go na nowo, odnajdując nadzieję na szczęście, które do tej pory ją omijało.

To kolejna piękna, poruszająca i wartościowa powieść w dorobku twórczym Renaty L. Górskiej. Zachwyca swoją realnością, otula emocjami, a przede wszystkim błyskotliwie udowadnia, że zawsze warto marzyć, oczekiwać zmian na lepsze i wierzyć w miłość. Nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy i gdzie los obdarzy nas tym, co najlepsze. Bezapelacyjnie doskonały materiał na produkcję filmową.

Nora Roberts ma godną siebie kontynuatorkę.

Szczerze polecam!

Krystyna Meszka, cyrysia.blogdpot.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 744

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (110 ocen)
50
31
24
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Renata L. Górska

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

 

Projektokładki

Mikołaj Piotrowicz

 

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

 

 

Wydanie elektroniczne 2020

 

 

eISBN 978-83-66481-62-6

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

Jedno jest pewne: nic nie jest pewne.

I nawet to nie jest pewne.

Karl Valentin

 

 

 

Prolog

 

 

 

Któż by nie chciał urodzić się pod szczęśliwą gwiazdą? W momencie moich narodzin zaświeciło ich więcej, a chociaż nie były prawdziwe, z ust ludzi wypływały dobre życzenia. Niebo rozbłysło od fajerwerków, wybuchały petardy, strzelały korki szampana. Niestety nie byłam potomkiem królewskim i to nie mnie witano tak hucznie. Świętowano nadejście nowego roku. Wyprzedziłam go o minutę.

– Wpiszę datę pierwszy stycznia – proponowała położna. – Przedłuży się małej dzieciństwo.

– Nie zgadzam się na to! – Moją rodzicielkę oburzyła ta nadgorliwość. – Proszę trzymać się przepisów!

Miała powód do uporu. Byłam pogrobowcem, a ponoć także dzieckiem przenoszonym. Nieduża waga noworodka raczej nie potwierdzała takich obliczeń, lecz matka obstawała przy swoim.

– Patrysia, moja pierworodna, też była taka drobna! – Nie wspomniała o fajkach, których wtedy nie umiała się wyrzec.

Podczas drugiej ciąży o paleniu czy innych używkach musiała zapomnieć. Wicherkowie, jej teściowie, praktycznie nie spuszczali jej z oczu. Bez pracy, własnego mieszkania i z kolejnym dzieckiem w drodze, musiała dostosować się do tego rygoru. Wpieniała się, gdyż traktowano ją jak małolatę, chociaż była już matką i wdową. Jej mąż, a mój ojciec, o ile Piotrek istotnie nim był, zginął tragicznie w wypadku. Następne miesiące stały się dla Hanki prawdziwą gehenną. Była całkowicie zależna od teściów, z niskiej wdowiej renty nie utrzymałaby siebie i dzieci.

W okazałym domostwie, w którym żyło się wielopokoleniowo, nestor rodu pod pozorem łaskawcy sprawował rządy tyrana. Bliskich traktował jak swoich podwładnych, żądał od nich pełnego posłuchu. Protesty gasił rykiem, podporządkowanie szczodrze nagradzał. Kobiety w tym domu nie miały wiele do gadania, obaj synowie również bali się ojca. Biada było sprzeciwić się temu mężczyźnie, zawsze musiał postawić na swoim! W miasteczku mówiło się nawet „zawzięty jak Wicherek”.

Nie mogłam pamiętać, co doprowadziło do tego, że dorastałam w domu dziadków. Wersja Hanki, mojej matki, zawierała sporo luk i różniła się od tego, co słyszałam od innych. Zacznijmy jednak od początku, trzymając się nagich faktów. Byłam dzieckiem wyczekiwanym, ale w żadnym razie chcianym. To tylko pozornieparadoks.

W miasteczku wrzało od plotek, zanim jeszcze pojawiłam się na świecie. Wątpliwości budził zbyt wolno rosnący brzuch Hanki. Im bliżej końca roku, tym głośniej pytano, czy w ogóle Piotrek Wicherek zdążyłby spłodzić to dziecko. Najbardziej jątrzyła ponoć Zoja, moja ciotka, starsza synowa dziadków. Obie kobiety nie znosiły się nawzajem, a mieszkanie pod jednym dachem powodowało ciągłe konflikty.

Pozostaje zagadką, czy poród w sylwestra był skutkiem rozpaczliwych zabiegów, czy nastąpił jednak o czasie. Grupa mojej krwi nie wykluczała ojcostwa Piotrka i chyba to przeważyło, że Hanka mogła wrócić do domu teściów. Wspomagali ją finansowo, aby mogła troszczyć się o obydwie córeczki. Okazała się jednak niewdzięczna, lub, jak sama to widziała, nie radziła sobie z tą sytuacją.

Hanka była bardzo młoda, miała dopiero dwadzieścia dwa lata. Nie tak wyobrażała sobie swoją przyszłość. Jednostajna codzienność nużyła ją, tęskniła za dawną swobodą. Od krewnych męża wciąż tylko słyszała zarzuty; a to że źle zajmuje się dziećmi, a to że nie jest gospodarna. Ludzie w miasteczku oceniali ją na każdym kroku, czepiali się, że maluje się ostro i nie nosi żałoby. Z czasem Hanka stała się bardziej butna i przestała zważać na opinię. Raz za razem urywała się z domu, bez balastu, za który miała obie córeczki. Wyjeżdżała głównie do swojego rodzinnego miasta, odnowiła tam stare przyjaźnie. Nic sobie nie robiła z awantur, jakie czekały ją po powrocie. Podburzana przez dawnych przyjaciół, przed nikim nie czuła już respektu. Jej absencje przedłużały się coraz bardziej, aż pewnego dnia zniknęła na dobre.

Zostawiła wiadomość, że skoro zdaniem teściów nie nadaje się na matkę, to niech sami zatroszczą się o swoje wnuczki. W miasteczku ponownie wybuchła sensacja. Wicherkowie palili się ze wstydu za młodszą synową, lecz sądzili, że w końcu wyszaleje się i opamięta. Hanka jednak nie wróciła i dobrze zatarła za sobą ślady. Ludzie mówili, że pewnikiem skończyła w rynsztoku. W domu nigdy się o niej nie rozmawiało, dziadek tego zakazał. Nie wybaczono jej splamienia honoru rodziny.

Lata później próbowałam porozmawiać o tym z Hanką. Nie poczuwała się do winy za porzucenie nas w dzieciństwie. Twierdziła, że wychowując się w domu dziecka, nie miała dobrych wzorców rodziny. Usprawiedliwiała się wczesnym wdowieństwem i nieżyczliwymi jej krewnymi męża. Mówiła, że chciała stanąć na nogi i zabrać córki do siebie, ale nie brzmiało to przekonująco. Gdy zapytałam, dlaczego przez tyle lat nie odzywała się do nas, odparła, że bała się Wicherków. W moim mniemaniu raczej przejęcia odpowiedzialności za dzieci. Chętniej rozwodziła się o ciemnych stronach swojego małżeństwa, miała je za życiową pomyłkę. Twierdziła, że Piotrek obiecywał jej gruszki na wierzbie. Krótko mówiąc, to z siebie robiła ofiarę.

– Słyszałyście o mnie tylko złe rzeczy – zakładała, nie całkiem bez racji. – Ale Piotrek też nie był ideałem, jak głupia z początku myślałam! Zauroczył mnie swoim mundurem, a kiedy wpadłam, to owszem, zachował się w porządku. Jednak po wojsku, gdy wrócił do swoich, to rycerz zamienił się w chama! Okazał się takim samym pieniaczem jak jego stary, brał się nawet do rękoczynów! Gdyby wtedy nie zginął, i tak bym od niego odeszła.

Żenowała mnie jej otwartość. Wprawdzie byłam już dorosła, lecz niektóre detale mogła zachować dla siebie.

– Marniałam w tej pipidówce, z upierdliwymi teściami na karku i resztą bandy Wicherków!

– Wybrałaś więc wolność… bez nas.

Zignorowała moją aluzję. Punkt ciężkości przerzucała na własne problemy, jakie miała po opuszczeniu naszego grajdołka. Żaliła się, jak było jej ciężko, gdy pętała się sama po Polsce. Pomieszkiwała to tu, to tam, zmieniała pracę, partnerów, a ci wykorzystywali ją i porzucali.

