Syn - Philipp Meyer - ebook + audiobook + książka

Syn ebook i audiobook

Philipp Meyer

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Epicka i poruszająca powieść o dziedzictwie amerykańskiego Zachodu!

Wiosną 1849 r. Eli McCullough ma trzynaście lat, gdy grupa Komanczów szturmuje jego domostwo, brutalnie morduje matkę i siostrę chłopca, a jego samego zabiera do niewoli. Odważny i sprytny Eli szybko przystosowuje się do życia Komanczów: uczy się ich zwyczajów i języka, odpowiada na nowe imię, które otrzymał jako adoptowany Syn wodza. Jako członek plemienia toczy wojnę z białymi, co  utrudnia zrozumienia tego, kim naprawdę jest. Kiedy jednak choroby, głód i przytłaczająca liczba uzbrojonych Amerykanów dziesiątkują plemię, Eli zostaje sam. Ani biały, ani Komancz – musi na nowo znaleźć sobie miejsce w świecie. Zaczyna podróż pełną przygód, tragedii, ale i szczęścia, które odbijają się echem w życiu jego potomstwa.

Z historią Eliego przeplatają się losy jego syna Petera – mężczyzny, który ponosi emocjonalne koszty dążenia ojca do władzy, oraz prawnuczki Eliego, Jeanne Anne – kobiety, która, która musi walczyć z zatwardziałymi rywalami, aby odnieść sukces w męskim świecie.

Syn” to wielopokoleniowa saga o losach teksańskiej rodziny McCulloughów – od czasów XIX-wiecznych najazdów Komanczów do XX-wiecznego boomu naftowego – dla której najważniejszą wartością jest ziemia i honor. To także książka niepokojąca i działająca na wyobraźnię, kontynuująca najlepszą tradycję amerykańskiego kanonu – łącząca pisarską sprawność Larry’ego McMurtry’ego z ostrością wyrazu Cormaca McCarthy’ego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 689

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 21 godz. 21 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,5 (12 ocen)
6
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bstrdbwn

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna rzecz. Bardzo polecam
00
jawas3

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, polecam!
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Son

Copyright © Philipp Meyer, 2013

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

 

Redaktorka prowadząca: Monika Długa

Marketing i promocja: Katarzyna Kończal

Redakcja: Natalia Szczepkowska

Korekta: Magdalena Owczarzak, Anna Zientek

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki: Tomasz Majewski

Fotografia na okładce: pl.depositphotos.com/carloscastilla

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Wydanie drugie

 

eISBN 978-83-66839-95-3

 

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla moich bliskich

PHILIPP MEYER

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu Ojcu

JĘDRZEJ POLAK

 

 

 

 

 

Podziękowania

 

 

Dziękuję mojemu wydawcy, Danowi Halpernowi, koledze artyście, który rozumie. A także Suzanne Baboneau. Moim agentom: Ericowi Simonoffowi i Peterowi Strausowi. Libby Edelson i Lee Boudreaux.

Jestem wdzięczny następującym organizacjom za ich hojne wsparcie: the Dobie Paisano Fellowship Program, Guggenheim Foun­dation, Ucross Foundation, Lannan Foundation oraz the Noah and Alexis Foundation.

Wszystkie błędy w tej książce powstały z winy autora, któremu cenną wiedzą służyły następujące osoby: Don Graham, Michael Adams, Tracy Yett, Jim Magnuson, Tyson Midkiff, Tom i Karen Reynolds (i Debbie Dewees), Raymond Plank, Roger Plank, Patricia Dean Boswell McCall, Mary Ralph Lowe, Richard Butler, Kinley Coyan, „Diego” McGreevy i Lee Shipman, Wes Phillips, Sarah i Hugh Fitzsimons, Tink Pinkard, Bill Marple, Heather i Martin Kohout, Tom i Marsha Caven, Andy Wilkinson, wszyscy z James A. Michener Center for Writers, André Bernard, któremu jestem wdzięczy za nadstawianie ucha, Ralph Grossman, Kyle Defoor, Alexandra Seifert, Jay Seifert, Whitney Seifert i Melinda Seifert. Oprócz tego wyrażam wdzięczność Jimmy’emu Arterberry z Comanche Nation Historic Preservation Office, Juanicie Pahdopony i Gene’owi Pekah z Comanche Nation College, Williemu Pekah, Harry’emu Mithlo oraz the Comanche Language and Cultural Preservation Committee, co, rzecz jasna, nie oznacza, że ludzie ci i instytucje podpisują się pod zawartym w książce materiałem. Szacuje się, że w połowie XIX wieku zginęło blisko 98 procent populacji Komanczów.

Dan McCall, odpoczywaj w spokoju.

Dan McGuiness, odpoczywaj w spokoju.

Kelly Coleman Ramsey, odpoczywaj w spokoju.

 

 

 

 

 

 

 

 

W drugim wieku ery chrześcijańskiej Cesarstwo Rzymskie obejmowało najpiękniejsze połacie świata i najbardziej cywilizowaną część ludzkości… ogień geniuszu wygasł i nawet duch wojskowy się ulotnił… niezgoda wewnętrzna i najazdy najsroższych barbarzyńców z nieznanych obszarów północnych… wszystko to było zaledwie przygotowaniem, zatrważającymi znakami zapowiadającymi zbliżanie się wielkiej katastrofy Rzymu.

 

…zmienność fortuny, która nie oszczędza ani człowieka, ani najdumniejszego z jego dzieł… zasypuje ziemią imperia i miasta we wspólnym grobie.

– EDWARD GIBBON[1]

 

 

 

[1] Edward Gibbon, Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego, przeł. Stanisław Kryński.

 

 

 

 

 

 

1

 

 

Pułkownik Eli McCullough

 

 

Z nagrania WPA[2] z 1936 roku

 

Wieszczono, że dożyję setki, a osiągnąwszy ten wiek, nie mam prawa wątpić w przepowiednię. Nie umieram w wierze chrześcijańskiej, choć ocaliłem skalp, a jeśli są gdzieś pastwiska krainy Wielkich Łowów, to właśnie tam zmierzam. Tam albo nad Styks. Moim zdaniem żyłem o wiele za krótko: gdyby dano mi jeszcze rok, ileż dobra zdołałbym uczynić! Zamiast tego leżę przykuty do łóżka, robiąc pod siebie jak niemowlę.

Gdyby Stwórca zechciał przywrócić mi siły, wybrałbym się nad rzeki płynące przez pastwisko. Nad wschodnie zakole rzeki Nueces, choć zawsze wolałem Diabelską Rzekę[3]. W snach stałem nad nią trzy razy, a jak powszechnie wiadomo, Aleksander Wielki wymknął się ostatniej nocy na tym świecie z pałacu i chciał wskoczyć do Eufratu, wiedząc, że jeśli nie znajdą jego ciała, lud uzna, że wstąpił do nieba jako bóg. Przeszkodziła mu w tym żona, która powstrzymała go nad samym brzegiem rzeki. Zaciągnęła go do domu, żeby umarł jak śmiertelnik. A ludzie mnie pytają, dlaczego nie ożeniłem się po raz drugi.

Gdyby pojawił się mój syn, wolałbym nie widzieć jego triumfalnego uśmiechu. Nasienie mojej klęski. Wiem, co uczynił, i przypuszczam, że od dawna spoczywa nad brzegiem Jordanu, bo Quanah Parker, ostatni wódz Komanczów, nie dał chłopakowi szansy dożycia pięćdziesiątki. W zamian za tę informację, oddałem Quanah i jego wojownikom młodego byczka, bizona, najlepsze zwierzę do zarżnięcia w tradycyjny sposób – oszczepami – na moich pastwiskach, które kiedyś były ich terenami łowieckimi. Jednym z towarzyszy Quanah był czcigodny wódz Arapahów, a kiedy siedzieliśmy, dzieląc się na dawną modłę ciepłą wątrobą bizona, podlaną jego własną żółcią, wódz dał mi srebrną obrączkę, którą własnoręcznie zdjął z palca George’a Armstronga Custera[4]. Na obrączce wygrawerowano napis „7 Kaw”. Widać na niej głębokie wyżłobienie od oszczepu, a ja, nie mając prawowitego dziedzica, zabiorę ją do rzeki.

Większość zna datę mojego przyjścia na świat. Deklarację Niepodległości, która wyrwała Rzeczpospolitą Teksańską spod meksykańskiego jarzma, ratyfikowano 2 marca 1836 w ubogiej szopie nad brzegiem rzeki Brazos. Połowa sygnatariuszy cierpiała na malarię, a druga połowa zjawiła się w Teksasie, uciekając przed stryczkiem. Byłem pierwszym męskim potomkiem nowej rzeczypospolitej.

Hiszpanie byli w Teksasie przez stulecia, ale nic z tego nie wyszło. Od czasów Kolumba podbijali wszystkie plemiona, które weszły im w drogę, a choć nigdy nie poznałem Azteka, jestem pewien, że byli cipami. Apacze ze szczepu Lipan powstrzymali starych konkwistadorów. Potem nadeszli Komancze. Ziemia nie widziała nikogo takiego od czasów Mongołów: zepchnęli Apaczów do morza, rozbili hiszpańską armię i zamienili Meksyk w targ niewolników. Kiedyś widziałem, jak Komancze pędzili wieśniaków wzdłuż Pecos – setki za jednym zamachem, zupełnie tak, jak pędzi się bydło.

Rząd meksykański, pobity przez dzikich, opracował rozpaczliwy plan zasiedlenia Teksasu. Gwarantowano w nim, że każdy, kto przeniesie się na zachód od rzeki Sabine, dostanie za darmo cztery tysiące akrów ziemi[5]. Drobny druk zapisano krwią. Stosunek Komanczów do obcych był niemal papieski w swej skrupulatności: katować i zabijać mężczyzn, gwałcić i zabijać kobiety, uprowadzać dzieci do niewoli albo do przysposobienia. Niewielu mieszkańców starej Europy skorzystało z meksykańskiej oferty. Prawdę mówiąc, nikt stamtąd nie przypłynął. Nadeszli za to Amerykanie. Jak powódź. Mieli kobiety i dzieci do stracenia – bądźcie płodni i rozmnażajcie się, a dam wam skosztować owocu z drzewa życia.

 

W 1832 roku mój ojciec przybył do Matagorda, co w tamtych czasach nie było niczym niezwykłym, wziąwszy pod uwagę ryzyko śmierci przed plutonem egzekucyjnym lub oskalpowania przez Komanczów – Bóg tylko tak mógł pokazać ludziom czekające na nich nagrody. Rząd meksykański, poirytowany coraz większą hordą mówiących po angielsku gringos w granicach kraju, zabronił Amerykanom emigracji do Teksasu.

Mimo to w Teksasie było lepiej niż w Starych Stanach, gdzie – o ile nie było się synem właściciela plantacji – do wzięcia zostały tylko resztki z pańskiego stołu. Spisy ludności dowodzą, że klasy wyższe – Austini i Houstoni – z ochotą pozostawały obywatelami Meksyku, jeśli tylko mogły zachować ziemię. Ich potomkowie prowadzą propagandowe wojny, żeby oczyścić honor rodów i uznać przodków za ojców założycieli Teksasu. Jednak po prawdzie to ludzie tacy jak mój ojciec – goli jak święci tureccy – pchnęli Teksas do wojny.

