Cmentarz Świętego Medarda - Andrzej Juliusz Sarwa - ebook

Cmentarz Świętego Medarda ebook

Andrzej Juliusz Sarwa

3,7

Opis

Dwa lata – 1315-1317 – nieustających deszczów, przeplatanych srogimi zimami... straszliwy głód, o jakim nigdy wcześniej nie słyszano... ludożerstwo... plaga Śmierci Czarnej, 11 papieży w niespełna 40 lat... herezja jansenizmu, torująca drogę potwornościom rewolucji francuskiej 1789 roku... August II Mocny i Stanisław Leszczyński... przemarsze i bitwy wojsk saskich, szwedzkich, moskiewskich... grabieże i gwałty... planowe niszczenie Polski... Sandomierz, w którym wszystko się zaczęło i w którym wszystko się kończy... kraj leżący w gruzach... stulecie historii Polski i Francji, splecione z tzw. Oświeceniem w Europie, walką o władzę i powolnym rujnowaniem chrześcijańskiego ładu... tajne loże... filozofowie parający się okultyzmem... gnoza i kult złych mocy... rozpustni monarchowie... niewyobrażalne wprost cuda z Cmentarza św. Medarda... tajemniczy markiz czy też hrabia używający różnych nazwisk kierujący z ukrycia biegiem dziejów... krew, śmierć i łzy... przypadkowe małżeństwa... przypadkowe miłości... straszliwe kataklizmy szalejące w XVIII-wiecznej Europie... Wszystko to kanwa najnowszej powieści – thrillera historyczno-ezoterycznego – Andrzeja Juliusza Sarwy, w której poznajemy dalsze dzieje rodu Białeckich, któremu ustawicznie towarzyszy zły duch, mający jakiś plan wobec tej rodziny, rodziny, z którą spotkaliśmy się już książce „Wieszczba Krwawej Głowy”. Książka dla wymagającego czytelnika!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Andrzej Juliusz Sarwa

 

 

 

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA

 

Człowieka myślącego, postaw no nad grobem

I mów z nim — a następnie, spotkawszy go w tłumie

Maskaradowym, spytaj o rzeczy też same —

Zobaczysz co rozumiał tam — co tu rozumie?…

 

Cyprian Kamil Norwid

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Tomasz Obara

Redakcja i korekta: Zespół

________________________

Copyright by Wydawnictwo Armoryka & Andrzej Sarwa, 2018

Wydawnictwo Armoryka

Prolog

Wiosna roku Pańskiego 1315 niczym nie przypominała tej budzącej zawsze radość w sercach pory roku. Zamiast zieleniejących traw i rozchylających się pączków na drzewach i krzewach, zamiast kwitnących leszczyn, wierzb i dereni, ziemię wciąż zalegała warstwa śniegu, szczelnie okrywająca jesienne zasiewy zbóż, którym wzejść nie było dane bowiem zimno i wilgoć sprawiły, iż ziarna obumarły w glebie.

Potem w tę ziemię nasiąkłą niczym gąbka wodą po gwałtownych późnowiosennych roztopach, które wspomogły intensywne ulewy, przez co pola nie miały możliwości, by obeschnąć, chłopi – mimo wszystko – zdecydowali się wsiać ziarna jarych zbóż.

Niestety, opady nie ustały a wręcz przeszły w katastrofalne deszcze. Woda, miesiącami całymi, lała się z chmur dzień w dzień i noc w noc, tak jakby Pan Bóg znów zamierzał ukarać ludzkość potopem. I chociaż rzeki szeroko powylewały, to potopu jednak nie było, albowiem najwyraźniej nie taki był Boży cel. Nie chciał On tym razem grzeszników pogrążyć w topieli, ale ukarać ich głodem...

I na to się coraz bardziej zanosiło, większość bowiem ziaren z jarych zasiewów zgniła tak samo, jak te z ozimych1 , a owe, które gdzieniegdzie powschodziły, wypuszczając rachityczne, blade i wybujałe pędy, wymokły, zbrunatniały i obumarły. Niewiele zachowało się płodnych, które wydały nader lichy plon. Pola były puste i wiało od nich rozpaczą. Trawy na łąkach i leśnych polanach straszyły trupią barwą żółtoszarej zieleni... Nawet jeśli je koszono, to siano i tak nie miało jak wyschnąć...

Tymczasem woda wciąż i wciąż spływała z chmur... bez końca... i zimno było na dodatek, a chłód srożył się taki, jakby to nie była wiosna, a potem lato, lecz nie mający kresu schyłek listopada... Mgły i szarugi zasnuwały świat, pozbawiając ludzi wszelkiej nadziei.

Pszczoły umierały w ulach, nie miały bowiem szans wyfrunąć, aby z kwiatów pozbierać pożytek... Drzewa więc okwitły nie związując owoców i wyciągając tylkoniepłodne konary ku niebu w błagalnym geście, jakby o zmiłowanie prosząc. Lecz niebo było głuche nie tylko na ludzkie prośby, ale i na prośby bydlątek i wszelkich żywych stworzeń, i drzew i krzów i ziół i traw...

I nastał rok kolejny, 1316 a nic się nie zmieniało. Zimą bydełko skarmiono resztkami słomy, zrywając ją nawet ze strzech, które pokrywały dachy chat, a potem nie było już nic, prócz kory zdzieranej z drzew po lasach i zagajnikach, czy kłączy trzcin, wygrzebywanych w bagniskach, czym by można napełnić ludzkie i zwierzęce żołądki, iżby choć trochę oszukać głód, bo sytości to nie dawało.

Które bydlątka miały więcej szczęścia i jakoś doczekały wiosny, teraz masowo żegnały się z życiem... Krowy, owce i kozy zdychały na martwych pastwiskach, świnie przy pustych korytach, zwierz dziki na wygniłych polanach leśnych, konie padały, ciągnąc resztkami sił wozy, wyładowane trupami pomarłych z głodu ludzi... niepomiernie rozrastały się cmentarze...

Głodującym chlebśnił się po nocach, tak tęsknili za jego smakiem. Zjadano wszystko, cokolwiek nadawało się, albo i nie nadawało zbytnio do przełknięcia. Zjadano kłącza wieluroślin, ich pączki, młode listki, miękisz imiazgę łyka wydzierane spodzdrewniałej kory brzóz, lip, sosen, klonów...

Ale to tylko wczesną wiosną, kiedy można jeszcze było je strawić. A potem? Zaczęto pożerać nawet trupy zwierząt padłych z głodu i wycieńczenia, a gdy również ich nie stało, przekroczono ostatnią czerwoną linię, posuwając się aż do kanibalizmu. Najpierw zjadano ciała zmarłych w naturalny sposób, niektóre skrycie wykopując z grobów... Rodzice pożerali dzieci, a dzieci rodziców – w zależności kto pierwszy pożegnał się z życiem. Aż wreszcie poczęto mordować żywych, aby ich ciała ugotować i zjeść...

I tak przeminął rok 1316. Nastał rok kolejny, 1317, rozpacz granicząca z obłędem ogarnęła tych, co jeszcze żyli, albowiem najpierw nieustannie śnieg osypywał się z nieba, a wiosną, gdy stopniał, nastały katastrofalne ulewy i powodzie. Zdawało się, że wszyscy umrą, że już nikogo głodowa śmierć nie oszczędzi.

Głód zdusił – przynajmniej na jakiś czas – pychę, która się wcześniej zagnieździła w sercach ludzkich. Ci, którym się zdawało, że są nieomal bogami, nagle odkryli, że są niczym, garstką smarków, iż wartają mniej niż spleśniała skórka chleba, czy nadgniła rączka dziecka wygrzebana z grobowej jamy i opieczona nad ogniskiem ze świerkowych szyszek, by choć na tyle złagodzić fetor, iżby dało się ją obgryźć do czystej kości i jeszcze wyssać z niej szpik... by chociaż odrobinę się nasycić...

Pomilkli ci, co śmiali się w głos i spokornieli wszyscy ci, co wcześniej byli tak dumni, bo krwawiły im serca, a jednocześnie ślina im ciekła do ust, gdy spoglądali, na wykrzywione płaczem buzie swoich strupieszałych dzieci słuchając zawodzeń i łkań: „Och mamo, och tato, nie oddajcie mnie śmierci głodowej...” Lecz ojciec, lecz matka zaciskali palce na rękojeściach noży, a gdy dziecięcy skowyt cichł, ćwiartowali wynędzniałe ciałka i gotowali z nich rosół...

Aż oto, późną wiosną, plaga zimna i dżdżów niosąca ze sobą potworny głód ustała. Znów było ciepło, znów słońce grzało swymi błogosławionymi promieniami i znów można było zacząć uprawiać pola. Po dwu latach, z resztek ziarna wygrzebanych na zasiew z zakamarków nielicznych spichlerzy, gdzie się cokolwiek jeszcze ostało, nareszcie doczekano się zbiorów! Może niezbyt obfitych, niemniej jednak widmo śmierci głodowej w mękach i rozpaczy jęło się kryć gdzieś, het! daleko! w niedostępnej głuszy, w mrocznych puszczańskich ostępach, w górskich rozpadlinach, w których nigdy jeszcze nie stanęła ludzka noga, a i dziki zwierz się nie zapuszczał strachem zdjęty.