– Nie miałam szczęścia do facetów! Gubiła mnie moja kochliwa natura i moja naiwność! U dziadków było wam lepiej – kończyła niezręczny dla niej temat.

Jak to się miało do rzeczywistości, nie chciała słyszeć. To również blokowało nasze zbliżenie. Oczekiwała, iż w dorosłych córkach znajdzie przyjaciółki, wyrozumiałe dla jej wad i chętne do wysłuchiwania jej żali. W moim przypadku tak się nie stało, więc nasz sztucznie podsycony kontakt wkrótce znów ostygł.

Hanka rozczarowała mnie, unikając odpowiedzi na pytanie, czy ja i siostra mamy wspólnego ojca. Chyba że udzieliła mi jej przez kwiatki, nadmieniając o swojej kochliwości. Być może tuż po stracie Piotrka pocieszał ją jakiś jurny kogucik? Wiele wskazywało na to, że nie przynależę do rodu Wicherków. Dawano mi odczuć moją odmienność i w końcu sama zaczęłam tak siebie postrzegać. W myślach nazywałam się samosiejką.

 

 

Od małego wyczuwałam, że coś jest ze mną nie w porządku. Ludzie oglądali się za mną, jakbym była jakimś dziwadłem, szeptali na mój widok. Byli i tacy, którzy pochylali się ku mnie z troską, głaskali po głowie, nazywali biedactwem. Nie lubiłam tego, za wyjątkiem wizyt w sklepiku, gdzie wraz z litością sprzedawcy dostawał mi się lizak albo cukierek. Potem moją uwagę zwróciło, że o mojej siostrze mówi się „córka Piotrka”, a o mnie „jej córka”. Kiedy zapytałam o powód, babcia szybko odparła:

– Bo Patrysia jest podobna do taty, a ty do mamy.

Ród Wicherków niewątpliwie miał wśród swoich przodków Azjatów. Być może byli jednymi z potomków Tatarów osiadłych na ziemiach polskich. Niewysocy, o prostych, czarnych włosach, mocnych kościach policzkowych na szerokiej twarzy. Charakterystyczne cechy widoczne były zwłaszcza u dziadka, ale przeniósł je też na obu synów, Piotra i Pawła. Moja siostra, jak i nasi obaj kuzyni, także je posiadali. Ja nie przypominałam ani Wicherków, ani też babci Geni. Co do matki, miałam do porównania tylko zdjęcie ślubne rodziców, lecz i z nią nie doszukałam się podobieństwa. Wyjaśnienie babci musiało mi jednak wystarczyć, w tym domu nie dyskutowało się z dziećmi.

Matka była dla mnie kimś nierzeczywistym. Nie łączyłam z nią żadnych wspomnień, więc też nie tęskniłam za nią. Krew, niezasilana miłością oraz bliskością, traci na znaczeniu. Stałam się tego dowodem, nie potrafiłam wykrzesać z siebie uczuć, które nie dostały szansy na rozwój. Po prostu w moim życiu matki nie było tak samo, jak nie było w nim ojca.

Mnie i Patrycję wyniańczyła babcia Genia. Chwała jej za to, aczkolwiek stosując zasadę „zimnego chowu”, skąpiła nam ciepła. Byłyśmy zadbane, lecz nie tolerowała krnąbrności, a za wybryki potrafiła przylać nam pasem. Ta szorstka kobieta nie roztkliwiała się także nad sobą, a jej życie nie było łatwe, tyrała od świtu po wieczór. Miała na głowie dom i rodzinę, zwierzęta hodowlane, ogród; udzielała się również przy kościele, sprzątała go, zdobiła ołtarz kwiatami. Była bardzo pobożna. Zahukana przez męża despotę znajdowała pociechę w religii.

Ze starych fotografii uśmiechała się śliczna dziewczyna, więc dziwiło mnie, że wyszła za dziadka. On już w młodości był chmurny jak noc i w żadnym razie urodziwy. Za to obrotny, potrafił robić pieniądze. Najpierw miał pierwszą w miasteczku „gablotę”, potem też bagażówkę, aż doszedł do dochodowej firmy przewozowej. Wicherkom wiodło się dobrze, jedynie na dzieci musieli długo poczekać. Tym samym babcia miała już swoje lata, gdy przyszło jej zastępować nam matkę. To wiele tłumaczyło.

Z biegiem lat rodzaj mojej urody i smukła sylwetka coraz mocniej wyróżniały mnie spośród krewnych. Kiedy przerosłam Szczepana, starszego z kuzynów, zapadł na mnie wyrok mieszkańców miasteczka. Mówiono: „Ona nie może być Wicherków!”. Najpewniej w domu również tak myślano, chociaż wprost nikt mi tego nie powiedział.

Na pozór traktowano mnie tak samo jak Patrycję. Różnice wyłapywałam w niuansach, w braku zainteresowania moją osobą, w lekceważeniu moich dokonań. Rozpaczliwe próby zdobycia ich uznania spełzały na niczym. Babcia, jak to ona, była prędka do karcenia, chwalenia nie znała. Dla dziadka i wuja Pawła w dzieciństwie byłam niewidzialna, a potem ograniczali się do wydawania poleceń. Bardziej jawną była niechęć ciotki Zoji, jakby moja obecność w tym domu pozbawiała czegoś jej synów. W rzeczywistości wszystkim wiodło się tu w miarę dostatnio, a męscy przedstawiciele Wicherków, mieli nawet sporą nadwagę.

A jak się potoczyły losy Hanki? Byłyśmy jeszcze w podstawówce, gdy nadszedł list od matki, w kopercie poczty lotniczej. Ciotka Zoja dorwała go pierwsza, a zaspokoiwszy ciekawość, streściła go nam w kilku bezpardonowych zdaniach, nie omieszkawszy dodać, co myśli o jego autorce.

– Była i jest latawicą, a teraz jeszcze poniosło ją za ocean! Mieszka w Chicago! No to już nigdy nie ujrzycie jej na oczy! Wyrodna suka, dzieciaki na łasce rodziny, a jeszcze się chwali, że żyje tam z jakimś chłopem!

Hanka od roku przebywała w Stanach. Kiedy jej wiza turystyczna utraciła ważność, została tam nielegalnie. Nie planowała powrotu do Polski. Ani słowem nie wspomniała o zamiarach względem nas, swoich córek. Niepotrzebnie nadmieniła o swoim partnerze, gdyż zbulwersowało to konserwatywnych Wicherków. Wdowa czy nie wdowa, życie na kocią łapę nie wchodziło dla nich w rachubę.

Później od czasu do czasu słała nam kartki, na listy nie odpisywała. Od wielkiego dzwonu przekazywała jakieś pieniądze, za małe, by pokryły nasze wydatki. Dziadek wściekał się, że nie potrzebuje jałmużny, że lepiej by zrobiła, ściągając córki do siebie. Schodziłam mu wtedy z drogi, wiedziona raczej instynktem samozachowawczym aniżeli urazą. Nie takie rzeczy słyszałam już wtedy o Hance, zwłaszcza z ust ciotki Zoji! Nieraz miałam poczucie, że obrywało się mi za matkę, a przecież nawet jej nie znałam.

W odróżnieniu od siostry nie miałam żadnych wyobrażeń na temat tej kobiety. Była dla mnie nieważna, zupełnie obca. Zupełnie inaczej niż dla Patrycji, której matka jawiła się niczym bohaterka Dynastii. Snuła marzenia o jej cudownym życiu, wyglądała zaproszeń. Hanka na szczęście zachowała na tyle przyzwoitości, by niczego nam nie obiecywać.

Lata później Patrycja wpadła na pomysł, aby w kontaktach z matką skorzystać z dobrodziejstw internetu. Udało się jej doprowadzić do tego, że Hanka założyła sobie konto na Skypie. Komunikacja między nimi stała się bardziej żywa, a ich relacja bliższa. Co do mnie, miałam przed tym duże opory i gdy w końcu uległam namowom siostry, spotkał mnie zawód.