Ojciec, jak każdy zdrowy na ciele Szkot, wziął udział w pogromie pod San Jacinto[6], a po zwycięstwie pracował jako kowal, rusznikarz i mierniczy. Był wysoki i wygadany. Nikomu się nie kłaniał i miał ciężką rękę, ale ludzie czuli się przy nim bezpiecznie, co dla większości okazywało się złudzeniem. Ojciec mój nie był religijny, przypisuję własne pogaństwo dziedzictwu krwi. Wszelako należał do ludzi wyczuwających tchnienie kostuchy na karku. Uważał, że nie ma czasu do stracenia. Najpierw mieszkaliśmy w Bastrop, uprawiając kukurydzę i sorgo, hodując wieprze i wycinając lasy do czasu przybycia nowych osadników – tych, którzy czekali, aż minie zagrożenie ze strony Indian, i zjawili się z adwokatami podważającymi prawomocność aktów własności i tytułów do ziemi ludzi, którzy ucywilizowali ten kraj i pokonali czerwonoskórych. Ci pierwsi Teksańczycy kupowali ziemię, płacąc najstarszą monetą – życiem – i nie umieli w większości czytać ani pisać. Zanim skończyłem dziesięć lat, wykopałem cztery groby. Najdalszy tętent galopujących koni budził całą rodzinę i zanim dotarły wieści – o jakimś sąsiedzie pociętym jak prosię na Dzień Dziękczynienia – tata ładował broń, po czym znikał wraz z posłańcem w ciemnościach nocy. „Dzielni umierają młodo” – tak powiadają Komancze, ale przysłowie to dotyczyło i pierwszych Amerykanów.

Podczas dziesięciu lat samodzielnego trwania Rzeczypospolitej rząd rozpaczliwie rozglądał się za osadnikami, osobliwie majętnymi. Wiadomość ta dotarła do Starych Stanów przez jakiś niewidzialny telegraf – ten kraj jest już bezpieczny. W 1844 roku w naszym progu stanął pierwszy nieznajomy: z tablicą zakładu fryzjerskiego, w garniturze, na ujeżdżonej dla dam kasztance. Poprosił o owies dla konia, bo kobyłka zdychała z głodu pośród traw. Pierwszy raz zobaczyłem konia, który nie umiał żreć trawy – nigdy przedtem nawet nie słyszałem o takim dziwolągu.

Dwa miesiące później w sądzie podważono tytuł do ziemi Smith­wicków, a Hornsbych i MacLeodów wykupiono za psie pieniądze. W tamtym czasie w Teksasie działało więcej adwokatów na głowę mieszkańca niż w jakimkolwiek innym miejscu na kontynencie i upłynęło zaledwie kilka lat, nim pierwsi osadnicy stracili ziemię, a także zostali wypchnięci na zachód – z powrotem na terytoria Indian. Dżentelmeńskie klasy, które ukradły ich ziemię, knuły już wojnę w obronie swoich czarnych: Południe poniosło klęskę, ale Teksas – dziecko Zachodu – wyszedł z tego bez szwanku.

Wcześniej rozpoczęła się kampania oszczerstw wymierzona w matkę – Kastylijkę ze starego rodu, śniadą, lecz o delikatnych rysach. Nowi osadnicy utrzymywali, że mama jest Mulatką w trzecim pokoleniu. Dżentelmeni z plantacji szczycili się szóstym zmysłem rozpoznającym tego rodzaju niuanse.

Przed 1846 rokiem wynieśliśmy się nad rzekę Pedernales, poza linię osadnictwa, na ziemię, do której tata miał tytuł. Grunt ten leżał na terenach łowieckich Komanczów. Rosnące tam drzewa nigdy nie słyszały siekiery i nie widziały ziemi, a wszystkie zwierzęta, które po niej stąpały, były tłuste i ociężałe. Trawa sięgała do piersi, gleba wydawała się żyzna i czarna od spodu, a najbardziej strome urwiska były porośnięte kwieciem. Teraz została z tego tylko sucha skalista pustynia.

Zdziczałe hiszpańskie bydło nabywało się lassem, a przed upływem roku kupiliśmy w ten sposób sto sztuk. Nie brakowało też świń i mustangów. Były jeszcze jelenie, indyki, niedźwiedzie, wiewiórki, jeden czy dwa bizony, żółwie i ryby z rzeki, kaczki, śliwki i winogrona mustangów, persymony i pszczele drzewa – kraina ta roiła się od życia, tak jak teraz gnije od ludzi. Jedyny kłopot sprowadzał się do zachowania skalpu na swoim miejscu.

 

 

 

[2]Works Progress Administration – działająca w czasach Wielkiego Kryzysu i Nowego Ładuamerykańska federalna agencja rządowa odpowiadająca za program robót publicznych i prowadząca m.in. projekty radiowe, w tym rozgłoś­nie i audycje w stacjach lokalnych [przyp. tłum.].

[3] Devil’s River – górska rzeka w południowo-zachodnim Teksasie [przyp. tłum.].

[4] Podpułkownik George A. Custer dowodził 7. regimentem kawalerii armii amerykańskiej w stoczonej 25 czerwca 1876 r., przegranej bitwie z Indianami (głównie Dakotami) nad rzeką Little Bighorn w Montanie [przyp. tłum.].

[5] Blisko tysiąc siedemset hektarów [przyp. tłum.].

[6]Bitwa pod San Jacinto między powstańcami teksańskimi, pod dowództwem generała Sama Houstona, a armią meksykańską; miała miejsce 21 kwietnia 1836 roku i zakończyła się całkowitą klęską Meksyku, zrzeczeniem się praw do Teksasu i uznaniem Republiki Teksańskiej [przyp. tłum.].

 

 

 

 

2

 

 

Jeanne Anne McCullough

 

 

3 marca 2012 roku

 

Słyszała pomruki, przyciszone głosy, wokół panował półmrok. Znajdowała się w dużej sali, którą początkowo wzięła za kościelną nawę albo sąd, a choć była przytomna, niczego nie czuła. Wydawało się jej, że pływa w ciepłej kąpieli. Pod sufitem wisiały przygaszone żyrandole, w kominku płonęły bierwiona, przy stołach stały krzesła z epoki Jakuba, a dalej popiersia starożytnych Greków. Na podłodze leżał dywan, który był prezentem od Szacha. Zastanawiała się, kto ją znajdzie.

To był duży biały dom w stylu hiszpańskim, z dziewiętnastoma sypialniami, biblioteką, olbrzymim salonem i salą balową. Ona i jej bracia przyszli tutaj na świat, ale teraz przyjeżdżali tu co najwyżej na weekendy i rodzinne zjazdy. Pokojówki wrócą dopiero rano. Jej umysł był całkowicie przytomny, ale reszta się wyłączyła, a ona sama była święcie przekonana, że ktoś inny odpowiadał za ten stan. Miała osiemdziesiąt sześć lat, a choć lubiła powtarzać, że nie może się doczekać przeprawy do Krainy Mañana, nie było to do końca prawdą.

Najważniejszy jest mężczyzna, który robi, co mu każę. Powiedziała to kiedyś reporterowi z tygodnika „Time”, który umieścił jej zdjęcie na okładce: miała czterdzieści jeden lat i wciąż wyglądała pociągająco, stojąc przy cadillacu na tle pełnego kiwonów pola naftowego. Była drobną szczupłą kobietą, choć ludzie szybko o tym zapominali, kiedy poznawali ją lepiej. Miała donośny głos i szare oczy: szare jak stary pistolet czy zimny front atmosferyczny; zwracała uwagę, choć nie była zbyt piękna. Co musiał dostrzec jankeski fotograf. Kazał jej rozpiąć jeden guziczek w bluzce i rozwichrzył włosy, jakby dopiero co wysiadła z kabrioletu. Nie znajdowała się wtedy u szczytu władzy – to miało przyjść parę dziesiątków lat później – ale chwila była znacząca. Zaczęli traktować ją poważnie. Teraz mężczyzna, który zrobił to zdjęcie, już nie żył. Nikt cię nie znajdzie, pomyślała.

Oczywiście musiało tak się stać, bo nawet jako dziecko była przeważnie sama. Miasto należało do jej rodziny. Ludzie nie przedstawiali dla niej wartości. Mężczyźni, z którymi miała wiele wspólnego, nie chcieli się z nią zadawać. Kobiety, z którymi niewiele ją łączyło, uśmiechały się za często, chichotały za głośno i przypominały jej małe psiaki, marnotrawiąc życie na wystrój wnętrz i ubiory innych. Dla kogoś takiego jak ona nigdy nie było tu miejsca.

Była mała, miała jakieś osiem albo dziesięć lat, siedziała na werandzie. Był chłodny wiosenny dzień, a zielone wzgórza ciągnęły się wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, wszędzie ciągnęła się ziemia McCul­loughów. Ale coś było nie tak: w trawie stał jej cadillac, ale nie było już starej stajni, której jeszcze nie spalił jej brat. Teraz się obudzę, pomyślała. Ale wtedy odezwał się Pułkownik, jej pradziad. Jej ojciec też tam był. Kiedyś miała też dziadka, Petera McCullougha, ale zniknął i nikt go dobrze nie wspominał – była pewna, że też by go nie polubiła.

– Myślałem, że tej niedzieli pójdziesz do kościoła – powiedział ojciec.

Pułkownik uważał, że takie rzeczy są dobre dla Murzynów i Meksykanów. Przeżył sto lat i nie wahał się mówić ludziom prosto w oczy, że nie mają racji. Miał ręce jak patyki i twarz pokrytą plamami jak niewyprawiona skóra, i mawiali, że kiedy przewróci się następnym razem, wpadnie prosto do grobu.

– Z kaznodziejami jest tak – mówił – że jeśli nie uwodzą ci córek albo nie wyjadają wszystkich pieczonych kurczaków i ciasta z lodówki, to oszwabiają twoich synów na koniach.

Jej ojciec był dwa razy większy od Pułkownika, ale – jak podkreślał zawsze Pułkownik – miał silne plecy i słabował na rozumie. Jej brat Clint kupił właśnie konia i siodło od pastora, a na grzbiecie zwierzęcia pod derką były odparzenia wielkości naleśnika.

Ojciec i tak kazał jej pójść do kościoła, obudził wcześnie, żeby zdążyli do Carrizo, gdzie prowadzono szkółkę niedzielną. Była głodna i zamykały się jej oczy. Kiedy zapytała nauczycielkę, co się stanie z Pułkownikiem, który został w domu i w tej właśnie chwili pił najprawdopodobniej żytniówkę z miętą i lodem, ta odpowiedziała, że Pułkownik pójdzie do piekła, gdzie będzie torturowany przez samego Szatana.

– W takim razie ja też z nim tam pójdę – oświadczyła Jeannie. Była małym niewdzięcznym nicponiem. Gdyby urodziła się Meksykanką, dostałaby baty.

W drodze powrotnej do domu nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tata bierze stronę nauczycielki, która miała orli nos i śmierdziało jej z ust padliną. Była ohydna jak kubeł smoły.

– Podczas wojny – tłumaczył jej ojciec – obiecałem Bogu, że jeśli przeżyję, każdej niedzieli pójdę do kościoła. Tuż przed twoimi narodzinami przestałem to robić, bo byłem bardzo zajęty. I wiesz, co się stało? – Wiedziała, wiedziała od zawsze. Ale i tak jej przypomniał: – Umarła twoja mama.