Diabeł zdjął swą ciężką stopę z ludzkiej piersi, poluzował trochę i pozwolił złapać oddech. Lecz chociaż uznano rok 1317 za pomyślny, to musiało minąć jeszcze blisko osiem lat, nim się Europa jakoś z grubsza pozbierała i zaczęto żyć w miarę normalnie. I przestało brakować chleba.

Plaga głodu zabiła blisko czwartą część ludności miast i więcej niż dziesiątą część wieśniaków... Liczba trupów szła w setki i setki tysięcy...

Ale owa plaga głodu zabiła też w wielu duszach ludzkich bezkrytyczną wiarę w prawdy wiary głoszone przez Kościół katolicki i jego hierarchów, bo Pan Bóg nie wysłuchiwał modłów ni wiejskich plebanów, ni bogato odzianych biskupów, ni spasionych opatów, ni zasuszonych mniszek... Więc prosty człowiek, patrząc na to, musiał dojść do jedynego logicznego wniosku – widać to nie owe osoby były miłe Bogu...

A skoro nie one to kto? I poczęto się rozglądać za innymi nauczycielami i pasterzami. Za takimi, którzy się jeszcze w ludzkich oczach nie skompromitowali pychą, pogardą dla tych, co w hierarchii społecznej stali niżej i na razie nie grzeszyli lekkim a wystawnym życiem...

* * *

I ludziom się zdało, iż to już koniec plag, że już odpokutowali za wszystkie swoje błędy i przewinienia, a nawet tym, którzy przeżyli, na tyle przybyło na wadze, iż mogli udźwignąć miecze! A poza tym od owych strasznych dni minęło dwadzieścia lat!... czyli całkiem wystarczająco by wspomnienia zblakły, by i zatarł się strach... więc... powrócili do dawnych grzechów... wszak ku nim pchała ich skażona natura...

Chciwość i pycha, i żądza władzy na nowo ich zatem przywiodły do mordów i okrucieństw, do nowej wojny, do wojny stuletniej, jaka wybuchła między Anglią i Francją, a toczyła się w latach 1337-1453, kończąc się nie tylko zubożeniem Zachodu, lecz i upadkiem Konstantynopola, któremu ani nie miał kto, ani też nikt nie chciał ruszyć na ratunek. Muzułmanie dopięli wreszcie swego i zajęli kęs Europy, który aż po dziś dzień trzymają w łapach.

Próbował Pan Bóg pohamować te mordercze żądze chciwych władców i ich armii, zsyłając w roku 1347 kolejną plagę, plagę śmierci czarnej, która, poczynając od Konstantynopola na Wschodzie, i Sycylii na Zachodzie wdarła się na nasz kontynent, obejmując go cały, z jedną, jedyną obszerną wyspą, z Polską2, którą ta zaraza ominęła... podobnie, jak wcześniej większą jej część ominął głód... I nie ma na to żadnegologicznegowytłumaczenia...

Leczczarna śmierć nadeszła i odeszła, zbierając horrendalne żniwo w postaci połowy ludności Europy i blisko stu milionów istnień ludzkich – na olbrzymim obszarze: od wybrzeży Morza Żółtego na Wschodzie, po wybrzeża Atlantyku na Zachodzie. Nie przyniosła wszakże otrzeźwienia. Wojna stuletnia toczyła się nadal. I nie powstrzymała jej nawet męczeńska śmierć Dziewicy Orleańskiej – Joanny d’Arc, śmierć na stosie wzniesionym na rozkaz dostojników kościelnych, nad którymi dzierżyli władzę papieże awiniońscy niby to następcy św. Piotra a tak naprawdę marionetki w rękach władców Francji, na której terenie rezydowali od 1305roku, do czasu, gdy Grzegorz XI nie powrócił był do Rzymu w roku 1377. Niestety zaraz zmarł, a po jego śmierci zaczęły się zmagania pomiędzy zwalczającymi się stronnictwami o sukcesje po nim. Powstała wówczas tak zwana Wielka Schizma Zachodnia, podczas której w okresie od 1378 do 1415 za papieży uważało się wielu biskupów – byli to: awiniońscy – Klemens VII i Benedykt XIII, rzymscy – Urban VI, Bonifacy IX, Innocenty VII i Grzegorz XII, pizańscy – Aleksander V i Jan XXIII, wreszcie, jeszcze później, już po 1415 roku, bazylejski Feliks V, czy takie drobinki „pomniejszego płazu” jak rodezkiBernard Garnier, który przeniósł „stolicę apostolską” z Awinionu do Rodez i przyjął imię Benedykta XIV, czy wreszcie peniscoliański Gil Sanchez Muñoz y Carbón, który się nazwał Klemensem VIII.

Dostojnicy kościelni gryźli się o urzędy niczym psy o szpikową kość, a zwykli wierni umęczeni głodem, wojną i czarną śmiercią, śpiewając suplikacje od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie... oczekiwali na zjawienie się jakiegoś sługi Bożego, którego niebo ześle, aby poprostował pokrzywione ścieżki i poprowadził ich ku zbawieniu...

I taka epoka wkrótce miała nadejść. Nowa epoka, w której jęli się objawiać rzekomi wysłannicy Boży, chociaż bynajmniej nie ku Bogu ostatecznie popchnęli wypatrującą i łaknącą dobra, miłości i sprawiedliwości ludzkość...

Lecz nadchodzącą epokę wieszczył nie tylko kryzys władzy świeckiej i kościelnej, ale także coraz śmielsze i coraz bardziej jawne odradzanie się dawnych kultów, gdzie miejsce pogańskich bożków zajął Szatan i jego aniołowie...

Jednocześnie wszelako kryzys wiary sprawił, iż pojawili się kacerze na miarę Wiklifa i Husa, którzy przygotowali glebę naukom Lutra i jego naśladowcom, którzy to wzięli sobie za cel „zreformowanie” Kościoła...

Doktor Luter... ze swoim zbawieniem z wiary... z łaski... A po nim przepychanki, utarczki i walki... gruntownieprzecież przeorał umysły i serca, przygotowując, jak się potem okazało, glebę pod nowy zasiew... innego gatunku ziarna...I pokazał, że można inaczej... niekoniecznie tak jak nakazuje papież... Bo i kimże ten papież tak naprawdę był?... Bo papiestwo wtenczas mocno potaniało...

I tak to się toczyło...

Po lutrowym zaś kacerskim zamęcie stary świat ostatecznieodchodził w niebyt. Nieuchronnie nadciągało nowe. Można rzec, zachodziła jakowaś transmutacja. Nie, nie o alchemiczną transmutację tu chodziło... a może i o alchemiczną?Tyle że na wyższym poziomie, bo duchowym? Unus Mundus3. O to tu szło. Uświadomić nareszcie ludzkości, że wszystko się bierze z tego samego źródła i do niego powraca.

I dopiero wtedy, po zrozumieniu owej niesłychanie ważnej kwestii, będzie można przystąpić do realizacji drugiego etapu tejże transmutacji, etapu, w którym wszelkie podziały zostaną uleczone, ustanie dualizm, a człowiek podzielony na indywidualne, odrębne od siebie byty, stanie sięunus vir – jednym człowiekiem izespoli się z anima mundi – duszą świata, która, jak to się zdawało starożytnym, przenikała go co prawda i ożywiała, ale teraz stanie się z nią i w niej jednością. Czy zachowa samoświadomość? Oby nie! Oby się rozpłynął w bezkształtnej masie złożonej co prawda z jednostek, ale niezdolnych funkcjonować samodzielnie. Niczym żywy organizm składający się z pojedynczych komórek, a z których przecie żadna nie jest zdolna samoistnie, autonomicznie funkcjonować w oderwaniu od reszty.

A potem?

Nieporządki we Francji...

Och... Francja...

Ziemia nowych/starych idei...

Odrażających rytuałów...

Ziemia mszy czarnych...

Trucicieli i czarowników...

Bluźnierczych monarchów...

Monarchów rozwiązłych...

Krwi i łez ich i ich ofiar...

Objawień...

Oferty Bożego miłosierdzia

Pogardliwego ich odrzucenia...

Obietnic...

Kłamliwych...

Nieszczerych...

Niespełnionych...

Najstarsza córa Kościoła... pierwsza córa Szatana?...

Takie to myśli tłukły się niektórym zatroskanym o losy ludzkości... bo w coraz ciemniejszych barwach je postrzegali... w coraz ciemniejszych...

Tymczasembieg wydarzeń posuwał się naprzód popychany w jakieś pokrętne łożysko, którym rwała szeroką strugą brudna, pełna szlamu i nieczystości woda, w łożysko o brzegach oślizgłych i poobrywanych, z którego trudno się było wydostać, bo ani nogi wesprzeć, ani palców zaczepić, więc ludzkość pogrążała się w tej błotnistej topieli, a nurt niósł ją, kędyś hen... ku mrocznym wodom skrytym za rozświetlonym krwawą zorzą horyzontem... ku spełnieniu tego, co musiało się spełnić... bo taka była wola tych, których nurt ów porwał, może nie przez wszystkich i nie do końca w pełni wolna i uświadamiana, ale owemuLosowi wystarczy i zgoda częściowa, a niekiedy nawet domniemana...

* * *

Papież Pius V4, który w spadku po poprzednikach dostał postanowienia Tridentinum5i starał się jak mógł wprowadzić w życie postanowienia soboru, nie był jednak w stanie odwrócić wszystkiego, co już się stało... i zapobiec temu, co stać się dopiero miało...

I nie odwrócił... i nie zapobiegł...

Zmiażdżony

Biskup Ypres

Miało się ku wieczorowi. Słońce nad Leuven jeszcze nie całkiem się skryło za dachami domostw, a jego ostatnie promienie rozpalały ogniki pełgające złocistokrwawymi plamami na szybach ostrołukowych, zdobnych koronkową nieomal kamieniarką, okien kościoła Świętego Piotra.

W nieodległym budynku, w obszernej komnacie, na pociemniałym ze starości dębowym łożu przyozdobionym wspaniałą snycerką w motywy roślinne i nakrytym baldachimem, spoczywał mężczyzna w sile wieku jeszcze, bo pięćdziesięciotrzyletni, chociaż wyniszczony ascetycznym trybem życia i chorobą wyglądał na dużo więcej. Miał woskowożółtą pociągłą twarz, wydatny lekko garbaty nos, niezbyt gęsty ciemny zarost okalający podbródek, wąsy i starannie wygolone policzki. Z rysów twarzy, układu warg i nerwowych grymasów można było wyczytać, że to choleryk, któremu lepiej schodzić z drogi. Teraz jednak był bezsilny. Gdyby mu się przyjrzeć dokładniej to mimo półmroku zalegającego sypialnię, w blasku kilku zaledwie drżących płomyków świec, można byłoby dostrzec, poczerniały czubek jego nosa, jak również czarne i martwe, dotknięte zgorzelą, końce palców i to od koniuszków paznokci aż po stawy pierwszych paliczków nieomal.

Przy łożu stało dwóch lekarzy, w długich do kostek płaszczach koloru sadzy, z szerokimi rękawami. Na twarze mieli nałożone maski przypominające ptasie głowy z okrągłymi, wyłupiastymi oczami i długimi zakrzywionymi białymi dziobami, na głowach zaś szczelnie opiętych czarną materią nosili, również czarne, okrągłe płaskie kapelusze z niezbyt szerokimi rondami. Jeden i drugi trzymali w rękach coś, co przywodziło na myśl magiczne różdżki.

U wezgłowia pochylał się nad leżącym jakiś mocno wiekowy księżyna, tak suchy i pomarszczony, że równie dobrze mógł mieć lat dziewięćdziesiąt, jak i sto pięćdziesiąt. Sługa boży po wyspowiadaniu i udzieleniu Ostatniego Namaszczenia zaopatrywał chorego Wiatykiem6 , ekspediując go na drugą stronę życia. Mimo odrażającego wyglądu cierpiącego, świadczącego o śmiertelnej chorobie, duchowny nie okazywał ni lęku, ni wstrętu. Zapewne uznał, że przeżył już tyle lat, iż miesiąc czy dwa, no niechby nawet rok dłużej, nie zrobi mu większej różnicy.

Gdy skończył, a chory, przymknąwszy oczy, modlił się, bezgłośnie poruszając wargami, lekarze przystąpili do okadzania go dymem z suszonych ziół, a czoło i piersi natarli mu nastojem octowym, w którym macerowały się driakiew, piołun, ruta, rozmaryn, szałwia, tymianek, bieluń7 i jeszcze jakieś inne rośliny lecznicze. Robili to już jednak bez przekonania, mieli bowiem świadomość, że nadeszły ostatnie chwile dla ich pacjenta i nie dożyje dalej niż do nocy. Dopadła go bowiem czarna śmierć w swej najstraszliwszej, posocznicowej postaci, która zabijała najpóźniej w ciągu drugiej doby. A właśnie druga doba mijała...

Kiedy medycy odstąpili od niego, umierający skinął dłonią w kierunku wiekowego duchownego, a ten zbliżył się do łoża.

– Przyjacielu – powiedział chory – podaj mi, proszę, ów list do papieża, który ci rano podyktowałem, chcę go podpisać. Podaj mi też rękopis mego dzieła, który dołączysz do listu i poślesz do Rzymu, aby uzyskać aprobatę Stolicy Apostolskiej i oddać książkę do druku. Chcę ostatni raz spojrzeć i dotknąć tych kart, nad którymi strawiłem więcej niż dwadzieścia lat życia...

Umierający wyraźnie zmęczony osunął się głębiej w pościel i oddychał z trudem. Ksiądz podszedł do łoża, jak najciszej stawiając stopy, by odgłos kroków nie odbijał się od mozaikowej posadzki.

Jeden z lekarzy uniósł chorego do pozycji siedzącej i podparł mu plecy poduszkami. Ten ostatni podziękował skinieniem głowy, ujął w palce gęsie pióro umoczone w inkauście, które mu podał ksiądz i z trudem podpisał dokument spoczywający na drewnianej podkładce umieszczonej na jego kolanach. Potem zaś, oddawszy wpierw pióro, położył prawą dłoń na pliku kart gęsto zapisanych równymi rzędami liter. Przerzucił kilka arkuszy, znów złożył je razem, pogładził rękopis czule, jakby gładził główkę dziecka – bo też to i było dziecko, dziecko jego umysłu – i po raz ostatni wypuściwszy powietrze z płuc, wyzionął ducha.

Lekarze o wyglądzie drapieżnych ptaków, jakby z majaków sennych wyjęci, skinęli poważnie głowami, a ksiądz-staruszek nabożnie się przeżegnał. Po czym wszyscy trzej wyszli z sypialnej komnaty.

Na łożu został sam umarły. Był to Cornelius Jansen doktor teologii, rektor Uniwersytetu w Leuven i biskup Ypres, którego podobnie jak tysiące innych ludzi ukąsiło jadowite żądło szalejącej zarazy.

Dzień 6 maja 1638 roku zbliżał się ku końcowi...

Zdawać by się mogło, że gdy już Cornelius Jansen osiągnął najwyższe zaszczyty, jakich mógł dostąpić syn ubożuchnych rodziców, bo odebrawszy pierwej znakomite wykształcenie na kilku europejskich renomowanych uniwersytetach, w ostatnich czterech latach życia otrzymał stopień doktora teologii Uniwersytetu w Leuven, został rektorem tejże uczelni, a zaraz potem biskupem Ypres, to będzie mógł już spokojnie pożywać owoce swojego trudu. Tymczasem skosiła go czarna śmierć... Jak byle kogo... niczym żebraka...

Augustinus

Wkomnacie, której ściany wyłożone byłyboazerią z barwionej na heban dzikiej gruszy, ozdobioną kunsztowną snycerką, w głębokim wygodnym fotelu obitym ciemnofiołkowym kurdybanem, tłoczonym w roślinne, pokryte srebrem wzory, siedział dostojny starzec, z wyglądu mogący liczyć jakieś siedemdziesiąt albo i więcej lat. Był nieco kościsty, o pociągłej twarzy, oczach lekko wyłupiastych, obwisłych siwych wąsach i równie siwej, przyciętej prawie w prostokąt, brodzie. Brwi miał jednak czarne i gęste wyraźnie kontrastujące z zarostem. Głowę starca okrywało karmazynowecamauro8 oblamowane gronostajami9. Ubrany był w białą, uszytą z jedwabnej mory sutannę, na którą nałożona była muślinowa komża,ramiona zaś okrywała mu karmazynowa mozzetta10. Spod sutanny wystawały stopy starca obute w również karmazynowej barwy pantofle uszyte z atłasowej pruneli11, których noski były przyozdobione wyhaftowanymi złotą nicią krzyżami.Tym starcem był Maffeo Barberini, czyli papież Urban VIII.

Naprzeciwko papieża siedziało dwu jezuitów. Jeden z nich trzymał na kolanach okazały, otwarty mniej więcej w połowie,nieoprawny manuskrypt formatu in plano12, ale nie spoglądał na tekst, tak jakby znał go już na pamięć.

Papież, zwracając się do niego, zapytał:

– Przypomnij, ojcze... jakiż to pełny tytuł nosi dzieło biskupa Jansena?

– Augustinus Cornelii Jansenii, Episcopi, seu Doctrina Sancti Augustini de Humanae Naturae, Sanitate, Aegritudine, Medicina adversus Pelagianos et Massilienses13– ojcze święty – duchowny z szacunkiem skłonił głowę. – Cornelius Jansen – kontynuował –przez większość dorosłego życia interesował się problemem łaski, który – opierając się na dziełach św. Augustyna – starał się rozwikłać do końca. Owocem zaś owychponad dwudziestoletnich przemyśleń jest właśnie tenmanuskrypt, zawierającywszystkie jego wnioski dotyczącetejże kwestii. Przysłał goWaszej Świątobliwości do oceny i aprobaty...

– Drogi księże! – papież się skrzywił. – PrzejrzeliśmyAugustinusa, i owszem, ale nie mamy już sił, by go gruntownie przestudiować. Prawdę powiedziawszy, niewiele z tego zrozumieliśmy. Polegamy więc na waszej ocenie. Będziemy ci wdzięczni, jeśli zechcesz nam przedstawićesencję nauki Jansena.

Jezuita skinął głową, a papież przymknął oczy i jął pilnie, w skupieniu, słuchać.

– Tak oczywiście. A oto i ona: Popełniając grzech pierworodny, człowiek stracił nieograniczoną wolną wolę. Jej miejsce zajęły dwie żądze: dobra – niebieska i zła – ziemska. Każdy czyn, tak dobry, jak i zły, jest uzależniony od tego, która z żądz jest w danej chwili silniejsza. Człowieka wspomaga Łaska Boża, której przeciwstawić się nie jest w stanie. Każdy więc czyn ludzki spełniany jest pod przymusem zewnętrznym. Łaska Boża bywa jednakowoż silniejsza lub słabsza od żądzy zła. Z tego wszystkiego wynika zatem, że Bóg, żądając spełnienia przykazań, żąda rzeczy dla człowieka niemożliwej. To tak, ojcze święty, w wielkim skrócie...

– Och! – papież spojrzał w górę, rozłożył dłonie i impulsywnie je uniósł. – Od tego poglądu już tylko krok do nauki o predestynacji, która stanowi jeden z najważniejszych punktów w doktrynietego arcykacerza Kalwina!

– Tak, to prawda. Ale Jansen nie odważył się wydać Augustinusa za swojego życia. Przed śmiercią natomiast polecił przesłać go do Rzymu, na twoje ręce, ojcze święty. W zakończeniu księgi umieścił nawet takie zdanie: Pozostawiam tę pracę do osądu Kościołowi Rzymskiemu. Jego samego nie ma zatem za co potępiać. Co innego poglądy...

– I kiedyż ją przysłał?

– Raczej przysłano w jego imieniu, bo sam wcześniej zmarł.

– Zatem kiedy przysłano?

– W maju 1638...

– I?...

– I, niestety, ojcze święty. Nie udało się zaradzić złu.

– A to dlaczego?

– Ponieważ nie czekając na osąd Świętej Inkwizycji, znaleźli się ludzie, którzy wydali ją drukiem w roku 1640...

– Gdzie?

– W Louvain... a bieżącego roku także i w Paryżu...

– Niedobrze – papież z dezaprobatą pokręcił głową. – Zatem nic już nie można poradzić?... I co mamy teraz czynić?

– Zostawić wszystko w spokoju, a z czasem moda na tę nowinkę się skończy i samo wszystko ucichnie. A teraz? Cóż...inutile piangere sul latte versato.14 – powiedział jezuita, mrużąc powieki i rozkładając ręce.

– Nie, nie! – tak nawet myśleć nie można! Działać... trzeba działać! Dlaczego nie reagowaliście szybciej? Przecież mieliście na to całe dwa lata!

– Ojcze święty... wszak wiesz... młyny Boże mielą wolno, a kościelne jeszcze wolniej...

Urban VIII pokręcił tylko głową z dezaprobatą i nic już na tonie odrzekł.

Zapadło długie i niezręczne milczenie, które w końcu przerwał papież.

– Przygotujcie opinię, a potem się zastanowimy co mamy uczynić w tej kwestii.

– Oczywiście, wasza świątobliwość...

Papież, wyraźnie zmęczony, znów przymknął oczy i gestem dłoni odprawił jezuitów.

* * *

Urzędnikom kurii rzymskiej jednak nadalsię nie śpieszyło. Zbadanie dzieła Jansena trwało bardzo długo i Święta Inkwizycja wypowiedziała się na jego temat dopiero w roku 1641, a zatem blisko trzy lata po dostarczeniu jej rękopisu do zaopiniowania ikilkanaście miesięcy po jego wydaniu drukiem. Oczywiście, jak można się domyślić, ocena Augustinusa nie była mu przychylna – wręcz przeciwnie, księga została potępiona. Do owego wyroku skłonił się również i papież Urban VIII, zatwierdzając go w roku następnym, czyli 1642,bullą In eminenti15.

Jednakowoż z chwilą, gdy ów dokument został opublikowany, natychmiast podniósł się gromki krzyk protestu przeciw takiemu stanowisku Rzymu. I nie dziwota, ponieważCornelius Jansen zostawił po sobie licznych uczniów i zwolenników głoszonych za życia i zawartych w Augustinusie poglądów, costało się w późniejszych dwóch stuleciach przyczyną gorzkich podziałów w Kościele, walk, wzajemnych oskarżeń, ataków, ale także zdarzeń nadzwyczajnych i... ale o tym później.

W roku 1644 Urban VIII odszedł do wieczności, nie doczekawszy się spokoju w Kościele. On sam, co prawda, uwolnił się od owego ciężaru, jednakżezażegnywanie sporów i walka z jansenistyczną herezją spadła na barki jego następców.

Wokół nauk zmarłego biskupa toczyły się więc nadal zagorzałe spory, którym kres usiłowała położyć ogłoszona przez następcę Urbana, Innocentego X (w prostej linii praprawnuka papieża Aleksandra VI Borgii) w 1653 roku konstytucjaapostolska Cum occasione, w zdecydowany sposób potępiająca heretycką naukę, która się zawierała w niektórych zdaniach z Augustinusa16.

Ale byłby w błędzie ten, kto by sądził, iż spełniła ona pokładane w niej nadzieje. Wręcz przeciwnie – dolała tylko oliwy do ognia. Zresztą niektórzy janseniści, prócz innej niżkatolicka nauki o łasce, poczęli jeszcze wygłaszać poglądy, które dla Rzymu były bardzo niebezpieczne, godziły bowiem w prymat jurysdykcyjny następcy apostoła Piotra na papieskiej stolicy. Oto na przykład dowodzili, iż Kościół miał nie jedną, ale dwie głowy – świętych apostołów Piotra i Pawła, dalej, że wszyscy biskupi są sobie równi, a zatem przypisywanie sobie władzy zwierzchniej nad Kościołem przez biskupów rzymskich jest bezprawne. Posunęli się zresztą jeszcze dalej, twierdząc, że sobory lokalne i sobory powszechne mają takie samo znaczenie i wagę.

Księża jansenistyczni rozpowszechniali, a lud przyjmował ich coraz radykalniejsze nauki, głoszące choćby to, że Łasce Boskiej nikt się nie może oprzeć. Ale jeżeli Stworzyciel jej nie udziela, to człowiek może jedynie grzeszyć. Dalej, że kochać wolno i trzeba jedynie Boga, każda zaś inna miłość to nic innego, tylko grzech śmiertelny, a lęk przed ewentualną karą w życiu pozagrobowym to również grzech. Jak również, że grzechem będzie i modlitwa grzesznika. Grzesznicy bowiem nie są członkami Kościoła, który składa się jedynie ze świętych.

Janseniści wprowadzili również dziwaczną praktykę, polegającą na tym, że zanim penitent nie wypełni nałożonej nań przez kapłana po spowiedzi pokuty, nie wolno mu udzielić rozgrzeszenia.

W tym miejscu koniecznym jest zauważyć, iż pokuty wyznaczane przez tych księży były tak ciężkie i surowe, iż niejednokrotnie zdarzało się, że rujnowały zdrowie penitentów, a bywało, iż nie pozwalały doczekać owego rozgrzeszenia, przyprawiając ich o śmierć.

Po odejściu na drugą stronę życia Innocentego X jego następcy – Aleksander VII, Klemens IX, Klemens X, choć nie pochwali jansenizmu, to i nie potępili tej herezji żadnym oficjalnym dokumentem. Dopiero Giovanni Francesco Albani, czyli papież Klemens XI zdecydował się ostatecznie zakończyć spory teologiczne, przeciąć i oczyścić ów „wrzód na ciele Kościoła”.

Klemensowi się zdawało, że dokona tego, ogłaszając w roku 1713 bullęUnigenitus17, ostatecznie potępiającąwszystkie heretyckie poglądy zwolenników jansenizmu.

Jednakże i ta bulla nie przywróciła spokoju w Kościele. Stało się wręcz odwrotnie – jej publikację przyrównać można do włożenia kija w mrowisko. Przeciw dokumentowi najgłośniej gardłowali biskupi francuscy, a kilku spośród nich wręcz odmówiło złożenia pod nim – na znak przyjęcia – swego podpisu, organizując się z czasem w nie do końca formalne stronnictwo tak zwanych apelantów, którzy od owej bulli chcieli się odwołać do najbliższego soboru powszechnego.

Czuli się bezpieczni, bo sądzili, że mają poparcie arcybiskupa Paryża, Louisa Antoine, kardynała de Noailles. Ale w rzeczywistości Noailles był miękki i chwiejny, bo z jednej strony potępił heretyckie zdania, z drugiej zaś sprzyjał jansenistom, a ostro przeciwstawiał się ich przeciwnikom, jezuitom. Nie służyło to nikomu. Ostatecznie zraził do siebie wszystkich – jezuitów i jansenistów, papieża i króla, zwolenników i przeciwników bulli Unigenitus.

W końcu większość biskupów uległa i bullę podpisała, ale nie zrobiła tego szczerze, więc tak naprawdę wszystko zostało po staremu – spory, klątwy, walki, oszczerstwa trwały za pontyfikatów kolejnych papieży: Innocentego XIII, Benedykta XIII, Klemensa XI i Benedykta XIV.

We Francji zaś panował klimat wyjątkowo sprzyjający jansenizmowi, dlatego stała się ona głównym bastionem herezji, która pleniła się na jej terytorium bez większych już przeszkód, rozszerzając się na Niderlandy.

Patrząc jednakowoż na dzieje tego sporu, musi się dojść do wniosku, że może by on i wcześniej wygasł, może by nie było aż tak wielkiego uporu i oporu ze strony jansenistów, gdyby nie nadprzyrodzone znaki, które ich utwierdzały w przekonaniu, iż samo niebo ich wspiera.

Pierwszym z nich był tak zwany Cud świętego ciernia, jaki miał miejsce 24 marca 1656 roku w kościele klasztornym opactwa cystersek w Port-Royal odległego o niecałe czterdzieści kilometrów od ścisłego centrum Paryża. Oto Marguerite Périer, dziesięcioletnia siostrzenica wybitnego uczonego Blaise Pascala, po dotknięciu z wiarą jednego z cierni pochodzących z korony Chrystusa Pana, doznała nagłego uzdrowienia przetoki woreczka łzowego, choroby bardzo nieprzyjemnej i w tamtych czasach absolutnie nieuleczalnej. Na podstawie opinii chirurgów i zeznań licznych świadków owego nadzwyczajnego wydarzenia, arcybiskup Paryża uznał je za cud. Ataki na jansenistów odrobinę ustały, nie wypadało ich bowiem nadal tak otwarcie nękać. Jednakowoż nie zapomniano o nich.

Klasztor w Port-Royal, bastion francuskiego jansenizmu, nad którym od roku 1622 opiekę duchową sprawował bliski przyjaciel Corneliusa Jansena,Jean-Ambroise Duvergier Hauranne, opat Saint-Cyran18, był solą w oku i hierarchii duchownej i władzy świeckiej, a w szczególności kardynała Richelieu19 . On to kazał w roku 1638 aresztować Saint-Cyrana i osadzić w twierdzy Château de Vincennes, skąd został uwolniony w dwa miesiące po śmierci swojego prześladowcy, ale o wiele go nie przeżył, bo fizycznie wyniszczony i wycieńczony psychicznie zgasł jeszcze tego samego 1643 roku.

A potem, gdy zmarł król Ludwik XIII20, a rządy w imieniu nieletniego Ludwika XIV21 objął regent, kardynałJules Raymond Mazarin22, nasiliło się nękanie zwolenników jansenizmu, które przybrało wręcz charakter polityczny. Ostatecznie zdecydowana większość duchownych w 1655 roku została zmuszona do podpisania deklaracji potępiającej Jansena, a kto się nie ugiął, był prześladowany.

Zakonnice z Port-Royal broniły się i nie ulegały naciskom, jak tylko długo się dało. W końcu jednak, pod przymusem zewnętrznym, wynikającym z posłuszeństwa zakonnego, choć w sumieniu uważały, że źle czynią, w 1669 roku podpisały, co im kazano. Nie na wiele się to jednak zdało. Hierarchia duchowna im nie ufała, dlatego zapadła w 1670 roku decyzja o kasacie zakonu, zakończona w roku 1709 zrównaniem z ziemią zabudowań opactwa i rozpędzeniem zakonnic na cztery wiatry...

Jednakże klasztor Port-Royal, chociaż fizycznie unicestwiony, to jednak nadal się bronił. Ruiny opactwa stały się miejscem niezliczonych pielgrzymek duchowieństwa i wiernych oraz tematem utworów literackich, pieśni, lamentacji... Tytuły ich są wręcz przejmujące: Jęcząc na gruzach Port-Royal... Jęki duszy głęboko dotkniętej zniszczeniem świętego klasztoru Port-Royal des Champs... i tym podobne.

Kamienie z rozwalin ludzie traktowali jak relikwie, zabierając je ze sobą, zresztą zabierali wszystko, co tylko zabrać się dawało. Mało tego! Wykopywali ciała zmarłych z cmentarza opactwa i przewozili je w inne miejsca... A z tymi obłąkańczymi działaniami przeplatały się cuda, niezliczone, przedziwne, niebywałe... Chociaż na te największe przyszło poczekać jeszcze kilkanaście lat...

Hrabia Bellamarre

Grudzień roku 1703 ciepły był i dżdżysty. Niebo prawie nieustannie zasnute chmurami z rzadka tylko i na kilka chwil zaledwie rozświetlały promienie słoneczne. Toteż, kiedy w dzień Bożego Narodzenia chmury wreszcie się rozsnuły i ziemię zalał pozłocisty blask spływający z nieba, ludziom zmierzającym na poranną mszę świętą do sandomierskiej Fary Narodzenia Najświętszej Panny Maryi jako i też do innych kościołów, lżej się jakoś zrobiło na sercach, a i twarze im poweselały.

Jeden tylko, tak na oko wyglądający na jakieś 12-13 lat, dzieciak wlókł się, noga za nogą, w stronę skąd dobiegał dźwięk dzwonów, z twarzą smutną i oczami poczerwieniałymi od ledwo co obeschłych łez. I nie dziwmy mu się, że święta nie wprowadziły go tak, jak mijanych przez niego przechodniów, w radosny i podniosły nastrój, oto bowiem w chatynce krytej strzechą, złożonej z dwóch izb zaledwie, a przyklejonej do brzegu lessowego parowu przecinającego wpół stok wzgórza, na którym rozpołożyło się Przedmieście Zawichojskie, ciągnący się od Żmigrodu23 ku bramom miejskim, umierała matka chłopaka.

Co jej było? A któż to mógł wiedzieć. Bolało ją w sobie i z wielkim trudem oddychała. Na medyków nie było grosza. Chłopaczyna przez całe minione lato i jesień chadzał tedy do mocno zapuszczonego a właściwie całkiem już opuszczonego ogrodu roślin leczniczych, co to go przed z górą dwustu laty na tymże Przedmieściu Zawichojskim założył był lekarz i kanonik sandomierski, wielebny Marcin z Urzędowa, a którego nędze resztki zachowały się jeszcze na mało dostępnych zboczach pagórka, gdzie raczej się same rozsiały, niż stanowiły pozostałość pierwotnych nasadzeń.

Co starsi przedmieszczanie, których naddziadowie jeszcze u księdza Marcina w rzeczonym ogrodzie narabiali24, a podpytywali go wtenczas, jakie zioło, na jaką chorobę czy dolegliwość jest skuteczne, a tę wiedzę przekazali swoim dzieciom i wnukom, doradzali chłopaczynie, czego to by mógł nazrywać, co by matce jakąś ulgę przynieść mogło.

I tak to szło.

Ni napary, ni odwary, ni tynktury25 nastawiane na okowicie, którą z trudem wyżebrywał w pobliskiej gospodzie, ani wyzdrowienia, ani ulgi nawet nie przynosiły. Matkowina schła i cierpiała coraz większe bóle.

Nijakie życie. Zatroskane, smutne, niepewne, bolesne i trudne. Chłopaczyna przecie ciągle nie tracił nadziei, bo zdawało mu się, że Pan Bóg oraz owe zioła, a może raczej Pan Bóg przy pomocy ziół owych, sprawią, że kobieta w końcu podźwignie się z przepoconej pościeli i będzie tak jak dawniej, jak wprzódy, jak wtedy kiedy niemoc nie zalazła była jeszcze do ich chałupy i nie zagnieździła w niej.

Nadzieje jednak rozwiał pewien medyk, który ze Lwowa do Sandomierza bryką wędrował, a zbliżywszy się ku obrębowi tegoż ostatniego, wstąpił do ichniej chatki, by spytać o drogę do szkoły zwanej Academia Gostomiana26 ojców jezuitów, które pan Gostomski, wojewoda poznański i starosta sandomierski przed wiekiem ufundował.

Doktor, skoro już wlazł był do izby, w której pojękiwała chora, zapewne kierowany ciekawością, a może i z litości, widząc tak nieopisaną nędzę, zbadał kobiecinę. Niech mu ta za to Pan Jezus błogosławi! Potem zaś wywołał chłopaka do sionki i tam ogłosił diagnozę i wyrok zarazem:

– Carcinoma.

– A cóż to takiego?

– Rak. Rak ją we środku toczy. Jakem żebra obmacał to i w nie się wgryzł. Guzam wielkiego pod palcami wyczuł na plecach, na boku prawym, na pięć palców od kręgosłupa, wielki niczym pięść.

– I jakoż to rokuje, wielmożny panie? – zapytał młodzik.

Lekarz trochę się stropił i zakłopotał jakby, wzrok spuścił, w końcu jednak głowę podniósł, nadal jednak unikając oczu chłopca, zapytał:

– Jakże ci, młodzieńcze, na imię?

– Mikołaj, dostojny panie.

– Cóż, Mikołaju... Jakby to rzec... Pożyje jeszcze... może trzy, może cztery miesiące. Jak Pan Bóg pozwoli... może dociągnie do maja... No, bywaj, czas na mnie.

Chłopak spojrzał ze łzami w oczach na chorą, a widząc, że przysnęła, przywdział kapotę, czapkę, gołe dłonie zasunął głęboko w postrzępione rękawy, bo rękawic nie miał, i wyszedłszy na ulicę, powlókł się ku kościołowi.

A dzwony biły... i biły... uroczyście... a łzy ciekły po policzkach... a gorycz zalewała ściśnięte gardło... a szloch szarpał piersią... a beznadzieja wgryzała się w duszę...

A dzwony biły i biły, i biły... bez ustanku... Spiżowo się niosły nad ośnieżonymi dachami, wtórując krakaniu gawronów i piskliwemu, skrzekliwemu jazgotowi kawek...

* * *

Majowy poranek był ciepły i słoneczny. Wielki złocisty słoneczny krąg wypełzał ponad Góry Pieprzowe27 i wspinał się po błękitnym baldachimie nieboskłonu rozpostartego nad Sandomierzem. Zbocza i wierzchołki wzgórz, na których rozsiadło się miasto, chłonęły chciwie owo ciepło i syciły się nim. Tylko po wąwozach, w ich mrocznych głębiach, kryły się resztki chłodu, a gdzieniegdzie i kłaki mgły.

Mikołaj obudził się bardzo zmęczony, przez całą bowiem prawie noc czuwał u wezgłowia matki, a zdrzemnął się dopiero wtedy, gdy niebo na wschodzie zaczynało szarzeć.

Uniósł się na łokciu i zaczął nasłuchiwać, ale oprócz szczebiotu ptaków za oknem niczego więcej nie słyszał. Zerwał się tedy z pościeli i nie szukając chodaków, boso, czując pod stopami wilgotny chłód glinianej polepy, bo podłogi w chałupie nie było, podbiegł ku posłaniu matki. Leżała cicha i milcząca. Oczy miała przymknięte za to usta rozwarte jakby w niemym krzyku. Chłopak załkał, przykucnął na piętach i zaczął całować zimne i sztywniejące już dłonie nieboszczki. Potem znieruchomiał, klęcząc przy jej ciele przez dłuższą chwilę, aż w końcu zebrał się w sobie, założył portki, chodaki, koszulę i wyszedł na dwór.

– Ludzie, ludzie! – zaczął wołać w głos, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. – Ludzie! Ludzie!

Jacyś przechodnie się zatrzymali.

– A cóż ta się stało, chłopczyno? – zapytał ktoś.

– Matuś mi umarła...

A potem wszystko się działo jakby poza świadomością Mikołaja. Niby stał i przyglądał się, jak przybyli sąsiedzi, bo krewnych nijakich w mieście nie miał, jak podwiązywali zmarłej brodę, jak wyciągali z nadpróchniałego wytartego kufra jedyną odświętną sukienkę i znoszone buciny i ubierali ją... Ktoś przyniósł świece, ktoś kromkę chleba z masłem dla niego... Ktoś go przytulił do piersi, ktoś mówił coś zatroskanym głosem...

Sąsiad zajmujący się stolarstwem przydźwigał prostą sosnową trumnę, którą oddał za darmo, mając świadomość, że Mikołaja na nią nie stać. Nie oczekiwał też, że kiedykolwiek chłopak mu zwróci pieniądze. Bo niby skąd? Taki nędzarz... choć szlachcic...

Ułożyli dobrzy ludzie zmarłą w trumnie, podścielili jej pod głową świeżym sianem i wiórami, dłonie opletli różańcem...

Rozległy się chóralne modły za nieboszczkę. Litania za zmarłych i do wszystkich świętych... Wieczne odpoczywanie... niezliczone Ojczenasze i Zdrowaśki...

A potem wszystko ucichło, tylko ponad dachami miasta niosły się dźwięki dzwonów wzywające na Anioł Pański...

Płomień gromnicy już ledwo pełgał po poskręcanym, zwęglonym knocie, aż w końcu wystrzeliwszy raz i drugi w górę, zgasł...

* * *

– A masz ty dziecko jakie pieniądze na pochówek? – zapytał pleban, ksiądz Stefan Żuchowski28, spoglądając spod brwi na Mikołaja.

– Nie mam.

– To jakże będzie? Tedy trza pod murem, bez pokropku?... W niepoświęcanej ziemi?

– To jakże to, dobrodzieju? Czymże matka zgrzeszyła, że ją razem z samobójcami i komediantami29 mam chować? No czym? – w oczach zaszkliły mu się łzy.

Ksiądz wzruszył ramionami.

– Może cię kto zechce poratować? Może pożyczy jakiś grosz?

– Nikt nie pożyczy – chłopak przecząco pokręcił głową. – Wszyscy wiedzą, że nie oddam, bo i z czego?

– No i cóż ja z tobą pocznę? – głośno westchnął ksiądz. Co ja pocznę? Ale nijak cię tak zostawić. No niechże już będzie, na chwałę Bożą... ten uczynek miłosierny co do ciała... umarłych grzebać. Niechże będzie. No, nie trap się już, jakoś temu zaradzimy. Pochowam matkę, ale na mszę nie licz, ani na dzwony. Pogrzebiemy ją w poświęcanej ziemi i pokropek też będzie. Skromnie, ale po chrześcijańsku. Ale, ale? A sakramenta przyjęła? Ostatnie Namaszczenie? Ciało Pańskie? No tak, przecie przyjęła – zreflektował się pleban – przecie sam ją pozawczoraj na ostatnią drogę zaopatrywałem. No tak. No to bywaj chłopcze. Do jutra.

– Bóg zapłać, dobrodziejowi – powiedział Mikołaj z nieskrywaną wdzięcznością i pocałował księdza w rękę.

* * *

Zmierzchało. Słońce skryło się za horyzontem i tylko krwawo podświetlało obłoki leniwie sunące po niebie. Mikołaj nie wiedział, co ma teraz począć, gdzie się podziać. Bał się wrócić do chałupy i spędzić noc razem z umarłą. Na samą myśl o tym przebiegły go dreszcze.

Nie znał nikogo, u kogo mógłby przenocować. A właściwie to nie tak, mógł poprosić o nocleg któregokolwiek z sąsiadów i pewnie by mu nie odmówiono, ale krępował go jakiś wstyd, jakiś niedookreślony lęk. Nie przełamał się. Wyszukał sobie zaciszne miejsce nieopodal Bramy Zawichojskiej, skulił się, przycupnął, przymknął oczy i próbował usnąć. Mimo iż był to prawie koniec maja, noce były chłodne, a on – w porciętach tylko i połatanej koszulinie. Zaczął się trząść z zimna, dzwoniąc zębami. Pomyślał, że nie dotrwa tu do świtu, do domu jednak bał się wracać.

– Może to zimno mnie zabije. Może zemrę do rana... Już bym się nigdy o nic nie trapił... – powiedział półgłosem sam do siebie.

– I któż to pragnie śmierci? – usłyszał pytanie, które zadał jakiś głęboki o aksamitnym tembrze męski głos z ledwo dostrzegalnym cudzoziemskim akcentem, dobiegający z najgłębszego cienia zalegającego załom pobliskiego muru.

– Kto tam? – wystraszył się Mikołaj.

Z mroku wychynęła jakaś postać. Postąpiła kilka kroków w stronę chłopca, zatrzymała się i spod poły czarnej, podbitej czerwoną podszewką, obszernej peleryny wydobyła ślepą latarnię, którą uniosła, by oświetlić swoją sylwetkę i twarz.

Był to mężczyzna z wyglądu około czterdziestoletni, szczupły i zgrabny, o twarzy inteligentnej i szlachetnych arystokratycznych rysach. Twarz miał gładko wygoloną, głowę nakrytą trikornem30, spod którego wyglądała skromnie ufryzowana peruka.

– Nie bój się chłopcze. Podejdź do mnie i powiedz, co cię trapi.

Mikołaj jednak przejęty lękiem, oniemiały, począł jeszcze bardziej drżeć i kulić się w swojej kryjówce.

– Nie lękaj się chłopcze – powtórzył nieznajomy. – Jestem, markiz Balletti, hrabia de Montferrat, hrabia Bellamarre, hrabia de Saint-Germaini nie mam zamiaru cię skrzywdzić. A być może będę mógł ci pomóc? Kto wie?...

Chłopiec wypełzł więc zza krzaka, za którym był schowany. Wstał i niepewnie stawiając kroki, zbliżył się do przybysza.

Ten ostatni poświecił mu w twarz, zajrzał głęboko w oczy, ujął za rękę i wymówił tylko jedno słowo:

– Chodź...

* * *

Mikołaj obudził się rześki i wypoczęty. Leżał w miękkiej puchowej pościeli, która aż lśniła czystością. Ze zdumieniem skonstatował, że ma na sobie równie czystą koszulę nocną uszytą z delikatnego bawełnianego materiału i sam też jest czysty, choć nie pamiętał, kiedy ostatni raz brał kąpiel. Pewnie przeszłego roku w Wiśle, w czerwcu, na święty Jan...

Był zdezorientowany. Ostatnie co pamiętał, to spotkanie nieznajomego nieopodal murów miejskich w pobliżu Bramy Zawichojskiej. A co było potem, umknęło mu z głowy. Jakby się zapadł w jakąś smolistą bezdeń.

Czym prędzej wstał z łóżka i rozejrzał się po pokoju. Zdało mu się, że jest w jakimś zaczarowanym miejscu, chociaż była to tylko miejscowa gospoda, w której można też było wynająć izbę na nocleg.

Zerknął w stronę okna i zauważył stojącą na prostym jesionowym stoliku wielką glinianą misę o ciemnozielonej polewie i takiż dzban z wodą. Obmył się, wytarł świeżym lnianym ręcznikiem i począł się rozglądać za przyodziewkiem. Ale jego starych brudnych i zniszczonych łachów nigdzie nie było widać. Spostrzegł natomiast nowe ubranie – gatki, atłasową koszulę, czarną obszerną aksamitną kurtkę cudzoziemskiego kroju ze srebrzonymi guzami, takiej samej barwy spodnie z burety31 sięgające kolan, białe jedwabne pończochy i wsuwane skórkowe półbuty na obcasie z posrebrzanymi klamrami.

Z pewnym wahaniem, niemniej przyodział się w to, co znalazł i zerknął w niewielkie lusterko oparte o ścianę nieopodal dzbanka z wodą. Zdumiał go własny wygląd. Już nie był tym obdartym nędzarzem, lecz jakowymś cudzoziemskim paniczem szlachetnego rodu. Oto co może suknia uczynić z człowieka...

– Podobasz się sobie?

Na dźwięk tych słów Mikołaj odwrócił się gwałtownie. W drzwiach izby stał jego wczorajszy wybawiciel i duch opiekuńczy, za jakiego go uznał – hrabia Bellamarre.

– Tak, panie, bardzo... czy to ubranie naprawdę należy do mnie? Jak mam się za nie odwdzięczyć? Jak, panie? Najwyżej mogę odpracować. Weź mnie ze sobą, a będę ci wiernie służył z całych sił i z całego serca!

Bellamarre jednakże przecząco pokręcił głową.

– Nie, chłopcze, być może kiedyś, ale jeszcze nie teraz. Dziś mówisz to pod wpływem impulsu, odczuwasz wdzięczność i poczuwasz się do obowiązku, tę wdzięczność mi okazać jak możesz i jak potrafisz. A zatem jest to niejako wymuszone okolicznościami. Ja natomiast – bynajmniej nie odtrącając ciebie ani twojej oferty służenia mi – powiem ci, że jeszcze nie teraz, nie dziś. Musiałbyś tego zapragnąć z całej duszy i świadomie i dobrowolnie. Całkowicie wolny, bez jakiegokolwiek przymusu zewnętrznego, choćby nawet w postaci takich okoliczności, jakie właśnie tu i teraz zaistniały. Czy mnie rozumiesz?

– Nie, panie hrabio... nie pojmuję waszych słów...

– Wystarczy, że dobrze je zapamiętasz, zrozumienie nadejdzie z czasem.

– Co zatem ze mną będzie?

– Nie trap się tym, Mikołaju. Zatroszczę się o ciebie. A teraz idźmy na śniadanie.

* * *

Ksiądz Żuchowski, doktor obojga praw32, pleban z parafii chłopczyny, nerwowo wyłamywał palce, jednocześnie nie umiejąc ukryć bezbrzeżnego zdumienia, jakie wywołało u niego pojawienie się tak odmienionego Mikołaja i jego mentora, bo za kogoś takiego duchowny wziął hrabiego. Ale o nic nie pytał, mając nadzieję, że cudzoziemski przybysz sam mu wszystko wyjaśni.

Bellamarre jednak nie był skory do rozmowy. Rozsupłał sakiewkę i wysypał na stół kilkanaście złotych dukatów weneckich.

– Wystarczy na przyzwoity pochówek? Na grabarza? Na nabożeństwo? Na świece, na organy, na chorągwie i latarnie? Na dzwony?

– Panie hrabio! Nie znajduję słów! Z naddatkiem, z naddatkiem wystarczy. I na kilka mszy jeszcze po pogrzebie także! Na kilka mszy...

– Nie wiem, czy te msze są akurat konieczne – powiedział półgłosem hrabia i skrzywił się przy tym z niesmakiem.

– Ależ oczywiście, że konieczne! Panie hrabio!... A może Panie markizie?

– Cóż... Skoro tak... Zatem rzecz mamy załatwioną. A zwracajcie się do mnie jak wam wygodniej, oba tytuły mi przysługują. Ach! Jeszcze jedno! – hrabia ponownie wyjął sakiewkę, wydobył z niej kilka sztuk złota, położył na stole i dłonią przesunął w stronę duchownego. – Byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby ksiądz dobrodziej zadbał też o postawienie przyzwoitego nagrobka na mogile. Niechże będzie marmurowy, polerowany, w formie obelisku, z napisem kto i kiedy został pod nim pogrzebany.

Ksiądz nic już nie powiedział, tylko oderwawszy oczy od monet, z niekłamanym podziwem spojrzał na twarz Bellamarre’a i poważnie skinął głową.

* * *

Do głębokiej, wąskiej jamy wykopanej w żółtej lessowej glince, w niezbyt wielkim oddaleniu od muru cmentarnego zbudowanego od strony prezbiterium kolegiaty, wpuszczano zawieszoną na mocnych konopnych linach prostą trumnę, z wierzchu tylko przyozdobioną krucyfiksem. Miejsce było dobre, od północy osłonięte ceglanym gotyckim gmachem świątyni, z drugiej zaś otwarte na przepiękne widoki, na Wisłę wijącą się w kształt litery S, na zamek królewski i starożytny kościół św. Jakuba, na sady i winnice, porastające wygrzewające się pod południe stoki sandomierskich wzgórz.

Kiedy trumna dotknęła już dna cmentarnego dołu, uczestnicy pogrzebu, a w szczególności kobiety, pożegnali zmarłą przejmującym zawodzeniem:

Żegnam cię, mój świecie wesoły,

Już idę w śmiertelne popioły;

Rwie się życia przędza,

Śmierć mnie w grób zapędza...

Żegnam was, mili przyjaciele,

Mnie pod głaz czas grobowy ściele;

Już śmiertelne oczy

Sen wieczny zamroczy...

Śpiew ustał, ksiądz dokończył modły, rzucił na wieko trumny przygarść żółtej ziemi, w ślad za nim poszedł Mikołaj, poszli i inni. Z wyjątkiem hrabiego, który stał w oddaleniu, opierając się ramieniem o stary, na wpół uschły już wiąz.

Grube i węźlaste korzenie drzewa wystawały ponad ziemię, a między nimi roiło od setekbezskrzydłych owadów z czarno-czerwonym wzorem na plecach – kowali33, czy też jak tu potocznie mówiono kowalików. I rzecz dziwna, kiedy tylko Bellamarre zbliżył się do wiązu, owady w ogromnej panice rozbiegły się, kryjąc w szparach pnia, w załomkach kory i pod korzeniami traw. W ciągu kilku zaledwie sekund nie było już widać ani jednego z nich...

* * *

Hrabia Bellamarre siedział naprzeciwko ojca rektora sandomierskiejAkademii jezuickiej, przez miejscowych zwanejGostomiana, albowiem to pan Hieronim Gostomski, starosta sandomierski i wojewoda poznański, ją fundował. Komnata, w której się znajdowali, była obszerna i widna, obielona wapnem. Przy ścianach stały ciemne dębowe regały sięgające sklepionego sufitu, szczelnie wypełnione oprawnymi w skórę woluminami. Powietrze nasycone było wonią owych starych ksiąg, uschłych kwiatów i liści, zapewne powklejanych do zielników, i czymś jeszcze niedookreślonym, trącącym ledwo wyczuwalną nutką żywicy drzewa kadzidlanego i olejku z drzewa kasji34.

– Moim życzeniem, ojcze, byłoby, aby przyjęto do waszej Akademii pewnego chłopca, lat około dwanaście liczącego. Sierotę. Z tego miasta rodem. Na jego wychowanie i edukację chcę przeznaczyć pewną sumę, która winna wystarczyć na ten cel.

– A co pana, panie hrabio, łączy z owym młodziankiem? Pokrewieństwo jakoweś?

– To tylko uczynek miłosierdzia – odrzekł wymijająco hrabia.

– Pięknie, pięknie! Wielka to zasługa! Taka bezinteresowność... Godna pochwały... Niechże pan będzie pewny, panie hrabio, zostanie to kiedyś wynagrodzone.

Bellamarre uśmiechnął się jakby z ironią, a może nawet z odrobiną drwiny. Dziwny grymas jego ust zwrócił uwagę duchownego, jako niestosowny w tych okolicznościach, ale nie skomentował go.

– Przejdźmy zatem do rzeczy – powiedział hrabia. – Tu są pieniądze za sześć lat nauki i opieki nad chłopcem. Dołożę do nich jeszcze kwotę, która, w razie potrzeby mogłaby zostać wykorzystana na pokrycie nieprzewidzianych wydatków – wysokości jakby jeszcze dwuletniego czesnego. A tu – Bellamarre wyjął kolejną garść złotych dukatów weneckich – tu jest skromna ofiara na rzecz zakonu i szkoły.

Jezuita patrzył zdumiony na stos nowiutkich, połyskujących żółtawo monet. Z grubsza oszacował ich wartość i aż pokręcił głową skonsternowany. Czegoś takiego się nie spodziewał, do czegoś takiego nie był nawykły.

– Cóż, panie hrabio, zgoda. Przyjmiemy pańskiego protegowanego. Ponieważ jednak mówię to otwarcie i szczerze, ofiarowana kwota po wielokroć przekracza koszty utrzymania w konwikcie i nauki, a na dodatek... ta ofiara na rzecz zakonu... chciałbym więc... taaak... chciałbym zapytać, czy ma pan hrabia jakieś szczególe wymagania, tudzież życzenia?

– Owszem, mam. Pragnę, aby chłopiec w ciągu tych sześciu lat, oprócz normalnego programu szkoły, wyuczył się biegle mówić nie tylko po łacinie i grecku, ale także po hebrajsku, po francusku, angielsku, włosku i niemiecku. Rozumiem, iż może zbyt wygórowane to oczekiwania, tym bardziej że będziecie mieli do czynienia z analfabetą, ale wierzę, iż zdolności dydaktyczne ojców profesorów są na jak najwyższym poziomie, sądzę zatem, że poradzą sobie z takim niecodziennym nieco wyzwaniem.

– A czy pan hrabia sądzi, że uczeń temu podoła? Może się przecież okazać wyjątkowo tępy?

– Cóż, oczywiście może się tak zdarzyć, jednakowoż nie sądzę... Na koniec jeszcze jedno. Życzę sobie, aby przez cały okres pobytu był ubierany bez przepychu, ale zawsze wedle gustu bieżącej mody, na sposób ludzi wysoko urodzonych. Och, byłbym zapomniał! Proszę go ponadto wyuczyć dobrych manier, tak by w przyszłości nikomu nawet nie przyszło na myśl, iż urodził się i wychowywał śród gminu... boć to szlachcic, tyle że nędzarz... taki los... ale może teraz się odmieni?...

– Pan hrabia zamierza go usynowić?

– Być może... w pewnym sensie... To jeszcze nic pewnego... ale... być może... I wreszcie, ojcze, w ojca ręce składam depozyt, jest tu osiemnaście tysięcy luidorów35. Oddacie je chłopcu, gdy minie sześć lat licząc od dzisiejszego dnia. Bez względu na to, czy ja się tu pojawię, czy też nie. Ufam w ojca uczciwość i honor.

– Daję słowo – wyszeptał jezuita porażony wysokością kwoty.

– Czy jest ojciec szlachcicem?

– Och, tak!

– Zatem to słowo mi wystarczy... bo... księdzu bym nie dowierzał...

Jezuita zaczerwienił się, ale przełknął tę obelgę i siląc się na spokój, zapytał:

– A jeśli pański podopieczny ów posag, bo jakże to inaczej określić, roztrwoni?

– Już to wasza rzecz, ojcze, by go tak wychować, iżby nie roztrwonił.

Hrabia powstał. Jezuita również.

– Tymczasem się pożegnam, a chłopca przyprowadzę tutaj jutrzejszego ranka.

– Jak pan hrabia sobie życzy – rektor uprzejmie skłonił głowę, po czym podprowadził gościa kudrzwiom.

Znalazłszy się na korytarzu, Bellamarre podziękował:

– Dalej już sam trafię.

I ruszył długim korytarzem ciągnącym się przez całą długość budynku w stronę frontowego wyjścia. Echo jego kroków odbijało się od ścian i sklepienia. Na koniec zaskrzypiały, a potem z łoskotem zamknęły się drzwi wiodące na podwórzec szkoły...

Niebo mroczniało. Nadciągał majowy zmierzch1704 roku... Gdzieś od zachodu, z oddali, zza płomieniejącego jeszcze resztkami zórz horyzontu dało się słyszeć pomruk nadciągającej burzy...

Hrabia i król

Hrabia Bellamarre spokojnym krokiem minąwszy okazały gotycki gmach świątyni Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, na którego to przykościelnym cmentarzu przed paru dniami uczestniczył w pogrzebie, schodził dość ostrym stokiem wzniesienia, którym zbiegała droga, wyboista i dziurawa, która kiedyś, zanim Szwedzi złupili i ukradli, co się da, a zniszczyli, czego się ukraść nie dało, była pięknie brukowana polnym szpatem.

Doszedłszy do podnóża Zamku Królewskiego, ruszył tym razem pod górę, a znalazłszy się u wejścia na dziedziniec, wpierw opowiedziawszy się saskim strażom, podążył ku drzwiom wchodowym resztek tej niegdyś imponującej i wspaniałej siedziby polskich monarchów. Teraz zaś, po wysadzeniu dwóch trzecich głównego budynku i całej reszty zabudowań grodowych przez wspomnianych już Szwedów, a dziś ledwo posklejanej – jak najszybciej i zapewne jaknajtaniej się dało przez Jana III Sobieskiego ongi koalicjonisty tych barbarzyńców36, zerkał na pokrzywę i łopuch wyzierające tu i ówdzie spomiędzy niesprzątniętych wciąż resztek rozwalin zalegających rozległypodworzec.Znakomita siedziba królów już nie budziła ni podziwu, ni respektu, bo wyglądała niczym wielgachna stodoła z dwóch stron podparta starymi basztami, których podmuch eksplozji, gdy okupant wysadzał prochy w lochach, nieomal cudem nie naruszył i nadal stały krzepkie, chociaż jakby zawieszone były na lessowym osuwisku zbocza ostro spadającego ku fosie.

„A przed wiekami mógł ten zamek iść w zawody z Wawelem... Ba! A może i z Luwrem nawet?...” – taka myśl przemknęła przez głowę hrabiego „cóż...pantarhei – wszystko płynie, jak rzekł niegdyś stary Heraklit...” I przyszła mu jeszcze do głowy druga myśl, że ów królewski Sandomierz, to taka Rzeczpospolita w granuli37, i gdy chcesz siędowiedzieć, w jakiej kraj jest kondycji, to starczy, że zawitasz do Sandomierza i bacznie rozejrzysz się wokół... Taka zbieżność losów, dziejów. Podobieństwo niebywałe.Niewytłumaczalna wspólność cech? Paralelizm niezwykły? A może... może... przypadek?Nie, nie! Nic nie jest dziełem przypadku, bo wszystko zaplanowano.

* * *

August II zwany Mocnym wieczór 18 maja roku Pańskiego1704 spędzał tak, jak lubił najbardziej, to znaczy na pijaństwie, tyle że tym razem nie w towarzystwie licznych dami panów saskich i polskich, lecz samotnie. Kołatało mu w głowie, że dwa lata temu, w 1702, jego pobyt w Krakowie, skąd rozsyłał uniwersały po województwach, zwołując pospolite ruszenie na dzień 19 lipca pod Korczyn w Sandomierskiem,nie przyniósł mu niczego dobrego, a zakończył się sromotną klęską pod Kliszowem38... chociaż był nieomalpewny wygranej, rozpędzenia przeciwników i wreszcie świętego spokoju... a potem,po tej przegranej bitwie, gdy 16 sierpnia stanął w Sandomierzu, gdzie zamiarował urządzić swój sztab, a dokąd jęło też ściągać w sukurs monarsze pospolite ruszenie z województw – sandomierskiego, krakowskiego, lubelskiego, wołyńskiego i jakieś oddziały z północy kraju, znów nadzieja zaświtała wjego sercu. Ech, Sandomierz...może jednak przyniesie mu on szczęście? A jak nie?...

Król zaklął szpetnie, a że był Niemcem, to zaklął po niemiecku, jakoś tak idiotycznie, zum Donnerwetter noch einmal, co przełożone na ludzki język znaczy coś jakbydo stu piorunów, czy podobnie, bo niemieckie przekleństwa nie mają tej naszej, słowiańskiej bluźnierczej soczystości. Durne są i płaskie tak samo, jak niemieckie poczucie humoru i mdłe niczym niemiecka kuchnia.

August tym razem mógł być usprawiedliwiony z pijaństwa, bo nie był ani trochę pewny, co też mu najbliższa przyszłość przyniesie, a będąc nietrzeźwym, przynajmniej nie trapił się tym zbytnio. Formalnie, bo konfederaci warszawscy w styczniu ogłosili jego detronizację, a stał za nimi ksiądz prymas, nie był już przecie królem, choć wciąż się nim czuł i wciąż choćby za najwyższą cenę pożądał odzyskania tronu i władzy... i ani mu w głowie było ni uznać ową detronizację, ni z własnej woli abdykować! Ale... ale... jak znów wypłynąć z odmętów?...

Skinął na lokaja, a ten napełnił wielki rżnięty kryształowy kielich najzwyklejszą gorzałką, siwuchą-czyściochąnader podłej jakości, palącą w gardło i cuchnącą,bynajmniej nie starką, bo tego wieczora król postanowił się umartwiać. A w inny sposób najwyraźniej nie umiał.

Monarcha opróżnił go duszkiem i zakąsił tłustym wędzonym węgorzem na zimno, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie.

– Pamiętasz Helmut