Syn Cienistej Strony - Andrzej Juliusz Sarwa - ebook

Syn Cienistej Strony ebook

Andrzej Juliusz Sarwa

5,0

Opis

Patrząc na współczesny świat, niejeden z nas się zastanawia: „Czy to już? Czy zbliża się kres wszystkiego? Czy za naszego życia Ziemię strawi ogień, żywioły od żaru stopnieją, a niebiosa się zwiną jak płonąca księga? Wokół tyle zła, nieprawości, niesprawiedliwości i serc z kamienia”. Lecz przecie koniec ten nie nadejdzie, zanim się najpierw nie objawi „człowiek grzechu i syn zatracenia”, który zasiądzie w Świątyni Bożej, podając się za Boga... antychryst, który musi pochodzić z plemienia Dan, a przecież to plemię od wieków nie istnieje! Więc? Jak jego duchowy ojciec – Szatan poradzi sobie z tą trudnością? Bo przecież wszystko, co przed tysiącleciami zostało zapowiedziane, musi się wypełnić... Antychryst będzie synem biskupa i „hebrajskiej zakonnicy, fałszywej dziewicy”, jak głosi objawienie z La Salette... Z tym już nie powinno być większego problemu, bo czyż to jeden biskup w dziejach kościoła miał dziecko z zakonnicą?... Może i z Żydówką nawet?... Wszystko to kanwa najnowszej powieści z gatunku theological thriller – Andrzeja Juliusza Sarwy, w której poznajemy dalsze dzieje rodu Białeckich, któremu ustawicznie towarzyszy zły duch, mający jakiś plan wobec tej rodziny, rodziny, z którą spotkaliśmy się już książkach „Wieszczba Krwawej Głowy”, „Cmentarz Świętego Medarda” i „Tumanie krwawej mgły”. Teraz dowiemy się wreszcie jaki to był plan i poznamy zakończenie historii ciągnącej się przez wieki...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 157

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Andrzej Juliusz Sarwa

 

 

SYN CIENISTEJ STRONY

 

Cudowna to rzecz człowiek, któremu jest danem 

Tak robić, że się zrobi Bogiem lub szatanem.

 

Anioł Ślązak

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Redakcja i korekta: Zespół 

 

________________________

 

Copyright© by Wydawnictwo Armoryka & Andrzej Sarwa

 

Wydawnictwo Armoryka

Sandomierz

 

ISBN 978-83-8064-691-9 

 

 

Prolog

Był cichy, spokojny sierpniowy wieczór 1942 roku. W Lincoln, w stanie Nebraska, na środkowym-zachodzie Stanów Zjednoczonych Ameryki, w urządzonym ze smakiem salonie masona siódmego stopnia rytu szwedzkiego i biskupa Postępowego Kościoła Katolickiego, jego ekscelencji Nathaira Silyena, S.T.D.1 , siedziało trzech przyjaciół. Chociaż każdy z nich był duchownym innej denominacji chrześcijańskiej, nie przeszkadzało im to spotkać się od czasu do czasu, żeby wspólnie wypić po szklaneczce, czasem więcej, starego burbona, wypalić wonne kubańskie cygaro, skręcone ręcznie na zgrabnym i jędrnym udzie jakiejś młodej kreolki, wymienić poglądy, albo wręcz poplotkować – słowem odprężyć się przed niedzielą, kiedy to czekał ich dzień kościelnej harówki, no i wygłoszenie kazania. Czasem spotykali się sami, a czasem wraz z małżonkami.

Słońce zachodziło krwawo, rzucając szkarłatne refleksy na ściany salonu w kolorze ciemnegowina, do połowy wyłożone hikorową2 boazerią. Skądś z oddali dobiegał na przemian skowyt i skomlenie katowanego psa. Nie nastrajało to radośnie, toteż panowie siedzieli w milczeniu, sącząc bursztynowy trunek. W końcu biskup westchnął i powiedział:

– Mój Boże, zdawało się, że mamy już taki postęp we wszystkich dziedzinach życia, iż zapanuje raj na ziemi... Tymczasem wygląda wręcz, jakby miało być nie lepiej, a gorzej, jakby zło się wzmacniało. I to w skali globalnej...