Nie dlatego, że Hanka nie przypominała już w niczym dziewczyny ze ślubnego zdjęcia. Jej wygląd był dla mnie drugorzędny, za to raziła mnie cała reszta: chaotyczność, nieszczery śmiech, nawet poglądy. Pomimo że nie stała się milionerką, wychwalała wszystko co amerykańskie i pluła na Polskę. Moim życiem nie była zaciekawiona, zadawała jakieś pytania, nie czekając na odpowiedź. Wolała mówić o sobie albo o pieniądzach, wokół których wszystko w jej życiu zdawało się kręcić. Nie znalazłam z nią ani wspólnego języka, ani niczego na kształt powinowactwa, również fizycznego. Zwracałam się do niej po imieniu, gdyż słowo „mama” nie chciało przejść mi przez usta. Ona z kolei mówiła z silnym akcentem jankeskim i chociaż w co drugim zdaniu padało darling lub honey, nie było w tym uczucia. Z czasem nasz kontakt osłabł, stał się sporadyczny. Żadna z nas nie szukała go na siłę.

Nie zdołałam polubić tej kobiety, mojej biologicznej matki, jak zwałam ją w najlepszym razie. Pomimo nieczułości dziadków, byli mi bliżsi od niej, zwłaszcza babcia. Dla tych pracowitych ludzi liczyły się dobrze wykonane obowiązki, czytelne zasady. Wzruszenia były im obce, więc nie rozczulali się nad losem dzieci zmarłego syna, ale zajęli się nami praktycznie. Chociaż mogli wątpić, czy na pewno jestem ich wnuczką, nie odtrącili mnie, wychowali. Za to byłam im wdzięczna. A że nie umieli mnie pokochać? Tego nie sposób wymusić.

 

 

Przez te wszystkie lata czuwał nade mną anioł – w osobie cioci Elżbiety, siostry naszej babci Eugenii. Obie kobiety dzieliło prawie wszystko, od prezencji po sposób życia i światopogląd. Pierwsza była wykształcona, chętnie poznawała świat, druga prosta, zamknięta na nowe. Ta odmienność nie zaważyła na ich kontaktach ze sobą, lecz jakby bardziej zabiegała o nie Elżbieta.

W życiu naszej babci dni były podobne do dni, a lata do lat, wypełnione pracą, dbałością o dom i rodzinę, zaś w jej obrębie kolejnymi ślubami, chrzcinami, pogrzebami. Zainteresowania Eugenii nie sięgały poza granice naszego miasteczka, które opuszczała bardzo niechętnie. Elżbieta inaczej, czując w sobie pęd do nauki, wcześnie porzuciła rodzinne strony. Miano jej to za złe, mówiono, że wynosi się nad innych, że jest za leniwa do prawdziwej roboty. Ona jednak postawiła na swoim, skończyła studia, spełniała się zawodowo. Ogładę towarzyską, jak twierdziła, zawdzięczała głównie swojemu mężowi, radcy prawnemu Czarneckiemu. Mężczyzna miał opinię człowieka honorowego i szarmanckiego, acz trochę nazbyt oszczędnego. Ciocia żartowała, że dzięki temu nauczyła się elegancji, a ta nie poddaje się modom i wystrzega się jakiegokolwiek nadmiaru. Pomimo sporej różnicy wieku między nimi państwo Czarneccy stanowili zgodne małżeństwo. Niestety los poskąpił im potomstwa, więc po śmierci męża ciocia Elżbieta została sama. Nie związała się z nikim innym, ale też nie pogrążyła w wiecznej żałobie. Posiadała grono przyjaciół, korzystała z ofert kulturalnych, brała udział w zorganizowanych wycieczkach.

Regularnie, zwykle w jedną niedzielę w miesiącu, odwiedzała też swoją siostrę. Robiłaby to może częściej, lecz nie przepadała za szwagrem, człowiekiem głośnym, o chłopskiej mentalności. Elżbieta, jako jedyna w rodzinie, nie bała się mówić przy nim, co myśli. O dziwo, dziadek respektował jej słowa i przymilał się do niej, w groteskowy sposób naśladując jej sposób bycia. Najpewniej kryło się za tym przekonanie o majętności wdowy Czarneckiej, ponieważ szanował wyłącznie ludzi bogatych. Z kolei babcia Genia traktowała ją uprzejmie, choć bez zażyłości, jakiej można by się spodziewać po siostrach.

Na przyjazd szacownej krewniaczki staranniej sprzątano dom i ubierano się szykowniej niż zwykle. Miałam te dni za święto, szczególnie że ciocia, a właściwie „praciotka”, przywoziła nam, dzieciom, podarki. Najbardziej cieszyłam się na książki; to właśnie ona rozbudziła we mnie miłość do czytania. Być może też do samodzielnego myślenia, gdyż zapatrywania cioci Elżbiety różniły się od tych, jakie słyszałam na co dzień. Przykładała wielką wagę do wykształcenia i ceniła wolność przekonań. Kościoły były dla niej jedynie zabytkami.

Była jedyną osobą w rodzinie dającą mi poczucie wyjątkowości w dobrym znaczeniu tego słowa. Dowiedziawszy się, że nauka idzie mi łatwo, zachęcała do podnoszenia poprzeczki, namawiając mnie do poznawania języków obcych. Sama bardzo dobrze znała niemiecki, więc uczyłam się go także, aby zrobić jej tym przyjemność. Później doszedł jeszcze angielski, lecz kochając najbardziej ojczysty, marzyłam o polonistyce. Wiodła ku temu długa i wyboista droga, gdyż nawet zdobycie matury było solą w oku Wicherków.

– Gdy będziesz za mądra, to żaden chłop cię nie zechce! – Powtarzała babcia.

– Jak się już uczyć, to na krawcową albo fryzjerkę… – dorzucała ciotka Zoja.

Kiedy widziano mnie z książką w ręku, wymyślano mi prędko jakieś zajęcie. A to miałam pielić grządki w ogrodzie, a to prasować pościel, lub pójść po coś do sklepu. Osiągałam lepsze wyniki w nauce od mojej siostry i kuzynów, a ci ostatni mścili się za to na dziesiątki złośliwych sposobów, niemo aprobowanych przez ich matkę. Wobec Patrycji nie pozwalali sobie na nie, a raczej to ona im na to nie zezwalała. Jeżeli nie pomógł ochrzan, to już na pewno szantaż, gdyż chłopcy dużo broili, wagarowali, podkradali forsę na fajki. Moja siostra bez wątpienia odziedziczyła spryt Wicherków.

Ciocia Elżbieta orientowała się w stosunkach naszej rodziny i dzisiaj myślę, że główną pobudką jej częstych wizyt było doglądanie, co ze mną. Kiedyś, będąc świadkiem dokuczania mi przez kuzynów, zdenerwowała się ogromnie.

– A wy co, nie karcicie ich za to? – zwróciła się najpierw do rodziców chłopców, a potem do dziadków. – Monika, będąc jeszcze nasciturusem, przyjmowała zewsząd wiele nieprzyjaznej energii, to cud, że w takich okolicznościach w ogóle urodziła się zdrowa! Czyż każde dziecko nie jest darem Bożym? – nawiązała do ich religijności.

Innym razem podsłuchałam, jak ganiła swoją siostrę:

– Geniu, dlaczego nie umiesz okazać jej serca? Wikt i opierunek to za mało, dzieci potrzebują miłości!

Wpływ cioci Elżbiety działał, póki była blisko. Cieszyłam się wówczas pewnymi przywilejami, nie traktowano mnie jak piątego koła u wozu. Ledwo jednak odjeżdżała, wszystko wracało na stare tory. Dziadek na powrót stawał się grubianinem, kobiety zmieniały sukienki na stylonowe fartuchy, a ja czułam się znowu kukułczym jajem, podrzuconym do gniazda Wicherków.

 

 

Nikt po mnie nie płakał, kiedy po maturze je opuściłam. Odtąd żyłam pod opiekuńczymi skrzydłami cioci Elżbiety. Dla ścisłości, wcześniej tę samą możliwość zaoferowała Patrycji, pod warunkiem, że przyjedzie się uczyć. Moja siostra, chociaż chętnie zamieszkałaby w dużym mieście, to już na innych zasadach. Nie skorzystała więc z wielkodusznej oferty, czasem tylko wpraszała się do cioci na weekend. Jako że starsza pani nie tolerowała późnych powrotów, a już w żadnym razie z chłopakiem, Patrycja przestała ją odwiedzać. Nigdy zresztą nie miała szacunku do cioci i traktowała ją roszczeniowo.