Jonas, jej starszy brat, mówił, żeby jej nie straszyć. Ojciec kazał mu być cicho, a Clint uszczypnął ją w ramię i szepnął:

– Jak się idzie do piekła, to na dzień dobry wsadzają ci widły w dupę.

Otworzyła oczy. Clint nie żył od sześćdziesięciu lat. Nic nie poruszyło się w półmroku. Dokumenty, pomyślała. Kiedyś ocaliła je z pożaru i nigdy nie potrafiła ich zniszczyć. Teraz je znajdą.

 

 

 

 

3

 

 

Dzienniki Petera McCullougha

 

 

10 sierpnia 1915 roku

 

Moje urodziny. Dziś, bez pomocy whiskey, doszedłem do wniosku, że jestem nikim. Patrząc wstecz na czterdzieści pięć minionych lat, nie widzę nic godnego uwagi – to, co brałem niegdyś za duszę, przypomina raczej czarną otchłań – pozwoliłem innym ukształtować się wedle ich woli. Według Pułkownika jestem najgorszym z jego synów, zawsze wolał Phineasa, a nawet nieszczęsnego Everetta.

Dziennik będzie jedynym prawdziwym dokumentem opisującym tę rodzinę. W Austin planują uroczystość z okazji osiemdziesiątych urodzin Pułkownika i nie mam pojęcia, co powiedzą szczerze o człowieku, którego mają w stolicy za bohatera. Tymczasem nasze krwawe lato trwa dalej. Linie telefoniczne do Brownsville wciąż są przerwane: naprawiają je, a powstańcy za każdym razem znów wysadzają je w powietrze. Zeszłej nocy czterdziestu sediciosos zaatakowało King Ranch, w Los Tulitos rozgorzała trzygodzinna wymiana ognia i zastrzelono prezesa Ligi Prawa i Porządku w hrabstwie Cameron, lecz nie wiem, czy to zysk, czy strata.

Co się tyczy Meksykanów: kiedy widzi się, ilu rozstrzelano w rowach albo powieszono na drzewach, można uznać ich za prawdziwe utrapienie, jak pantery czy wilki. W „San Antonio Express” nie piszą już o ich śmierci – zajęłoby to zbyt dużo miejsca – zatem Tejanos umierają nieupamiętnieni i grzebani są, jeśli w ogóle, w płytkich grobach lub pętani i odciągani jak truchła tam, gdzie nikomu nie będą przeszkadzać.

Kiedy w zeszłym miesiącu zabito Longina i Estabana Moralesów (nie wiemy, kto się tego dopuścił, choć podejrzewam Nilesa Gilberta), Pułkownik zaopatrzył wszystkich naszych vaqueros w specjalny dokument:

 

Ten Meksykanin to dobry Meksykanin. Dajcie mu spokój. Kiedy z nim skończę, zastrzelę go osobiście.

 

Nasi ludzie pokazywali te dokumenty jak krzyże zasługi: czczą Pułkownika (wraz z wszystkimi innymi) – nuestro patrón.

Na nieszczęście dla Tejanos okoliczni hodowcy bydła tracą stada. W zeszłym tygodniu na zachodnich pastwiskach znalazłem z Sullivanem odcinek, na którym przecięto druciane ogrodzenie, i do nocy doliczyliśmy się tylko dwustu sześćdziesięciu trzech krów i cielaków, a powinno ich być czterysta siedemdziesiąt osiem, jak liczyliśmy wiosną. Straciliśmy dwadzieścia tysięcy dolarów, a wszystkie dowody, a przynajmniej poszlaki, wskazywały na naszych sąsiadów, Garciów. Sam wolałbym stracić królestwo niebieskie niż rzucić krwawe oskarżenie na niewinnego człowieka. Ale w tych czasach niewielu ludzi tak uważa.

 

Zawsze byłem zdania, że powinienem urodzić się w Starych Stanach, gdzie – choć ich ziemia jest skrwawiona nawet bardziej od naszej – nie potrzebują już broni. Ale życie tam byłoby niezgodne z moim usposobieniem. Przeraża mnie nawet Austin, czuję się w tym mieście tak, jakby sześćdziesiąt tysięcy jego mieszkańców krzyczało do mnie jednocześnie. Zawsze miałem kłopoty z zapominaniem – obrazy i dźwięki kołaczą mi się po głowie latami – więc zostałem tutaj w jedynym miejscu, które jest naprawdę moje, bez względu na to, czy to podoba się temu miejscu, czy nie.

Kiedy oglądaliśmy przecięte druty, Sullivan wskazał – zupełnie niepotrzebnie – że wszystkie ślady prowadzą prosto na ziemię Garciów, która graniczy z rzeką tak o tej porze roku wyschniętą, że można się przez nią przeprawić w dowolnym miejscu.

– Stary Pedro mi nie przeszkadza – powiedział – ale jego zięć jest takim psubratem jak najgorszy z czarnuchów.

– Za często gadasz z Pułkownikiem – odpowiedziałem mu.

– On ich sabe bardzo dobrze, tych swoich Meksykanów.

– Wydaje mi się, że jest akurat na odwrót.

– W takim razie, szefie, niech mi szef przedstawi jedno uczciwe wytłumaczenie tego przeciętego drutu i śladów prowadzących prosto na pastwiska Pedra Garcii. Brakuje nam dwustu sztuk. Kiedyś przeprawilibyśmy się przez rzekę i odebrali to, co do nas należy, ale w tych czasach to trochę ponad nasze siły.

– Stary Pedro nie może pilnować każdego kawałka swojej ziemi, tak samo jak my nie możemy pilnować każdego kawałka naszej.

– Jest pan ważnym człowiekiem, szefie – odrzekł – więc nie rozumiem, czemu zachowuje się pan jak byle kto.

Nie miał nic więcej do dodania. To, że Meksykanie mogą w tych czasach i w tej epoce mieć tyle ziemi, traktuje jako osobisty afront. Nasi vaqueros utwierdzają go w tej zajadłości: ponieważ jest chudy i ma wysoki głos, wołają za nim Don Castrado.

Co się tyczy Pedra Garcii: kłopoty wloką się za nim jak pies przybłęda. Dwóch z jego zięciów jest ściganych w Meksyku za kradzież bydła, co jest nie byle jakim osiągnięciem, zważywszy na obowiązujący tam pogląd na te sprawy. W zeszłym tygodniu pojechałem złożyć mu wizytę, ale w progu przywitali mnie José i Chico.

– Don Pedro słabuje – powiedzieli i udawali, że nie rozumieją mojej hiszpańszczyzny. Znam Pedra od urodzenia i wiem, że przyjąłby mnie bez słowa, ale oczywiście nic im nie powiedziałem i zawróciłem konia.

Pedro od tak dawna nie miał vaqueros, że jego ziemię zarastają chwasty, a przez ostatnie dwa lata zdołał napiętnować tylko połowę cieląt. Co roku zarabia coraz mniej i nie jest w stanie wynająć większej liczby ludzi, więc jego dochody spadają, i tak w kółko.

Mimo to zachował dobroduszność. Zawsze wolałem jego dom od naszego. Obaj lubiliśmy wspominać stare czasy, kiedy ziemia była żyźniejsza, między wioskami z palonej cegły ciągnęły się białe wapienne trakty, nikt nigdy nie widział cierni, a trawa sięgała do strzemion. Teraz ciernie są bezwzględne, a stare kamienne wioski świecą pustkami. Wznosi się tylko krzywe monstrualne domy na drewnianych ramach, które rosną jak grzyby po deszczu i równie szybko gniją. Pedro pod wieloma względami był mi bliższy od ojca, od Pułkownika. Jeśli miał dla mnie kiedyś ostrzejsze słowo, to ja go nie słyszałem. Zawsze żywił nadzieję, że zainteresuję się którąś z jego córek, a przez pewien czas byłem naprawdę zauroczony najstarszą z nich, Maríą, ale czułem, że Pułkownik będzie temu przeciwny, i jak tchórz pozbyłem się uczucia. María wyjechała do Mexico City na studia, a jej siostry wyszły za Meksykanów, którzy mieli chrapkę na ziemię Pedra.

Najbardziej boję się tego, że Sullivan ma rację i że zięciowie Pedra kradną nasze bydło; mogą nie rozumieć czekających ich konsekwencji, mogą nie rozumieć, że Don Pedro ich nie obroni.

 

 

11 sierpnia 1915 roku

 

Sally i doktor Pilkington odwożą Glenna, naszego najmłodszego syna, do San Antonio. Postrzelono go tej nocy, kiedy natknęliśmy się w ciemnościach na jakichś jeźdźców. Rana to draśnięcie w bark, z pewnością nie zagraża życiu, zawiózłbym syna do San Antonio sam, gdyby nie Pułkownik. Ojciec doszedł do wniosku, że strzelali do nas sąsiedzi. Kiedy zaprotestowałem, mówiąc, że było zbyt ciemno, żeby rozpoznać twarze winnych, dano mi do zrozumienia, że jestem zdrajcą.

– Gdybyś słuchał mnie i tego, co mówię – perorował – wiedziałbyś, że na tych koniach siedzieli Chico i José.

– Trzeba by mieć oczy żbika, żeby widzieć w takich ciemnościach dalej niż na staję.

– Jak dobrze wiesz – odpowiedział – zawsze miałem wzrok lepszy od innych.

Na dole zleciało się ćwierć miasta (ta biała ćwiartka). A do tego Rangersi, nasi wszyscy vaqueros i vaqueros Midkiffów też. Za parę minut zrobimy zajazd na Garciów.

 

 

 

 

4

 

 

Eli McCullough

 

 

Wiosna 1849 roku, ostatnia pełnia księżyca. Od dwóch lat panowaliśmy nad naszą akrokracją nad Pedernales, niedaleko Fredericksburga, kiedy naszemu sąsiadowi w biały dzień ukradziono dwa konie. Syfilis Poe, jak nazywał go mój ojciec, przybył tu z Appalachów, wyobrażając sobie, że Teksas jest rajem dla leni, gdzie bierwiona na podpałkę rąbią się same, persymony wpadają do gęby, a fajka jest zawsze nabita bieluniem. Najpowszechniejszy typ na pograniczu, choć było też wielu takich jak mój ojciec – pragnących się wzbogacić, o ile przeżyją – no i Niemcy.

Zanim zjawili się Niemcy, wszyscy uważali, że w tym południowym klimacie nie da się zrobić masła. Oraz, że nie da się tu uprawiać pszenicy. Gospodarka oparta na niewolnictwie wyczynia takie właśnie cuda z głowami zwykłych ludzi, ale Niemcy, którym nikt o tym nie mówił, zajęli się ubijaniem pierwszorzędnego masła i zbieraniem obfitych plonów szlachetnego zboża, które sprzedawali z wielkim zyskiem oniemiałym sąsiadom.

