Szamienie na kaniec - Tomasz Bielski - ebook

Szamienie na kaniec ebook

Tomasz Bielski

0,0

Opis

Polska rzeczywistość w latach 2000 — 2020 w mocno krzywym zwierciadle, czyli George Orwell i Gang Olsena w jednym. Wiele śmiertelnie komicznych postaci i sytuacji, niezmiennie aktualnych, obok wielu postaci zasłużonych i sympatycznych. Dobra zabawa, ale i sporo do myślenia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tomasz Bielski

Szamienie na kaniec

© Tomasz Bielski, 2020

Polska rzeczywistość w latach 2000 — 2020 w mocno krzywym zwierciadle, czyli George Orwell i Gang Olsena w jednym. Wiele śmiertelnie komicznych postaci i sytuacji, niezmiennie aktualnych, obok wielu postaci zasłużonych i sympatycznych. Dobra zabawa, ale i sporo do myślenia…

ISBN 978-83-8221-701-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rok 2000

ROZDZIAŁ 1 — Pawana na śmierć Urbana — szkic (ob)sceniczny

Na scenie ekran elektroencefalografu, kroplówka, kaczka, parawan. Za parawanem żelazne łóżko. Przez szczelinę w parawanie widać bose stopy. Obok łóżka biała, metalowa szafka. Na szafce różne imponderabilia: fotografie, figurki — w tym głowa Lenina, szklanka z wodą a w niej sztuczne zęby i uszy. Przewody aparatury podłączone do niewidocznej postaci, leżącej na łóżku. EEG „pika” melodię „Międzynarodówki”. Na ekranie EEG stop klatka: Jaruzelski wygłaszający znany komunikat o stanie wojennym.

Osoby:

MASTURBAN(dyszkant, kontra-tenor) — Redaktor naczelny pisemka „NIE”. Inne ksywy: „Kibic”, „Minister”, „Rzecznik”, „Towarzysz”. Półżywa ilustracja zasady: kto ksywą wojuje — od ksywy ginie (Słychać głos, a widać tylko stopy. Ich układ i ilość zmieniają się w sposób przypadkowy).

ORDYNATOR(baryton) — Ordynator.

OLEANDER(sopran bohaterski) — Prezydent Aleksander K. (W lansadach zamiast w doniczce. Podlany).

ŻONA (chrypa) — Żona Masturbana, Małgorzata D. (Wydawca pisemka „Zły”, z aparatem foto i fleszem).

PSYCHOL(pamfluete) — P.S.

RODODENDRON(sopran koloraturowy) — Piotr Ikonowicz. (Praktycznie jedyny członek).

SALOWA(rozdeptany mezzo sopran) — Ambasador Ewa S.

WIERNY CZECZOT (pół-bas) — Andrzej Czeczot (Rysownik. N.Y.City).

CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY — Redakcja „NIE” w pełnym składzie plus wierzchołek SLD (dawniej SdRP) w komplecie (Kostiumy: od góry — bluzy i czapki drelichowe model Mao, od dołu paczka klasyczna, białe rajtuzy, puenty).

* * *

CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY (ad libitum, kłaniając się rytmicznie do melodii z repertuaru Vaja Con Dios): Ajajajajajaj, Puerto Rico…, ajajajajajaj…

ORDYNATOR(przerywając chórowi brutalnie) Chór milczeć!

CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY (odwracając się tyłem do widowni, w dalszym ciągu kłaniając się i jednocześnie wykonując biodrami ruchy hula-hoop): Ajajajajajaj, to mój kraj…

ORDYNATOR:Chór — won…! (Oleander szepcze mu coś do ucha). A, to co innego…!

CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY:

Ajajajajajaj, Kałasznikow,

Ajajajajajaj, zapiewaj!

Ajajajajajaj. Maryniko!

Gdzie ty jesteś, mów — Suliko!

MASTURBAN¹ (zza parawanu. Recitativo vaselinoso): …uśmiech szczerzony, ni go je… (cdn)¹

OLEANDER(po cichu, z kąta): ...je, je, je she loves you je, je, je… (powtarza 3 x. Zza sceny straszny łomot).

ORDYNATOR(na stronie, tajemniczo):Śpieszę wyjaśnić, uprzejmie śpieszę, że pierwsza zama bije króla, bo zupa była zobrze nasolona. Ja jako cytaty cytuję cytaty: /…/ Maria Antonina socjaldemokracji. — O kurwa!…²

MASTURBAN(zza parawanu, murmurando degenerativo): (cd) ...bał, ni mu pier…³ (cdn)

OLEANDER(jak potłuczony, pogodnie):…pier… pier… pierwszym szeregu walczących ludowych mas, wznosim do góry i słońce i pieśń…

MASTURBAN(zza parawanu, oblesissimo):(cd) ...dział. (4) (głośno uwalnia wiatry).

SALOWA(zapracowana, wiecznie śpiesząca się kobiecina, ale pogodna. Przynależąca do SLD, śpiewa do znanej melodii Piotra Szczepanika): Sprzątać, jak to łatwo powiedzieć… Sprzątać, ale trudno z tym żyć…(recytuje do WC Pikera): Rzyć ili nie rzyć, oto jest pytanie… oto pytanie o Jerzym Urbanie!… Najwyższa pora odpowiedzieć na nie, gdy jednym uchem już na karawanie…!

ŻONA (wpada na scenę rozczochrana, zagląda za parawan z przygotowanym aparatem fotograficznym): Eeee! (błyska fleszem). Ej ty…! Eeee! (stopy zmieniają pozycję). Siostro, siostro! Siostra mu wyciągnie tę rurkę z nosa, bo zasłania! (flesz). Już! Siostra może wetknąć z powrotem! I oko też…!

MASTURBAN(głośno wciąga powietrze przez rurkę, krztusi się, stopy podskakują konwulsyjnie. Pół szeptem, koprofilioso): Żarliśmy te ich brytyjskie gówna tylko we dwoje…(5) (ciężko wzdycha). Pamiętasz, Małgoś?

ŻONA (wychodząc przypala papierosa od salowej): Siostra mnie zawoła, kiedy kojfnie… Muszę mieć świeżego na okładkę! (wychodzi, trzaskając drzwiami).

MASTURBAN(w uniesieniu. Lekko mendozo): Widzę, widzę… Światło… O ku… (cdn).

OLEANDER(pląsając radośnie, Psychol przygrywa na fifulce): …ku-ku, ku-ku, a-a-a-, a-a-a, łodiridi, łodirididina, łodirididina u-ha!

MASTURBAN(grande mendozo, pojawia się trzecia stopa): (cd) ...rwa zaje… Widzę! (6) Sto osiemdziesiąt lat temu rodzi się Marks… Prorokując wolność ciupciania, ciupcia służącą Engelsa… Widzę! Widzę Olina! To nie Oleksy! To Aleksy! Generał A.A.! Brygada R.R.! (rzęzi)(7) ...powodem...mojej …wojny… z zamordowanym… księdzem były… operacje… Piotrowskiego… i kolegów… którzy… Popiełuszce podrzucali...amunicję i inne zakazane rzeczy! (zza parawanu wypada Psychol. Tarza się, rycząc ze śmiechu).

ORDYNATOR(zacina się): Lewa…, lewa…, lewa…

CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY (skandując unisono):…tywa! …tywa! …tywa! (wbiega salowa z gruszką).

SALOWA(nie przerywając czynności z gruszką, zaciągając po białorusku): A ty się nie tłumacz, kochanieńki… Księdzu życia nie zwrócisz… Leż sobie spokojnie, oddychaj głęboko… Manifest Komunistyczny przepowiadaj… Dzieła Lenina wspomnij… Dyktaturę proletariatu… Posła Ikonowicza i innych posłów z klubu naszego poprzedniego… (wynurza się zza parawanu, natchniona)…daj nam dzisiaj… i odpuść nam nasze winy… jako i my odpuszczamy naszym winowajcom i nie wódź nas na pokuszenie… (raptem milknie, zdając sobie sprawę z tego co się stało) ...ale nas zbaw ode złego… Amen! (pada krzyżem, zanosi się łkaniem).

MASTURBAN(po dobrej chwili, przerywanym głosem): Wy naprawdę wierzycie, że poza waszą wiarą nikt zbawion być nie może? (8)

WIERNY CZECZOT (głosem jakby zza wielkiej wody): I w godzinę śmierci można jeszcze od błędów rewokować… (9) (wybiega jak szalony z komnaty).

ŻONA (zagląda z korytarza, rozdeptując peta na dywanie): Pośpiesz się, ku…, bo się zeszczam…! (furioso) Siostro! Siostro! Siostra zaciśnie tę rurkę! Tak trzymać! (na boku, do siebie): Bingo! Ale kolor! (flesz raz po raz).

WIERNY CZECZOT (wbiega jak szalony do komnaty): Sapieżyńscy bramę wysadzili! Szwedzi uciekli do wieży! Nieprzyjaciel tuż! Wasza k… (10) (dalsze słowa zamierają mu na ustach).

CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY (recitativo):Siedzi na sofie z oczyma wyszłymi na wierzch; otwartymi ustami łapie raz po raz powietrze, zęby ma wytrzeszczone, rękoma drze sofę, patrzy z przerażeniem w głąb komnaty. Krzyczy a raczej chrapie między jednym oddechem a drugim… (11)

MASTURBAN(drze się): To Gadzinowski… Ja nie… Ratunku! Czego chcecie?! Weźcie tę k… (12) (porywa go straszliwa czkawka)

OLEANDER(skocznie, scherzo):k-k-k...to się młota ni ognia nie lęka?… kto uparte ma wole i dłoń?… kto przed wrogiem tchórzliwie nie klęka?… kto ludowi budować chce dom?… (w kierunku Masturbana):Szanowny Jubilacie! Za te i inne zasługi wykonam dla ciebie tu i teraz, w tych okolicznościach przyrody… (Psychol — tusz) …orła białego! Orła białego! (cisza dzwoni w uszach) Biało- czerwonego! (item) Czerwonego! (wykonuje, oklaski).

MASTURBAN(continuoso):To Gadzinowski!… Psychol!… Barański… Ratujcie, ludzie! Jezus! Jezus! Maryjan!…

CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY Oczy wychodzą mu jeszcze okropniej z oprawy, wypręża się, pada na wznak i pozostaje bez ruchu (13) (stopy w naturalnej dla sytuacji pozycji, rzeczywiście bez ruchu).

OLEANDER(wdzięcznie kiwając się z nogi na nogę, na modę disco-polo):Ten jest z nami, ten nasz brat, ten jest zuch, ten jest chwat, ten niełatwą drogę obrał i ten wie, że jest jedna droga dobra — ZMP!

RODODENDRON(wchodzi, staje jak słup, marszczy czoło, po długiej chwili, debilioso): …spróbować pomyśleć na własną rękę… dlaczego lewica bierze w pysk?… (14)

CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY (płaczliwie) Dotychczas nie uczyniono jeszcze próby uzupełnienia Marksa Tomaszem z Akwinu… (15)

WIERNY CZECZOT (wstaje, wyjmuje szablisko, ciska z brzękiem na ziemię): Macie mnie, rozsiekajcie! Ale jeśli sponiewieracie ciało jego, źle uczynicie, bo Krzaklewskiego przed skonem wzywał i jego konterfekt w ręku dzierży! (słowa te wielkie robią wrażenie na przytomnych) Oj!...nie utyłem na tej służbie, bom trzy dni już nic w ustach nie miał i nogi się chwieją pode mną… Ale macie mnie, rozsiekajcie! Gdyż i do tego się przyznaję… żem go miłował… (więdnie).

CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY (przebiegając przez scenę z lewej na prawą na puentach): Na żywy Bóg! Dajcie mu jeść i pić! (17)

ORDYNATORNie temu! Temu! (skazuje ręką Wiernego Czeczota. Podchodzi do ekranu EEG, gwiżdże) Fiu, fiu! (na ekranie ciągła, pozioma linia): Siostra pisze: całkowity zanik mózgu. Zmiany nieodwracalne. Śmierć kliniczna.

MASTURBAN(zza parawanu, jedna stopa palcami w górę, druga — w dół. Dolce): Oh. Maryjanno, gdybyś była zakochana, nie spała byś w tę noc, w tę jedną noc… (Da capo al fine).

KONIEC?

Przypisy:

1. NIE 2/98, „Dama bije króla”

2—4. tamże

5. NIE 51—52/97, „Żłób u żłóbka”

6. NIE 19.98, „Magiel dziejowy”

7. NIE 21/98, „Piana z pyska”

8. Henryk Sienkiewicz „POTOP”, t. II, str. 707

9 — 12. tamże (ze zmianami)

13. Henryk Sienkiewicz „POTOP”, t. II str. 707—708

14. NIE 21/98, „Dlaczego lewica bierze w pysk”

15. J. Plechanow „Podstawowe zagadnienia marksizmu”

16 -17. Henryk Sienkiewicz „POTOP”, t. II, str. 709 (ze zmianami)

ROZDZIAŁ 2 — Szamienie na kaniec, odc. 1

Ciemność. Niemal namacalna. Wypełniała szczelnie przestrzeń dookoła mnie. Tym wyraźniej widziałem grzęzawisko, jaśniejące lekką poświatą i w przedziwny sposób rozświetlające się w miejscu, w które akurat spojrzałem.

Przypominało leśne jezioro, spotykane w Borach Tucholskich. Jeziora te zarastają od brzegów kożuchem mchów, żurawin i sitowia, który unosi się nad głębią, czasami kilkudziesięciometrową, uginając się i falując pod stopami. Chodząc po nim należy trzymać poziomo możliwie długi kij, który w przypadku przerwania kożucha ma za zadanie uratować przed wpadnięciem w topiel.

Kiedy spoglądałem przed siebie, widziałem ów bezkresny kożuch, a także wiodącą przez jego środek kładkę.

Spoglądając ponad nim w lewo widziałem coś jakby unoszące się tuż nad ziemią cumulusy, jakieś kłęby mgły czy dymu, dość stabilne w formie i nie rozpraszające się mimo powiewów ciepłego wiatru. Wytężanie wzroku powodowało jedynie zanik ostrości, tak że chwilami widziało się chmurę, a zaraz po tym jakby stado baranów i znowu kłębowisko obłoków. Wewnątrz nich coś się działo: raptownie rozświetlały się różnokolorowymi światłami, to znów wibrowały błyskami stroboskopów.

Czasami ta dyskoteka-nie dyskoteka rozpływała się w przedziwne kształty, przypominające zamknięte, otoczone murami osiedla-osady, a może kina na wolnym powietrzu wypełnione samochodami.

Po prawej stronie, na skutek kontrastu, ciemność wydawała się tak głęboka, że niemal aksamitna. Ale i tam po długim wpatrywaniu się, kiedy oczy zaczynały łzawić z wysiłku, można było dostrzec — lub mieć złudzenie, że się widzi — obraz już to starego niby-lasu, tłumu wyniosłych drzew-olbrzymów, już to miasto składające się z tysięcy wież o różnych kształtach.

Chwilami wydawało mi się, że z prawej słyszę dzwony, pieśni czy hymny, jednak próba usłyszenia dokładniejszego zawsze kończyła się niepowodzeniem.

Na wprost, pośrodku, chyba nie było niczego. A jeśli nawet było, to zupełnie niekonkretne, nieuchwytne, nijakie. Coś jakby zarys panoramy Ursynowa, przeźroczystej jednak do tego stopnia, że mogło tam być coś lub zupełnie nic.

Zarówno to, co migotało z lewej, jak i miasto pałaców, a może świątyń po prawej, a także „prawie nic” pomiędzy nimi pojawiało się i znikało w sposób tak subtelny, że mogło być złudzeniem czy wręcz projekcją podświadomości.

Nagle w mroku, tuż przede mną, rozległ się gwałtowny, przypominający spłoszonego bażanta łopot skrzydeł. Coś wzniosło się pionowo w powietrze i — sądząc po odgłosie — zaczęło oddalać od miejsca gdzie w całkowitej ciemności usiłowałem coś zobaczyć, gdy przenikliwy świst uciął łopot skrzydeł. Rozległ się plusk i nastała cisza jeszcze głębsza niż przedtem. A po chwili z góry zaczęły padać wielkie, ciepłe krople i coś w rodzaju delikatnego puchu, lekko oblepiającego wszystko białą poświatą…

— Znowu Michnik zestrzelił nam Anioła! — usłyszałem męski głos zza swoich pleców.

— To już trzeci w tym tygodniu! — odpowiedział mu inny głos..Niski, głęboki, budzący zaufanie.

— Czy nie powinniśmy czegoś z tym zrobić? Nie pomnę już, kiedy ostatniemu udało się przelecieć. Wystrzela nam wszystkie, niech będzie przeklę…

— Przestań, Dżejpitu — Głos drugi zabrzmiał lekkim wyrzutem.

— Bo gdyby tak wysłać tego tu z odpowiednią misją…

— Dżejpitu, obiecałeś!

— Poza sytuacjami nadzwyczajnymi! Synu, nie lękaj się!

— Dżejpitu!

— Przepraszam, Dżejsiejcz… Tak jakoś mi się wypsnęło…

...przez chwilę trwała cisza. Jakby w telewizorze wyłączono dźwięk. Albo raczej w odtwarzaczu video. Bo nagle ostatnia sekwencja powtórzyła się.

— Znowu Michnik zestrzelił nam Anioła!

— To już trzeci w tym tygodniu!

— Czy nie powinniśmy czegoś z tym zrobić? Nie pomnę już, kiedy ostatniemu udało się przelecieć. Wystrzela nam wszystkie, niech będzie przeklę…

— Przestań, Dżejpitu! — Głos drugi zabrzmiał lekkim wyrzutem. — Wiesz przecież, że Anioły są po to, żeby ginąć… I ustalone zostało, że nam interweniować nie wolno. Zresztą, jak pomnę, kilka przeleciało…

— Ale tylko te z prośbami, lecące prosto w górę. Nie udało się ani jednemu, niosącemu Nowinę na lewo. Wszystkie zestrzelił, wszystkie…

— Tak widać ma być, Dżejpitu! Musi w tym być mądrość nam niedostępna.

— Tobie niedostępna, Panie?!

— Nie mów do mnie „Panie”! W każdym razie — nie tutaj, w rzeczywistości analogowej, gdzie można podsłuchiwać! — Głos Drugi wydawał się zniecierpliwiony…

— Przepraszam! Czy nie ma żadnej szansy? Czy on nie śpi? Nie je? Przecież musi być jakiś sposób, żeby przesłać Nowinę do Dyskoteki!

— Jest na to wieczność, Dżejpitu! I jest także pewna szansa, że któryś kiedyś doleci.. Posłuchaj…!

— Ponownie rozległ się trzepot skrzydeł i jednocześnie coś ciężkiego plasnęło w grzęzawisko, rozbryzgując błoto. Łopot skrzydeł oddalił się gdzieś w przestworza…

— To Kuroń. Albo Geremek. Albo któryś z mniej pojętnych uczniów… Hartmann… Środa… Jak zwykle nie trafili! Nie mówiąc o tym, że zamiast z łuku próbowali maczugą.- Głos Drugi wydawał się rozbawiony — To jest ta szansa, że kiedyś któryś Anioł przeleci nad Niczym na Lewą Stronę. To nawet więcej niż szansa. Ale na razie jest tak, że kiedy któryś z głupszych nie trafi, to Michnik poprawia.

— Boże mój…

— Nie mów do mnie „Boże”!

— Przepraszam, Dżejsiejcz! Ale może jednak wysłać tego tu, z odpowiednią misją i wyposażeniem? Jestem pewien, że zdjął by tego Michnika jednym palcem!

Domyśliłem się, że mówią o mnie. Z wrażenia byłem jednak jak sparaliżowany, nie będąc w stanie poruszyć ręką ani nogą, nie mówiąc już o wydobyciu głosu…

Dyskoteka rozbłysła feerią świateł, a muzyka — tym razem wyraźniejsza — dała się rozpoznać bezbłędnie: disco polo. Prawie widać było pląsającego w rytm Kwaśniewskiego. A i fantom wyglądający jak Miller ruszył w tany z jakąś przodownicą… Poczułem, że nogi mi zdrętwiały. Spróbowałem poruszyć się…

— Nie ruszaj się!

Zamarłem w bezruchu. Pomyślałem, że chociaż spróbuję coś powiedzieć…

— Nic nie mów! Właśnie podsłuchują. Czekaj, jeszcze, jeszcze… O.K. Możesz mówić, synu.

Poczułem, że mogę nie tylko mówić, ale i poruszać się.

— Co się dzieje? Kim jesteście? To znaczy czy jesteście tymi którymi myślę że jesteście? A przede wszystkim — gdzie jesteście?

Spróbowałem w ciemności rozświetlanej tylko błyskami Dyskoteki zerknąć za siebie, ale nikogo tam nie było. Nie było w tym sensie, w jakim może kogoś nie być w całkowitej ciemności. Niewiele myśląc, sięgnąłem ręką do tyłu w nadziei, że czegoś tam dotknę…

— Nie bądź durniem, synu! — wydawało mi się, że Głos Pierwszy jest rozbawiony.

— Przepraszam. Czy może mi Pan powiedzieć…

— Nie mów do mnie „Pan” — odpowiedział z naciskiem. — Nienazwane ma być nienazwane i trzymajmy się tego. Howgh! — Głos Pierwszy znowu zachichotał.

— To niech mi powie — usiłowałem wybrnąć z sytuacji — o co tu chodzi? Niech ono…

— Tylko nie „ono”!

— Przepraszam! Czy mógłbym jednak dowiedzieć się…

— Wiem, co chcesz wiedzieć, synu.

— Dlaczego…

— Mówię, że wiem! Posłuchaj: Michnik i reszta zajmują miejsce w środku, czyli w Niczym. To tam, na wprost. Anioły lecące na lewo muszą przelatywać nad Niczym. No i on je… — zawiesił głos — …taki jest porządek rzeczy, która jego jest…

— Panie…

— Nie mów do mnie „Panie”!

— Przepraszam… Dlaczego trzeba tam zanieść Nowinę? I co to za Nowina?

— …

— Panie…

— …

— Halo!

— Nie odpowie, bo rozmawia — odezwał się Głos Pierwszy.

— Wkrótce zrozumiesz, synu — odezwał się nagle Głos Drugi — Nie pytaj, tylko patrz…

Poświata nad trzęsawiskiem trochę przygasła, czy może ciemność przybliżyła się do siebie…

ROZDZIAŁ 3 — Szamienie na kaniec, odc. 2

Wciąż siedziałem w ciemności, w tym samym miejscu, na rodzaju półki w skarpie, opadającej do pokrytego zielonym kożuchem jeziora. Przez jego środek biegła kładka.

Poza niemrawymi rozbłyskami po lewej stronie na drugim brzegu, panowała aksamitna ciemność. A jednak, pomimo tego widziałem, że kładka jest z desek. Nieheblowanych.

Po prawej, ginącej w ciemności stronie, zamajaczyły trzy postacie. Szły, czy raczej jakby płynęły wolno w kierunku środka obrazu w postaci lekko rozświetlonej przestrzeni. Kładka, zawsze niestabilna, tym razem nie chwiała się. Postacie weszły w krąg poświaty i wtedy poznałem: ojciec Tadeusz Rydzyk, podtrzymywany, czy raczej prowadzony z obu stron przez jakichś zakonników. Twarz miał pogodną, chyba nawet uśmiechniętą, a sam...ależ tak… w ogóle nie dotykał nogami kładki, unosząc się lekko ponad nią. Dwaj jego towarzysze nie prowadzili go, ani też nie nieśli! Oni próbowali utrzymać go przy ziemi! Widać było, że nie jest im łatwo. Co chwila wynurzali się z bagna, wznosili w górę, kurczowo uczepieni ojca Rydzyka, wymachując nogami w gorączkowym usiłowaniu powrotu do swojego środowiska. Wyglądało to niemal komicznie, a jednocześnie czuło się coś w rodzaju utajonej grozy… Bo oświetlona przestrzeń, nie wiedzieć dlaczego, chwilami przypominała widziany od wewnątrz bagażnik samochodu…

Jeden z zakonników, korzystając z krótkiej chwili kiedy ojciec Rydzyk obniżył się stając na kładce, wyciągnął radiotelefon i zaczął weń krzyczeć: “Zróbcie coś, żeby ci jego słuchacze przestali się za niego modlić! Nie dajemy rady go utrzymać! Wiecie co będzie, kiedy pójdzie w górę?! No to wyłączcie prąd! Albo puśćcie serial, cokolwiek! Wykonać!”.

— Panie… — niespodziewanie odezwał się Głos Pierwszy, czyli — jak pamiętałem — należący do Dżejpitu…

— Nie mów do mnie “Panie”… Wciąż muszę ci przypominać, że jesteśmy w rzeczywistości analogowej…

— Przepraszam, Dżejsiejcz! Ciągle zapominam. Czy możesz nam powiedzieć, gdzie oni prowadzą ojca Rydzyka? Co to za zakonnicy? Przecież tego zakonu już od dawna nie ma!

— Masz racje, Dżejpitu. Ale oni o tym nie wiedzą. Spójrz na buty…

Rzeczywiście. W miejsce sandałów czy innych trepów mieli buty na grubej, gumowej podeszwie, z krótką cholewą zapinaną powyżej kostki. Pomyślałem, że gdybym dobrze potrząsnął kładką, obaj fiknęli by w błoto, a ojciec Rydzyk uniósł by się, wolny…

— Ani się waż! — usłyszałem — Nawet nie próbuj! Musi być co być musi!

Nagle, z lewej strony, dobiegł krzyk tak straszny, że aż ciarki przeszły mi po całym ciele. Była w nim rozpacz do tego stopnia bezbrzeżna, że niemożliwa do opisania.

Po chwili w mroku zamajaczyły jakieś postacie, które wlokąc ciężki najwyraźniej tłumok, wstąpiły w krąg poświaty nad kładką. Cisnęły na nią swoje brzemię, aż kładka zanurzyła się nieco i rozpłynęli w ciemnościach. Wytężyłem wzrok. Na kładce leżał Radosław Sikorski, były minister spraw zagranicznych.

— Żyje? — zainteresował się Głos Pierwszy.

— Żyje, żyje i nie żyje, nie żyje. — odparł Głos Drugi — Kogo pokarać przyszło, trzy są możliwości: zdjęcie przez przeciwników, zdjęcie przez swoich i zdjęcie się samodzielne. W przypadkach niezwykle ciężkich, śmiertelnych, a do takich zaliczana jest głupota, trzy kary mogą być stosowane jednocześnie. To taki właśnie przypadek. Został marszałkiem sejmu choć mierzył gdzie indziej. I stąd ten krzyk rozpaczliwy…

Tłumok przypominający Radosława Sikorskiego leżał na kładce, ale wcale jej nie przeważał. Strona z ojcem Rydzykiem była zanurzona głębiej, pomimo że on sam wciąż unosił się w powietrzu. I pomimo tego że wcześniej na kładkę rzucono największe, najcenniejsze skarby. Jak szamienie na kaniec! Lisa, Niesiołowskiego, Wojewódzkiego, Olejnik, Owsiaka, Paradowską, Senyszyn, Środę, Vincenta, Bartoszewskiego, Nergala, Grodzką, Hartmanna, Nowaka… a nawet — Michnika!

Leżeli w bezładnej kupie, usiłując coś ważyć. Wszystko na nic!

— Za mało dali na szalę, grubo za mało! — odezwał się Głos Drugi. — Jak zwykle chcą kupić tanio, a leszcze lepiej — wziąć za darmo!

— Masz rację, Dżejsiejcz! Ale to już się skończyło. Za ojca Tadeusza będą musieli dorzucić a dorzucić! — Głos Pierwszy zabrzmiał satysfakcją, a zarazem głębokim smutkiem…

Z lewej strony ciemność rozbłysła. Z tumanów wystrzeliły race, rakiety, chińskie ognie. Muzykę rozkręcono na cały regulator, tak że nawet zielony kożuch wokół kładki wpadł w wibrację. Dwaj stróże ojca Rydzyka odruchowo zatkali uszy, co jednak spowodowało, że o mało im się nie wymknął. Złapali go za obrzeże szaty w ostatniej chwili, ściągnęli na dół, ale nowa fala disco polo zmusiła ich do zakrycia uszu. I tak, niemalże w rytm muzyki, to łapali się za głowy, to wyciągali ręce do umykającego ojca Tadeusza, to znowu zatykali uszy, by ponownie unieść ręce w ślad za nim…

Trwało to tak i trwało, a tłumok leżał po drugiej stronie nieruchomo. I nagle, w chwili największego natężenia hałasu, poprzez łomot muzyki, rozległ się ryk tak potężny, że światła Dyskoteki na moment przygasły, a Nic ze strachu stało się przejrzyste, zupełnie jakby schowało ogon pod siebie.

— Dają Urbana — poinformował Głos Drugi.

— O Jezu! Skąd wiesz, Panie…?

— Nie mów do mnie ani Jezu, ani Panie!

— Przepraszam! Skąd wie?

— Wszystko słyszę. Ciągle używają telefonów komórkowych na kartę. Kiedyś podsunęliśmy im, że nie można ich od nas podsłuchać…

— Kto nie może, ten nie może, temu Boże nie pomoże — zanucił Głos Pierwszy.

Poczułem, że mogę się poruszyć. I chyba mówić…

— Ale przecież, jeśli wszystko może, dlaczego nie zamknie tej Dyskoteki? — odważyłem się zapytać — Albo czemu nie wyłączy im prądu? Albo niech mi pozwoli wsiąść na zgniatacz i przejechać po tym paskudztwie kilka razy…!

Nikt nie odpowiedział.

Kolejny Anioł wystartował w mroku i poleciał w górę bez żadnych przeszkód. No tak — pomyślałem — oddali Michnika…

Nawet nie zauważyłem, kiedy Urban znalazł się na kładce obok Sikorskiego. Leżał jakoś tak na boku, głową lekko do dołu, natomiast nogi sterczały ukośnie w górę. Jednak nic nie stracił ze swych umiejętności, i zdania, które wygłaszał, były równie krągłe jak kiedyś. Jedynie pozycja zmieniła się całkiem, i leżeli tak sobie obok, a kładka ani drgnęła. Ba, wydawało się, że po stronie ojca Tadeusza zanurzyła się jeszcze głębiej!

— I co się stanie dalej? — ponownie ośmieliłem się zapytać.

Nic. Cisza. Znowu nikt mi nie odpowiedział.

ROZDZIAŁ 4 — Szamienie na kaniec, odc. 3 — Space Jam kontra Spec Naz

W dalszym ciągu akcja rozgrywa się w czasie i przestrzeni nierzeczywistej. Występujące osoby, nazwiska i sytuacje nie mają zatem nic wspólnego z rzeczywistością, a niekiedy są własnym zaprzeczeniem. Jeszcze częściej przeczą same sobie. Ale najwięcej kłopotów sprawia to, że wszystkie, nawet najbardziej fantastyczne pomysły, w niedługim czasie pojawiają się w postaci tzw. faktów prasowych i nie sposób sobie z tym poradzić.

Od moczarów zaciągnęło chłodem. Pierwszy, nieśmiały podmuch nie miał w sobie nic niezwykłego — ot, jak to nad wodą pod wieczór… Drugi jednak, a za nim trzeci i czwarty niosły już w sobie przeczucie czegoś groźnego: mrozu, niezwykłego jak na tę porę roku, czy też innego, równie poważnego niebezpieczeństwa.

Nagle zobaczyłem bezkresne, pokryte śniegiem stepy. Lodowaty wiatr, przesypując zaspy śniegu z miejsca na miejsce, odkrywał co chwila sterty dziwnych przedmiotów. Przecieranie oczu nie pomagało: raz były to butelki to Beaujoleux Noveaux, a raz — puszki Holstein Bier. Zarówno jedno jak i drugie w wielkich stertach, zamarznięte na kość i nie nadające się już do spożycia.

Nawet kruki i wrony, polatujące w mroźnych szkwałach, nie były w stanie udziobać jednej butelki bądź puszki.

Trwało to dobrą chwilę i wydawało się, że tak już pozostanie, gdy nadzwyczaj silny podmuch odkrył kształt odmienny: regularny, uporządkowany czworobok, wokół którego lód jakby topniał, a jeśli nawet nie topniał, to czuło się ukrytą w nim siłę i olbrzymie, wewnętrzne ciepło. Wielka Armia mogła tu zamarznąć, czołgi SS Herman Goering odmówić posłuszeństwa, a ten jasny oddział parł naprzód i naprzód, aż do zajęcia stolicy, pobędzie tam ile potrzeba i powróci w ordynku i gotów do podobnych cudów.

A zatem, nasz oddział składał się z jednakowych, przejrzystych elementów, wypełnionych do połowy szyjki. Napisów na etykietach nie sposób było dostrzec, zakrętki natomiast miały bez wątpienia metalowe. Nawet bez napisu, jaśniejącego na unoszącej się nad horyzontem szarfie, alegoria jawiła się jednoznacznie czytelna. Napis natomiast głosi: „Nie sztuka zająć. Sztuka -wrócić!”. A pod nim, mniejszymi literami: „Od przyjaciół Moskali”.

— Pięknie spuentowane! — usłyszałem zza pleców Głos Pierwszy. — Jest wielka potrzeba przypomnienia, żeście nie tylko pawiem i papugą…!

— Jakoś tak samo mi wyszło. — Głos Drugi chyba krygował się lekko. — Pomyślałem, że dobrze byłoby ukuć jakąś syntezę historii, a jednocześnie zilustrować konstruktywnie jakże głęboką uwagę kanclerza Kohla: „Narody, które na meandrach polityki skierowane były przeciwko sobie, tutaj zademonstrowały swoja bliskość”.

— A przy tym — dorzucił po chwili milczenia — zaznaczyć pewną odrębność, w ramach Europy Ojczyzn. I jasno przypomnieć, że tylko my wróciliśmy stamtąd o własnych siłach!

— Trójkąt Weimarski otrzymał dziś silny impuls — dobiegło z lewej strony kładki.

— Fotel dla Kohla znaleziono w Muzeum Narodowym w Poznaniu — zawtórowało od strony Niczego…

— Fotel dla Kohla, Fortel dla Ola! — zaintonował Chór Młodzieży.

— Niepokoimy się o szczyt Rosja — Francja — Niemcy w Jekaterynburgu — odpowiedziało Echo.

— To się wpisuje, to się wpisuje… — wygłosił Oleksy do deski w kładce.

— Będziecie informowani o przebiegu rozmów z Jelcynem — zapewnił Dostojny Duet.

— Europejski sygnał: pi, pi, piiiiii! — dobiegło spod deski…

Deska, do której mówił Oleksy uniosła się lekko, opadła na miejsce, znowu uniosła. Spod niej wychynęła metalowa rura, zagięta na końcu, Zanurzyła się na chwilę, aby ponownie pokazać nad powierzchnią grzęzawiska, już po tamtej stronie kładki. Obróciła się wkoło, schowała, a w jej miejsce wynurzyła się zardzewiała nadbudówka z napisem „ABPOPA” — Atomowyj Wojennyj Russkij Obronnyj Rjewielacyjnyj Awtomobil.

— Patrzcie Państwo! Sam Ałganow przypłynął…!

— Nie mów do mnie „Państwo” — napomniał go Głos Drugi.

— Przepraszam…

Z luku okrętu wychylił się transparent: „WMIESTIE K SOJEDINIONNOJ JEWROPIE” oraz „Medialnyj sponsor BIESIADY — Łubianka Telewidienje International Limited, Belize”.

W tym miejscu muszę na chwile przerwać opowiadania, uświadamiając sobie, że nie wszyscy Czytelnicy pamiętają wcześniejsze rozdziały i mogą nie orientować się w szczegółach, dla mnie oczywistych. Przypomnę więc pokrótce, że historia Polski bez Chrztu tak się ma do historii Polski po Chrzcie jak — w zaokrągleniu — 1: 100. W sumie mamy więc 101% Polski i Polaków. Sytuacja taka nigdzie poza Polską nie jest możliwa. U nas natomiast jest to całkiem zwyczajne i łatwe do wytłumaczenia: nadwyżka została nam dosłana z zewnątrz, i dotychczas nazywała się „większością” od „bolszoj”. Aktualnie występuje jako mniejszość, składająca się z mniejszości, składających się z mniejszości i tak dalej, jak w rosyjskiej „Matrioszce”. Dylemat większość — mniejszość w kontekście Wańki — Wstańki jest oczywiście dylematem pozornym. Jest natomiast faktem, że wszystkie podejmowane dotychczas próby obalenia Wańki — Wstańki zakończyły się tak, jak wszystkim wiadomo: im bardziej Wańka, tym bardziej Wstańka! Ostatnia z takich prób, bardzo bliska sukcesu, jest przedmiotem niniejszej alegorii w odcinkach, rozgrywającej się na wąskiej kładce, przerzuconej nad grzęzawiskiem, rozpościerającym się pomiędzy Lewicą (Dyskoteką), Średnicą (Niczym) i Prawicą (Miastem) czyli nad tzw. Spectrum. Kładka jest wykorzystywana jako waga, co nie raz już miało miejsce, choć z różnym skutkiem. Powiem krótko: Święty Wojciech. Na jednej szali znajduje się ksiądz Tadeusz Rydzyk (albo — zamiennie — Arcybiskup Jędraszewski), przytrzymywany przez dwu goryli, na drugą zaś rzucane są największe skarby: Spychalska, Oleksy, Labuda, Miller, Czarzasty, Biedroń z mężem, Agnieszka Holland z córką… Rzucane jak Szamienie na Kaniec! I co? I nic! Kogóż więc mieli by dorzucić? Czyżby musieli aż…? Wyobraźnia szaleje, dramaturgia narasta… A może Czytelnicy wiedza już, kogo należało by dołożyć? — Dołożycie? — Dołożymy! — odpowiedziało Echo i zamiast głosować — przełączyło na inny kanał.

...atomowy okręt podwodny „ABPOPA” zacumował po lewej, tuż koło Dyskoteki. Właz otworzył się ze zgrzytem. Przez długa chwilę nic się nie działo. Mrok nad okrętem zgęstniał, muzyka w Dyskotece przycichła… Nic, cisza…

Nagle z luku wychynęła nieduża paczka, owinięta bodajże w gazetę, i popłynęła nad pokładem w kierunku Dyskoteki, aż znikła we mgle. Za nią pojawiła się druga, trzecia, dziesiąta… Tym razem wyraźnie słyszałem tupot nóg biegnących po pokładzie okrętu, ale osoba pozostawała niewidoczna… Trwało to jakiś czas, kiedy uwagę moją zwróciło, że Dyskoteka zaczęła się zmieniać; w najdziwniejszych miejscach zaczęła obrastać w różnego rodzaju przybudówki: kantory, pralnie, banki, firmy leasingowe, agencje ochrony, centrale handlu zagranicznego.

Szczególnie okazałą narośl zwieńczono neonem „UNIVERSAL”. Niewiele mniejszą — „Elektrim”… Zrobiło się bogato, dostatnio, kulturalnie…

Tymczasem na okręcie paczki zaczęły wędrować w obie strony: część wciąż płynęła w stronę Dyskoteki, ale coraz więcej i więcej — wracało… Dało się też zauważyć, że paczki noszą jakieś postacie. Ciągle słabo widoczne, ale coraz bardziej kojarzące się z konkretnymi osobami…

— Wydaje mi się, że widzę Rakowskiego! — mruknąłem do siebie — A ten drugi… O Jezu!!!

— Nie mów do mnie Jezu! — z niezmierna cierpliwością napomniał mnie Głos Drugi — mają oczy a nie widzą, mają uszy a nie słyszą, mają… Co wy tam jeszcze macie?

— On ma na imię Tomasz, więc kiedy widzi Prezydenta w takich sytuacjach, to zaraz chciałby go dotknąć — wyjaśnił Głos Pierwszy — pamiętasz Tomasza…

— Daj spokój… I nie mów tak głośno, bo znowu podsłuchują… No widzisz?! Za późno!!!

W tym momencie postacie, jakby spłoszone, zgromadziły się na środku pokładu w sposób przypominający tzw. młyn, rozpoczynający rozgrywkę w rugby: zbiły się w ciasny krąg, mocno obejmując jeden drugiego, głowami do środka a siedzeniami — na zewnątrz. Najwyraźniej rozpoczynał się jakiś mecz czy rozgrywka, nie do końca jednak wiadomo, jaka. Pojawiły się dwa kosze oraz gromadka panienek z pióropuszami… Chyba koszykówka, ale ten młyn…? Do tego znikły gdzieś wszystkie paczki, tak licznie dotychczas przemieszczające się w obie strony…

— Gdzie są te paczki? — nie wytrzymałem — Czy wiecie, co się tu w ogóle dzieje? Co to za dziwna gra?

— Patrz i ucz się, synu! — odezwał się głos Drugi — Dużo czasu upłynie, zanim ktokolwiek zrozumie o co chodzi, bo przecież protokóły zostaną utajnione, nagrania schowane a każdy z graczy tak sprytnie na hak nadziany, że nigdy nikomu nie poda prawdziwego wyniku, ani nawet zasad gry…

— No a Wy…?

— Nie mów do mnie „Wy”!

— Przecież mówił, że słyszy wszystko, więc niech mi powie!

— Nie bądź za sprytny, synu! To, że ja wiem to co wiem…

— Przecież wiesz wszystko! — wtrącił się Głos Pierwszy.

— Denerwujecie mnie, kurczę! — Głos Drugi zabrzmiał raczej rozbawieniem niż złością.- Powinniście już wiedzieć, a ty Bracie w szczególności, że to co wiem — no, niech wam będzie, że wszystko — wcale nie oznacza, że powiem wam, jakie numery padną w Lotto w najbliższym losowaniu…! Nawet nie proście!

No, no — pomyślałem — Może jakimś sposobem udało by się te numery…

— Ja ci dam numery! — usłyszałem nad uchem. — raz już trochę pomogłem takiemu sympatycznemu małżeństwu w… Jak to się nazywało…?

— „Czar Par” — podrzucił Głos Pierwszy.

— Właśnie! Pamiętasz jak się skończyło? Do dzisiaj Anioły chichoczą na mój widok…!

Spojrzałem na boisko. Do kręgu dołączyło w tym czasie kilku nowych graczy, a jednocześnie widoczność na tyle się poprawiła, że można było rozróżnić kolory strojów: w zasadzie były dwa, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się zauważyłem, że każdy z nich ma nieskończenie wiele odcieni, a krańcowe odcienie obu kolorów są identyczne!

Stali tak i stali, a na zewnątrz słyszało się jedynie leciutki szmerek i — od czasu do czasu — komunikaty z głośnika wiszącego na nadbudówce okrętu. Niestety — panienki z piórami akurat wtedy zaczynały rytmicznie podskakiwać i piszczeć, tak że z trudem słyszało się niektóre zaledwie słowa… „Strona …ściowa i … ona …ądowa pod… co chcia… oraz co ...siały. Koś… (panienki: pi, pi, pi…) ...licki oraz inne stowarzyszenia (pi, pi, pi, pi, pi, o! O! O!, pi, pi, pi, pi, pi) ...by Polska …osła (pi, pi, pi, pi, pi) a …udzie (pi, pi) …yli …ostatniej!”.

Na koniec liderka panienek rzuciła się do przodu i z głębi kształtnej piersi wyrzuciła: „Proletariusze wszystkich krajów — Wow!”, na co z kręgu wysunęła się postać postury dość opłakanej, lekko — powiedział bym — jęczącej, ale widać zdeterminowana. Wyjęła cienkopis, spróbowała go na kciuku i od relingu do relingu wyrysowała kreskę. Nie byle jaką! Każdy, kto tylko spojrzał, od razu wiedział, że choć cienka to jest to Gruba Kreska! Do tego mniej więcej w połowie zamieniała się w kółko, w którym natychmiast zgromadziło się kilka postaci, by za chwile zniknąć… Inne kółka zakreśliła pod oboma koszami. I natychmiast ustawiło się w nich grono nietrudnych do rozpoznania osób, czekających na to, co wypadnie z kosza…

Postać jeszcze raz jęknęła, narysowała trzy krzyżyki i zemdlała. Na mównicy sejmowej. Panienki rzuciły się wachlować, dzięki czemu miałem je bliżej, i mogłem rozpoznać: wszystkie, co do jednej, z kalendarza na rok 1998, wydanego z okazji wyborów. Wiadomo przez kogo.

— Zobacz, jakie świeże buzie! Zachwycił się Głos Drugi — Sami dają nam do ręki argument przeciwko aborcji!

— Hi, hi, hi — zachichotał Głos Pierwszy — Trafiony — zatopiony! Zaproponujmy Dyskotece wyskrobanie kalendarza ’98! Jeśli byśmy chcieli — Boże przebacz! — pociągnąć te jakże niestosowne dowcipy dalej…

— Nie mów do mnie — Boże! To po pierwsze. A po drugie — już rozumiem, dlaczego w ramach odmładzania Zarządu na miejsce Oleksego wybrano Millera: z młodszą młodzieżą u nich coraz trudniej!

— Panowie, panowie — uznałem za stosowne wtrącić się — chyba przesadzacie z tymi żartami…

— Masz Racje, synu! — odpowiedzieli mi obaj jednocześnie — Przepraszamy, ale temat aborcji budzi w nas jak najgorsze instynkty…

— Mówiąc prawdę, chwilami zazdroszczę ojcu Tadeuszowi, że może powiedzieć na głos to, co naprawdę myśli… — Głos Pierwszy westchnął — Niestety, nie wypada, nie wypada… Ale, ale — cóż tam u ojca Tadeusza?

Oderwałem wzrok od sceny na okręcie i spojrzałem w kierunku kładki. Ojciec Tadeusz w dalszym ciągu unosił się nad kładką na wysokość — mniej więcej — pół metra, a funkcjonariusze zwisali po bokach śpiąc, przykuci kajdankami. Obaj wciąż byli lekko zanurzeni w bagnie, a peruki dawno zwiało i świecili łysinami z daleka… W tym momencie ksiądz westchnął, otworzył oczy i szepnął: śniło mi się, że dopuściłeś Panie, żeby im te łby ogolono!

W tym momencie ocknął się na dobre, rozejrzał dookoła, uniósł jedna rękę z uczepionym funkcjonariuszem, uniósł drugą…

— Nie może być! Obaj ogoleni! I do tego obaj umoczeni! Dzięki Ci… — ksiądz Rydzyk wzniósł wzrok ku górze i złożył ręce, powodując że Dziewulski i Konieczny stuknęli się łysinami — …a także i Wam, moi wierni słuchacze!

Dźwięk, jaki rozległ się po kolizji głów funkcjonariuszy, na okręcie uznano widać za jakiś znak czy sygnał, bo z pokładu dobiegł wielki wrzask, szaliki wzleciały w powietrze, panienki tak zamachały piórami, że aż uniosły się w górę i mecz się rozpoczął!

Już na samym początku pojawiła się sprawa piłki; wprawdzie wszystkie paczki, które zgromadziły się wewnątrz „młyna” zebrano w jedną, ale jak na piłkę okazała się być za duża i za kwadratowa. Według szacunków jednych było tam 7,5 miliona dolarów, inni twierdzili, że dużo więcej, inni znowu, że nic tam nie było, a nawet — że sporo dołożyli. Trwało tak do chwili, gdy wspólnym wysiłkiem, śpiewając „Zbudujemy nowy dom…”, przesunęli ciężar poza Grubą Kreskę. Nagle, ni z tego ni z owego, ów balast nieludzki okazał się być zgrabną, lekką i dobrze nadmuchana piłką. Rzucona przez sędziego Jaskiernię poszybowała w górę, a ręce wszystkich zawodników wyciągnęły się ku niej i mecz rozpoczął się na dobre.

— NBA wysiada! — ucieszył się Głos Pierwszy.

— Bundesliga też może się dużo nauczyć — dodałem.

— A Japończycy mogli by popatrzeć, jak wygląda prawdziwe sumo — dorzucił Głos Drugi.

Piłka krążyła z taką szybkością, że wszyscy byli pewni, iż piłek krążą tysiące! Takich wsadów po obu stronach, takich zwodów, uników, podań, odebrań, zgarnięć i wślizgów nie oglądałem nawet w „Space Jam”! Szczególna uwagę zwracał zawodnik, u którego nie sposób było rozpoznać, czy to on podał, czy jemu podali. Rzucał z dystansu, z półobrotu, z forehandu i backhandu, a co rzucił, to zostawało mu jeszcze więcej. Rozdzielał pomiędzy innych gracz, a wciąż miał i miał… Sylwetki usytuowana w kółkach pod koszami wyłapywały piłki wrzucone do kosza i transferowały na konta w Szwajcarii, Luksemburgu, Antylach Holenderskich, Turcs and Caicos, ale też i w Londynie, Berlinie, Paryżu. Te trzeba było natychmiast przerzucać w inne miejsca. Na długo w pamięci kibiców pozostanie rzut na Londyn zawodnika Przywieczerskiego, wykonany dosłownie w ostatniej chwili!

Na koniec, tuż przed końcową syreną, Główny Rozgrywający podbiegł do kosza przeciwników, wyłuskał z niego piłkę i nie dotykając ziemi rzucił potężnie, trafiając przez całe boisko do własnego kosza. Nikt, ani z sędziów, ani z widzów nie był w stanie powiedzieć, kto, gdzie i ile dostał, ile oddał i czy mu coś zostało… Potwierdziła to cała drużyna, razem z trenerem: wszystko co dostali — oddali. Wprawdzie miały miejsce pewne transfery czy transfuzje, ale rozpłynęły się w by-passach. Gwiazdą Specjalnej Ligi Demokratycznej został oczywiście Magic Miller, który dodatkowo, niejako przy okazji tak odmłodził czołówkę Ligi, że zyskał honorowy przydomek — Królik Bags.

— A okręt — spytacie…

— Okręt? Jaki okręt?

ROZDZIAŁ 5 — Szamienie na kaniec, odc. 4 — Ciecia władza

W niniejszym moralitecie występują wyłącznie postacie wymyślone. Autor jest szczególnie zadowolony z wymyślenia Gacka — Cimoszewicza wiszącego głową w dół na klamce u Jaskierni Morskiej. Reszta jest po staremu.

Znacie to uczucie zawieszenia pomiędzy jawą a snem? Podobnie muszą się czuć piloci kosmiczni, budząc się w stanie nieważkości — jestem, czy już mnie nie ma…? Czasem pomaga uszczypnięcie, ale też często nie wiemy, czy uszczypnięcie to przypadkiem nam się nie śni…

Niech będzie, pomyślałem — uszczypnę…

— Au! — usłyszałem nad uchem — czemu mnie szczypiesz, Panie?

— To nie ja — odpowiedział Głos Drugi — To on. Zdarza się czasami, że we śnie, tuz przed przebudzeniem, mogą nas zobaczyć, a nawet — jak widzisz — uszczypnąć… Poza tym — nie zwracaj się do mnie per Panie!

— …

— Rany boskie! Popatrzcie tylko! — krzyknąłem we śnie.

W Dyskotekę jakby piorun strzelił: światła zgasły, muzyka ucichła i z mroku dobiegał tylko jakiś ni to płacz, ni to skowyt… Kilka cieni zaczęło błyskawicznie zagrzebywać się w nadbrzeżnym mule, inni wykupili rezerwacje na najbliższe loty, jeszcze inni zaczęli po milimetrze przesuwać się w kierunku Niczego, udając jednocześnie, że twardo stoją w Miejscu… Pojaśniało natomiast po Prawej. Z początku trudno było zorientować się, skąd ta poświata, bo dawał ją jeden, samotny płomyczek świecy. Za chwilę jednak błysnął drugi, trzeci, a za nimi następne… I oto we wszystkich oknach zajaśniały ogniki świec. I dopiero teraz zorientowałem się, jak potężne jest miasto po Prawej. I że jest to właśnie Miasto. Łuna tysięcy świec rozświetliła niebo i przez chwile wydawało się, że oprócz Miasta niczego więcej nie ma i nigdy nie było. Na ulicach pojawili się ludzie: widziałem, jak uśmiechają się do siebie, ba — nawet pomagają sobie… Policjant z drogówki zatrzymał samochód, podszedł do kierowcy, uśmiechnął się i powiedział: — Już ciemno, a macie Państwo nie zapalone światła. Bardzo proszę, zapalcie je. Dla własnego bezpieczeństwa… I zapnijcie pasy..

Na to z samochodu wysiadła śliczna dziewczyna i podając policjantowi bukiet kwiatów szepnęła: „Dziękuję!”.

Samochodu dawno już nie było widać, a policjant wciąż trzymał dłoń przy daszku czapki…

— O ku… — wyrwało mi się.

— Uważaj, synu! — upomniał mnie Głos Pierwszy — Tym razem przyjmujemy, że chodziło o kurdla… A propos kurdla — Podziękujcie Lemowi za pomysł i przekażcie, że niektóre rzeczy z przyjemnością możemy mu wybaczyć…

— Najgorsze, że my wiemy, co on naprawdę chciał powiedzieć… — stwierdził Głos Drugi, lekko zafrasowany.- No może tym razem jakoś… Ale uważaj! Na drugi raz… Zresztą — spróbuj na własnej skórze.

— Niewątpliwie ma rację — pomyślałem — Bo to, co mi się o mało nie wyrwało… jakby to powiedzieć…?

— …wpisuje się raczej w retorykę opcji lewicowej, z konotacja lumpenproletariacką… — podrzucił Oleksy, niezmiennie wsparty czołem o deskę kładki.

— Dziękuję! — odpowiedziałem i… nagle zrozumiałem: karą za przeklinanie będzie rozmowa z aparatczykiem, szkolonym do przemówień publicznych!

— Przebacz mi, Panie Boże! Kara jest zbyt okrutna!

— Nie mów do mnie ani „Panie, ani „Boże”! — mruknął Głos Drugi, wyraźnie rozweselony — Ale, ale… Cóż to cię tak zdziwiło, synu, że aż o mało nie zgrzeszyłeś mową?

— Rozumiem, że na Lewicy zgasło światło i zajęczało — odpowiedziałem. — Mieli wygrać wybory, a przegrali…

— Brawo!

— Rozumiem też, że w Niczym nic się nie zmieniło. Dla nich odległości z obu stron są takie same, a i żołądki — identyczne…

— No, no. Mów dalej…

— Ale — kontynuowałem — nie rozumiem sceny z samochodem!

— Otóż to, mój synu — Głos Drugi był bardzo poważny — Nie rozumiesz tak, jak i większość nie rozumie… — westchnął. — Oni po prostu zachowali się NORMALNE. Takie obrazki zdarzają się po prawej stronie…

— Ale, niestety, niezbyt często — dorzucił Głos Pierwszy — i telewizja tego nie pokazuje. A co pokazuje, to chyba wiesz: przemoc, porno i okropności…

— Na przykład Levi-Strauss z Orderem Orła Białego! — wydało mi się, że wreszcie zrozumiałem — Albo Sex-Miller z Izabellą Rakowską — Sie… Czy myślicie, że to się może rozmnażać?

— Fuj! — upomniał mnie Głos Pierwszy — Teoretycznie nie, ale próby trwają. Nie stawiajmy kropki nad „i”, ani też niczego nie wykluczajmy — wszelako skądś bierze się te 80 procent zadowolonych z Kwaśniewskiego… Uwaga! Tam dzieją się ciekawsze rzeczy…!

Po lewej stronie kładki zaczęła się krzątanina: Spychalską otrzepano i schowano do kąta. Labuda sturlała się w błoto i znikła… Tuż za kładką, po lewej stronie zgromadziło się stado dużych, czarnych pingwinów. Obłapiły się kurczowo, pospinały łańcuchami z dużych, błyszczących ogniw, zakończonych wizerunkiem czegoś na kształt ptaka. Całość powyginała się w dziwne figury, przypominające paragrafy, co teraz zobaczyłem wyraźniej, bo z oddali wydawało się monolitem, niczym puklerz chroniący stado czy inną KASTĘ… W pewnej chwili, przybrawszy formy całkowicie hermetyczne, zamknęły się w kształcie kuli, która jęła toczyć się po stoku, nurzając w bagnie.

Formy te gromadziły się powoli wokół obelisku, na szczycie którego coś stale łasiło się, mrugało i mruczało. Napis na drzwiach informował: JASKIERNIA MORSKA. A pod spodem — ZAPARTE — CLOSED.

Z boku tej Jaskierni wystawały jakieś klamki. Na jednej z nich, głową w dół, wisiał Gacek Wielki. Czuprynę miał nadzwyczaj bujną, z wyraźnym — mimo faktu, iż wisiał głową w dół — dobrze nabrylantynowanym przedziałkiem. Od tegoż zwisania twarzyczka robiła mu się coraz bardziej czerwona, a kurczowo zaciśnięte na drążku rączki — coraz bielsze. Od razu widać było, że stworzonko uważa się nie tylko za uczciwe, ale i za niezwykle przystojne. A zatem posiada cechy kwalifikujące na najwyższe urzędy…

— Mamma Mia! — wyrwało mi się. — Poznajecie? Akcja „Czyste Białe Ręce”!

— O widzisz! Teraz to ładnie powiedziałeś! — pochwalił mnie Głos Drugi. — Faktem jest, że od długiego zwisania głowa w dół ręce robią się białe, a twarz przeciwnie — czerwona. W dodatku uderzenia krwi do głowy powodują czasem efekty uboczne w postaci zapominania, o czym się niedawno mówiło, albo nawet mówienia rzeczy, których się — podobno — nie chciało powiedzieć. I tak to słyszysz: „I am Batman. I will clean the Sinn City!”, podchodzisz bliżej a tu — czerwona buzia i białe rączki, czyli Cimoszewicz Niezłomny, inaczej Cimoszką lub Krasawicą zwany…

— A czemu on tak czerwienieje?

— Nikt nie wie na pewno. Podejrzewamy, że jak już ktoś raz był czerwony, to mu ten barwnik na zawsze zostaje, tyle że ujawnia się w szczególnych okolicznościach. Na przykład — w pozycji głową w dół. Albo też bycia Europosłem lub jednocześnie Ministrem Sprawiedliwości i Prokuratorem Generalnym. Przyznam ci się — ale daj słowo honoru, że nikomu pary z ust — że kiedy pierwszy raz zobaczyłem jak prezentuje się nasza Trzecia Władza, wyrwało mi się coś dużo gorszego, niż tobie przed chwilą…

— Tobie, Panie?!!!

— Nie mów do mnie „Tobie” … tfuj … „Panie”! Kiedy wreszcie się nauczycie, że tu mogą nas podsłuchać!

Tymczasem z umoczonego monolitu wyrwało się kilkanaście postaci i szaleńczym biegiem ruszyło w stronę kładki. Już, już dobiegały do połowy dystansu, gdy Cimoszek pisk wydał okropny, nie spotykany w żadnych rejestrach i uciekinierów zmiotło z posad. Monolit, choć umoczony, odprężył się. Wystawiono skrzynki, stoliki a nawet łóżka polowe. Te jęły przekształcać się w stragany i straganiki, nad którymi już niemal całkiem otwarcie zawisły szyldy i winiety: „Judge, Prosecutor & Partners”, „CASH, WASH AND GO”, „Tanie zawieszenia”, „Oczyszczenia i kaucje”, „Zamiana dożywocia na przepustki”, „Ubezpieczenia od posadzenia”, „Niekrępujące dozory policyjne i inne”, „Uniewinnienia! Promocja! Tylko 10%”, „Przedawnienie — to jest to!”, „Żółte papiery dla całej rodziny”.

Oczywiście było to związane z pojawieniem się Klientów: ci podjeżdżali błyszczącymi limuzynami, w nienagannie zaprasowanych dresach, wygoleni i pachnący świeżym ADIDASEM. W większości byli to ludzcy panowie, bo co i rusz klepali czarne postacie po plecach, a do niektórych zwracali się nawet per „papużko” lub nawet „sędzio”. Często też zabawiali się łaskawie, z okrzykiem „aport” rzucając do bagna różne wartościowe przedmioty. Nie wierzyłem własnym oczom: największe nazwiska Wymiaru Sprawiedliwości i palestry kicały ochoczo na taki okrzyk, dzielnie mocząc się w bagnie…

Wtem, korzystając z wrzawy i zamieszania wywołanego szczególnie wesołą zabawą w kręgach zbliżonych chyba do Pershinga, kilka czarnych postaci znowu oddzieliło się od grupy. Śpieszyły się bardzo, choć tym razem nikt ich nie ścigał. Minęły Oleksego, lekko go tylko przydeptawszy i — nie zauważając ojca Rydzyka wciąż unoszącego się nad kładką z uczepionymi po obu stronach funkcjonariuszami — znikły w Mieście.

— Za mało na Sąd Lustracyjny, ale dobre i to — odezwał się Głos Pierwszy. Przez chwile myślałem, że nie będzie nikogo…

— Nie jest tak źle… Pomnisz, ilu znaleźliśmy w tej… Sodomie? No one!

— Panie, ty mówisz po angielsku?

— Nie mów do mnie „Panie”! Poza tym słyszałem, bracie, że ty też mówisz we wszystkich chyba językach… Apostołowie…

— Panie! — przerwał mu Głos Pierwszy — On nas słucha…!

Nie wiedziałem, czy chodzi o mnie, czy może o…? Uznałem, że lepiej nie pytać. Spojrzałem przed siebie: z wygaszonej Dyskoteki wybiegały niewyraźne cienie i rozpływały się w Niczym. Za to „Nic” pokraśniało i wydawało się, że zacznie świecić… Jednak nie — poświata brała się od koloru niezmiennie czerwonych krawatów, a kilka postaci — nie mogłem odróżnić czy tych samych — przemieściło się z powrotem do Dyskoteki. Jedna z nich padła w pół drogi i tak już pozostała. Inna, okazalsza, uzyskała posadę rządową… Jeszcze inna znalazła się w Kancelarii… Niezmienne pozostały tylko właśnie czerwone krawaty. Przeróżne. Od lekko czerwonawego odcienia, poprzez wszelkie odmiany purpury, różu i cegły, aż po całkiem i nieodwołalnie czerwone. Tłumaczenie też pozostało jednakowe: taki twarzowy kolor… I tak dobrze prezentuje się w telewizji… A przy tym jakże dyskretna aluzyjka, mrugnięcie: patrzcie, patrzcie, toż to swój chłop… Taki nie da skrzywdzić… Prawdziwy Europejczyk!

Zamyśliłem się nad pokrętnością natury ludzkiej, a polskiej w szczególności. Nad wybiórczością pamięci i bezkarnością podłości, która wraz z bezczelnością tworzy jakże dorodne wykwity naszej klasy politycznej… Nad brakiem cywilnej odwagi, honoru, przyzwoitości… Nad przestępcami u władzy z demokratycznych wyborów… Nad sprzedawczykami, zdrajcami, złodziejami… Nad…

— Ale się zacukał! — Głos Pierwszy o mało nie pękł ze śmiechu — Człowieku…!

— Nie mów do mnie „Człowieku”! — odciąłem się. — Lepiej niech mi wytłumaczy, dlaczego wszyscy szpiedzy, złodzieje i kryminaliści świata upodobali sobie w Polsce grę w tenisa?

— Po pierwsze — nie świata, bo większość z nich to wyrób krajowy, i co najwyżej — wyeksportowany. Czasem trafi się jakiś obcy, ale zawsze dobrze zadomowiony. Po drugie — nie wszyscy… Po trzecie — to jednak chyba lepsze, niż śpiewanie czastuszek i wywijanie hołubców po pijaku… Pewna wskazówką może być powtarzająca się lokalizacja kortów: Cetniewo — Sopot — Jurata… To piękne miejscowości, z dobrym klimatem…

— Przestańcie! Przestańcie! — Głos Drugi zniecierpliwił się. — Całkiem tracicie dystans i w okropna dosłowność, a nawet gorzej, o w publicystykę wpadacie. Z tego biorą się wyjątkowo nudne procesy sądowe. Ale, ale,,, — Cóż tam z naszą alegorią Trzeciej Władzy?

— Patataj, patataj, patataj! — rozległo się jakby w odpowiedzi od strony Niczego. Pojawił się pędzący potwór, z którego nozdrzy zdawały się sypać iskry: był cały czarny, z pochylona nisko rogatą głową… Na nim jakaś postać niewieścia, w giezło białe obleczona, w jednej ręce dzierżąca wagę, w drugiej zaś — nahajkę…

— O Jezu! — wykrzyknąłem. — Margaret Teacher!

Oba Głosy o mało nie udusiły się ze śmiechu. Trwało to dłuższą chwilę, aż wreszcie Głos Drugi wykrztusił:

— Zlituj się nad nami, Człowieku! Nie przystoi nam zbyt wiele wesołości, ale ty jak czasem coś palniesz…

— Margaret Teacher! — zanosił się śmiechem Głos Pierwszy. — Trafiłeś jak mały Bierut, który rzucił kałamarzem w portret cara, a okazało się, że trafił w Jaruzelskiego…

— No dobrze, zgaduj do trzech razy — dodał Głos Drugi — Ale najpierw popatrz na dalszy ciąg…

Potwór, galopujący od strony Niczego w kierunku jarmarku Trzeciej Władzy zbliżył się na tyle, że rozpoznałem…

— Już wiem! — krzyknąłem. — „Szał” Podkowińskiego!

— Upił się! — wydusił z siebie Głos Pierwszy. — Ale czym i kiedy…?

Byk zarył się kopytami tuż przed bazarem zaludnionym czarnymi postaciami i ich Klientami, którzy wcale nie zwrócili uwagi ani na niego, ani na damską postać na grzbiecie…

— Eureka! — nareszcie odkryłem znaczenie alegorii: Europa na byku — symbol trendu giełdowego w nawiązaniu do Unii Europejskiej…

— Coś z nim nie tak… — zafrasował się Głos Drugi. — A może to my robimy tu jakieś błędy…

— Nie, bracie! Wykluczone. My przecież jesteśmy nieomyl…

— Przestań, Panie! — przerwał mu Głos Pierwszy.

— Rzeczywiście, zagalopowałem się…! Dziękuję! Ale i tak nie mów do mnie „Panie”!

Tymczasem postać na byku wpadła w czarny tłum i jednym ruchem ręki wyrwała dwu osobników wraz z ich straganem, opatrzonym szyldem „Śledztwa na miarę i na hasło”. Uczyniła to z determinacją, której próżno by szukać u białogłowy, łatwo a to znaleźć u — dajmy na to — premiera rządu czy też ministra sprawiedliwości… Zakręciła nimi młynka w powietrzu, zawiązała na kokardki i cisnęła na kładkę po lewej stronie… Zachwiała się przy tym niebezpiecznie, widać wysiłek był ponad miarę… Ześliznęła się byczego karku i — w ostatniej chwili — złapała byka za rogi. Niemniej dwu czarnych rzuciła! Błoto rozprysło się na boki, a kiedy kładka przestała się kołysać — zobaczyłem i zrozumiałem: obok Oleksego leżeli dwaj prokuratorzy. Jeden od sprawy „Wprost”, drugi — od sprawy Radia i ojca Rydzyka… Ten zaś stojąc na przeciwległym końcu i widząc, że kładka w dalszym ciągu przechyla się na jego stronę, uśmiechnął się wyrozumiale… Obaj pilnujący go funkcjonariusze też zdawali się pochwalać sytuację i dobrotliwie świecili łysinami, dając do zrozumienia, że ani żadnych dolarów w walizkach przez granice na Okęciu nie przenosili, ani też nigdy żadnej brudnej roboty na zlecenie nie wykonywali. Na taki sukces w sektorze Niczego zmaterializował się wcale pokaźny tłumek różnych historycznych postaci, od czerwonych w wyrazie, poprzez różowe, aż po fiolety (i liberałów)… Wszystkie one, zjednoczone wokół Profesora, nareszcie razem i jednym głosem wykrzyknęły: „Brawo, Hanka!”. I dopiero wtedy zrozumiałem to, co od dawna widoczne było jak na dłoni. Z byka o mało nie spadli: pani Hanna Suchocka, Premier, Minister Sprawiedliwości i Prokurator Generalny.

ROZDZIAŁ 6 — Szamienie na kaniec, odc. 5 — Użyteczni Idioci

Mówimy Lenin, a myślimy — Partia,

Mówimy Partia, a myślimy — Patria,

Jedno mówimy, drugie myślimy.

Trzecie robimy, w czwarte wierzymy.

Tak nam dopomóż sierp, młot i geriatria.

Siedząc nad brzegiem w ciepłą, letnią noc chcąc nie chcąc myśli się o rzeczach przeróżnych. Bywają skojarzenie wprost, czymś konkretnym, bywają tez całkiem abstrakcyjne. Czasem coś abstrakcyjnego okazuje się być emanacją twardego konkretu i odwrotnie — rzeczy i zdarzenia całkiem rzeczywiste potrafią wynaturzyć się w nie najgorszą alegorię.

Siedziałem więc i myślałem o rosiczce. Jest to roślina bagienna, występująca na torfowiskach. Okrągłe, mięsiste liście pokryte są gęsto włoskami, na końcach których błyszczą kropelki słodko pachnącego soku. Biada owadowi, który skuszony smakowitymi perspektywami zechce skorzystać z zaproszenia! Z chwilą gdy usiądzie na liściu przekonuje się, że słodko kuszący sok to nic innego jak mocny klej. Zaraz też liść zaczyna zamykać się wokół ofiary, aż cała zniknie we wnętrzu pułapki. Naiwni zazdroszczą, mówiąc: takiemu to dobrze! Siedzi sobie w środku, opija się sokiem, nie ma przeciągów, słowem — o nic nie musi się martwić. Sytuacja taka trwać może dłużej bądź krócej, zawsze jednak w końcu przychodzi moment, gdy liść otwiera się i wypada z niego pusty, chitynowy pancerzyk. Tak też było i tym razem: liść rosiczki otworzył się i na zewnątrz wypadł pusty, chitynowy pancerzyk Styrczuli.

— Dobrze popatrzeć — powiedziałem na wszelki wypadek w trybie bezosobowym — jak smętne bywają losy fachowców do wynajęcia… Czyż nie mam racji?

— Oczywiście, że nie! — usłyszałem ku memu zdziwieniu. — Czasem nawet lepiej wypaść w sposób aż tak spektakularny, niż pozostać na stałe w stanie nie do końca, czy też pół — wyssanym…

— Spójrz na tych, co zostali w kancelarii — wtrącił Głos Drugi. — Nic tak nie wysysa, jak długie umoczenie…

Z kierunku — ogólnie rzecz biorąc — Dyskoteki pojawiła się przedziwna postać. Gdybym miał rozpoznać po kształcie okularów, powiedział bym — Beria. Reszta jednak — no może poza pewnymi cechami drugorzędnymi — różniła się od Ławrentija w sposób zasadniczy: całe ciało miał pomalowane w nieregularne, zielono-czarne plamy. Pod oczami i na policzkach — czarny kamuflaż, utrudniający rozpoznanie w dżungli pod wieczór i nocą. Na plecach — łuk i kołczan z wybuchającymi strzałami, z których każda przewraca opancerzony transporter, lub choćby jeepa. Za skarpetką nóż z ostrzami wymiennymi na korkociąg. Na muskularnym torsie blaszka na łańcuchu, żeby w razie czego zawiadomić właściwą rodzinę oraz kolegów z oddziału. W zębach dwa granaty, trzymane za zawleczki. Na czole opaska z napisem… Z powodu odległości nie byłem w stanie przeczytać. W obu rękach — kałasz, urżnięta dubeltówka i ciężki karabin maszynowy. Malownicza — bezsprzecznie — postać wężowymi ruchami pełzała przez bagno, wykorzystując każą kępkę trawy jako kryjówkę. Doczołgał się — już było pewne, że to ani ona, ani ono — do zatoczki, gdzie nad powierzchnia zauważyłem wystające konstrukcje — tak, chyba klatek — sporządzone z bambusowych drągów, powiązanych ze sobą łykiem i drutem kolczastym. Rozejrzał się wkoło, po czym zdjął łuk z pleców i dwiema szybkimi strzałami zapalił — dla odwrócenia uwagi — pobliską stodołę, kurnik i oba traktory we wsi. Korzystając z osłony dymu złapał dwa kamienie młyńskie, skoczył jak sprężyna rozpryskując błoto na wszystkie strony, dopadł do klatek i nie wypuszczając granatów z zębów ani nie rozmazując makijażu, wrzucił oba kamienie do wnętrza. Jak można się było spodziewać — klatki natychmiast poszły na dno, a wraz z nimi znajdujące się wewnątrz postacie, którym nie zdążyłem się przyjrzeć… Na powierzchnię wypłynęło jedynie kilka bąbelków, po czym bagno się wygładziło, a dzielny bojownik legł pod drzewem i jął zeszywać odniesione rany bez jakiegokolwiek znieczulenia… W świetle wschodzącego akurat nad dżunglą słońca mogłem wreszcie przeczytać napis na opasce, którą miał na głowie: „Biuro Bezpieczeństwa Narodowego”… A na potężnych, jakby nadmuchanych bicepsach wytatuowane: SZSP i „Wybierz Przyszłość — Wypierz Przeszłość”. Na pośladkach zaś: CO WY — na lewym, NA TO — na prawym.

— Minister Siwiec ostatecznie rozwiązał problem jeńców amerykańskich, zaginionych w Wietnamie — usłyszałem za plecami. — Nie miał innego wyjścia po tym, jak mu się wypsnęło przy amerykańskim senatorze…

— Ale przecież on utopił tych ludzi w klatkach! — nie chciało mi się wierzyć, że obaj moi towarzysze wcale nie sprawiają wrażenia specjalnie wzburzonych. — Wyraźnie widziałem, że tam ktoś był…! Biegnijmy, może uda się ich wyciągnąć!

— Spokojnie, synu! To oni cierpią na paranoję, nie my… Zresztą — być może obrażamy w ten sposób przyzwoitą chorobę? Może oni po prostu już wcale nie trzeźwieją? Bo przecież alternatywą jest co…?

— Na przykład: minister Siwiec nie chce do NATO — rzucił Głos Pierwszy.

— Albo minister Siwiec po cichu przyłączył nas do Wietnamu — dodał Głos Drugi.

— A może, po prostu, minister Siwiec nie nadaje się na to stanowisko? — zaryzykowałem…

— Jest jeszcze jedna możliwość — postąpił zgodnie z zasadami. Bo u nich zasadą niepodważalną jest: nigdy i za nic nie przyznawać się…! To co miał zrobić z jeńcami…? — Wypuścić? Przyznać się? Nigdy! Powiem więcej: nikagda!

Próbowałem właśnie rozwikłać zagadkę, jakim cudem tego rodzaju historie nie są w stanie wpłynąć na stopień poparcia opcji Lewo-Dyskotekowej w społeczeństwie, gdy od strony Dyskoteki usłyszałem coś przypominającego do złudzenia ryk lwa i dudnienie, jakby potężny goryl walił się pięściami w pierś…

— A to co takiego? — zapytałem — Ja — Tarzan, ty — Jane?

— Blisko, blisko — zaśmiał się Głos Pierwszy. — Weismüller II, czyli w Millera wstąpił Lew Starowicz! Znowu trzeba będzie fatygować Freuda…

— Same eunuchy! — dobiegło od strony Dyskoteki. — Nierządy! Rzezańcy! Soprany! Kata… -tfuj — Kastraty! Ja, Miller pokażę swoje tatuaże! Farinelle! Dwa kamienie i trach — wsie-wałach! Kapła… — tfuj… — kapłony! Iza! Powiedz! Komu bije dzwon?! Stary człowiek i może! No, powieee-e-e-dz! — zajodłował…

— Proletariusze wszystkich krajów, WOW! — odpowiedział mu damski głos.

— Orzeszku…!!! Fajtłapy! Brzydale! Wąsaci! Janusze! Ja…! Ty…! My…! Ono! Z czym do gości?! Ja-jako-były… — tfuj… — jako ogier! Wandale! Iza, ja gorę! A Lenin w Poroninie…! Młodzieżówka — do mnie!

Dał się słyszeć miarowy, równy krok i dziewczęce głosy podjęły pieśń:

„I cudowny wasz koń,

wejdzie na świeżą błoń,

za nim tysiąc traktorów i maszyn.

Ostry pług będzie ciąć,

Będzie orać i żąć, żąć, żąć, żąć, rząć, rząć, rząć, rżąć, rżąć, rżąć, rżnąć…

— Wiązać rękawy z tyłu! — dobiegł nas rzeczowy, choć lekko zdyszany głos. — I na sygnale do Freuda…!

— I oto masz… — usłyszałem rozbawiony Głos Drugi — ...przyczynek do studiów porównawczych nad różnicami doktryn: tam, gdzie oni maja już tylko Freuda, my — dopiero — mamy Junga…!

Z lewej, od strony Dyskoteki, znowu dobiegło głuche dudnienie, przypominające do złudzenia znane z Karaibów steel-bands, posługujące się pustymi, metalowymi beczkami zamiast bębnów…

— Już go wypuścili? I co powiedział Freud? Jaka diagnoza? — zainteresowałem się losem Millera.

— Nie żartuj… — Głos Drugi wydawał się ubawiony. — To u niego nieuleczalne: zawsze kiedy coś mu nie wyjdzie uważa, że to dlatego, że jest za mucho macho…

— To co tak głośno dudni?

— Posłowie SLD, pukając się w głowy, opuszczają salę obrad sejmu… — usłyszałem w odpowiedzi, choć sam przecież widziałem te głowy w TV i bez trudu mógłbym domyślić się dźwięków, jakie muszą wydawać dobrze puknięte…

Tymczasem ojciec Rydzyk, najwyraźniej znudzony przeciągającym się oczekiwaniem, bez wysiłku zdjął z obu rąk kajdanki, którymi przypięli się do niego funkcjonariusze Dziewulski i Konieczny, usiadł na brzegu kładki i opuścił bose nogi do wody. Po czym wyciągnął z kieszeni jakąś książkę i jął czytać, co chwile wybuchając głośnym śmiechem. Skonfundowani niby-zakonnicy stali obok, najwyraźniej nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Coraz wyraźniej widać było, że czują się co najmniej niezręcznie: a to spoglądali w niebo, a to nerwowo zaczynali szukać czegoś w kieszeniach, a to znów drapali się z wielka starannością w różne miejsca… Czuło się, że są bliscy kresu wytrzymałości nerwowej: wszak bez żadnej potrzeby, a nawet bez powodu stali tuż obok, w pobliżu, blisko — księdza! Nie trzeba było długo czekać: najpierw jeden, a zaraz potem drugi z desperacją rzucili się na kładkę i — z początku wolno, a potem coraz szybciej — jęli czołgać się w lewą stronę… Przy tym zauważyłem ciekawe zjawisko: im dalej na lewo przesuwali się, tym bardziej kładka wynurzała się z wody, tak jakby uwiązano do niej…

— ...balony! — dokończył na głos moją myśl Głos Drugi. — Im bardziej balon nadęty, tym łatwiej się unosi… A tu masz aż dwóch. I każdy myśli o sobie: Kojak!

— Jeśli myśli…! — dorzucił Głos Pierwszy. — Poza wszystkim uważają się za maszyny do zabijania, bardzo groźne i niezwykle inteligentne. Słowem — Terminatory!

Obaj dotarli wreszcie do celu, końcowy odcinek przebywając szaleńczym biegiem, co w pozycji leżącej nie było takie proste. Ostatnim, desperackim rzutem znaleźli się obok kupki odpadków Lewicy Dyskotekowej i rozpromienili jak gwiazdy: nareszcie, nareszcie na miejscu… Wśród swoich!

Przeliczyłem, co wyrzucono na lewą stronę kładki: Oleksy, Sekuła, Gawronik, dwóch prokuratorów, Dziewulski, Konieczny, skorupka Styrczuli… i wszystko na nic. W dalszym ciągu kładka po stronie ojca Tadeusza była zanurzona głębiej. I wyglądało na to, że nawet wprowadzone przez Generała czołgi, choćby nawet do kładki dotarły, nie przeważyły by jej na lewo! Robiło się naprawdę gorąco…

Na przypominającej bunkier ścianie Dyskoteki wywieszono transparent: „LAST ZJAZD”. A obok drugi: „KONGRES ZAŁOŻYCIELSKI”. Pod pierwszym podpisano: Sojuz Lewicy Dyskotekowej SLD. Pod drugim: Lewe Stronnictwo Disco-Demokratyczne LSD.

Piękny to był zjazd! Kogóż tam nie było! Wszyscy, którzy przez tyle lat z tak wielkim przekonaniem, takim poświęceniem, ba — wyrzeczeniem, chcieli dla nas wszystkich dobrze… Aż strach pomyśleć, co mogłoby się wydarzyć, gdyby tych dobroczyńców zabrakło! Nikt nigdy więcej nie mógłby sobie znaleźć miejsca! „Ostatni Zjazd”! — brzmiało to jak skomlenie psa, porzuconego na rozstajnych drogach przez okrutnego właściciela… Jedna tylko wydarzenie mogło się równać ładunkiem dramatyzmu: nagła i niespodziewana śmierć największego przyjaciela Polski i Polaków, towarzysza Stalina. Zwłaszcza, że wkrótce po tym równie niespodziewanie amputowano nam — bo jakże inaczej można ten narodowy dramat nazwać — wszelka nadzieję w postaci Towarzysza Prezydenta Bolesława Bieruta — Tomasza! Amputowano go na Kremlu, w trakcie banalnej wycieczki, nie licząc się z naszym zdaniem ani nie pytając nas o zgodę! Ledwie się pozbieraliśmy, ledwie wszystko udało się zorganizować po staremu, tak żeby każdy znów czuł się w kraju jak u siebie, a tu masz: Ostatni Zjazd!!! I znowu tak naprawdę nikt nas nie spytał, czy chcemy ponownie, po raz kolejny zostać sierotami! Czy samodzielnie potrafimy obronić się przed takimi złoczyńcami jak August Bęc-Walski, jak Coca-Cola, Radio Luxemburg, Wrigleys Speramint, Wolna Europa czy wreszcie — Procter and Gamble…? Czy wzięli pod uwagę, że my nie wiemy wręcz, jak, komu i kiedy się ten pampers zakłada? A może znowu ich to nie obeszło? Może wyszedł taki jeden z drugim na trybunę i ot tak, po prostu bezmyślnie palnął: „Sztandar wyprowadzić!”. A oni, równie bezmyślnie, wzięli ten sztandar i wyprowadzili? I znowu nic nie wiadomo, bo tego sztandaru nigdzie nie można znaleźć! A więc czy ukradli, bo taki cenny, czy schowali, bo taki… — zabrakło mi właściwego słowa…

— ...brudny? — dopowiedział Głos Pierwszy. — Może po prostu oddali do pralni?

— Sztandar sztandarem, a gdzie reszta? Też w pralni? — nie dawałem za wygraną. — Te wszystkie składki członkowskie? Słyszałem, że uzbierało się tego kilkadziesiąt miliardów złotych, kilkanaście milionów dolarów, franki szwajcarskie, funty, marki… czy to może sobie tak po prostu zginąć? Te wszystkie odejmowane od ust grosiki, z takim trudem wysupływane przez robotników, chłopów i inteligencję pracującą… Czy wiecie, ile lat musieli te grosiki ze składek zbierać, żeby tyle uskładać…?

— No, jak myślisz? Ile? — zaśmiał się Głos Pierwszy. — Masz trzy odpowiedzi…

— Bardzo łatwo obliczyć — odpowiedziałem. Od 1945 do 1989…zaraz… zaraz… 44 lata!

— No popatrzcie, jaka symboliczna liczba mu wyszła! — z wyraźnym rozbawieniem odezwał się Głos Drugi. — masz drugą szansę…

— Nie męczmy go — wtrącił się Głos Pierwszy. — Nigdy nie zgadnie, bo takiej liczby przecież nie ma…!

— Jak to, a nieskończoność? — zaperzył się Głos Drugi.

— Czy chcesz mi powiedzieć, Panie, że PZPR zbierała składki już przed narodzeniem Chrystu… — ugryzłem się w język…

— Nie mów do mnie „Panie”! — Głos Drugi upomniał mnie już rutynowo. — I gdybyś powiedział, że przed stworzeniem świata, też byłoby mało…!

— Ale przecież… — nie dawałem za wygraną — byli członkowie PZPR na placówkach zagranicznych, w ambasadach, konsulatach, na delegacjach… Ci ponoć płacili w dewizach… Byli też specjalni wysłannicy, zbierający składki od obrzydliwie, niesłusznie bogatych np. jubilerów w Niemczech, że wspomnę tylko akcję „Żelazo”, żeby po raz kolejny nie wspominać akcji FOZZ… Byli wreszcie niezliczeni ukryci sympatycy w kraju i na Zachodzie, wspomagający anonimowo bądź oficjalnie darowiznami we wszelkiej postaci: nie tylko pieniędzmi, ale i życzliwością, dobrym słowem, marszami, wypowiedziami, pismami… Czy to wszystko nie wystarczyło, aby…

— Zakopałeś się, synu, ale i trafiłeś przypadkiem na dobry ślad. — przerwał mi Głos Drugi. — Długo rozmyślaliśmy nad tą zagadką i doszliśmy do wniosku, że cud finansowy miał to samo podłoże, co fenomen światowych sukcesów partii lewicowych, od bolszewickiej po wszelkie jej następczynie na całym świecie: najłatwiej objaśnić to na przykładzie poparcia elit intelektualnych…

— Czyli „Lenin wiecznie żywy!” — dorzucił Głos Pierwszy.

— A w szczególności jego określenie, odnoszące się do popierających bolszewików intelektualistów. Lenin zwykł ich nazywać „użytecznymi idiotami” i choćby tylko z tego powodu zgadzamy się na zachowanie przez Lenina przydomku „wiecznie żywy”! — uzupełnił Głos Drugi. — A kiedy przypomni się listę…

— A na niej: Anna Seghers, Egon Erwin Kisch, Bodo Uchse…

— Johannes R. Becher (autor „Ody do Stalina”)…

— Romain Rolland, Louis Aragon, André Malraux, Louis Bunnuel, André Gide…

— Artur Miller… Jarosław Iwaszkiewicz… — Głos Pierwszy urwał wyliczanie. — Można by tak bez końca… Pomyśleć tylko — „Użyteczni idioci”! Tysiące użytecznych idiotów!

— A twórczo rozwijając tę ideologię, drogą wskazaną przez towarzysza Stalina, mamy wszędzie wkoło już nie tysiące, a miliony „idiotów bezużytecznych”: tymi można np. napalić w piecu, albo po prostu zagłodzić czy zamrozić!

— Już rozumiem! — nie wytrzymałem — Sugeruje, że te wszystkie składki, te bogactwa wzięły się z nieprzebranej masy „bezużytecznych idiotów”, bezinteresownie sterowanych przez „idiotów użytecznych”…! Czyli od tych wszystkich frajerów, którzy przez tyle lat, milcząco lub nie, wspierali, przyzwalali, brali udział, popierali, tłumaczyli lub tylko i po prostu rzetelnie pracowali… A oni ich wszystkich — w najlepszym przypadku — nazwali — „użytecznymi idiotami”!