Przy tym ciocia Elżbieta wcale nie musiała się o nas troszczyć. Nasze pokrewieństwo było dosyć dalekie – ku mojemu ubolewaniu. No i to jej nazwisko, chętnie sama bym je przyjęła. Jakkolwiek powinnam może być dozgonnie wdzięczna za to, które nosiłam.

Wprowadziłam się do cioci, nie przypuszczając, że jej dom stanie się moim domem. A to naprawdę nastąpiło. Mogłam spokojnie studiować, nie kłopocząc się o wyżywienie oraz kwaterę. Przede wszystkim jednak było mi dane doznawać życzliwości cioci Elżbiety. Część wolnego czasu spędzałyśmy ze sobą, chociaż zdobyłam także młodych przyjaciół. Wychodziłam z ciocią na koncerty i do teatru, miałyśmy swoje małe rytuały, jak choćby niedzielny spacer z zaliczeniem ulubionej cukierni.

Byłam dumna z posiadania takiej krewniaczki, która w moich oczach uchodziła za damę. W każdej sytuacji zachowywała się z klasą. Z tą samą cyklicznością, z którą odwiedzała salon fryzjerski, zachodziła również do księgarni. Czytała dużo i miała świetną pamięć. Imponowała mi erudycją. Prowadziłyśmy ze sobą niezliczone rozmowy, z których więcej dowiedziałam się o życiu niż z własnych przeżyć czy książek. Naturalnie ciocia posiadała też wady, jednak w ogólnym rachunku nie miały większego znaczenia. Na przykład była dość próżna. Nie wyszłaby z domu bez porządnie ułożonych włosów i pomadki na ustach. Nigdy nie zdradzała wieku ani nie przyznawała się do związanych z nim bolączek. Na ogół tolerancyjna, niełatwo zrażała się do ludzi, wtedy jednak na dobre. Miała specyficzne poczucie humoru i jej ironię brano czasem za kąśliwość. Potrzebowałam czasu, aby się na nim poznać.

Po ukończeniu studiów znalazłam pracę na miejscu. Miałam opory, by opuścić ciocię Elżbietę, nie była przecież coraz młodsza i odwykła od samotności. Życzyła sobie, abym nadal pozostała u niej, jednak wystrzegała się nacisku.

– U mnie masz korzystnie, ale zrozumiem, jeżeli zechcesz się wyprowadzić – mówiła taktownie, ukrywając smutek. – Na pewno tęsknisz do pełnej niezależności!

– Wcale nie! Dobrze mi z ciocią.

– Zmienisz zdanie, gdy pojawi się odpowiedni mężczyzna.

– Możliwe. Na razie jednak go nie ma, nieprawdaż?

Teraz pomagałyśmy sobie wzajemnie. Jako że kupiłam mały, używany samochód, przejęłam załatwianie sprawunków, podwoziłam ciocię do lekarza lub tam gdzie chciała. Ona zaś zajmowała się domem. Nigdy się nie kłóciłyśmy; doceniałyśmy swoje towarzystwo, jednocześnie szanując prawo do prywatności. Spokój naszej koegzystencji zakłóciła inna sprawa.

Pewnego dnia pojawił się prawnik. Reprezentował spadkobierców naszego domu. Była to przedwojenna willa, podzielona na dwa mieszkania, każde na oddzielnej kondygnacji. Przywilej pierwokupu mieli zasiedziali lokatorzy.

Frysiowie, rodzina handlarzy z parteru, załatwili to migiem, lecz sytuacja finansowa cioci Elżbiety była już dużo gorsza. Jej wiek wykluczał zdobycie kredytu hipotecznego, wymyśliła jednakże, iż to ja mogłabym wziąć go na siebie. Ciocia posiadała trochę oszczędności, które miały mi posłużyć jako wkład własny, co poprawiało moją zdolność kredytową. Spłacanie rat byłoby już moim kłopotem.

I tego się bałam, choć zarazem nęciła mnie perspektywa przejęcia mieszkania w dobrej dzielnicy. Cena lokalu była spora, jednak nie zawyżona. Ludzie tyle samo płacili za mieszkania w wielkiej płycie.

Moje przyjaciółki, które poprosiłam o radę, były różnego zdania. Kiedy Julita wybrzydzała na stary dom, preferując nowo zbudowane, Roma zachęcała mnie:

– Byłabyś głupia, rezygnując! Wasze osiedle ma indywidualny charakter, bez porównania do nudnych blokowisk! Jest tu także najczystsze powietrze w mieście, wiem, bo regularnie sprawdzam to w internecie. Doceń to! Poza tym willa powstała w czasach, gdy używano zdrowego budulca, a nie materiałów przesiąkniętych chemią! Są tu parkiety, grube ściany, okna na trzy strony świata… I jeszcze dostęp do ogrodu. Normalnie marzenie!

– A co, jeżeli nie wydolę finansowo?

– Zawsze można sprzedać je lub zamienić na mniejsze – argumentowała.

– To prawda. – W tym punkcie Julita przyznała jej rację. – Ceny nieruchomości stale idą w górę, stracić nie stracisz.

Zgodziłam się zawrzeć umowę z ciocią i zaczęłam ubiegać się o kredyt. Kiedy po długich staraniach wreszcie go otrzymałam, dokonano pozostałych formalności, tym samym mogłyśmy z ciocią pozostać w mieszkaniu. Na razie w większej części należało do banku, lecz przecież regularnie spłacałam pożyczkę. Przy moim skromnym dochodzie było to o tyle łatwiejsze, że wszystkie inne rachunki brała na siebie ciocia. Oczywiście musiałam się liczyć z tym, że nie będzie żyła wiecznie, jednak nie martwiłam się na zapas. Ciocia zapewniała mnie zresztą:

– Tymczasem nigdzie się nie wybieram. Mam zamiar najpierw poznać twojego małżonka.

Jej zdaniem małżeństwo rozwiązałoby moje ewentualne problemy. Ciocia była nie tyle staroświecka, co pragmatyczna, wiedziała bowiem, ile zarabiam. Posada w wydawnictwie pokrywała się z moją pasją, lecz pensja była tam nieduża. Zatem albo ustawiony partner życiowy, albo praca w korporacji – obydwie opcje łączyły się z kompromisami, o których tymczasem wolałam nie myśleć.

Ciocia nie doczekała mojego wesela, nie było go nawet w planach. Zbagatelizowała symptomy choroby, a już na pewno zatajała je przed światem. I przede mną. W końcu nie zdołała ich ukryć, wtedy jednak na leczenie było za późno. Kolejne badania u specjalistów, których dla niej wyszukiwałam, potwierdzały okrutną prawdę. Choroba była śmiertelna.

Powiedziano mi, by poszukać dla cioci miejsca w hospicjum. Wzbraniałam się nawet myśleć o tym i nie byłam do tego zmuszona. Stan cioci pogorszył się raptownie i zmarła we własnym łóżku jeszcze przed upływem miesiąca. Nikt raczej się nie spodziewał, że nastąpi to tak szybko, a już ja najmniej. Czyniłam sobie ogromne wyrzuty. Dlaczego wcześniej nie dostrzegłam, co się dzieje z ciocią? Czemu nie naciskałam na regularne badania? A może żyłaby jeszcze, gdyby nie usłyszała druzgocącej diagnozy? Czy powinnam była ją przed nią ukryć, nakazać lekarzom milczenie? Wiedza nie zawsze jest korzystna, zwłaszcza gdy wróg zdaje się być niepokonany. Pocieszało mnie jedynie, że ciocia umierała, nie cierpiąc, przynajmniej tyle medycyna mogła dla niej zrobić. Niestety efekt uboczny był taki, że prawie cały czas spała bądź była otumaniona lekami. Gasła z dnia na dzień, oddalając się od naszego świata, aż odeszła w pokoju. Byłam wtedy przy niej.

Po raz pierwszy w życiu poczułam się jak prawdziwa sierota. Straciłam najbliższą osobę, zawsze mi przyjazną. Świat bez niej zubożał i stał się smutny. Ogromnie mi jej brakowało, ale załamanie nie wchodziło w rachubę. Musiałam pracować i spłacać kredyt, jeżeli nie chciałam zostać bez dachu nad głową. Na dodatek było jeszcze dziecko.