Przeciętny Niemiec nie miał alergii do roboty, co rzucało się w oczy, kiedy patrzyło się na jego gospodarstwo. Kiedy, mijając jakieś pole, widziało się równo zaoraną glebę, ziemia ta należała do Niemca. Jeśli na polu leżało pełno kamieni, bruzdy były tak równe, jakby orał je ślepy Indianin, i jeśli był akurat grudzień, a nikt nie tknął bawełny – ziemia należała do miejscowych białych, którzy przywlekli się z Tennessee z nadzieją, że matka natura wyczaruje im w nagrodę jakiegoś niewolnika.

Ale uprzedzam wydarzenia. Tamtego ranka ojca czekał kłopot w postaci kradzieży dwóch zabiedzonych szkap i wyraźnego śladu niepodkutych kopyt, prowadzącego na wzgórza. Zdrowy rozum podpowiadał, że sprawcy są jeszcze w okolicy, bo żaden szanujący się koniokrad nie mógł być w pełni usatysfakcjonowany parchatymi łękowatymi kobyłami Poego, ale prawo pogranicza wymagało ruszenia w pościg, więc mój ojciec i paru innych mężczyzn dosiedli koni, zostawiając mnie i brata z dwoma karabinami oraz pistoletami ze srebrnymi okuciami, zabranymi jednemu generałowi pod San Jacinto. Wydawało się, że to dosyć, żeby obronić warowny dom, bo na pograniczu stacjonowało już wojsko, a najazdy Indian z początku lat czterdziestych dobiegły, jak można było przypuszczać, końca.

Mężczyźni odjechali tuż przed południem, a ja i mój brat – para gołowąsów, którym marzyła się dorosłość – niczym się nie przejmowaliśmy. Nie baliśmy się Indian, w okolicy mieszkały dziesiątki Tonkawów i innych włóczęgów, którzy czekali aż rząd otworzy im rezerwat. Mogli napadać na zabłąkanych Jankesów, ale nie byli tak głupi, żeby naprzykrzać się miejscowym, z których każdy marzył o indiańskim skalpie i był gotów go zdobyć pod byle pretekstem.

Kiedy miałem dwanaście lat, zabiłem największą panterę, jaką widziano w hrabstwie Blanco. Potrafiłem tropić jelenia na skalistym podłożu, a orientację miałem tak dobrą jak ojciec. Nawet mój brat, który miał słabość do poezji i książek, strzelał lepiej od każdego przybysza ze Starych Stanów.

Co się tyczy mojego brata: wstydziłem się go. Potrafiłem odnaleźć tropy, których on w ogóle nie widział, potrafiłem powiedzieć, w którą stronę byk zwrócił łeb, czy miał pełny, czy pusty kałdun, i co go spłoszyło. Widziałem lepiej, biegałem szybciej i słyszałem to, czego on nie słyszał. Ale jemu to nie przeszkadzało. Uważał się za lepszego z powodów, których nie potrafiłem zgłębić. Nienawidziłem każdego świeżego odcisku kół wozów, każdej oznaki nowego osadnika, natomiast mój brat od początku wiedział, że pojedzie na wschód. Bez przerwy gadał o wyższości miast i wkrótce jego marzenia się spełniły: mieliśmy obfite plony, coraz więcej sztuk bydła i nasi rodzice mogli wynająć parobka, żeby go zastąpił.

Dzięki Niemcom z Fredericksburga, gdzie zgromadzono więcej książek niż w całej reszcie Teksasu razem wziętej, tacy ludzie jak mój brat byli uważani za normalnych. Rozumiał po niemiecku, bo był to język naszych sąsiadów, po francusku, bo był najważniejszy, i po hiszpańsku, bo nie dało się mieszkać bez tego w Teksasie. Przeczytał „Cierpienia młodego Wertera”w oryginale i twierdził, że pracuje nad własną lepszą wersją, choć nie dał nikomu jej przeczytać.

Poza Goethem i Byronem poświęcał większość myśli naszej siostrze. Była piękną dziewczyną, grała na pianinie tak dobrze jak mój brat czytał i pisał, i powszechnie uważano, że niepotrzebnie są tak blisko spokrewnieni. Ja zaś miałem nieco zaciętą twarz. Niemcy mówili, że wyglądam jak Francuz. Co się tyczy mojego brata i siostry: jeśli doszło między nimi do czegoś niewłaściwego, nigdy się o tym nie dowiedziałem, choć kiedy się do niego zwracała, jej słowa miały konsystencję bawełny albo słodyczy rozpływających się na języku, natomiast na mnie warczała jak na kundla. Mój brat pisywał dla niej sztuki, w których występowała, oboje odgrywali najczęściej nieszczęśliwe małżeństwo, a mnie obsadzali w roli Indianina albo łajdaka, który doprowadził ich do ruiny. Mój ojciec udawał zainteresowanie, posyłając mi jednocześnie znaczące spojrzenia. O ile o niego chodziło, brat był do zaakceptowania tylko dlatego, że ja udałem mu się nad podziw. Ale mama była dumna. Łączyła wielkie nadzieje z moim rodzeństwem.

Nasza chata składała się z dwóch izb połączonych krytym przejściem. Stała na skarpie, na której wśród skał pokazywała się wiosna, żeby spłynąć z nawisu do Pedernales. Lasy były tak gęste jak je Pan Bóg stworzył, a ojciec powiadał, że jak wokół domu nie będzie już drzew, pojedziemy dalej. Oczywiście mama była innego zdania.

Ogrodziliśmy podwórko, postawiliśmy bramę, zagrodę dla bydła, wędzarnię, spichlerz i stajnię, w której ojciec podkuwał konie. Mieliśmy drewnianą podłogę i szyby w oknach oraz niemiecki piec, który płonął przez całą noc, zużywając kilka zaledwie szczap. Meble wyglądały jak ze sklepu, na biało pomalowali je i sprzedali nam mormoni z Burnet. W głównej izbie stało łóżko z baldachimem mamy i taty oraz posłanie siostry; ja i brat dzieliliśmy łoże w nieogrzewanej izbie po drugiej stronie przejścia, choć ja często spałem na dworze na niewygarbowanej skórze, którą rozwieszałem jakieś trzydzieści stóp nad ziemią w gałęziach starego wiecznozielonego dębu. Brat często palił świece, żeby czytać (mama pozwalała mu na ten luksus), a ja nie umiem spać przy świetle.

Najważniejszym meblem w głównej izbie było kwadratowe hiszpańskie pianino – jedyny posag mamy. Pianino w tamtych czasach było wielką rzadkością i w niedziele przyjeżdżali do nas w gości Niemcy, żeby śpiewać i oglądać sztuki mojego brata. Mama zaczynała przebąkiwać o przeniesieniu się do Fredericksburga, gdzie brat i siostra mogliby podjąć na nowo edukację. Ja byłem w jej oczach wyrodkiem i gdyby nie to, że uczestniczyła w moim przyjściu na świat, wyrzekłaby się jakiejkolwiek odpowiedzialności za spłodzenie mnie. Kiedy tylko odrosłem od ziemi, chciałem zostać Rangersem i wyprawiać się przeciwko Indianom, Meksykanom i każdemu, kto by się nawinął.

Kiedy patrzę na wszystko wstecz, mam pewność, że mama wiedziała, co się wydarzy. W tamtych czasach ludzie mieli otwarte głowy, czuliśmy każdy powiew i zmarszczkę na wodzie. Nawet tacy jak mój brat dostrajali się do praw przyrody. Dzisiaj ludzie żyją w sarkofagach ciała. Nic nie słyszą ani nie widzą. Ziemia i Prawo są zepsute. Dobra Księga mówi: „Dlatego Ja was zgromadzę w środku Jerozolimy. Podobnie jak kładzie się razem w piecu srebro, miedź, żelazo, ołów i cynę, by rozpalić z dołu ogień i roztopić je, tak i was zgromadzę w gniewie moim i zapalczywości, umieszczę was i roztopię”. I mówi jeszcze: „Ty jesteś ziemią, która nie została ani oczyszczona, ani obmyta w dzień burzy”[7]. Zgadzam się. Potrzebujemy wielkiej pożogi, która przetoczy się od oceanu do oceanu, a ja jestem gotów przysiąc, że pierwszy poleję się naftą, jeśli ktoś mi zagwarantuje, że nie zgaszą ognia.

Ale to dygresja. Tamtego popołudnia starałem się być pożyteczny – tak postępowały dzieci w tamtych czasach – i wycinałem z derenia jarzmo dla wołów. Z domu wyszła siostra i powiedziała:

– Eli, idź do szopki nad źródłem i przynieś mamie masło i konfitury z winogron.

Początkowo nie zareagowałem, bo nie miała prawa mi rozkazywać, a jej domniemany urok dawno gdzieś się rozpłynął. Choć muszę przyznać, że często byłem morderczo zazdrosny o mojego brata i o to, jak z nim siedziała i wymieniała tajemnicze uśmiechy w sprawach, o których tylko oni wiedzieli. Mówiąc szczerze, nie byłem wtedy w jej łasce, bo ukradłem konia jej wybrankowi, Alzatczykowi o imieniu Hiebert. Chociaż zwróciłem konia w lepszym stanie, nauczywszy szkapę przyjemności cwału pod dobrym jeźdźcem, Hiebert przestał do niej przyjeżdżać.

– Eli! – Miała głos jak świniopas. Współczułem temu nieszczęś­nikowi, który się z nią zwiąże.

– Kończy nam się masło – odkrzyknąłem. – A tata będzie wściekły, kiedy przyjdzie do domu i nic nie dostanie.

Wróciłem do strugania. Było mi dobrze w cieniu na zielonym wzgórzu, z którego rozciągał się widok na czterdzieści mil. Rzeka tuż pode mną spływała małymi kaskadami. Oprócz jarzma, miałem też do wystrugania trzonek do siekiery. Drewno wziąłem z żółtnicy pomarańczowej, na którą natknąłem się podczas jednej z wypraw. Trzonek będzie bardziej sprężysty, niżby podobało się tacie, ale osadzę go w kopytku sarny, żeby się nie wyślizgiwał z dłoni.

– Wstawaj – powiedziała siostra. Stała nade mną. – Przynieś masło, Eli. Mówię poważnie.

Podniosłem głowę i spojrzałem na nią, stojącą tam w swojej najlepszej niebieskiej sukience z samodziału, i zauważyłem świeży czyrak, który usiłowała ukryć pod farbą. Kiedy w końcu zaniosłem masło i konfitury, mama dołożyła do pieca i otworzyła okna, żeby w domu było chłodniej.

– Eli – odezwała się mama – zejdź nad rzekę i nałap nam trochę ryb, dobrze? A może upolujesz bażanta, jak jakiegoś wypatrzysz?

– A co z Indianami?

– Jeśli jakiegoś upolujesz, nie przynoś do domu. Nie ma co narażać się bez potrzeby.

– A gdzie święty Martin?

– Zbiera jagody.

Zszedłem po wapiennej skarpie nad rzekę, zabrałem ze sobą wędkę, brezentowy worek i należącego do taty jaegerbuchse’a. Jaegerbuchse strzelał jednouncjowymi kulami, miał podwójny spust i należał do najlepszych karabinów na pograniczu, ale tacie było nieporęcznie przeładowywać go w siodle. Z racji starszeństwa przypadł w udziale mojemu bratu, ale odrzut broni był zbyt silny jak na jego poetycką budowę. Na obu końcach karabinu była krew, ale to mi nie przeszkadzało. Kula przechodziła nawet przez najstarszych synów Efraima czy – jak kto woli – przez wiewiórkę z dowolnej odległości. Byłem uszczęśliwiony, mając przy sobie tę broń.