– Czy ekscelencja ma na myśli coś konkretnego? – zapytał elegancki, pachnący drogą wodą kolońską pastor Coxcomb.

Biskup w odpowiedzi westchnął i odrzekł:

– Cóż, chciałbym wiedzieć, jaka jest godzina na Bożym zegarze...

– Jeśli chcemy wiedzieć, którą mamy godzinę na Bożym zegarze, to spójrzmy na Izrael – powiedział wielebny pastor Gullible Gull, B.Th.3 , z Kościoła Ostatków Baranka.

– Chyba na lud żydowski, bo Izraela nie ma już od blisko dwu tysięcy lat – z ironicznym uśmieszkiem, łypiąc spod oka na Gulla, rzucił dr Crafty Coxcomb, MA, ICD, DD, Th.D., Ph.D.4 , ze Zjednoczonego Kościoła Rozsądnych Chrześcijan. – A na dodatek mamy wojnę, Niemcy okupują znaczną część cywilizowanego Starego Świata, i nie mam tu bynajmniej na myśli tej półdzikiej tak zwanej Polski – pogardliwie wydął wargi – ani tym bardziej Związku Sowieckiego, a na kolejny dodatek, jak się słyszy, przeznaczyli Żydów na wyniszczenie. A na dodatek do tych dodatków to prą naprzód i jak na razie ich armii nikt nie jest w stanie powstrzymać. O czym więc wielebny mówi?

Gullible, nie zmieszał się i ciągnął swoją myśl:

– Doktorze Coxcomb, większe potęgi niż Niemcy nadchodziły i przemijały, a Izrael trwał...

Coxcomb nie dał mu dokończyć:

– Nie chciałbym być nieuprzejmy, wielebny pastorze, lecz pastor najwyraźniej zapomniał o Rzymianach? Tytus... mówi pastorowi coś to imię? A rok 70 po Chrystusie? Zna pastor tę datę?

– No, może nie wyraziłem się ściśle... nie państwo jako takie miałem na myśli. Sądzę, że ty, pastorze, właściciel tak licznych tytułów naukowych powinieneś wiedzieć, że miałem na myśli nie organizm polityczny, nie państwo, które musi zajmować określony obszar i posiadać wszelkie instytucje, rząd, wojsko et caetera, lecz ludzi, masy, zjednoczone nawet nie jednym językiem, ale jedną religią. A taki Izrael przetrwał, temu pastorze, nie zaprzeczysz?

– Rzecz do dyskusji – odpowiedział Coxcomb. – Dla ciebie, Gullible, Izraelem są ludzie, o których wspominasz, dla mnie i dla innych, aby się wypełniły proroctwa, konieczne jest państwo Izrael. I to nie na Madagaskarze, nie w tej, no... jak jej tam... Polsce – tu ponownie pogardliwie wydął wargi – czy gdziekolwiek indziej, lecz w Palestynie, w Ziemi Świętej. I dopiero wtedy możemy się spodziewać Jego powrotu... powrotu Jezusa.

WtedyGulliblerzucił jakby od niechcenia:

– ChybaPANA Jezusa? Bo ...w sprawie przyjścia Pana naszego Jezusa Chrystusa i naszego zgromadzenia się wokół Niego, prosimy was, bracia, abyście się nie dali zbyt łatwo zachwiać w waszym rozumieniu ani zastraszyć bądź przez ducha, bądź przez mowę, bądź przez list, rzekomo od nas pochodzący, jakoby już nastawał dzień Pański. Niech was w żaden sposób nikt nie zwodzi, bo dzień ten nie nadejdzie, dopóki nie przyjdzie najpierw odstępstwo i nie objawi się człowiek grzechu, syn zatracenia, który się sprzeciwia i wynosi ponad wszystko, co nazywa się Bogiem lub tym, co odbiera cześć, tak że zasiądzie w świątyni Boga, dowodząc, że sam jest Bogiem.5

– Ach tak... Antychryst... – Coxcomb uśmiechnął się ironicznie i pogardliwie prychnął.

Rozmowa już całkiem przestała się kleić. Za oknem robiło się coraz ciemniej.

Goście pożegnali się z gospodarzem i wyszli.

Diabelskie plany

Spisek

Dwóch mężczyzn, jeden starszy, dystyngowany, wyglądający na naukowca, drugi młodszy, w elegancko skrojonym garniturze, w biskupiej purpurowej koszuli z koloratką, ze skromnym srebrnym krzyżem na piersiach i równie skromnym pierścieniem na środkowym palcu prawej ręki, bo na serdecznym miał złotą obrączkę ślubną, przywitało się charakterystycznym uściskiem dłoni, po którym poznawali się członkowie tajnego bractwa, do którego obydwaj należeli. Na ich twarzach pojawiły się nieszczere uśmiechy.

– Bracie... – zaczął biskup.

Ale starszy dżentelmen mu przerwał:

– Bezpieczniej będzie zwracać się do mnie profesorze, Ekscelencjo... – powiedział z nienagannym oksfordzkim akcentem.

– Racja... – przytaknął biskup, ze zrozumieniem kiwając głową. Dostojnik kościelny z kolei miał mocny amerykański akcent, typowy dla środkowego-zachodu USA. I chociaż silił się, by naśladować Brytyjczyka, robił to wyjątkowo nieudolnie.

– Zatem?

– Zatem chodźmy.

Obydwaj panowie przemierzali ciche i puste korytarze magazynów British Museum. Był cichy czerwcowy wieczór 1999 roku. W pomieszczeniach panowała niczym niezmącona cisza. Po niezbyt długim czasie zatrzymali się, profesor wydobył klucz z kieszeni spodni i otworzył niepozornie wyglądające drzwi skromnego kantorka.

Biskup z lekkim zdziwieniem uniósł pytająco brwi. Profesor uśmiechnął się na to i odpowiedział, zgadując zapewne pytanie, jakie mu chciał zadać towarzysz:

– To dla bezpieczeństwa. Przecież ani tego eksponatu nie dam na wystawę, ani nawet o nim nikomu nie wspomnę. Jeśli to prawda, co na jego temat twierdzi mój nowy asystent, a śmiem twierdzić, że to wybitny specjalista w zakresie historii starożytnego Izraela, i w ogóle Bliskiego Wschodu, to mamy coś naprawdę niezwykłego. Prawdziwy skarb!

Profesor rozchylił wielkie, podłużne tekturowe pudło, jakby specjalnie, dla zamaskowania prawdziwej jego wartości, byle jak zalepione zwykłą brązowawą taśmą klejącą i odstąpiwszy dwa kroki do tyłu, ustąpił miejsca biskupowi.

Ten ostatni zaś ostrożnie zajrzał do środka. W pudle leżała sterta ludzkich kości, a na samym ich wierzchu uśmiechała się do niego nienaruszona kompletna ludzka czaszka z pełnym uzębieniem. Obok niej zauważył miedzianą, pozieleniałą od patyny, plakietkę.

– Śmiało, Ekscelencjo, proszę wziąć i przeczytać.

Biskup z lekkim wahaniem ujął ową plakietkę w dwa palce i podniósł ją do oczu. Zobaczył wygrawerowane na niej jakieś znaki, których znaczenia nie mógł zrozumieć. Bezradnie wzruszył ramionami.

– Proszę zerknąć na odwrotną stronę artefaktu.

Biskup posłusznie odwrócił tabliczkę. Była tam przyklejona karteczka, na której równym, starannym charakterem ktoś odręcznie napisał po angielsku: Sara, córka Samsona, sędziego DomuIzraela i nałożnicy jego Dalili.

– Coś podobnego! Czy to pewne?! – zapytał biskup. – W Biblii nie ma nawet wzmianki na temat takiej osoby.

– Pewne jest tylko to, że mój asystent prawidłowo odczytał inskrypcję. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Czy jednak z całą pewnością można stwierdzić, że owa plakietka istotnie przynależy do tego szkieletu?... Tego już zaręczyć nie mogę... Idealnie by było, gdyby udało się kiedyś odnaleźć kości jej ojca, owego sławnego Samsona, wtedy można by tożsamość tej dziewczyny zweryfikować. I mielibyśmy pewność... Co zaś się tyczy tego, czy Samson miał córkę z Dalilą i miała ona na imię Sara, czy też nie, to nie ma najmniejszych podstaw, by to podważać. W Biblii nie musiano tego akurat odnotować. Nie była to informacja – z punktu widzenia autora Księgi Sędziów – jakoś szczególnie istotna.

– Ba! – biskup zrobił strapioną minę. – To tak, jakby sobie zaplanować główną wygraną na loterii... Ciekawe... ale...

– Ale co?

– Ale bezużyteczne to znalezisko...

– A ja aż taki pewny do końca bym nie był, że bezużyteczne.

– Zatem bracia myślą o...

– Owszem...

– I kto by się tego podjął?

– Wstępnie zadeklarował się ktoś z dawnego zespołu profesorów Iana Baxtera i sir Keitha Burnsa, ale to nic pewnego, rozważamy i inne kandydatury.

– Kto? Można wiedzieć?

– Ekscelencjo! Nie chcę zdradzać nazwisk! Przynajmniej na tym etapie...

– Tylko...

– Co tylko?

– Tylko... czy warto inwestować ogromne środki w coś, co nie jest pewne może nawet i w dziesięciu procentach?...

– Nie jest biskup optymistą. Oczywiście, że warto. Choćby i z tego względu, żeby się przekonać, czy tego rodzaju przedsięwzięcie w ogóle może się udać. I nie w dziesięciu procentach – według mojej oceny – a w dziewięćdziesięciu, zakładając, że Dalila nie oszukała Samsona, nie przyprawiła mu rogów i dziecko rzeczywiście on spłodził.

– A ile lat ma ta dziewczyna? – biskup wskazał głową na kości w pudle.

– Teraz czy za życia?

– Za życia oczywiście.

– Wedle ustaleń specjalistów nie więcej niż dwadzieścia.

– A przyczyna zgonu? Co podejrzewacie? Jakaś choroba?

– Jeśli o to chodzi, to niczego nie musimy się domyślać. Została uduszona, na co wskazuje złamanie kości gnykowej. Poza tym była zdrowa. I bardzo piękna. Zrobiliśmy rekonstrukcję twarzy.

– Ciekawe czemu ją zamordowano?...

– Przyczyn mogło być wiele. Tego już dziś nikt nie dociecze. Tak czy inaczej, długo nie pożyła... ale dla nas to zupełnie bez znaczenia... Znaczenie ma tylko jedno: jest kobietą z plemienia Dan!

– Po ojcu, bo po matce to Filistynka. Profesorze, proszę mi jeszcze odpowiedzieć na jedno pytanie – biskup na chwilę zawiesił głos – czy ten pański asystent jest wtajemniczony w planowane przedsięwzięcie?

– Nie, Ekscelencjo, nie jest i nie ma potrzeby, żeby go kiedykolwiek wtajemniczać.

– Zatem?...

– Zatem na razie jeszcze może się nam przydać, a później, kiedy już zaczniemy realizację tego planu... nie będzie... już... przydatny...

– Rozumiem – biskup uśmiechnął się krzywo. – A jakże się on nazywa? Chociaż tyle bym chciał wiedzieć.

– To akurat nie sekret – z równie krzywym uśmiechem odpowiedział profesor. – To doktor John W. B. Charney.

Profesor zaprosił gestem dłoni biskupa do wyjścia z kantorka. Zgasił światło. Starannie zamknął drzwi. Po czym obydwaj panowie w milczeniu skierowali się w powrotną drogę, ku wyjściu z gmachu muzeum.

Znalazłszy się na zewnątrz, uścisnęli sobie dłonie i skłonili głowy.

– Profesorze...

– Ekscelencjo...

Potem profesor, sir Donald Blake Welldone6, wrócił do budynku, biskup zaś, Nathair Silyen Jr., skierował kroki w stronę hotelu.

Wieczór był ciepły, powietrze przyjemne, dlatego zrezygnował z taksówki i postanowił się przejść...

* * *

Dr Elias K. Rooth, MD, Ph.D.7 odetchnął z uczuciem ogromnej ulgi. Z dostarczonego mu szkieletu udało się, choć z niebywałym trudem, niemniej jednak pozyskać materiał genetyczny tej starożytnej dziewczyny.

Zdawał sobie sprawę, że to, co próbuje zrobić, jest pionierską pracą. Nie dziwił się też, że całe przedsięwzięcie trzymano w największej tajemnicy, bo klonowanie ludzi nadal było zabronione przez prawo i to na całym świecie. Nawet w najbardziej pod tym względem liberalnej Wielkiej Brytanii. Niby od czasu do czasu donoszono, że ktoś nielegalnie podejmował takie próby, ostatecznie jednak nikt nigdy nie ujawnił, że sklonował człowieka i że doszło aż do narodzin dziecka. A jeszcze na dodatek sklonowanego z kopalnego, antycznego materiału genetycznego!

I to właśnie była największa tajemnica, ponieważ – o czym wiedział każdy biolog – z kopalnego materiału genetycznego nie da się sklonować nie tylko człowieka, ale żadnego, najprymitywniejszego nawet organizmu.

Dlaczego? Ano dlatego, że cząsteczki DNA, zawierające – rzecz by można – niezmiernie długie zestawy instrukcji jak zbudować dany organizm zawierające około sześć milionów czterysta tysięcy nukleotydów, a więc będące niezwykle skomplikowanymi strukturami, są bardzo nietrwałe.

Ulegają one uszkodzeniom i rozpadowi i w związku z powyższym wymagają nieustannych napraw, co jest rolą enzymów, które reperują w komórkach te uszkodzone cząstki. I jest to proces stały, ale do czasu...

Gdy bowiem organizm umiera, proces naprawczy – co zrozumiałe – zostaje nie tylko zatrzymany, ale na dodatek uwolnione zostają takie enzymy, które przyśpieszają destrukcję cząstek DNA w komórkach, tnąc je na mniejsze fragmenty. W tym procesie zniszczenia uczestniczą mikroorganizmy, które zaczynają żerować na obumarłym organizmie...

Ale... ale niewielkie fragmenty zdegradowanego DNA mogą jednak w sprzyjających warunkach przetrwać w szczątkach. Tyle że nie jest to bynajmniej pełny, kompletny zapis, lecz jego ułomki. A na ich podstawie nie ma nawet cienia szansy na odtworzenie organizmu, którego zdegradowanym DNA się dysponuje.

Tyle że bynajmniej nie jest nierealne uzyskanie pełnej informacji genetycznej o danym organizmie. Jest to możliwe poprzez żmudne wyszukiwanie i posklejanie tych pociętych fragmentów cząstek. Lecz i to nie wystarczy, aby kogokolwiek sklonować.

Zatem co? Słynny filmPark Jurajski to czysta fikcja? Tak, czysta fikcja dla oficjalnej nauki i dla biologów oficjalnie pracujących nad zagadnieniem klonowania wymarłych organizmów. Właśnie... dla tego, co oficjalne... Ale czy też dla tego, co nieoficjalne?...

A co jeśli jakoś, nie wiadomo jak, uda się odtworzyć cały genom danego człowieka, te trzymiliardy par nukleotydów? To trzeba jeszcze wiedzieć, w jakiej kolejności są one ułożone... Dopiero wówczas ma się całą instrukcję. Zatem jeśli się ma już te miliardy par sekwencji poprawnie zakodowanych, to co dalej?

Dalej, aby sklonować organizm, którego pełny kod genetyczny uzyskano, trzeba użyć go już na innej zupełnie ‘płaszczyźnie’. Trzeba zrobić coś, by implantować zapłodnioną komórkę ludzką z kodem dawcy DNA, do macicy kobiety – matki zastępczej, aby po okresie ciąży na świat przyszedł klon osobnika, którego DNA pozyskano...

I dlatego właśnie Dr Elias K. Rooth, MD, Ph.D. odetchnął z uczuciem ogromnej ulgi, boz dostarczonego mu szkieletu udało się pozyskać przy użyciu tajnych techniknie tylko w pełni wartościowy materiał genetyczny, tak iż można się było podjąć próby sklonowania tej starożytnej dziewczyny, ale i dlatego, że właśnie on(prócz jeszcze trzech innych badaczy na świecie), wiedział jak to zrobić i że po raz pierwszy „dawcą kopalnego DNA” nie był zdechły królik, świnia, czy owca, lecz człowiek... a to było właśnie marzeniem uczonego.

Dr Elias K. Rooth był rasowym naukowcem, jakich już ostało się na świecie niezbyt wielu. Nie interesowały go ani pieniądze, ani sława, jego interesował sam problem i jego rozwiązanie, gdy więc zaproponowano mu pokierowanie tym eksperymentalnym projektem, nie wahał długo i prawie od razu zgodził na wszystko.

Jeśli nawet przez kilka chwil miał jakieś niewielkie wątpliwości czy aby podoła, to prysnęły one niczym bańka mydlana, kiedy zobaczył laboratorium, jakie dla niego specjalnie przygotowano, oraz zespół współpracowników. Uśmiechnął się więc tylko i pomyślał: „To się musi udać!...”

* * *

23-letnia Sara Kohen, studentka na wydziale historii starożytnej i archeologii śródziemnomorskiej uniwersytetu kalifornijskiego w Berkeley, córka Abrama Kohena i Sury Miernik, a wnuczka Berele Kohena i Hany Cukier, aszkenazyjska Żydówka, wywodząca swój ród z Polski, z Sandomierza, zwanego w jidisz Cojzmir, została przebadana przez zespół naukowców z tajnego laboratorium doktora Rootha i wybrana spośród 13 innych młodych kobiet, jako najwartościowszy materiał, aby dopomóc w „zmartwychpowstaniu” innej Sary, córki Samsona i Filistynki Dalili.

Stwierdzono bowiem, iż jej haplotyp to cohen modal, przynależny do haplogrupy J, który wskazuje, że nie tylko jest Żydówką, ale że bez najmniejszej wątpliwości pochodzi z kapłańskiego rodu Lewiego, wykryte zaś u niej pewne chromosomy, przede wszystkim zaś Eu 9, dowodzą, że jej ojcowska linia rodowa sięga dwóch tysięcy lat wstecz i bierze początek dokładnie z terytorium współczesnego Izraela.

Z trzynastu dziewcząt ona okazała się najczystsza rasowo, była zdrowa psychicznie i fizycznie, silna, nieobarczona żadnymi nałogami, a na dodatek była dziewicą – a zatem idealna. Pozostawało już tylko jedno, aby świadomie i dobrowolnie zaaprobowała swój udział w tym niezwykłym przedsięwzięciu.

Musiała się zgodzić, aby pobrano od niej komórki jajowe, pozbawiono je jąder komórkowych, a na ich miejsce wszczepiono jądra komórkowe zawierające materiał genetyczny pozyskany ze szczątków starożytnej dziewczyny. Po zapłodnieniu in vitro, jeden zarodek wszczepiono by do jej macicy (inne zamrożono, na wszelką ewentualność) i jeśli wszystko przebiegłoby pomyślnie, Sara Kohen urodziłaby córkę Samsona...

* * *

– Saro! Możesz wziąć udział w niezwykłym, niesamowitym wręcz, przedsięwzięciu! To tysiąckrotnie przewyższa wszelkie przygody Indiany Jonesa! To może znaczyć więcej dla nauki niż odkrycie grobu Tutanchamona! Dzięki tobie może się udać przywrócenie światu jednego z zaginionych plemion Izraela.

Sara z wypiekami na twarzy nic nie mówiła, podniecona kiwała tylko głową na znak zgody i bez wahania podpisała podsunięty jej przez doktora Eliasa K. Rootha dokument, nawet go nie czytając.

* * *

– Saro! Nie możesz nie oddać nam dziecka! Doskonale wiesz, że byłaś tylko czymś w rodzaju inkubatora.

– Nie! Nie! Nigdy! – dziewczyna wpadła w histerię. Wrzeszczała i rzucała się z pięściami na lekarza i położną. – Nie! Nie oddam jej! Ona jest moja, ja ją urodziłam, ja ją wykarmiłam. Wy niczego nie rozumiecie! Nigdy! Nigdy!

– Saro! Uspokój się, bo nie będziemy mieć wyboru! – głos lekarza zabrzmiał groźnie.

– I co mi zrobicie? Nie oddam dziecka i koniec!

– Podpisałaś dokument. Zrzekłaś się jej, zanim doszło do zapłodnienia!

– Co z tego?! Nagłośnię całą rzecz w mediach! Wynajmę dobrego żydowskiego prawnika, a oni są najlepsi! Wygram z wami w każdym sądzie!

Lekarz znacząco spojrzał na położną, a kiedy wyszła z pokoju, powiedział do rozhisteryzowanej dziewczyny.

– No dobrze. Zobaczymy. Przedyskutujemy to wszystko, teraz jednak musisz się uspokoić, ochłonąć.

– Oddajcie mi moją maleńką dziewczynkę... – załkała Sara.

Weszła położna i podała jej dziecko. Wyglądało na jakieś trzy- czteromiesięczne. Było całkowicie zdrowe, bez żadnych braków czy wad genetycznych, co bardziej trzeba było oceniać w kategoriach cudu, a nie wiedzy naukowej i zręczności Rotha.

– Nakarm ją, a potem odpoczniesz. Dobrze?

Sara powoli się uspokoiła, podała małej pierś, a ta zaczęła ją ssać łapczywie. Gdy dziecko było już syte, odstawiła je od piersi i położyła na poduszce obok siebie. Wsparła głowę na łokciu i z czułością wpatrywała się w maleńką twarzyczkę. Dziecko zasnęło. Sara poczuła pragnienie. Sięgnęła na szafkę stojącą przy łóżku, odkręciła butelkę niegazowanej wody, nalała jej więcej niż pół kubka i wypiła duszkiem.

Czas płynął wolno, jakby przesączał się przez grubą warstwę piasku. Powieki położnicy stawały się coraz cięższe i cięższe. Chciała otworzyć oczy, ale nie miała na to siły. Zanim zapadła w otchłań niepamięci, do jej uszu doleciały jeszcze stłumione głosy. Jakiś mężczyzna zapytał:

– Co z nią teraz zrobimy?

– Zabierzcie ją do spalarni.

– Za duża. Nie zmieści się do pieca.

– To ją, do cholery, rozkawałkujcie! Nie może po niej pozostać żaden ślad...

Próbowała dać jakikolwiek znak, że żyje. Nie była jednak w stanie się poruszyć. Usłyszała skrzypienie otwieranych drzwi, ktoś rzucił jej bezwładne ciało na wózek, gdzieś z oddali jej uszu dobiegł płacz dziecka...

Pergamin

B