 

 

Historia rodzinna przedziwnie zatoczyła krąg, gdy moja siostra poszła w ślady naszej matki. Chociaż z urody nie przypominała Hanki, to najwyraźniej przejęła inne jej cechy. Patrycję również pociągał wielki świat, przez jakiś czas mieszkała w Anglii, by następnie przenieść się do Szkocji. Zaszła tam w niechcianą ciążę, a gdy się zorientowała, na aborcję było za późno. Jej ówczesny chłopak ani myślał deklarować czegoś, czego wcale nie był pewny. Jego nieufność mogła być zasadna; Patrycja żyła dość rozrywkowo, a jak się kiedyś wyraziła, wierność nie była jej cnotą. Nieraz się przechwalała, ilu facetów zalicza na Wyspach, wykpiwając moje, jej zdaniem, nudne życie. Bez względu na to, jak rzeczy się miały, widocznie nie było kogo obarczyć ojcostwem, gdyż zrobiłaby to z całą pewnością. Zostawszy sama, ponieważ jej chłopak ostatecznie z nią zerwał, i bez prawa do świadczeń socjalnych, na czas porodu musiała wrócić do kraju.

Wyobrażenia o rodzicielstwie również miała podobne jak Hanka. Moja siostra wyszła z założenia, że gdy już urodzi dziecko, podrzuci je Wicherkom, a sama się stamtąd zwinie. Spotkał ją jednak zawód. Babcia Genia była za słaba, by opiekować się takim maluchem, zaś ciotka Zoja i jej synowe odmówiły pomocy, zbulwersowane tupetem dziewczyny. Dziadek, którego uraczyła naprędce zmyśloną historią, pozwolił pozostać jej u Wicherków, ale już na jego warunkach. Patrycja miała sama zajmować się dzieckiem i jak najszybciej się usamodzielnić. Względnie znaleźć sobie męża. O wyjeździe z Polski na razie musiała zapomnieć.

Córeczka Patrycji otrzymała imię Dagmara, ojciec był nieznany, zatem nazwisko po matce. Natomiast z całą pewnością nie przejęła jej urody. Z ładnej buzi dziewczynki, o nietypowo przy tak jasnej cerze wyraźnych usteczkach, spoglądały duże niebieskie oczęta, a główkę okalały spiralki w rzadko spotykanym u nas, złotym odcieniu rudości. Zgadywałam, że w jej żyłach płynie krew celtycka, wyróżniała się pośród rodzimych dzieciaczków.

W oficjalnej wersji, stworzonej dla Wicherków, moja siostra została zgwałcona, lecz jako dobra katoliczka nie usunęłaby ciąży. Dzięki tej sprytnej wymówce Patrycja uniknęła odrzucenia oraz gniewu dziadka. Jej się upiekło, za to na dziecko patrzono jak na nosiciela złych genów. Z czasem mała Dagmarusia została Marusią, tak ktoś ją nazwał i tak się przyjęło. Wydawała się zalękniona i nieufna. Długo nie mówiła i przez chwilę bałam się nawet, że jest lekko opóźniona w rozwoju. Przeczyło temu jej spojrzenie, dla odmiany jakby zbyt poważne na takiego malucha. Gdy czytałam siostrzenicy przyniesione przez mnie książeczki, była cicha, jednak uważna i zdawała się wszystko rozumieć. Martwiło mnie tylko, że nie udawało mi się jej rozśmieszyć.

Patrycja także nie wyglądała mi na szczęśliwą. Jej akcje u dziadków mocno spadły, gdyż nieślubne dziecko, z gwałtu czy nie, oznaczało dla nich dyshonor. Żyła znów na łasce Wicherków i sytuacja ta była dla niej męcząca. Gdyby jeszcze potrafiła spełniać się w macierzyństwie, jednak córeczka zawadzała jej, widziała w niej kulę u nogi. Siostra tęskniła do zakosztowanej już, pełnej swobody, brakowało jej facetów, niezależności. Żaliła się przede mną na życie, jakie przyszło jej obecnie prowadzić. Teraz, dla odmiany, zazdrościła mi mojego.

– Nie wytrzymam dłużej w tej dziurze! Zabiję się, jeśli stąd nie wyjadę!

– Najpierw znajdź sobie pracę. Jak inaczej utrzymasz siebie i małą?

– Przecież szukam, ale tutaj nic nie ma! Muszę wyjechać!

– Chyba „musimy”? – poprawiałam ją, pełna obaw, że mogłaby pójść w ślady matki.

W minionych latach ich kontakt osłabł, ale nie ustał. Trudno stwierdzić, która z nich wpadła na pomysł, by Patrycja przyleciała do Stanów. Nie było to zresztą istotne i prawdę mówiąc, niewiele mnie obchodziło. Do czasu, gdy dowiedziałam się, że przydzielono mi rolę w tym planie. Opiekunki Marusi.

– Tylko ty możesz mi pomóc! – błagała mnie Patrycja. – Nikt inny się nie zgodzi, dziadek wszystkim zakazał! Zawziął się i straszy, że jeżeli wyjadę, to mała pójdzie do bidula! Nie chcę jej porzucić! Proszę cię, Monia, zgódź się!

– Oszalałaś! Nie mam doświadczenia z dziećmi! – protestowałam. – I przecież pracuję!

– Jest ciocia Elżbieta – argumentowała. – Ona cię wesprze! Marusia jest bardzo spokojną i samodzielną dziewczynką. Nie grymasi przy jedzeniu ani gdy kładę ją do łóżka, a w ciągu dnia potrafi zabawić się sama. Ty też w jej wieku byłaś taka grzeczna. – Siostra brała mnie pod włos.

– Na jak długo chcesz w ogóle lecieć? – dociekałam, wciąż daleka od zobowiązań.

– Góra na pół roku, bo pierwszą wizę dają zwykle na tyle. Zmieszczę się w tym czasie! – zapewniała solennie. – Wybadam teren i albo od razu wrócę, albo przylecę po małą! Dla niej to robię! Chcę poprawić nasz byt, odbić się wreszcie od dna!

Nie skończyło się na tej jednej dyskusji, siostra wydzwaniała do mnie, przyjeżdżała osobiście. Przyznam, że napawało mnie to niechęcią. Było mi wygodnie sam na sam z ciocią, Marusię znałam słabo, a ona niezbyt do mnie lgnęła. Zarazem wiedziałam, że jej mama, tak czy inaczej, postawi na swoim. Miała już nawet bilet na samolot. Oddzielnie naciskała na ciocię Elżbietę.

Wreszcie uległyśmy prośbie Patrycji i zgodziłyśmy się zająć jej córką. Z założenia – na paromiesięczny okres pobytu siostry w Stanach. Ciocia nie czuła się jeszcze staruszką, a choć własnych dzieci nie miała, bardzo je lubiła. Ja zaś nie miałam serca zostawić Marusi u nieprzychylnych jej Wicherków. Wprawdzie nie wierzyłam, że oddadzą ją pod opiekę państwa, jednak aż za dobrze pamiętałam własne dzieciństwo. Koniec końców mała zamieszkała z nami.

Patrycja poleciała za ocean, tymczasowo zamieszkała u matki i znalazła pracę. Spodobało jej się tam i gdy wiza straciła ważność, została w Stanach nielegalnie. Mogłam do woli wściekać się na niesłowność siostry, dostając w zamian pokrętne tłumaczenia. A to, że musi się dorobić, by móc ułożyć sobie życie w Polsce, a to, że wyjdzie tam za mąż i ściągnie córkę do siebie. Mąciła małej w głowie, obiecując złote góry, by potem nie meldować się tygodniami. Z taką samą nonszalancją podchodziła do łożenia na dziecko. Najgorsza dla mnie była jednak niepewność położenia Marusi. Chociaż starałyśmy się zapewnić jej stabilizację, mała czuła się zagubiona. Zauważałam to w jej przesadnie ugrzecznionym zachowaniu, w jej spojrzeniach wystraszonej sarenki. Nie wiedziała, gdzie jest jej miejsce.