Rzeka Pedernales nie była szeroka i wrzynała się głęboko w skalne podłoże, przeważnie płynęło nią mało wody, przez co rozlewała się na jakieś sto jardów na głębokości kilku stóp. Wzdłuż brzegów rosły stare cyprysy i platany, a sama rzeka spływała kaskadami i żłobiła nadające się do pływania stawy pełne węgorzy. Jak większość rzek w Teksasie, nie nadawała się do żeglugi, co według mnie było korzystne, bo nie niepokoił nas żaden żeglarz.

Wykopałem na brzegu trochę czerwi, zebrałem parę kawałków kory na spławiki i znalazłem sobie cieniste rozlewisko pod cyprysem. Tuż nade mną na wzgórzu rosła olbrzymia morwa, tak obroś­nięta owocami, że nawet szopy nie zdołały ich obeżreć. Zdjąłem koszulę i zebrałem w nią tyle morw, ile tylko zdołałem unieść, z zamiarem zaniesienia ich mamie.

Zacząłem łowić, co wcale nie było odprężające, bo nie widziałem domu, który stał wysoko nade mną na skarpie. Indianie lubili się przemieszczać łożyskami rzek, a tata zabrał całą broń palną. Z drugiej strony nie było to takie złe, bo obserwowałem wszystko wokół siebie: wodę opływającą kamień, trop skunksa w błocie, czaplę w dalekim rozlewisku. Między wierzbami buszował ryś, myśląc, że nikt go nie widzi.

Nieco dalej rosły leszczyny, na których siedziała ruda wiewiórka odgryzająca zielone orzechy i rzucająca je na ziemię, żeby zgniły. Zastanawiałem się, po co one to robią: taka wiewiórka potrafi zmarnować połowę orzechów na drzewie, zanim te dojrzeją. Postanowiłem, że dam jej nauczkę. Wątroba wiewiórki to doskonała przynęta, a jeśli Stwórca łowił ryby, tylko takiej przynęty używał. Ale szkoda marnować jednouncjową kulę na rudą kitkę. Żałowałem, że nie zabrałem Kentucky kalibru .36, flinty mojego brata. Zacząłem jeść morwy i wkrótce wszystkie się skończyły. Mama i tak wolała jagody. Uważała, że morwy są tak samo dobre jak herbata z sasafrasu – nadają się dla ludzi gorszej kategorii.

Po godzinie łowienia ryb wypatrzyłem na przeciwległym brzegu stadko indyków i ustrzeliłem młodą sztukę. Dzieliło mnie od niego jakieś siedemdziesiąt jardów, ale odstrzeliłem mu łeb. Tylko mnie było wolno celować w łby, mojemu bratu nie, a indor machał jak szalony skrzydłami i chciał odlecieć, choć z szyi tryskała mu krew. Strzał do księgi rekordów.

Zaklinowałem wędkę pod głazem, przeczyściłem lufę, odmierzyłem starannie proch, załadowałem kulę i nasadziłem kapiszon na kominek. Potem przeprawiłem się przez rzekę po zdobycz. Blisko miejsca, w którym w kałuży krwi leżał indyk, z piasku wystawał karmazynowy grot włóczni. Miał ze cztery cale i przysiadłem, żeby dobrze mu się przyjrzeć. U podstawy były dwa wyżłobienia, których żaden z żyjących nie potrafiłby odwzorować. Miejscowy krzemień miał barwę beżową przechodzącą w brązową, co powiedziało mi coś jeszcze o grocie. Przybył tu z dalekich stron.

Kiedy wróciłem nad staw, spławik płynął w dół rzeki. Ciąg­nął go wielki sum, który chwycił przynętę. Los znów się do mnie uśmiechnął. Pociągnąłem za haczyk, ryzykując, że stracę połów, ale sum dał się wyjąć z wody bez problemu. Doszedłem do wniosku, że muszę się nad tym zastanowić. Kiedy siedziałem na piętach, wypatrzyłem coś na niebie, a kiedy spojrzałem przez palce, rozpoznałem Wenus, która pokazała mi się w biały dzień. Zły omen, nie ma co. Zabrałem indyka i suma, włożyłem poplamioną od morw koszulę i z podniesionym ogonem wróciłem do domu.

– Szybko ci poszło – przywitała mnie mama. – Tylko jedna ryba?

Podniosłem indyka.

– Martwiłyśmy się, kiedy usłyszałyśmy strzał – powiedziała siostra.

– Powinienem trzymać się bliżej domu.

– Indianie nic ci nie zrobią – stwierdziła mama. – Wojsko jest wszędzie.

– Martwię się o ciebie i Lizzie, a nie o siebie – zaprotestowałem.

– Och, mój Eli… – zawołała mama. – Mój mały bohater!

Udawała, że nie zauważyła mojej poplamionej koszuli, i czuć od niej było brandy, którą chowaliśmy dla ważnych gości. Moją siostrę też było czuć alkoholem. Poszło jej do głowy, bo uszczypnęła mnie rozkosznie w policzek. Byłem na nią wściekły. Zastanawiałem się, czy jej nie przypomnieć, że przed niecałym miesiącem porwali Milesa Wallace’a. Ale w przeciwieństwie do chłopaka Wallace’ów, którego porwali i oskalpowali kilka mil dalej Komancze, nie byłem zezowatym kaleką. Prawdopodobnie cieszyłbym się z porwania, bo Komancze tylko jeździli na koniach i strzelali gdzie popadnie.

Sprawdziwszy jeszcze raz nasz zapas natłuszczonych łatek na kule i kul, wyszedłem na dwór i wspiąłem się na drzewo do hamaka z niewyprawionej skóry, skąd miałem widok na rzekę, trakt i całą okolicę. Powiesiłem jaegerbuchse’a na gwoździu. Od pewnego czasu chciałem coś ustrzelić z rozkołysanego hamaka – to byłoby dopiero życie! – ale jeszcze mi się nie udało. Między dereniami przy źródle mój brat zbierał jagody. Wiał miły wietrzyk i było mi przyjemnie wylegiwać się w hamaku i wąchać zapachy z kuchni. Brat miał ze sobą karabin, ale odszedł od niego daleko – zły nawyk. Tata zawsze pilnował takich rzeczy: jeśli broń jest warta noszenia, warto ją również mieć w zasięgu ręki.

Ale tego popołudnia brat miał szczęście, nie widzieliśmy żadnych Indian. Przed zachodem wypatrzyłem coś między głazami ponad linią wody, wyglądało z cedrów i czmychało między pnie – to był wilk. Był tak daleko, że równie dobrze mógł być kojotem, ale wilki biegają z wysoko i dumnie uniesionymi ogonami, a kojoty chowają je między parszywe nogi. To zwierzę miało wyprostowany ogon i było bladoszare, niemal białe. Gałęzie przesłaniały mi widok, więc zszedłem z drzewa, podkradłem się nad krawędź skarpy i mog­łem nasycić oczy widokiem z wysoka, nad grzbietem wilka. Zamarł z nosem zadartym do góry, musiał zwęszyć nasz obiad. Nastawiłem pierwszy spust, dzięki czemu do drugiego trzeba było przyłożyć tylko dwanaście uncji, i wypaliłem. Wilk wyskoczył wysoko w górę i padł martwy. Tata, zamiast w płótno, kazał nam owijać kule natłuszczoną koźlą skórką, więc niosły dalej i leciały prościej niż owijane w bawełnę, której używali przeważnie wszyscy inni na pograniczu.

– Eli, czy to ty strzelałeś? – zapytała moja siostra.

– To tylko wilk – odkrzyknąłem. Zastanawiałem się, czy nie zejść na dół po skórę, gdyż nigdy przedtem nie widziałem białego wilka, ale zrezygnowałem, bo robiło się ciemno.

Ponieważ było dużo gotowania, zasiedliśmy do kolacji bardzo późno. W całym domu płonęło siedem czy osiem łojowych kaganków – kolejny luksus. Mama i siostra gotowały przez cały dzień i przynosiły nam potrawę za potrawą. Wszyscy wiedzieli, że to miała być kara dla taty – za to, że zostawił nas samych, że z poczucia obowiązku dał się namówić na gonienie wiatru w polu. Ale nikt nic nie powiedział na ten temat.

Piłem z bratem chłodną maślankę, a mama i siostra białe wino, którego butelkę kupiliśmy od Niemców. Tata chował to wino na specjalną okazję. Kolacja zaczęła się od pszennego chleba z masłem i resztkami naszych wiśniowych konfitur, potem była szynka, bataty, pieczony indyk, ryba nadziewana czosnkiem i smażona w łoju, steki natarte solą i chili i smażone prosto na węglach, ostatnie wiosenne smardze smażone w maśle oraz ciepła sałatka z lebiody i indiańskiego szpinaku, też smażonych w maśle i czosnku. Nigdy w życiu nie zjadłem tyle masła. Na deser mieliśmy dwa placki: jagodowy i śliwkowy, z owoców zebranych tego dnia przez brata. W spiżarni nic nie zostało, oprócz sucharów i solonej szynki.

– Jeśli chce mu się latać z Syfilisem Poe – powiedziała w końcu mama – niechaj jada jak Syfilis.

Było mi przykro z powodu taty, ale to nie przeszkodziło mi najeść się do syta. Mamie wcale nie było przykro. Chciała więcej wina. Wszyscy przysypiali.

Zaniosłem szynkę do szopki nad źródłem i usiadłem zapatrzony w gwiazdy. Miałem dla nich własne nazwy: kozioł, grzechotnik, biegacz, ale brat przekonywał mnie do nazw Ptolemeusza, które nie miały żadnego sensu. Smok wygląda jak grzechotnik, a nie smok. Wielka Niedźwiedzica przypomina biegnącego człowieka i gdzie tam jej do niedźwiedzia! Ale mój brat nie mógł znieść niczego, co było skażone zdrowym rozsądkiem, więc moje starania o przemianowanie gwiazdozbiorów spełzły na niczym.

Zaprowadziłem konie do stajni, zaryglowałem drzwi od środka i wyszedłem przez szparę pod okapem. Nawet Indianie potrzebowaliby długiej chwili, żeby dostać się do środka. Konie były spokojne, a to dobry znak, bo wyczuwają Indian lepiej niż psy.

Kiedy wróciłem do domu, mama i siostra położyły się w łóżku z baldachimem, a brat spał na posłaniu siostry. Normalnie sypiałem z nim w izbie po drugiej stronie przejścia, ale tej nocy nie budziłem go. Wziąłem karabin, worek, buty i ustawiłem wszystko u stóp łóżka, splunąłem na ostatnią świecę i wsunąłem się pod kołdrę obok brata.

Koło północy obudził mnie jazgot naszych psów. Nie spałem za dobrze, wstałem, żeby wyjrzeć, obawiając się, że mama albo siostra zobaczą, co mi sterczy pod koszulą nocną.

I od razu o tym zapomniałem. Przy naszym ogrodzeniu stało kilkunastu mężczyzn, inni kryli się w cieniu przy trakcie, a jeszcze inni byli już w bocznej zagrodzie. Usłyszałem skomlenie psa, a potem nasz najmniejszy kundelek pobiegł z podkulonym ogonem w krzaki. Perdida biegła jak postrzelony jeleń.

– Wstańcie wszyscy, do cholery! – zawołałem. – Wstań mamo! Obudź ich!

Była pełnia, na dworze jasno jak w dzień. Indianie wyprowadzili trzy konie ze stajni i powiedli je na dół. Zastanawiałem się, jak dostali się do środka. Nasz buldog chodził za wysokim zuchwalcem jak za swoim panem.

– Posuń się – szepnął mój brat.

Wszyscy wstali i kulili się za moimi plecami.

– Dużo tych Indian.

– To pewnie Kogut Joe i inni Tonka – orzekł brat.

Pozwoliłem mu się odsunąć i podszedłem do ognia, pogrzebałem w nim, żeby zrobiło się jaśniej. Od przystąpienia do Stanów mieliśmy spokój z Indianami, dużo wojska amerykańskiego stacjonowało w Teksasie i pilnowało pogranicza. Zastanawiałem się, gdzie są teraz. Wiedziałem, że powinienem załadować całą broń, a potem uświadomiłem sobie, że zrobiłem to już wcześniej. Przypomniał mi się taki wierszyk: Trzonek z bizona, ostrze Barlowa, najlepszy nóż na cholernego Iowa.Wiedziałem, co się stanie: Indianie załomoczą do drzwi, nie wpuścimy ich, będą chcieli się włamać, aż im się znudzi. Potem podpalą dom i zastrzelą nas podczas jego opuszczania.

– Martin? – zwróciła się do brata mama.

– Ma rację, są ich jakieś dwa tuziny.

– W takim razie to biali – powiedziała siostra. – Jakaś banda koniokradów.

– Nie, z całą pewnością Indianie.

Chwyciłem karabin i usiadłem w rogu naprzeciw drzwi. W izbie panował półmrok od żarzących się na czerwono węgli. Zastanawiałem się, czy pójdę do piekła. Brat chodził w tę i z powrotem, a mama i siostra usiadły na łóżku. Mama czesała siostrę, powtarzając w kółko:

– Ciii, Lizzie, wszystko będzie dobrze.

W półmroku miały puste oczodoły, jakby sępy zdążyły już wydziobać im oczy. Odwróciłem głowę.

– Masz kapiszon w karabinie – powiedziałem bratu. – W pistoletach też. – Pokręcił głową. – Jeśli stawimy opór, może zadowolą się końmi.

Widziałem, że się ze mną nie zgadza, ale poszedł posłusznie w kąt izby i podniósł swoją broń na wiewiórki, sprawdzając kciukiem, czy na kominku jest kapiszon.

– Założyłem kapiszon – powtórzyłem.

– Może uznają, że nie ma nas w domu – szepnęła siostra.

Spojrzała na brata, który odrzekł:

– Widzą, że palimy w piecu, Lizzie.

Słyszeliśmy jak Indianie przerzucają metalowe narzędzia w kuźni taty, rozmawiając przy tym przyciszonymi głosami. Mama wstała, postawiła krzesło pod drzwiami i weszła na nie. Wysoko nad framugą był otwór strzelniczy, mama odsunęła deskę i przyłożyła oko do szpary.

– Widzę tylko siedmiu.

– Jest ich ze trzydziestu – powiedziałem jej.

– Tatuś ich wytropi – szepnęła siostra. – Będzie wiedział, że są tutaj.

– Może jak zobaczy łunę pożaru – odrzekł mój brat.

– Idą!

– Złaź stamtąd, mamo!

– Nie tak głośno – syknęła siostra.

Ktoś kopnął w drzwi i mama o mało nie spadła z krzesła. Salir, salir. Rozległo się łomotanie. Większość dzikich plemion mówiła po hiszpańsku, jeśli w ogóle mówiła jakoś inaczej niż po swojemu. Drzwi, jak wiedziałem, wytrzymają parę kul, nie więcej, więc znów nakazałem mamie zejść z krzesła.

– Tenemos hambre. Nos dan los alimentos.

– To kłamstwo – rzucił mój brat. – Kto ma w to uwierzyć?

Zapadła długa cisza, a potem mama popatrzyła na nas i nakazała głosem nauczycielki:

– Eli i Martin, odłóżcie proszę broń na podłogę.

Zaczęła odryglowywać drzwi, a ja zdałem sobie sprawę, że wszystko, co mówią o kobietach jest prawdą: nie mają zdrowego rozsądku za grosz i żadnej nie można ufać.

– Nie otwieraj tych drzwi, mamo!

– Chwyć ją! – rzuciłem do Martina, który się nie poruszył. Widziałem unoszący się skobel i oparłem karabin o kolano. Świat­ło księżyca wpadało przez szpary jak biały ogień, ale mama wcale tego nie zauważyła, odsuwała antabę jak na powitanie starej dobrej przyjaciółki, jakby się tego spodziewała od dnia naszych narodzin.

W gazetach pisali, że matki na pograniczu zostawiały ostatnie kule dla dzieci, żeby nie porwali ich poganie, ale ja nie słyszałem o niczym takim. Było akurat na odwrót. Wszyscy wiedzieliśmy, że jestem w najlepszym wieku i Indianie zechcą wziąć mnie żywcem. Moje rodzeństwo mogło być dla nich trochę za stare, ale siostra była ładna, a brat nie wyglądał na swój wiek. Mama tymczasem miała już prawie czterdzieści lat i dokładnie wiedziała, co jej zrobią.

Załomotały kopnięte od zewnątrz drzwi, dwóch mężczyzn chwyciło mamę. Trzeci stał za nimi w progu i mrużąc oczy, wpatrywał się w panujący w domu półmrok.

Kiedy go postrzeliłem, zakręcił ramieniem młynka i upadł na plecy. Pozostali Indianie wybiegli z domu, a ja wrzasnąłem do brata, żeby zamknął drzwi, ale Martin znów się nie poruszył. Sam podbiegłem do wejścia, ale w progu leżał martwy Indianin. Chwyciłem go za nogę, żeby wciągnąć do środka, ale kopnął mnie w szczękę.

Kiedy odzyskałem przytomność, w świetle księżyca kołysały się drzewa, a do mych uszu docierał huk za hukiem. Po obu stronach drzwi stali Indianie, pochylali się, żeby strzelać w głąb izby, a potem cofali za framugę. Siostra powiedziała:

– Martin, chyba mnie postrzelili.

Brat tylko siedział. Myślałem, że dostał kulkę. Indianie zrobili przerwę, żeby opadł dym z prochu, więc wyszarpnąłem karabin z rąk brata, sprawdziłem, czy odwiódł kurek, i wymierzyłem w Indian. Powstrzymała mnie mama. Potem upadłem na brzuch. Początkowo wydawało mi się, że to dom się przewrócił, ale to ja zostałem obalony przez jakiegoś człowieka. Chwyciłem go za szyję, ale głowa łomotała mi o podłogę. A potem leżałem pod drzewami na dworze.

Chciałem się podnieść, ale kopnięto mnie, więc spróbowałem raz jeszcze i znowu mnie kopnięto. Widziałem już to czyjeś nogi, już to ziemię, na której stały. I znów dwie nogi obleczone w koźlą skórę. Ugryzłem go w nogę, kopnął mnie po raz trzeci, a potem pociągnął za włosy tak mocno, jakby chciał mi zdjąć skalp. Czekałem na nacięcia.

Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem przed sobą wielką czerwoną gębę. Śmierdział cebulą i brudną szopą, i pokazał mi nożem, że mam siedzieć cicho albo oberżnie mi głowę. A potem związał mi ręce rzemieniem. Kiedy się ode mnie oddalił, doszedłem do wniosku, że nie przypomina żadnego Indianina, jakiego do tej pory widziałem. Dzicy żyjący pośród białych byli chudzi, ogorzali i zwinni. Ten był wysoki i masywny, miał kwadratową głowę i gruby nos, wyglądał bardziej jak Murzyn niż chudy jak szczapa, głodujący Indianin; chodził z dumnie wypiętą piersią, jakby dostał w spadku wszystko, co do nas należało.

Przed bramą stało z piętnaście czy dwadzieścia koni i tyluż Indian, którzy opierali się o ogrodzenie, śmiejąc się i żartując. Nigdzie ani śladu mamy, brata i siostry. Indianie byli goli do pasa, pokryci farbą i wzorami, jakby uciekli z cyrku. Jeden wymalował sobie czaszkę na twarzy, inny miał taką samą na piersi.

Część z nich przeszukiwała dom, inni stajnie i zabudowania, ale większość opierała się o ogrodzenie i przyglądała się plądrującym towarzyszom. Każdy biały, jakiego widziałem po jakimkolwiek starciu, był zdenerwowany całymi godzinami, chodził w tę i z powrotem i gadał tak szybko, że trudno go było zrozumieć, ale Indianie wydawali się znudzeni, ziewali, jakby właśnie wrócili z wieczornej przechadzki, z wyjątkiem tego postrzelonego przeze mnie, bo siedział oparty o dom. Miał zakrwawioną pierś, a z ust ciekła mu piana. Może uskoczył w bok, kiedy strzelił kapiszon – mówią, że dzicy mają refleks jelenia. Jego towarzysz zauważył, że się gapię, podszedł do mnie i powiedział taibo nu wukupatu?i, a potem kopnął mnie w głowę.

Śniło mi się długo, że stałem przed mężczyzną, który miał mnie sądzić za grzechy. Był to Święty Piotr, ale w ciele naszego nauczyciela ze szkoły w Bastrop. Nauczyciel ten nie lubił mnie najbardziej spośród wszystkich uczniów i wiedziałem, że pośle mnie do piekła.

Potem większość Indian stała, wpatrując się w coś na ziemi. Zobaczyłem białą, zgiętą w kolanie nogę, a nad nią goły męski tyłek i opuszczone koźle pludry. Zdałem sobie sprawę, że biała noga należy do mojej mamy, a po sposobie ruszania się tyłka i dzwonieniu dzwonków na nodze dzikiego domyśliłem się, co jej robi. Po chwili wstał i przewiązał się w pasie. Jego miejsce zajął inny. Właśnie wstałem, kiedy rozdzwoniło mi się w uszach i podniosła się ziemia, byłem pewny, że już umarłem.

Po jakimś czasie znów usłyszałem głosy. Widziałem drugą grupę Indian trochę dalej przy ogrodzeniu i słyszałem skomlenie siostry. Indianie robili jej to samo, co matce.

W końcu zrozumiałem, że leżę w łóżku. Coś mi się śniło. Było miło, dopóki się nie obudziłem na dobre, słysząc wojenne okrzyki; przekonałem się, że wciąż gniję na podwórku. Naga matka czołgała się po ziemi, uciekając od Indian. Doczołgała się do ganku i chciała sięgnąć drzwi. W domu ktoś walił w klawisze pianina, a nad plecami mamy coś się kołysało – to była strzała.

Indianie musieli dojść do wniosku, że nie chcą, żeby wróciła do domu, bo strzelali do niej z łuków. Czołgała się. W końcu jeden podszedł do niej, postawił jej stopę między łopatkami i przycisnął do ziemi. Chwycił w garść długie włosy mamy, jakby zamierzał je umyć, pociągnął do góry i wyjął myśliwski nóż. Odkąd odzyskałem przytomność, mama nie wydała z siebie ani jednego jęku – nawet wtedy, kiedy przeszywali ją strzałami – ale teraz zaczęła krzyczeć. Zobaczyłem innego Indianina, który szedł do niej z ojcowskim toporem.

Taplałem się w ziemi i jęczałem, ale teraz doszedłem do siebie. Przestałem wpatrywać się w matkę, mogłem coś słyszeć albo i nie. Próbowałem odszukać wzrokiem Martina i Lizzie. Tam, gdzie poprzednio leżała siostra, dostrzegłem białą plamkę, a trochę dalej jeszcze jedną; zrozumiałem, że to ona: rozwlekli ją i zostawili. Później, kiedy nas wyprowadzali, ujrzałem ciało z obciętymi piersiami i wyprutymi flakami, w które było owinięte. Wiedziałem, że to ona, choć już siebie nie przypominała.

Pociągnęli mnie pod ogrodzenie i rzucili obok brata. Płakał i cichł na przemian. Ja natomiast nie wydałem żadnego odgłosu. Zebrałem się w sobie, żeby spojrzeć na matkę. Leżała na brzuchu, przekłuta strzałami. Indianie wchodzili i wychodzili z domu. Brat siedział i przyglądał się wszystkiemu. Zacząłem się krztusić i porzygałem się, a kiedy skończyłem, brat powiedział:

– Myślałem, że nie żyjesz. Od dawna przyglądałem się, jak leżysz.

Czułem się tak, jakby ktoś wbił mi klin między oczy.

– Myślałem, że tata zdąży wrócić do domu, ale teraz wiem już, że zabiorą nas wiele mil stąd, zanim ktokolwiek przekona się, co zaszło.

Młody Indianin, zobaczywszy, że rozmawiamy, pogroził nam nożem, ale gdy odszedł, Martin powiedział:

– Trafili Lizzie w brzuch.

Wiedziałem, do czego zmierza, i przypomniałem sobie, że nawet nie kiwnął palcem, kiedy mama otwierała drzwi, i siedział na tyłku, kiedy odciągałem Indianina z progu – siedział z załadowanym karabinem, a Indianie strzelali w głąb domu. Ale głowa bolała mnie tak bardzo, że nie mogłem wykrztusić słowa. Przed oczami latały mi plamy.

– Widziałeś, co zrobili Lizzie i mamie?

– Trochę.

Komancze wchodzili i wychodzili z domu, zabierając, co chcieli, i rzucając resztę na stertę na podwórku. Ktoś rąbał pianino toporem. Miałem nadzieję, że Indianie nas zabiją albo że znów stracę przytomność. Mój brat patrzył na siostrę. Indianie wynosili książki; myślałem, że wrzucą je do ognia, ale zamiast tego chowali je w juki. Później wypychali nimi tarcze, składające się z dwóch warstw skóry bizona. Wypchane książkami zatrzymywały niemal każdą kulę.

Wyciągnęli na dwór materace i przecięli je, a wiatr roznosił po podwórzu pierze jak śnieg. Mama leżała w przejściu. Pierze oblepiało ją. Znalazły nas mrówki, ale prawie tego nie zauważyliśmy. Brat wpatrywał się dalej w siostrę.

– Nie powinieneś już na nią patrzeć.

– Ale chcę – odrzekł.

 

Kiedy się obudziłem, było gorąco. Podpalono stertę wszystkiego, czego nie chcieli Indianie, głównie pogruchotane meble. Wbijał się we mnie berberys. Ogień palił się coraz mocniej, w cieniu widziałem nasze zabite psy i zastanawiałem się, czy Indianie chcą nas spalić żywcem. Słynęli z tego, że przywiązywali ludzi do kół wozów i podpalali ich. A potem spojrzałem na siebie jak na ołowianego żołnierzyka. Byłem ciekaw, co mógłbym zrobić, choć w istocie wcale mnie to nie obchodziło.

– Mógłbym uwolnić dłonie – powiedziałem bratu.

– Po co? – zapytał.

– Na wszelki wypadek.

Nie odpowiedział. Wpatrywaliśmy się w ogień.

– Chce ci się pić?

– Oczywiście, że chce mi się pić – odrzekł.

Ogień był coraz większy, mech porastający gałęzie nad naszymi głowami buchał płomieniem, dymiła kora. Iskry z naszych włas­nych spalonych rzeczy osmalały nam twarze i włosy. Przyglądałem się, jak strzelają do góry. Kiedy opuściłem wzrok na brata, przekonałem się, że jest cały pokryty popiołem, jak ktoś, kto od dawna nie żyje. Przypomniałem sobie, jak wyglądały mama i siostra, kiedy siedziały razem na łóżku.

Indianie wynieśli narzędzia taty, żeby przyjrzeć się im przy ogniu, a ja postanowiłem zapamiętać wszystko, co zabierali: podkowy, młoty, gwoździe, obręcze do beczek, piłę kabłąkową, ciesielską siekierę i siekierę do rąbania, dłuto do korowania drzew, ciosło i przecinak; wszystkie wędzidła, uzdy, siodła i strzemiona, inną uprząż; karabin Kentucky mojego brata. Doszli do wniosku, że mój jaegerbuchse jest za ciężki, i rozbili go o ścianę domu. Zabrali nasze noże, pilniki, kilofy i szydła, wiertła, ołowiane kule, formy na kule, beczułki z prochem, kapiszony, sznur z końskiego włosia wiszący w przejściu między izbami. Nasze trzy dojne krowy usłyszały hałas i przyszły do domu po paszę. Indianie przeszyli je strzałami. Byli w podniosłym nastroju. Wyciągnęli z ognia płonące żagwie i zanieśli je do domu. Przewiązywali zawiniątka ze zdobyczami, sprawdzali popręgi, przygotowywali się do odjazdu. Z drzwi oraz okien domu wydobywał się dym, a potem ktoś rozwiązał mi ręce i postawił na nogi.

Nasze ubrania wrzucono w ogień razem ze wszystkim innym i wyprowadzono nas nagich przez bramę, przez trakt, na pole. Przygnano dużą remudę koników Cayuse przemieszanych z większymi amerykańskimi końmi. Indianie nie zwracali na nas uwagi, porozumiewali się między sobą swoimi um i uch, pochrząkiwali, nie mówili żadnym językiem, choć czasem używali słów, które brzmiały po hiszpańsku, a do nas zwracali się często za pomocą jednego słowa, taibo, taibo to i taibo tamto. Staliśmy boso i było ciemno, a ja starałem się nie nadepnąć na kolczastą gruszkę albo nie dać się nadepnąć przez podskakujące i przebierające kopytami konie. Poczułem się lepiej, bo coś zaczęło się dziać, ale potem napomniałem się, że to nie ma sensu.

Wrzucono nas na gołe końskie grzbiety, przywiązano nogi pod spodem, a z przodu związano ręce. Mogło być gorzej, gdyby rzucili nas na nie jak związane worki mąki. Mój koń się płoszył, nie podobało mu się jak pachnę.

Inne konie przebierały kopytami i parskały, a Indianie nawoływali się na naszym polu, mój brat zaczął płakać, a ja byłem na niego wściekły, że płacze przy Indianach. Potem też się rozbeczałem. Ruszyliśmy stępa przez nasze dolne pastwisko – trzy miesiące wykopywania pni. Minęliśmy kępę orzechów, które wybrałem na deski. Przypomniałem sobie ludzi, którzy wygnali nas z Bastrop, nazywając naszą mamę czarną i procesując się z nami o ziemię. Kiedy zabiję wszystkich Indian, wrócę tam i wystrzelam wszystkich nowych osadników, spalę miasto i zostawię po sobie zgliszcza. Zastanawiałem się, gdzie jest ojciec, łudziłem się, że przyjedzie, a potem czułem się z tego powodu winny.

Konie biegły kłusem, długa trawa smagała nas w łydki. Rozciąg­nęliśmy się w kolumnę, widziałem, jak Indianie na czele znikają w lesie, a w końcu i ja wjechałem w ciemność.

Przeprawiliśmy się przez Grape Creek w jedynym miejscu, gdzie nie trzeba skakać przez rzekę, i pojechaliśmy szlakiem przez bagna, o którego istnieniu nie wiedziałem. Wyjechaliśmy galopem u stóp Cedar Mountain. Nasze bydło było białymi plamkami na stoku. Wspinaliśmy się długim płaskim dnem strumienia z górami po obu stronach, jadąc między drzewami i na odkrytej przestrzeni w ciemności i w świetle księżyca, i znów w ciemności. Indianie polegali na wzroku koni, pędząc przed nami każde leśne zwierzę. Spojrzałem na brata. Za moimi plecami jeźdźcy wyłaniali się spomiędzy drzew, jakby wywoływano ich z samych głębin ciemności.

Mimo mroku i nierównego gruntu mój koń nie potknął się ani razu, nie brakowało mu też powietrza w płucach. Zbliżaliśmy się do stóp Packsaddle Mountain. To była ostatnia okolica, którą dobrze znałem. Mógłbym zawrócić konia i pogalopować do lasu, ale wątpiłem, czy mi się powiedzie, a mój brat w pojedynkę nie miał żadnych szans. Trochę wyżej na białym stoku ujrzałem stado mustangów, które kiedyś chciałem pojmać i okiełznać. Stały i wpatrywały się w nas, kiedy przejeżdżaliśmy.

Po dwóch godzinach zmieniliśmy konie. Bolały mnie nogi i plecy, gałęzie rozorały mi twarz, piersi i ramiona. Mój brat był w jeszcze gorszym stanie: całe ciało pokrywała mu ziemia i zaschnięta krew. Wsiedliśmy na nowe wierzchowce i pognaliśmy w tym samym szybkim tempie. Trochę później dojechaliśmy do rzeki, którą musiała być Llano. Wydawało mi się niemożliwe, żebyśmy dotarli tak daleko.

– Jesteśmy tam, gdzie myślę? – zapytał brat.

Skinąłem głową. Czekaliśmy, aż konie przeprawią się w ciemności.

– Jesteśmy załatwieni – dodał. – To cały dzień drogi.

Po jakimś czasie stanęliśmy nad kolejną rzeką, zapewne Kolorado, a potem znów zmieniliśmy konie. Czułem po smrodzie, że mój brat się obesrał. Kiedy mnie postawili na ziemi, przykucnąłem z rękoma związanymi z przodu. Szumiała woda, konie poruszały się wokół. Zdrętwiały mi nogi, więc trudno mi było kucnąć. Ktoś mnie kopnął, ale nie chciałem jechać we własnym gównie, więc skończyłem srać. Postawili mnie za włosy. Wydawało mi się, że od pasa w dół nie mam już skóry. Posadzili mnie na innym koniku. Komancze nie ufali koniom wyhodowanym przez białych.

Gdy na niebie pojawiła się jutrzenka, zatrzymaliśmy się po raz trzeci, żeby zmienić konie, ale zamiast ich dosiąść, staliśmy nad brzegiem rzeki. Byliśmy w głębokim kanionie, chyba wciąż Kolorado, ale tak daleko nie zapuszczało się nawet wojsko. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale było już na tyle jasno, żeby rozróżniać kolory, a Indianie stali wokół, jakby na coś czekając. Pili prosto z rzeki, pochylali się i przeciągali, rozpakowywali i przepakowywali juki. Po raz pierwszy widziałem ich w świetle.

Mieli łuki, kołczany i włócznie, muszkiety o krótkich lufach, toporki i myśliwskie noże; na twarzach wymalowali sobie strzały i wielkie słońca, mieli gładką skórę, wyrywali brwi i zarost. Splatali włosy jak małe Holenderki w dwa długie warkoczyki po obu stronach głowy. Wplatali w nie miedziane i srebrne monety oraz kolorowe paciorki.

– Wiem, o czym myślisz – odezwał się mój brat.

– Wyglądają jak banda mięczaków – stwierdziłem, choć wcale tak nie uważałem.

– Wyglądają jak komedianci – odrzekł, a potem dodał: – Tylko nie przysparzaj nam więcej problemów.

Podszedł do nas przysadzisty wojownik i rozdzielił nas włócznią. Na plecach miał krwawy zaschnięty odcisk dłoni i długą ciemną smugę na pludrach. To, co początkowo wziąłem za skórzane frędzle przy pasie, okazało się skalpami. Przeniosłem wzrok na rzekę.

Przed nami był wysoki skalny nawis, a z tyłu Indianie wprowadzali i wyprowadzali konie z trawy porastającej brzeg. Rozgorzał jakiś spór, a potem większość Komanczów ruszyła pieszo ku nawisowi. Jeden z nich prowadził konia, na którego grzbiecie przywiązali ciało wojownika, którego postrzeliłem. Nie wiedziałem, że wyzionął ducha i zrobiło mi się nieswojo. Mój brat brodził w rzece. Dwaj strzegący nas Indianie napięli łuki, ale kiedy otworzyłem oczy, Martin był wciąż w jednym kawałku, stał w wodzie i ochlapywał się, spłukując własne gówna. Indianie przyglądali się mu z zaciekawieniem, bo skurczył się, pobladł i trząsł na całym ciele, a oprócz tego miał zapadniętą klatkę piersiową od czytania książek. Kiedy się umył, wrócił i usiadł obok mnie.

– Wytarcie tyłka z pewnością zasługuje na to, żeby dać się zabić – skomentowałem.

Poklepał mnie po nodze.

– Chcę, żebyś wiedział, co się wydarzyło tej nocy.

Nie chciałem wiedzieć nic więcej ponad to, co zobaczyłem, ale nie mogłem mu tego powiedzieć, więc nie wyrzekłem ani słowa.

– Mama nie mogła przeżyć, ale wydaje mi się, że nie chcieli zabijać Lizzie. Kiedy zobaczyli, że jest ranna, zdjęli jej koszulę i obejrzeli uważnie ranę. Zapalili nawet pochodnię, żeby ten stary Indianin mógł zawyrokować, co dalej. Doszli chyba do wniosku, że rana jest poważna, bo oddalili się i rozmawiali przez chwilę, a kiedy wrócili, zdarli z niej resztę bielizny i zgwałcili. – Spojrzał w górę rzeki, gdzie Indianie wspinali się na zbocze kanionu. – Lizzie, Lizzie, Lizzie.

– Jest w lepszym miejscu.

Wzruszył ramionami.

– Nigdzie nie jest.

– Ale jest jeszcze tata – powiedziałem.

Parsknął.

– Kiedy tata zobaczy, co się stało, pogalopuje prosto do tej baby, którą trzyma w Austin.

– To niskie. Nawet jak na ciebie.

– Ludzie nie strzępią sobie języków bez potrzeby, Eli. To kolejna rzecz, którą powinieneś wiedzieć.

Strażnicy odwrócili się ku nam. Chciałem, żeby przerwali tę rozmowę, ale teraz dziwnie im nie przeszkadzała.

– Mama wiedziała, że może cię ocalić – oznajmił. I znów wzruszył ramionami. – Mnie i Lizzie… nie wiem. Ale ty to co innego.

Udałem, że nie wiem, co ma na myśli, i rozejrzałem się. Ściany kanionu wznosiły się na kilkaset stóp, a w skalnych szczelinach rosła niedźwiedzia trawa i kłujące berberysy. Ze stoku wyrastał też stary poskręcany cedr, który przypominał komin. Leżało na nim orle gniazdo. Trochę dalej widziałem duże cyprysy z koślawymi korzeniami. Pięćset lat dla tych drzew to jak splunąć.

Kiedy słońce zalało górną krawędź kanionu, rozpoczęło się wycie i śpiewy. Rozległ się strzał i kondukt pogrzebowy zaczął schodzić w dół ku rzece, a kiedy dotarł do nas, Indianie przewrócili nas na ziemię i skopali, a mój brat znów się posrał.

– Nic nie mogę poradzić – tłumaczył.

– Nie przejmuj się.

– Boję się.

Kilku Indian uważało, że powinno się nas zaprowadzić na miejsce pochówku i zastrzelić jak konia zabitego wojownika, ale ten, który nimi dowodził, ten, który wywlókł mnie z domu, sprzeciwił się.

– Nabituku tekwaniwapi Toshaway – powtarzał.

Mój brat zaczynał rozumieć, co mówili Komancze: Toshaway było imieniem wodza. Padały oskarżenia, oferty i kontroferty, ale Toshaway pozostał nieugięty. Zauważył, że mu się przyglądam, ale interesowało go to tyle, co spojrzenie psa. Mój brat przybrał zamyśloną minę, a ja zacząłem się denerwować.

– Wiesz co… – zaczął. – Przez cały czas miałem nadzieję, że kiedy wzejdzie słońce, przyjrzą się nam i przekonają, że popełnili straszliwy błąd, bo jesteśmy takimi samymi ludźmi jak oni albo przynajmniej zwykłymi ludźmi, ale teraz wydaje mi się, że jest akurat na odwrót. – Nic nie odpowiedziałem. – Chodzi mi o to, że to samo pokrewieństwo, które powinno nas ocalić, może stać się przyczyną naszej śmierci. Bo nie mamy absolutnie żadnego wpływu na los, podobnie jak w ostatecznym rozrachunku i oni, i pewnie dlatego nas zabiją. Żeby przynajmniej na pewien czas zagłuszyć własny strach.

– Przestań – rzuciłem. – Przestań gadać.

– Nic ich to nie obchodzi – odrzekł. – Nie obchodzi ich ani jedno nasze słowo.

Wiedziałem, że ma rację, ale właśnie wtedy spór dobiegł końca, a Indianie, którzy chcieli nas zabić, podeszli i zaczęli nas deptać i kopać.

Kiedy skończyli, mój brat leżał w kałuży wody pośród głazów z głową odrzuconą pod dziwnym kątem: wpatrywał się w niebo. Do gardła spływała mi krew, zwymiotowałem ją do rzeki. Wszędzie wokół mnie leżały w wodzie kamienie. Pomyślałem, że jeśli zabiją nas razem, wszystko będzie w porządku. Dostrzegłem wilka, który przyglądał mi się z wysokiej skalnej półki, ale kiedy mrugnąłem, zwierzę zniknęło. Przypomniałem sobie białego wilka, którego zastrzeliłem, i pomyślałem, że to był zły omen, przypomniałem sobie o mamie i siostrze, i zastanawiałem się, czy już znalazły je zwierzęta. Rozpłakałem się i uderzono mnie w głowę.

Martin wyglądał tak, jakby schudł dwadzieścia funtów. Z kolan, łokci i brody płynęła mu krew, pokrywała go ziemia i piach. Indianie siodłali świeże konie. Byłem głodny i zanim wsadzili mnie na konika, nażłopałem się wody z rzeki, żeby zapełnić żołądek.

– Powinieneś pić – powiedziałem bratu.

Pokręcił głową. Leżał na ziemi, osłaniając dłońmi swój wstyd. Indianie szarpnięciem postawili nas na nogi.

– Zrób to następnym razem – powiedziałem.

– Zastanawiałem się, jak by to było miło, gdybym nie musiał już wstawać. A potem uświadomiłem sobie, że mnie nie zabili. Teraz jestem zły.

– Nie byłoby ci lepiej.

Wzruszył ramionami. Znów jechaliśmy w szybkim tempie, a jeśli Indianie byli zmęczeni, nie okazywali tego po sobie; jeśli byli głodni, nie było widać i tego. Byli czujni, ale nie nerwowi. Co jakiś czas widziałem całą remudę koni ciągnących za nami kanionem. Mój brat nie chciał umilknąć.

– Wiesz, że przyglądałem się mamie i Lizzie – oznajmił. – Zawsze zastanawiałem się, gdzie może mieścić się dusza, blisko serca czy wzdłuż kości, i zawsze dochodziłem do wniosku, że nie da się tego ustalić, nie przecinając człowieka. Tej nocy widziałem dużo nacięć, ale nic się z nich nie wydobyło. Jestem pewny, że dostrzegłbym duszę.

Nie zwracałem na niego uwagi. Po chwili dodał:

– Czy możesz sobie wyobrazić, żeby jakiś biały, a nawet tysiąc białych, jechał z taką łatwością przez terytorium Indian?

– Nie.

– To zabawne, bo wszyscy nazywają ich poganami i czerwonymi diabłami, ale teraz, kiedy przyjrzałem im się z bliska, uważam, że jest akurat na odwrót. Zachowują się jak bogowie. Czy raczej herosi albo półbogowie, bo jak dowiodłeś, choć nie bez pewnych kosztów, ci Indianie są w istocie śmiertelni.

– Przestań proszę.

– To każe nam się zastanowić nad problemem Murzynów, prawda?

W południe wyjechaliśmy z kanionu. Znaleźliśmy się na pofałdowanych trawiastych pastwiskach gęsto porośniętych astrami, wiesiołkami, wernoniami i makami. W krzakach kryły się przepiórki. Preria ciągnęła się w nieskończoność, biegały po niej stada antylop i jeleni, kilka zbłąkanych bizonów w oddali. Indianie zwolnili, żeby się rozejrzeć, a potem znów przyśpieszyliśmy.

Nic nie chroniło nas przed słońcem i po południu poczułem swąd własnej spalonej skóry, zasypiałem i wybudzałem się. Jechaliśmy przez wysoką trawę, wapienne przełomy, a przez krótki czas w cieniu wzdłuż strumieni – przy których nie stanęliśmy, by się napić – potem znów w słońcu.

Nagle Komancze zatrzymali konie i po krótkiej wymianie zdań zaprowadzili mnie i brata nad strumień, przez który się przeprawiliśmy. Ściągnięto nas brutalnie z wierzchowców, związano razem plecy w plecy i rzucono w cieniu. Pilnował nas kilkunastoletni chłopak.

– Rangersi?

– Ten młokos nie wygląda na przejętego – odpowiedział mój brat.

Patrzyliśmy w przeciwnych kierunkach, dziwnie się czułem, nie widząc jego twarzy.

– Może to tata i inni.

– Byliby raczej za nami – odpowiedział.

Po pewnym czasie uznałem, że ma rację. Zawołałem młodego Indianina. Wzdłuż strumienia rosła winorośl. Pokręcił głową.

– Itsa aitu. – A potem dodał: – Itsa keta kwasupu. – Chyba wciąż nie był pewny, że zrozumiałem, bo w końcu powiedział po hiszpańsku: – No en sazón.

– Mówi, że są niedojrzałe.

– Wiem.