Przestałam czekać na decyzję powrotu Patrycji. Wymusiłam na niej pełnomocnictwa do przejęcia opieki prawnej nad dzieckiem. Sąd rodzinny przychylił się do wniosku matki o ustanowienie opiekuna na czas zawieszenia jej władzy rodzicielskiej. Uprzednio prześwietlono mnie dokładnie: czy nie byłam karana, jakie mam dochody; sprawdzono nasze warunki mieszkaniowe. Patrycja mogła starać się o odwołanie zawieszenia, jeżeli będzie mogła lub chciała znów zajmować się córką. Na razie jednak nie zanosiło się na to i uregulowanie sytuacji prawnej Marusi mocno uprościło nam życie. Mogłyśmy wreszcie zameldować ją u nas, zapisać do przedszkola, zarejestrować w przychodni lekarskiej. Z chwilą, kiedy wyjaśniłyśmy małej, że nasz dom jest również jej domem, dziewczynka zmieniła się diametralnie. Wcześniej cicha i skołowana, nabrała śmiałości i stopniowo ujawniała się jej prawdziwa natura. W Marusi drzemała psotnica, ale też wrażliwe serduszko, do tego była bystra i żądna wiedzy.

To dziecko bez dwóch zdań zabarwiło naszą codzienność, choć także ją skomplikowało. Ja zawoziłam małą do przedszkola, ciocia, nazywana przez dziewczynkę babcią, odbierała ją stamtąd. Nie musiałam się stresować, gdy przyszło mi zostać dłużej w pracy lub miasto było zakorkowane. Ze swojej strony gwarantowałam cioci spokojną drugą połową dnia. Funkcjonowało to znakomicie, przynajmniej do czasu, gdy starsza pani była zdrowa. Być może jednym z powodów, dlaczego tak długo ukrywała przede mną chorobę, była właśnie Marusia. Kobieta pokochała tę małą, a mogła mieć obawy, że sama nie dam sobie rady i dziecko zniknie z jej życia. Faktycznie, kiedy stan chorej się pogorszył, nie było mi łatwo podołać wszystkim obowiązkom. Rozstania z siostrzenicą nie brałam jednak pod uwagę.

Ciocia Elżbieta zmarła niespełna dwa lata po wprowadzeniu się Marusi do nas. Po raz pierwszy w swoim życiu zdana byłam wyłącznie na siebie. Zostałam sama z małą dziewczynką, która ufała, że jest u mnie bezpieczna. Przed nią robiłam dobrą minę do złej gry, poniekąd oszukiwałam też siebie. Byłam oszołomiona, funkcjonowałam, lecz nie żyłam prawdziwie. Kiedy wreszcie ocknęłam się z szoku, przeraziłam się realiami. Moje zaskórniaki stopniały, kredyt hipoteczny pochłaniał większą część mojego zarobku, zaś dodatkowe dochody były śmiechu warte i wpływały nieregularnie. Sprzedałam nawet auto, jednak miało już trochę latek, toteż dostałam za nie psie pieniądze. Nie wiedziałam, co robić dalej. Posunęłam się nawet do tego, by przypomnieć siostrze o istnieniuMarusi.

– Musisz mi pomóc, bo nie wyrabiam! – nalegałam. – U nas coraz większa drożyzna, wzrosły ceny żywności, opłaty, również za przedszkole! Staram się, by mała jadła zdrowo i nie chodziła w plastikowych butach, a to kosztuje. Sobie mogę odmówić niejednego, lecz na dziecku nie wolno oszczędzać!

– Poślę ci dolary pod koniec miesiąca – obiecywała Patty, która chciała, by teraz tak się do niej zwracać. – Ostatniego, jak tylko dostanę wypłatę!

Nie dotrzymała słowa ani tamtym razem, ani następnym. Wymówki były takie, jak zawsze; że ma raty za nowy samochód, a wykosztowała się jeszcze na to i tamto. Albo że szef oszukał ją na godzinach i właśnie sama musiała pożyczyć.

– Wy sobie naprawdę nie wyobrażacie, jak cienko tu przędę! – żaliła się, ilekroć do niej dzwoniłam.

– Czemu więc nie wrócisz do Polski? – Nie kupowałam jej bajeczek.

– Bo tutaj przynajmniej mam jakieś szanse na poprawę bytu, a tam niestety żadnych! Gdzie miałabym mieszkać? Kątem u dziadków? Nie każdy ma tak dobrze jak ty, że odziedziczy mieszkanie!

– Patty, to mieszkanie jest własnością banku! – przypominałam. – Moje będzie może za dwadzieścia lat, pod warunkiem regularnych spłat kredytu. A teraz, bez wsparcia cioci Elżbiety, stoi to niestety pod znakiem zapytania! Przecież nie chcę niczego dla siebie, a wyłącznie dla Marusi. Nie tak się kiedyś umawiałyśmy!

Moje próby poruszenia sumienia siostry przypominały przysłowiowe rzucanie grochem o ścianę. Byłam bezsilna, dzielił nas ocean, a Patrycja wiedziała, że mogę tylko prosić, nic więcej. Dobro jej córeczki, którym uzasadniała swój wyjazd do Stanów, okazało się pustosłowiem. Ani jej do siebie nie ściągnęła, ani też nie wywiązywała się z innych obietnic.

Uzmysłowiłam sobie, że zmierzam ku finansowej przepaści. Poszukiwania lepiej płatnej posady okazało się bezowocne. Jako osoba samotnie wychowująca dziecko nie byłam dostatecznie dyspozycyjna. Łatałam dziury, łapiąc się zleceń, brałam teksty do korekty, tłumaczenia. Wszystko to okazywało się niewystarczające. Moja walka o byt zdawała się z góry przegrana. A kiedy wreszcie byłam bliska poddania się, pokazało się światełko w tunelu.

 

 

 

 

 

Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak jak jest,

wszystko musi się zmienić.

Giuseppe T. di Lampedusa

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

 

 

Byłoby kłamstwem, że nie znoszę niespodzianek. Lubię je – warunkowo. Wyłącznie te miłe i nieznaczne, nie przewracające mi życia do góry nogami. Ta na razie stanowiła niewiadomą.

– Proszę! To dla ciebie!

Wręczona mi torba była średniej wielkości, biała, laminowana na połysk. Emblemat ekskluzywnego sklepu z wyposażeniem domowym świadczył, że rzecz w jej wnętrzu nie była tania.

– Co to? – spytałam, ważąc ją w ręce.

Wskutek regularnych wizyt w gabinecie medycyny estetycznej wyraz twarzy Julity nie ujawniał wiele. Coś niecoś zdradzała tonacja jej głosu, przynaglająca, lecz bez napięcia typowego dla dużych emocji:

– Zajrzyj do środka!

Rozchyliłam torbę i momentalnie zgłupiałam. Słomianka? Nie, żeby prezent był nieprzydatny. Stara wycieraczka pod drzwiami miała już swoje lata. Od dawna planowałam ją wymienić, jednak w żadnym razie na taką! Dlaczego? Ponieważ nadruk z odciskiem trzech par stóp: męskich, damskich i dziecięcych, sugerował kompletną rodzinę, my zaś mieszkałyśmy tu tylko we dwie. Ja i Marusia. Tym samym trzecia, największa para stóp, była zbędna!

Julita obdarzyła mnie niekontrolowanie wyniosłym uśmiechem i poczęła wyjaśniać.

– Kupowałam więcej rzeczy, trochę ozdób do mieszkania i biura. Nie martw się o cenę, poszło na fakturę firmową!

Każdy drobiazg w odwiedzanych przez nią przybytkach luksusu kosztował krocie, więc zapewnienie o uregulowaniu rachunku miało mnie uspokoić. Problem w tym, że pozbawiło mnie również prawa odmowy, gdyż darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby.

– Ale… z jakiej okazji ten prezent?

– Czy musi od razu być okazja?

Nie musiała, jednak nie było to w stylu Julity. Z rzadka nachodził ją kaprys dobroczynności i jak każdy narcyz lubiła, aby wtedy jej schlebiać. Niestety, ja chyba nie zawsze stawałam na wysokości zadania.

– W takim razie dziękuję. – Teraz też zdobyłam się tylko na tyle.

– Podoba ci się? – upewniała się, uważnie mnie obserwując.

– Wygląda porządnie. Tylko… – Naprędce szukałam słów.

– No co? – W jej wzroku budziła się obraza.

Podsunęłam słomiankę pod oczy Julity.

– Wzięłaś ją z rozpędu czy przez pomyłkę spakowano ci inną?

– Nikt się nie pomylił, sama ją wybrałam! – odparła natychmiast i dodała: – Jeżeli ci nie pasuje, zwrócę ją i po kłopocie!

– Nie bądź w gorącej wodzie kąpana. Po prostu zaskoczyłaś mnie – usprawiedliwiłam brak entuzjazmu.

– Widzę. Swoją drogą, powinnaś popracować nad skrywaniem swoich uczuć. Zwłaszcza tych negatywnych! – napomniała mnie, najwyraźniej wypierając ze świadomości, iż poddając się zabiegom, sama dobrowolnie pozbawia się możliwości ich okazywania.

– Wybacz… – Starałam się, by nie zabrzmiało to sarkastycznie.

Z jej spojrzenia znikły resztki wyrzutu, kupiła moją nieszczerą skruchę. Przy tym to nie ja, a Julita powinna się wytłumaczyć. Celową złośliwość odrzucałam, lecz upominek był co najmniej chybiony. Motyw z pełną rodzinką? Dobre sobie! A może to jakiś kawał?

Nie nawiązałabym ani słowem do gafy, gdyby, dajmy na to, popełniła ją Roma. Przywykłam do dziwacznych nabytków drugiej z przyjaciółek, choć zwykle próbowała mi je opchnąć, a nie sprezentować. Mata z włókien kokosowych była przyjazna środowisku, zaś nietrafiony dobór wzoru mógłby być skutkiem promocji. Roma kierowała się w życiu względami proekologicznymi oraz z przymusu – ekonomicznymi, lecz że miotała się często między wiernością ideałom a przymusem liczenia się z groszem, pasowałoby to do niej. Ot, spontaniczny zakup, taki prosto z serca, żaden świadomy nietakt.

Słomiankę dostałam jednak od Julity, a to zmieniało postać rzeczy. Nasza, moja i Romy, wspólna kumpelka, nie miała trosk finansowych i nigdy nie działała impulsywnie. Za to jej pięknie wyglądające pomysły nierzadko po czasie ujawniały drugie dno. Jak wtedy, gdy zaprosiła mnie na wspólne wakacje, nie uprzedzając, że mam zastąpić opiekunkę jej pociech. Czujność była zatem wskazana.

Ponownie zerknęłam na nadruk. Trzy pary stóp, w tym jedna bez racji bytu, przynajmniej w mojej aktualnej sytuacji osobistej. Tych męskich, zrozumiale największych, nie dałoby się przecież przeoczyć. Za wyborem Julity coś się kryło.

– Dobra, koniec żartów! – zwróciłam się do niej, odzyskawszy wreszcie rezon. – Gadaj natychmiast, o co tu biega?

– W jakim sensie? – Udawała zdziwioną.

– Doskonale wiesz. – Dałam do zrozumienia, że przejrzałam ją na wylot. – Dlaczego ta mata i czemu z tym wzorem?

Julita wzruszyła ramionami. Podeszła do lustra wiszącego nad komodą i poprawiła grzywkę, rezultat ostatniej wizyty w salonie fryzjerskim. Każdy włosek na jej głowie znajdował się tam, gdzie powinien, zatem grała na czas.

– Odpowiedz mi wreszcie!

– Masz rację, istnieje powód! – wyznała, na powrót odwracając się ku mnie.

– Słucham!

Westchnęła przeciągle, w końcu jednak zdecydowała się mówić.

– Przede wszystkim wiedz oraz doceń, że poświęcam ci wiele myśli! A z pewnością więcej, niż ty mojej osobie. – Nie doczekawszy się mojego protestu, ciągnęła: – Jak może wiesz, kroczę przez życie świadomie, nie biorę niczego za oczywistość. Poszukuję znaków, niekoniecznie tylko dla siebie. Dlatego kiedy zobaczyłam tę słomiankę, momentalnie przyszłaś mi na myśl. To było jak natchnienie! Właśnie tego ci potrzeba.

– Niby czego? – spytałam nieufnie po jej znajomo brzmiącym wstępie.

Przyjaciółka coraz głębiej wchodziła w ezoterykę i notorycznie uraczała mnie tymi nonsensami.

– Impulsu. Do uporządkowania swojej rzeczywistości. Od czegoś trzeba zacząć…

– Od wycieraczki? – zadrwiłam. – Brudy zostawiamy za drzwiami, czy jak to rozumieć?

Julita prychnęła z irytacją.

– Nie kpij, chodzi o istotne rzeczy! O aurę, którą tworzysz wokół siebie, o świadomą koncentrację. Ogólnie rzecz biorąc, o twoje szczęście!

– A konkretnie? – poprosiłam o uściślenie.

Byłam ciekawa, co ma piernik do wiatraka. W tym wypadku, jaką rolę w osiągnięciu stanu nirwany miałby spełniać ten przyziemny upominek.

– Niedużym kosztem przerwiemy twoją blokadę duchową! – uświadomiła mnie odpowiednio patetycznym tonem. – Czasami trzeba uciekać się do niekonwencjonalnych sposobów.

– Jak nabycie nowej słomianki?

– Żebyś wiedziała. – Julita zignorowała mój cynizm. – Ta rzecz stanie się wspomnianym impulsem. Pomoże ci przy wizualizacji przyszłości! Skupisz się lepiej na swoim celu!

– Mogłabyś mówić po ludzku? – weszłam jej w słowo, już trochę zniecierpliwiona tym nawijaniem.

– Trzy pary stóp to naturalnie symbolika szczęścia we troje – wyjaśniła niewzruszenie. – Szczęścia rodzinnego, jakiego szczerze ci życzę. Codzienna konfrontacja z taką alegorią uaktywni twoją podświadomość! Wpierw dopuścisz zmianę w myślach, a potem zaczniesz zabiegać o nią aktywnie!

– Łapię! – Przesadnie walnęłam się w czoło w geście olśnienia. – Chodzi o faceta! Chcesz sprowadzić go tutaj przy pomocy tejże słomianki!

Julita nie zaprzeczyła. Popatrzyła na mnie przenikliwie i odrzekła:

– To zależy wyłącznie od ciebie. Od twojego podejścia.

– I to ma zadziałać? – zaśmiałam się. – Nawet jeżeli jakiś nieszczęśnik zabłądzi pod moje drzwi, to z miejsca zrobi w tył zwrot! – Umiałam to sobie wyobrazić.

– Skąd to przekonanie?

Wytrzeszcz jej oczu, namiastka zdziwienia, wymagał moich wyjaśnień.

– Ponieważ ten nadruk raczej odstrasza. Informuje, że mieszka tu rodzina. Po co więc jakiś wolny gościu miałby się do mnie dobijać? A nawet gdyby to zrobił, weźmie mnie za mitomankę lub desperatkę, której marzy się przykładne stadło!

– Z góry zakładasz najgorsze! Dlatego ci się nie układa! – dopiekła mi, mniej lub bardziej chcący.

– Przykro mi, jestem realistką i tego nie zmienię. Wyrosłam z bajek. Mój stoliczek nie nakryje się sam, a od całowania ropuch dostałabym tylko opryszczki.

– Mnie natomiast przykro, że wyśmiewasz moje dobre intencje! – Julita wydęła z urazą już i tak pełne usta. – W przeciwieństwie do ciebie wierzę we wpływ rzeczy, jakimi się otaczamy. Buduję swoją rzeczywistość z rozmysłem i jak wiesz, są tego odpowiednie wyniki. Przepraszam, że próbowałam uszczęśliwić cię na siłę… Daj to! – Sięgnęła po obiekt naszej dyskusji.

– Zaczekaj! – Powstrzymałam jej rękę. – Przyda się przecież, zatrzymam ją!

– Naprawdę nie musisz.

– Ale chcę. Kto zresztą wie, być może zadziała?

Julita, rozbrojona moją nieco spóźnioną wdzięcznością, zdobyła się na uśmiech, po czym zdecydowanym ruchem zerwała metkę. Los wycieraczki został przesądzony. W gruncie rzeczy symbol rodzinki ani mnie raził, ani parzył, zaś z czasem zabrudzi się, wytrze i przestanie rzucać się w oczy. Zresztą zdanie innych ludzi niewiele mnie obchodziło. Z racji swego położenia stałam się praktyczna, a rzecz była porządna, długo posłuży. Ponadto mężczyzna, a raczej domyślna oznaka jego obecności, mogła odstraszyć ewentualnych złoczyńców. Jakby nie było, mieszkałam tu sama z dzieckiem.

W asyście przyjaciółki dokonałam mało uroczystej wymiany słomianek, przy okazji pod starą odkrywając zapomniany tam klucz.

– O! – zdumiałam się szczerze, otrzepując go z paprochów.

– To od mieszkania? – Julita patrzyła na mnie z niedowierzaniem.

– Tak, zapasowy.

– Kto chowa klucz w takim miejscu?! – Zostałam słusznie zbesztana. – Gorszej skrytki nie mogłaś wymyślić?! Jak długo tu leżał?

Pogrzebałam tym razem w kurzu swojej pamięci. Ogarnął mnie smutek.

– Chyba od czasu, gdy pozbywaliśmy się rzeczy cioci… Już wiem, jak to było! Musiałam gdzieś wyjść, a Kostek miał podjechać po resztę worków, więc zostawiłam mu zapasowy klucz. Okazało się to niepotrzebne, bo wróciłam przed nim. W całym tym zamieszaniu kompletnie zapomniałam o kluczu! Wygląda na to, że przeleżał tu sobie do dzisiaj.

– I każdy mógł się do ciebie dostać!

– Mało prawdopodobne – broniłam swojej ewidentnej głupoty. – Na piętro obcy nie wchodzą, a nocą drzwi wejściowe domu są zamknięte.

– Zostali jeszcze sąsiedzi. – Julita podsunęła kolejną teorię.

– Że niby Frysiowie mieliby włamać się do mnie?

– Fakt, okraść cię nie ma z czego – stwierdziła bezdusznie. – Chyba że z cnoty. Nie ufam temu Frysiowi, widzę, jak się na mnie gapi! Wyczuwam w nim lubieżnika!

– Ciszej! – syknęłam, wciągając Julitę za próg mieszkania.

Na korytarzu lepiej było nie rozmawiać. Frysiowa miała w zwyczaju uchylać drzwi, ilekroć dochodziły z niego jakieś odgłosy. Moi sąsiedzi z parteru kontrolowali także otoczenie domu, często kręcąc się po ogrodzie lub wyglądając jawnie z okien. Wykazywali się tak zwanym sprytem życiowym, a jako handlarze z tradycji i predyspozycji wiedzieli, że nie tylko towary, lecz również informacje posiadają swoją cenę. Frysiowa nie z konieczności, raczej w myśl zasady „grosz do grosika”, sprzątała naszą klatkę schodową. Gdyby odkryła klucz, wykorzystałaby go na mur beton! Raz po raz próbowała mi się wepchać do mieszkania! Powstrzymać natarcie bezczelnej sąsiadki wcale nie było łatwo. Motywował ją niedobór danych, również względem stanu mojego lokum. Na szczęście śmieci pod słomianką dowodziły, że kobieta od dawna omijała ją mopem. Swoją drogą po co płaciłam za coś, co równie dobrze mogłam robić sama? No i proszę, pierwszy impuls płynący z nowego nabytku!

– Gapienie się na ciebie o niczym nie świadczy. Byłby chory, gdyby tego nie robił – schlebiłam przyjaciółce, domknąwszy drzwi mieszkania.

Julita przyjęła komplement za oczywistość.

– Ale z tym kluczem to mnie załamałaś… – Zganiła mnie wzrokiem.

– Masz rację, mój błąd. Ale wiesz, jak wtedy było, wszystko waliło się mi na głowę…

Nie potrafiłam mówić dalej. Temat wciąż był dla mnie trudny i bolesny, od śmierci cioci Elżbiety minęło dopiero pół roku. Sześć miesięcy, w ciągu których nie mogłam prawdziwie oddać się żałobie. Była przecież Marusia, śledząca każdy mój ruch i wyczulona na najmniejszą zmianę w moim nastroju. Jej strach mobilizował mnie, aby chociaż stwarzać pozory opanowania i siły.

– Już dobrze… – Nawiązanie do czasu bezpośrednio po tragedii podziałało na Julitę pojednawczo. – Obiecaj mi chociaż, że nigdy więcej nie schowasz tam klucza!

– Obiecuję.

Julita spojrzała na mnie z zadowoleniem, po czym przypomniała sobie o Frysiowej.

– Twoja sąsiadka znowu mnie zaczepiła!

– Kiedy? Co tym razem chciała wiedzieć? – Nie spodobało mi się to wypytywanie.

– Dzisiaj, kiedy szłam do ciebie. A wiedzieć chciała to, co zawsze. Czyli jak sobie radzisz. Odegrała przede mną zatroskaną, przymilała się, usiłując wyciągnąć jakieś nowinki. Wścibskie babsko, wtrynia się już nawet do mnie! Cóż ją, do diabła, obchodzi, ile kosztował mój samochód i gdzie się ubieram?! A, właśnie… Wyobraź sobie, że odkryłam świetny butik, mają super rzeczy od uznanych projektantów! Wyłącznie z aktualnych kolekcji! Ale ceny wysokie, więc pewnie się nie utrzyma. Ignorancja w kwestii mody nadal jest u nas normą!

– Nie każdego stać na najnowsze markowe ciuchy – wytknęłam snobce.

Sama też nie lubiłam tandety, jednak kupowałam głównie rzeczy outletowe, gdy ich obniżona cena wydawała mi się odpowiednia do jakości. Zadowalanie się posezonowymi końcówkami serii było dla Julity nie pomyślenia, niemalże jak wykroczenie.

– Może mam się wstydzić faktu, że mi się dobrze powodzi? – Gdyby nie botoks, najpewniej zmarszczyłaby czoło, teraz tylko brwi się podniosły.

– Przepraszam, zdenerwowałam się Frysiową. – Zreflektowałam się, że jestem niegrzeczna. – Myślałam, że wreszcie nam odpuściła.

Przyjaciółka skinęła głową w królewskim geście przebaczenia i łaskawie zniżyła się do moich problemów.

– Nie przejmuj się tą ropuchą. Należy odcinać się od złej energii, wyłączyć na jej wpływy.

– Chodzi mi tylko o Marusię – przerwałam, wiedząc, ku jakim brzegom zmierza jej wywód. – Ona rozumie coraz więcej, a Frysiowa paple bez myślenia.

Niejednokrotnie palnęła coś głupiego przy małej i natychmiast musiałam to prostować. Nie pojmowała, jak łatwo zranić to dziecko. Poruszyć sumienie sąsiadki było raczej niemożliwością, gdyż takowego nie posiadała. Próbowałam z nią po dobroci, próbowałam po złości, nic nie skutkowało. Przychodziło mi zatem ją znosić, a najlepiej – unikać.

Nieoczekiwanie dobiegł mnie chichot Julity.

– Wybacz! Po prostu coś sobie wyobraziłam!

– Co takiego?

– Minę Frysiowej, gdy dojrzy twoją nową słomiankę!

Unaocznienie tej sceny podziałało i na mnie; nie powstrzymałam się od śmiechu.

– Będzie łamać sobie głowę, co oznacza ten nadruk!

– Ani chybi zagadnie cię o to, więc zawczasu przygotuj sobie odpowiedź! – doradziła mi przyjaciółka.

– Odpowiedź może być tylko jedna – zakomunikowałam natychmiast.

– Jaka?

– Jak to jaka?! – Przez kilka sekund grałam na zwłokę. – Wizualizacja przyszłości!

Oblicze Julity wyrażało coś na kształt niedowierzania, ale udało się mi zachować powagę.

– I tak trzymaj, kochana, podążaj tą drogą! – usłyszałam pochwałę. – Stymuluj się pozytywnie i wierz, że miłość jest ci pisana. Autosugestia potrafi zdziałać więcej, niż myślisz. Musisz tylko słać swoje pragnienia we właściwym kierunku.

Nie wyraziłam na głos moich wątpliwości. Wolałabym dostać matę z zupełnie innym wzorem, gdyż bardziej od faceta potrzebowałam teraz pieniędzy. Optymalnie byłoby wygrać milion w totka, lecz zadowoliłabym się także dużo skromniejszym, za to stałym wpływem. Niczym miecz Damoklesa wisiał nade mną niespłacony kredyt, zaś raty nadmiernie obciążały moje finanse. Groziła mi utrata dachu nad głową, a gdzie miałabym wtedy podziać się z Marusią?

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej