Surrealistka - Michaela Carter - ebook + książka

Surrealistka ebook

Carter Michaela

4,6

Opis

Wielka miłość i burzliwe losy dwojga niezwykłych artystów.

Oparta na prawdziwych wydarzeniach, bujna, przesycona poetycką magią opowieść o miłości, sztuce i przeznaczeniu, która przywraca należne miejsce Leonorze Carrington – jednej z czołowych postaci sztuki XX wieku.

Londyn 1937. Dwudziestoletnia Leonora, początkująca malarka, wdaje się w burzliwy romans z Maksem Ernstem, żonatym dojrzałym artystą. Wyzwala się spod wpływu rodziny i wyjeżdża za nim do Paryża, gdzie wpada w wir ekscytującego świata wizjonerów surrealizmu – Mana Raya, Bretona, Picassa i Dalego. Zainspirowana ich poczuciem wolności Leonora eksperymentuje ze swoimi pracami, kształtując własną tożsamość artystyczną i zdobywając uznanie. Tymczasem na Europę pada cień wojny, a nagłówki gazet zaczynają piętnować Ernsta i jego otoczenie jako „degeneratów”. Zmuszeni do ucieczki z Francji Leonora i Max zostają rozdzieleni. Dla Carrington będzie to początek wyjątkowej podróży, która uczyni ją jedną z najbardziej wpływowych kobiet naszych czasów.

Surrealistka, wyjątkowo starannie przygotowana historyczna powieść o miłości – i rozstaniu – surrealistów Leonory Carrington i Maksa Ernsta u zarania II wojny światowej, jest wielce oryginalna i wciągająca. [...] historia tak poetycko i porywająco opowiedziana [...] pochłonęła mnie bez reszty”. – Cynthia Swanson, autorka bestsellerów „New York Timesa”: Wyśnione życie i Szklany las.

Doskonała nowa powieść Michaeli Carter to fikcyjny portret seksualnego i artystycznego dojrzewania Wielkiej Kobiety. Fascynująca Surrealistka jest wyrazista, pieczołowicie przygotowana i urzekająco piękna. – Kate Christensen, autorka The Great Man i The Last Cruise, laureatka nagrody literackiej PEN/Faulkner.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 485

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
4
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Loplop przed­sta­wia Oblu­bie­nicę Wia­tru…

Na progu impo­nu­ją­cej wiel­ko­ści domu, jedy­nego domu w mie­ście zbu­do­wa­nym z pio­ru­no­wych kamieni, mocno obej­mują się dwa sło­wiki. Mil­cze­nie słońca góruje nad ich igrasz­kami. Słońce zdej­muje swą czarną spód­nicę i biały gor­set. I znika. Noc zapada za jed­nym pocią­gnię­ciem, z łosko­tem.

Max Ernst, przed­mowa do The House of Fear Leonory Car­ring­ton

Dziew­czyna, która przy­jęła postać konia, była nie­ru­choma, lecz jej chrapy drżały.

Leonora Car­ring­ton, The Oval Lady

Co zaś się tyczy tych zde­ge­ne­ro­wa­nych arty­stów, zabra­niam im narzu­cać swe „doświad­cze­nia” ludowi. Jeżeli fak­tycz­nie widzą pola na nie­bie­sko, są nie­po­czy­talni i winni zna­leźć się w zakła­dzie dla obłą­ka­nych; jeśli jedy­nie udają, że widzą je nie­bie­skie, są prze­stęp­cami i powinni zna­leźć się w wię­zie­niu. Oczysz­czę z nich naród.

Adolf Hitler, wystą­pie­nie w Domu Sztuki Nie­miec­kiej w Mona­chium, 1937

Wszyst­kie dzieci mają swoje inne światy, różne od naszego – to zna­czy różne od owego „praw­dzi­wego” świata, na jaki zgod­nym chó­rem zde­cy­do­wali się doro­śli, lecz nie tak znowu odmienne od innego, praw­dziw­szego świata, tego, który może się ujaw­nić jedy­nie, kiedy jest się naprawdę samemu, kiedy poczę­stuje się śmierć fili­żanką her­baty, usią­dzie się i poga­wę­dzi, a wszyst­kie koty, jakie się kie­dy­kol­wiek kochało, wiją się pomię­dzy nogami, ocie­rają się o kolana i liżą koniuszki pal­ców stóp, kiedy klacz, którą się uwiel­biało w dzie­ciń­stwie, unosi czło­wieka na grzbie­cie przez łąkę roz­cią­ga­jącą się aż po hory­zont.

To jed­nak dzieje się póź­niej, kiedy świat dziecka staje się świa­tem arty­sty, a choć oba są do sie­bie podobne, odróż­nia je istotna rzecz: arty­sta jest świa­dom nie­bez­pie­czeństw takiego świata, lecz mimo wszystko weń wkra­cza, dziecko zaś, bez­tro­sko nieświa­dome, wie jedy­nie, że doro­śli są nudni, ślepi na tajem­nicę i magię; a ponie­waż ona ni­gdy nie chce stać się doro­sła, posta­na­wia – tam i wtedy, w klasz­to­rze pw. Grobu Pań­skiego – zamiast tego zostać artystką.

Sie­dzi w kla­sie, w ławce w tyl­nym rzę­dzie i mocą swego umy­słu pró­buje przy­spie­szyć wska­zówki zegara. Sio­stra uczy rachun­ków. Dwa plus jeden plus jeden. Dziew­czynka już to wszystko wie. Opiera czoło na dłoni i pozwala ciem­nym wło­som opaść.

Kur­tyna.

Jej biurko to jedna wielka tajem­nica.

Na papie­rze, na któ­rym powinny zna­leźć się cyfry, pisze list. Droga Nia­niu, pisze, ale w taki spo­sób: uinaiN agorD. (Od tyłu. Pismo lustrzane).

Sio­stra Anne chwyta kartkę. „Mała wiedźma”, mru­czy pod nosem. Ude­rza ją linijką po ręce i zamyka w pokoju.

Dziew­czynka ni­gdy wcze­śniej nie była zamknięta w pokoju i czuje się jak księż­niczka w bajce – Rosz­punka albo Kop­ciu­szek – spo­twa­rzona i ważna, lecz wie, że naprawdę jest wiedźmą, tak jak mówiła zakon­nica. Myśl ta brzę­czy w jej wnę­trzu. Chrząszcz z twar­dymi, czar­nymi skrzy­dłami, śmiga w noc. Lecz dziew­czynka sie­dzi w smu­dze sło­necz­nego świa­tła. Z ołów­kiem w ręku wpa­truje się w papier, w zda­nie na górze strony, które sio­stra Anne przy­ka­zała jej prze­pi­sać pięć­dzie­siąt razy.

Nie będę pisała wspak.

Ale dla­czego mia­łaby napi­sać coś, czego nie ma zamiaru zro­bić? Dla­czego mia­łaby kła­mać?

W kącie jej pokoju stoi lustro, a ona przy­po­mina sobie, jak Nia­nia uczyła ją tajem­nego pisma, jak przy­sta­wiała swe pierw­sze próby pisa­nia wspak do lustra w dzie­cin­nym pokoju, jakie to było uczu­cie ujrzeć to pismo zapi­sane w przód. Dreszcz, jakby ujrzała węża, i gęsia skórka na rękach. I myśl: a gdyby lustro było tak naprawdę drzwiami, tak jak dla Ali­cji? Gdyby w ten spo­sób mogła dostać się do domu? Jeśli napi­sze Niani kolejny list wspak i będzie trzy­mać go do lustra, być może pokaże się on zapi­sany wprzód w lustrze w dzie­cin­nym pokoju, i może gdyby go trzy­mała, sama rów­nież by się tam zna­la­zła. Być może byłaby odwró­cona albo wywró­cona na lewą stronę czy coś, ale byłaby w domu.

Bie­rze ołó­wek w lewą rękę i zaczyna. Litery, odwró­cone, wyglą­dają jak szyfr. Posta­na­wia popro­sić Nia­nię, żeby przy­je­chała i ją ode­brała, na wypa­dek gdyby lustro nie zadzia­łało. Pod­pi­suje list rysun­kiem swego konia. Nia­nia zro­zu­mie.

Ostroż­nie pod­cho­dzi do lustra. Nie za bli­sko, już czuje jego przy­cią­ga­nie, a chce, żeby zabrało ją we wła­ściwe miej­sce. Pod­nosi list. To, co napi­sała wspak, brzmi nastę­pu­jąco:

Droga Nia­niu,

Dziew­czynki są wredne. Sio­stry zbiły mnie po rękach, aż mi z kostek pole­ciała krew. Zamknęły mnie w pokoju. Jeśli nie przy­je­dziesz, żeby mnie zabrać jutro rano, jestem pewna, że już mnie nie będzie. Śni mi się, że kąsa mnie pająk, a myszy i zakon­nice mnie zja­dają.

Zauważa, że wspak jej pod­pis w postaci konia wygląda ina­czej, jakby klacz pró­bo­wała zrzu­cić jeźdźca, a nie odwra­cała się, żeby się poże­gnać, kiedy kątem oka spo­strzega, jak coś bie­gnie za jej ple­cami przez pokój. Coś drob­nego i bia­łego. Serce i łysa głowa czło­wieczka pro­mie­nieją.

Poznaje go ze swo­jego dzie­cin­nego pokoju. To jeden z sidhe, baśnio­wych stwo­rzeń, które miesz­kają pod zie­mią. Wycho­dzą, żeby odwie­dzić nie­któ­rych ludzi, Nia­nia powie­działa jej dawno temu. Tych, któ­rzy mają otwarte oczy. Dziew­czynka przy­gląda się, jak ludzik znika w ścia­nie. Kiedy na powrót spo­gląda w lustro, jej wła­sne ciało jest prze­zro­czy­ste.

A potem list unosi się w powie­trzu.

Znik­nęła.

W tym cza­sie (ponie­waż wszy­stek czas jest jed­nym cza­sem), przed pierw­szą wielką wojną i ostat­nią, pewien chło­piec miesz­kał w domu tak bli­sko lasu, że kiedy leżał w łóżku, sły­szał przed zaśnię­ciem, jak drzewa mru­czą do wia­tru; za dnia cza­sami wycho­dził z domu w cień drzew, żeby zaba­wić się w cho­wa­nego z wie­wiór­kami, a ptaki nawo­ły­wały się wza­jem­nie z czub­ków drzew i wie­dział, że ich śpiewy zna­czą „dzień dobry” i „kocham cię”, i „tak”.

Pew­nej jesien­nej środy mama umyła go w kuchen­nym zle­wie i chciała umyć mu włosy, jak to zawsze robiła we środy, lecz kiedy schy­liła się po mydło, wyśli­zgnął się jej z rąk, cały mokry wybiegł z domu, pognał do lasu i zagrze­bał się w liściach. I cho­ciaż sły­szał, jak go woła, nie odpo­wie­dział. Wysłała trzech jego braci i trzy sio­stry na poszu­ki­wa­nia, ale nie przy­szło im do głowy, żeby szu­kać pod liśćmi, i kiedy nade­szła pora obiadu, wró­cili do domu, bo poczuli zapach pie­czo­nego kur­czaka, a byli głodni.

Chło­piec strzą­snął z sie­bie liście i ruszył ścieżką, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie widział, bo nie zapusz­czał się w las tak głę­boko. Nie dostrzegł już swego domu; ze wszyst­kich stron ota­czały go jedy­nie drzewa. Ścieżkę miękko wyście­łał brą­zowo-poma­rań­czowo-żółty dywan zdep­ta­nych liści wijący się pośród pni gigan­tów, któ­rzy chro­nili i jego, i ptaki woła­jące doń z góry: „dokąd, dokąd?”.

– Nie wiem – odpo­wie­dział. – Idę tą ścieżką, bo oddala mnie od domu, a tam wciąż sły­szę, co mam robić, że mam sie­dzieć cicho i słu­chać, że muszę myć głowę, bo to środa.

Zasta­na­wiał się, jak to jest być pta­kiem, być wol­nym, lecz kiedy je zapy­tał, odpo­wie­działy jedy­nie „tak, tak”. Kiedy tak sobie szedł, wyobra­ził sobie, że ręce zmie­niają mu się w skrzy­dła, wyobra­ził sobie wiatr pod gęstymi pió­rami, wyobra­ził sobie, że jego stopy odry­wają się od ziemi. Wspiął się na sam czu­bek dużego głazu i sta­nął na jego kra­wę­dzi. Zamknął oczy, roz­po­starł ramiona, a kiedy nie czuł już stóp i był pewien, że ode­rwały się od skały, otwo­rzył oczy.

Przed nim zebrali się ludzie. Jakiś męż­czy­zna trzy­mał w ręku krzyż wiel­ko­ści chłopca. Klę­czeli przed nim, dło­nie mieli zło­żone razem, dziw­nie szep­tali.

– To on? Czy to moż­liwe?

– Tak – rze­kła jedna z kobiet. – Dzie­ciątko Jezus! – I wspięła się do miej­sca, gdzie stał, znio­sła go na dół i owi­nęła białą chu­stą.

Ludzie podą­żyli ścieżką do mia­sta, a opa­tu­lony blon­d­włosy, błę­kit­no­oki chło­piec był Dzie­ciąt­kiem Jezus nie­sio­nym przez dwóch męż­czyzn w dłu­gich bia­łych sza­tach. Chło­piec śmiał się z ich omyłki, ale podo­bało mu się to wynie­sie­nie, pozo­sta­wał więc nie­ru­chomy, kiedy miesz­kańcy mia­sta przy­pa­try­wali mu się i wska­zy­wali go pal­cami. Stale oto­czony braćmi i sio­strami ni­gdy nie był wyjąt­kowy, ni­gdy nie odróż­niał się od reszty; teraz, kiedy uno­sił rękę, bło­go­sła­wiąc ludziom sto­ją­cym u jego stóp, wie­dział, że już ni­gdy nie będzie jed­nym z wielu, a gdyby tak miało się stać, będzie to tylko uda­wane.

Lecz gdy dotarli do kościoła i męż­czyźni posta­wili go na ziemi, prze­kradł się, kiedy nikt nie patrzył, i uciekł. Jezus został przy­bity do krzyża i choć faj­nie było odbie­rać wyrazy czci, nie chciał jesz­cze umie­rać. W mia­steczku poli­cjant zgar­nął go na swego konia i zabrał do domu, do matki o czer­wo­nych, mokrych oczach i policz­kach, do ojca o twa­rzy ścią­gnię­tej i suro­wej.

Kiedy ojciec pod­niósł rękę, by go ude­rzyć, uka­rać go za ucieczkę, chło­piec zakrzyk­nął: „Ależ ja jestem Dzie­ciąt­kiem Jezus!”. I zamiast go zbić, jak zamie­rzał, ojciec usa­dził go na drew­nia­nym krze­śle, tak wiel­kim, że jawiło się chłopcu jak tron, wło­żył mu do ręki krzyż i nama­lo­wał go jako Dzie­ciątko Jezus. Kiedy ojciec pra­co­wał, prze­no­sząc wzrok to z syna na płótno, to odwrot­nie, chło­piec miał poczu­cie, że ojciec zauważa go po raz pierw­szy, i wie­dział, że ten rodzaj spoj­rze­nia ozna­cza „dzień dobry” i „kocham cię”, i „tak”.

DWOJE DZIECI NAPA­STO­WA­NYCH PRZEZ SŁO­WIKA

Czer­wiec 1937, Lon­dyn

To pierw­sze przy­ję­cie Leonory w doro­słym życiu, a obie z Ursulą były jego gospo­dy­niami. Ogród nale­żał do Ursuli, ale kola­cja była jej pomy­słem: przy­ję­cie w ogro­dzie oświe­tlo­nym świa­tłem księ­życa w pełni, z bia­łymi potra­wami i bia­łymi stro­jami, ponie­waż tego wyma­gała księ­ży­cowa poświata, ponie­waż Max Ernst skła­dał wła­śnie wizytę w Lon­dy­nie, a ona miała się z nim spo­tkać.

Cały dzień pie­kły kru­che cia­steczka, obie­rały rzod­kiewki i kro­iły je w pla­sterki oraz goto­wały rzepę i ziem­niaki, a ona zasta­na­wiała się, jaki on będzie. Poprzed­niego lata widziała jego prace na Mię­dzy­na­ro­do­wej Wysta­wie Sur­re­ali­stów w Lon­dy­nie. Obok roz­człon­ko­wa­nej, natu­ral­nej wiel­ko­ści lalki autor­stwa Hansa Bel­l­mera, na któ­rej widok robiło jej się nie­do­brze, Max wysta­wiał asam­blaż: odlaną z gipsu dziew­częcą głowę zamo­co­waną na sznu­rze jak jojo. Dla niej miało to sens. W górę i w dół, nic ponadto, to ona była tą zabawką, którą mani­pu­lo­wał ten, kto trzyma w ręku sznur, kto trzyma pie­nią­dze i wła­dzę, którą mani­pu­lo­wał jej ojciec. Stała przed tą pracą i cała się trzę­sła. Lepiej ode­tnij ten sznur, pomy­ślała. Ale to jego obraz Dwoje dzieci napa­sto­wa­nych przez sło­wika ją pochło­nął i nie chciał puścić. Przed­sta­wiał kul­mi­na­cyjny punkt pew­nej dziw­nej histo­rii, nie­przy­tomną dziew­czynę na szma­rag­do­wym traw­niku i kolejną, z nożem w ręku, a groźny sło­wik był tuż poza jej zasię­giem. Naj­bar­dziej ude­rza­ją­cym ele­men­tem była rama, któ­rej miała nie­prze­partą potrzebę dotknąć. Wycią­gnęła rękę i wyczuła pod pal­cami gałkę, którą tam zamo­co­wał, by zmie­niała ramę w drzwi. Obraz przed­sta­wiał rów­nież męż­czy­znę, który bie­gnie po dachu i wyciąga rękę ku tej samej gałce na ramie – jakby mógł otwo­rzyć drzwi i zejść z obrazu. Męż­czy­zna trzy­mał na rękach dziew­czynkę. Może uda mu się ją oca­lić, pomy­ślała i poczuła, że skóra pali ją od wewnątrz.

Ale jaki ten czło­wiek będzie sam w sobie, zasta­na­wiała się ran­kiem, kiedy dodała zbyt wiele cukru do cytry­no­wego sor­betu. Ursula wyci­snęła do środka sok z jesz­cze jed­nej cytryny.

– Ma żonę.

– Wiem.

– Oczy­wi­ście bie­rze sobie kochanki. – Zessała sok z palca. – Jak wszy­scy sur­re­ali­ści. Ale nie chcesz chyba zostać jedy­nie jego kochanką, co?

– Chcę się z nim spo­tkać. A potem zoba­czę, czego chcę.

Kiedy Erno ich sobie przed­sta­wił, Max rzekł, że jest ocza­ro­wany, po fran­cu­sku rzecz jasna. Pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie fran­cu­ski, któ­rego wiele lat temu nauczył ją pre­cep­tor, poczuła, że się czer­wieni, kiedy powie­działa mu, jak miło jej go poznać.

– Vous – odpo­wie­działa. Ofi­cjal­nie, uprzej­mie.

– Jest świetną artystką! – wtrą­ciła Ursula, która cho­dziła z nią do szkoły pla­stycz­nej.

Uśmiech­nął się.

– Bien sur – odparł. Oczy­wi­ście.

A ona, jak idiotka, zaczer­wie­niła się jesz­cze bar­dziej.

Teraz, przy­glą­da­jąc mu się przez kuchenne okno, chwy­ciła się blatu, jakby po to, żeby trzy­mać się pro­sto. Sie­dział na patio z innymi sur­re­ali­stami, roz­ga­dany, a jego ręce były jed­no­cze­śnie wszę­dzie. Śmiał się, z kąci­ków jego oczu try­skały pro­mie­nie, a jego białe włosy, gdy głowę odrzu­cił do tyłu, były roz­wiane i roz­świe­tlone.

Nie wie­dział, że jest tutaj z jej powodu, i ten sekret doda­wał jej odwagi. Rów­nie dobrze mogło to być dzie­łem przy­padku. Ursula jest żoną Erna, archi­tekta; tak się składa, że jest on przy­ja­cie­lem kura­tora Rolanda Pen­rose’a, u któ­rego zatrzy­mał się Max. Zapro­sze­nie go na przy­ję­cie było czymś zgoła natu­ral­nym, dla­czego więc kręci jej się w gło­wie?

Posta­no­wiła, że będzie go igno­ro­wać – niech to on zwróci na nią uwagę – kiedy coś ude­rzyło w okno. Wybie­gła na zewnątrz. Ptak, rudzik, leżał na boku i miał zamknięte oczy.

– Wezmę szu­felkę – powie­działa Ursula.

Leonora jed­nak zagar­nęła ptaka ręką. Wszy­scy zamil­kli. Nagle Max zna­lazł się tuż obok niej. Wycią­gnął rękę i pogła­dził skrzy­dełko, a ona wstrzy­mała oddech.

– Dla­czego lecia­łeś o zmierz­chu? To do cie­bie nie­po­dobne – rze­kła do rudzika, gła­dząc poma­rań­czowe pióra na jego piersi, bar­dziej mięk­kie, niż sobie wyobra­żała, i cie­płe.

– Nie powinno się doty­kać mar­twych pta­ków. – Ursula trzy­mała w rękach szczotkę i szu­felkę.

– Nie jest mar­twy – odparła, ponie­waż poczuła od niego impuls ener­gii. Rudzik otwo­rzył oczy, czarne i lśniące. Poło­żyła go w gazo­nie z jaśmi­nami i wszy­scy ujrzeli, jak roz­po­starł skrzy­dła i poszy­bo­wał do nie­wiel­kiego parczku poni­żej.

Poszła za Ursulą do środka.

– Umy­jesz ręce? – spy­tała gospo­dyni.

– Tak, mamo. Mydłem! – Roze­śmiała się do Ursuli, która krą­żyła wkoło i przy­glą­dała się, by mieć pew­ność, iż naprawdę to zrobi.

Wynio­sły wazy na patio, na stół, któ­rego nakry­cie z bia­łego lnu błysz­czało o zmroku i zda­wało się lewi­to­wać. Wszy­scy usie­dli wokół niego, paląc papie­rosy. Ursula posta­wiła na stole misę deli­kat­nych bia­łych warzyw i zachi­cho­tała. Leonora miała na sobie męską, zapi­naną na guziki koszulę wsu­niętą w spodnie i naj­wy­god­niej­szą parę moka­sy­nów. Też czuła się nie­fra­so­bli­wie, ale powstrzy­mała się od śmie­chu. Stłu­miła bez­tro­skę i zni­żyła głos.

– Mam nadzieję, że wszy­scy lubi­cie hali­buta.

Posta­wiła rybę przed Lee Mil­ler, która rów­nież nie chi­cho­tała, nie w towa­rzy­stwie tych męż­czyzn. Let­nia sukienka opi­nała jej małe piersi i bio­dra, jakby zstą­piła ze stron „Vogue’a”, dla któ­rego czę­sto pozo­wała. Była opa­no­wana i efek­towna; upiła łyk brą­zo­wego drinka. Lód grze­cho­tał jej w szklance, a kiedy Ursula zabrała ją do kuchni po dolewkę, Lee wycią­gnęła się w fotelu, wydmu­chu­jąc dym w kie­runku gasną­cego nieba.

Ursula opo­wie­działa jej o Lee, która – jak stwier­dziła – jest posia­daczką naj­słyn­niej­szych piersi w całym Paryżu. Znana jako muza Mana Raya, przy­je­chała ze Sta­nów do Paryża, by się od niego uczyć. Czuła się rów­nie dobrze tak przed, jak i za apa­ra­tem, a i nie stro­niła od ciemni, tak że po jakimś cza­sie nikt nie mógł roz­róż­nić ich foto­gra­fii. A potem zła­mała mu serce, wyje­chała do Nowego Jorku i tam zało­żyła wła­sne stu­dio por­tre­towe. Jed­nak po kilku latach znu­dzona metro­po­lią prze­nio­sła się do Egiptu, gdzie poślu­biła boga­tego męż­czy­znę, któ­rego obrączka wciąż lśniła na jej palcu, mimo że sie­działa tak bli­sko Rolanda, iż doty­kali się ramio­nami. Jakże pewna sie­bie się wyda­wała, jaka wolna, jak bar­dzo nie­za­leżna. Ni­gdy wcze­śniej Leonora nie spo­tkała takiej kobiety i nie mogła powstrzy­mać się od cią­głego zer­ka­nia w jej stronę. Kiedy Lee odwza­jem­niła spoj­rze­nie swymi opa­no­wa­nymi bla­dymi oczami, wytrzy­mała jej wzrok, żeby zoba­czyć, co się sta­nie.

Lee zachi­cho­tała. Poca­ło­wała Rolanda wil­got­nymi war­gami, a potem całymi ustami.

Sie­dzący naprze­ciwko Lee Max pił piwo. Czuła na sobie jego wzrok, ale nawet nań nie spoj­rzała. Zacho­wy­wała się powścią­gli­wie, obo­jęt­nie, aż nadej­dzie wła­ściwa chwila.

– Zechce pani spo­cząć, panno Car­ring­ton? – powie­dział, pod­su­wa­jąc krze­sło obok sie­bie.

Posłała mu uśmiech i usia­dła. Przy­pa­try­wała się ustom Lee, kiedy modelka wgry­zała się w rzod­kiewkę: wąskie, ele­ganc­kie, jak i cała reszta. Man Ray dobrze je oddał. Jego obraz na wysta­wie też widziała. Usta Lee, wiel­kie, płyną po błę­kit­nym, nakra­pia­nym chmu­rami nie­bie.

– Po tym, jak go rzu­ciła, przez więk­szą część roku wła­śnie to malo­wał – powie­działa jej Ursula tego ranka.

Jakież to musi być wspa­niałe uczu­cie, pomy­ślała, być tak kochaną.

Stół się zatrząsł, a ona pod­sko­czyła. Mąż Ursuli, Erno, ude­rzał w niego pię­ścią jak mło­tem, tak jak robił to ojciec Leonory. Sku­liła się, jakby ją na czymś przy­ła­pano, ale zaraz usia­dła wypro­sto­wana – nie była już dziec­kiem. Mówił z emfazą i sil­nym węgier­skim akcen­tem.

– Wszystko prze­ma­wia za tym, by mu sta­wić opór, by go teraz powstrzy­mać, przy­ja­cielu. Zro­zum, on się nie cof­nie.

Mówił do Rolanda, lecz to Lee wska­zała nań, a jej ręce były duże, silne i sprawne.

– A jeśli wywoła wojnę, to w efek­cie powsta­nie parę fan­ta­stycz­nych foto­gra­fii, nie? Dym two­rzy nie­zwy­kły nastrój.

Erno zmru­żył oczy i cmok­nął suchymi ustami, a Roland ujął jej policzki w dło­nie i poca­ło­wał.

– Na Boga, pierw­sza foto­grafka wojenna!

– Dość o woj­nie – rzu­cił Max. – Mamy otóż lato i to każ­demu powinno wystar­czyć.

– Hej, Loplop! – Roland uniósł kie­li­szek.

Loplop, Ptak Prze­ło­żony. Już na wysta­wie zwró­ciła uwagę na to prze­zwi­sko. Co za oso­bliwe imię dla ptaka.

Ursula posta­wiła na stole tale­rze z czer­wo­nej por­ce­lany. Leono­rze podała butelkę piwa, a Lee wrę­czyła drinka.

– Wznie­siemy toast?

Się­ga­jąc po otwie­racz, Leonora pochy­liła się nad Mak­sem i poczuła na policzku jego oddech. Zaci­snęła rękę i pod­wa­żyła kap­sel. Piwo zaczęło się burzyć, Max więc wychy­lił się i zatkał szyjkę kciu­kiem.

Więc tak to się dzieje, pomy­ślała.

Jego oczy były lodem, zim­nym, jasnym poża­rem.

– Żeby się nie wylało na stół – powie­dział.

Piana buzo­wała w butelce. Roland i Lee byli tak z sobą ści­śnięci, że wyda­wali się jed­nym dwu­gło­wym cia­łem; Ursula się śmiała, a Erno, wciąż poczer­wie­niały na twa­rzy… reszta gości stała się tłem. Byli tylko oni. Ona miała dwa­dzie­ścia lat, Max – czter­dzie­ści sześć. Ona trzy­mała butelkę za denko, on – za szyjkę i wyglą­dało, jakby już się doga­dali.

– Jedze­nie sty­gnie – rze­kła Lee. – Jedzmy.

– Ale naj­pierw ten toast – przy­po­mniał Max.

Księ­życ zer­k­nął na rząd domów, na stół, jedze­nie, a wszy­scy ubrani na biało poja­śnieli razem z nim. Włosy Maksa się roz­świe­tliły, a jej oczy zaszły łzami. Coś w niej pękło, jakaś tama, choć ona – bez­owoc­nie pró­bu­jąc spoj­rzeć na niego choćby ze szczyptą obiek­ty­wi­zmu – trzy­mała się tej chwili, zanim jego kciuk zata­mo­wał piwo. Jego ogo­rzała twarz, krzep­kie ramiona i nogi, zmarszczki wybie­ga­jące z kąci­ków oczu, lśniące jak błę­kit moty­lich skrzy­deł. Za późno. Zagu­biła się w tym błę­ki­cie. I choć wyjął już kciuk z jej piwa, nie prze­sta­wał się w nią wpa­try­wać.

Czy to ona uwio­dła jego czy on ją? Nie była pewna. Wie­działa jedy­nie, że jej życie już ni­gdy nie będzie takie samo. Była zde­cy­do­wana zatrzy­mać na sobie to jego spoj­rze­nie.

– Za przy­szłość – powie­dział, trą­ca­jąc się z nią butel­kami.

– Za przy­szłość – przy­tak­nęli wszy­scy. Trą­cili się kie­lisz­kami, pili, nakła­dali jedze­nie na czer­wone tale­rze, które poły­ski­wały jak odwłoki żuków. Wię­cej jaśmi­no­wego kwie­cia otwo­rzyło się na noc, a zapach był tak inten­sywny, że ziem­niaki i rzepa, a nawet ryby sma­ko­wały jaśmi­nem.

Ale szyjka jej butelki była słona. Miała posmak kciuka Maksa.

Czer­wiec 1940, połu­dniowa Fran­cja

Pociąg szar­pie, a on się budzi.

Jak długo stali?

Wciąż jest noc, czarna, zimna i mokra. I jakimś cudem na­dal trwa jego zmiana. Bra­kuje miej­sca, by wszy­scy męż­czyźni mogli usiąść – nie mówiąc o tym, by mogli uło­żyć się do snu – zgo­dzili się więc na zmiany. Przez dwie godziny jedna połowa męż­czyzn w bydlę­cym wago­nie sie­dzi, a druga stoi, a potem nastę­puje zmiana. Stają, sia­dają i stają, aż minie noc. Oto i on, wciąż zaj­muje cenne miej­sce na pod­ło­dze i śni.

Śni! Nie jakiś kosz­mar, jak wszyst­kie sny, które nawie­dziły go od cza­sów Wiel­kiej Wojny, lecz sen taki, jakie mie­wał w dzie­ciń­stwie, taki z uno­sze­niem się w powie­trzu, lata­niem nad ciem­nymi lasami, taki z boha­terką i boha­te­rem, on trwa na­dal, łechce mu kark roz­pa­da­ją­cymi się pal­cami. Gdy­byż tak można go było pochwy­cić! Powró­cić!

Gdy cia­śniej owija się cien­kim, wil­got­nym płasz­czem, wstrząsa nim dreszcz. Kro­ple desz­czu spo­mię­dzy desek sufitu kapią mu na głowę. Sta­wia koł­nierz płasz­cza, chowa głowę i opie­ra­jąc dło­nie na policz­kach, a łok­cie na kola­nach, zamyka oczy. Czy jeśli jego życie jest kosz­ma­rem, może sobie śnić? Widocz­nie. I jeśli uda mu się cof­nąć do splą­ta­nej histo­rii, którą opo­wia­dała – jej głos cie­pły i nie­skoń­czony, jak jej włosy – być może wytrzyma bez wody, bez jedze­nia kolejną godzinę, a potem jesz­cze jedną.

Jest w tym pociągu od paru dni. Dwóch? Trzech?

Nie jest pewien. Jego umysł nie funk­cjo­nuje dobrze, ale nic nie działa dobrze.

We śnie jej głos go przy­zywa. Chce jej powie­dzieć, żeby została tam, gdzie jest – przyj­dzie do niej jakoś – lecz usta ma zbyt odrę­twiałe, by wypo­wia­dały słowa. Jego płuca to worki pełne mokrego pia­sku.

– Boże moich przod­ków, Boże moich przod­ków, Boże moich przod­ków – męski głos dobiega znad odle­głych pól do lasu, w któ­rym spa­ce­ruje, w któ­rym trzyma ją za rękę.

– Nie­chaj Bóg zamknie ci gębę, stary głup­cze – war­czy ktoś inny.

Jest już roz­bu­dzony i ta przy­tom­ność napawa go obrzy­dze­niem. Pierw­szą rze­czą, jaka go ude­rza, jest fetor. Wia­dro stoi gdzieś pośrodku stada męż­czyzn, a on jest przy­ci­śnięty do drew­nia­nej ściany wagonu, naj­da­lej od wia­dra, jak tylko może być, ale mimo to smród jest nie­zno­śny. Nie. Nie jest nie­zno­śny, mówi sobie i wci­ska nos głę­biej w płaszcz. Przy­naj­mniej nie jest jedną z tych nie­szczę­snych dusz cier­pią­cych na bie­gunkę, nie jest zmu­szony kur­czowo trzy­mać się meta­lo­wego wia­dra, by sobie ulżyć pośrodku tej lep­kiej gro­mady.

Męż­czy­zna za nim potrząsa go za ramię. Koniec laby. Jego kolej tro­chę postać. Pochyla się do przodu, balan­suje na pul­su­ją­cych sto­pach.

Stać w ciem­no­ści, kiedy czło­wiek jest na wpół śpiący, mokry i wyczer­pany, to istna tor­tura. Nie sądził, że życie może być jesz­cze gor­sze niż w Camp des Mil­les, gdzie spał na reszt­kach siana w piecu, w któ­rym nie­gdyś wypa­lano cegły, i budził się z gar­dłem zro­bio­nym z papieru, ustami spę­ka­nymi jak skórka chleba, bo cegły wysy­sały z jego ciała resztki wil­goci. Lecz moż­li­wość wycią­gnię­cia się na płask byłaby teraz takim luk­su­sem, że sama myśl o tym wydaje mu się nie­zno­śna.

Kiedy wresz­cie wsta­nie dzień, zrobi się jasno?

Kiwa się, wraz z innymi, w rytm stu­kotu kół.

– Co byś dał za coś cie­płego do picia? – To jego przy­ja­ciel Hans Bel­l­mer, arty­sta, który kiwa się obok niego. – Za kubek woło­wego bulionu?

Odka­słuje, by odna­leźć swój głos, chro­pawy szept.

– Jak możesz myśleć o jedze­niu?

– Nie o jedze­niu. O cie­ple, rosole, czymś tre­ści­wym.

W wil­got­nej ciem­no­ści słowa jego przy­ja­ciela brzmią peł­nią, nasy­ce­niem, jakby miały dość mocy, by go krze­pić. Mógłby być poetą.

– Kiedy będzie można otwo­rzyć te drzwi? Brak mi powie­trza! – ktoś krzy­czy.

– Dość! – odszcze­kuje jeden z algier­skich war­tow­ni­ków.

Za dnia war­tow­nicy nasta­wieni są dość przy­jaź­nie, ale nocą, jak cała reszta, robią się poiry­to­wani. Otwar­cie drzwi ozna­cza­łoby, że byliby widoczni. I gdyby mijali jakąś hitle­row­ską kolumnę zmo­to­ry­zo­waną nie zdo­ła­liby się ukryć.

– Ten pociąg – mam­ro­cze Hans – to pociąg widmo. A my jeste­śmy wid­mami w pociągu wid­mie.

Kiwa głową i czuje, że oczy na powrót mu się zamy­kają. Nie da się spać na sto­jąco. Ale pamięta sen. Czuje go wokół sie­bie. Las. I jak powie­działa, że go znaj­dzie. Tylko jak ona może go zna­leźć, skoro on sam nie wie, gdzie jest?

Kiedy pociąg ruszył z obozu, w Pro­wan­sji, sły­szeli, że hitle­rowcy idą od pół­nocy, a Włosi ze wschodu. Więc oni ruszyli na zachód… zda­wało się, że nikt nie wie dokąd. Nawet maszy­ni­sta twier­dził, że czeka na dal­sze roz­kazy. No tak, cała Fran­cja pogrą­żona była w cha­osie; każdy ucie­kał w stronę gra­nicy z Hisz­pa­nią. Powi­nien był zna­leźć jakiś spo­sób, żeby się wymknąć, kiedy łado­wali ich do pociągu. Powi­nien był uciec. Z Camp des Mil­les w Aix miałby bli­żej do Saint-Mar­tin d’Ardèche, do domu. Bli­żej do niej. Chyba że hitle­rowcy już tam dotarli, a w takim wypadku już by jej tam nie było. Co by z kolei zna­czyło, że w tej chwili ucieka. Może być wszę­dzie.

Przez bruzdę w desce spo­strzega nie­wy­raźne oznaki brza­sku. Powrót słońca po takiej nocy to coś pięk­nego, przepięk­nego. Cud.

– Czu­jesz? – mówi Hans. – Morze?

Mimo smrodu nie­mal je czuje. Wygląda przez szparę. Pola sta­no­wią roz­mytą plamę, ciem­no­żółtą, ciem­no­zie­loną.

Razem z desz­czem przez listwy dachu wpa­dają sła­biut­kie pro­mie­nie świa­tła. Przy­gląda się oświe­tlo­nym tu i ówdzie męż­czy­znom. Ubrani są w szare szmaty z ele­men­tami mun­du­rów od fran­cu­skich żoł­nie­rzy, zie­lone kape­lu­sze i płasz­cze, rze­czy, które kupili na czar­nym rynku z nadzieją, że pomogą im wto­pić się w oto­cze­nie, gdyby pró­bo­wali uciec. Ale jak mie­liby to zro­bić? Są wyko­na­nymi z popiołu i cieni, z kości i luź­nej skóry, poła­ma­nymi mario­net­kami ze splą­ta­nymi, bez­u­ży­tecz­nymi sznur­kami.

Fran­cuzi nazy­wali ich Boches. Niemcy. Nie ma zna­cze­nia, że ci Niemcy są poszu­ki­wani przez hitle­row­ców. Pisa­rze, arty­ści, Żydzi. Widma z pociągu widma były nie­gdyś ludźmi – ludźmi, któ­rzy ucie­kli z Nie­miec, kiedy hitle­rowcy doszli do wła­dzy, któ­rzy prze­kro­czyli gra­nicę, legal­nie bądź nie, do Fran­cji, do wol­no­ści. Oczy­wi­ście niektó­rzy, jak on sam, przy­byli na długo, zanim faszy­ści prze­jęli wła­dzę. Ale wojna ich wszyst­kich uczy­niła oby­wa­te­lami wro­giego pań­stwa. Byli wro­gami w kraju, który nie­gdyś ich przy­jął, w kraju, który poko­chali.

Kiedy wojna ustała, tak szybko jak się zaczęła, a oni – łatwy cel w pułapce Camp des Mil­les – cze­kali, aż ich przejmą Niemcy, komen­dant robił, co mógł, by ich wyeks­pe­dio­wać w jakieś bez­pieczne miej­sce. Wytrza­snął skądś ten pociąg i wysłał ich na zachód; teraz, pró­bu­jąc wyprze­dzić hitle­row­ców, dotarli nie­mal na wybrzeże.

– Otwo­rzyć drzwi – mówi widmo.

– Tak, otwo­rzyć drzwi – wtó­ruje mu inne.

War­tow­nik stęka i drzwi odsu­wają się na bok.

Prze­ci­ska się do przodu wagonu, siada obok przy­ja­ciela na ochron­nej barierce, nogi im zwi­sają. Odchyla głowę do tyłu i wysuwa zaschnięty język. Deszcz. Każda kro­pla to cud.

Mija ich inny długi skład wypeł­niony uchodź­cami. Ludzie sie­dzą na niskich stop­niach, leżą na dachach wago­nów, cały świat prze ku gra­nicy. Kiedy prze­cze­suje plamę twa­rzy w poszu­ki­wa­niu jej obli­cza, wydaje mu się, że widzi kobietę z dłu­gimi ciem­nymi wło­sami, a potem pociąg odjeż­dża, a on łapie się na tym, że się modli. Po raz pierw­szy od wielu lat modli się do Boga, w któ­rego nie wie­rzy, modli się, by jego dziew­czynka została w Saint-Mar­tin i cze­kała na niego.

Czuje ocean.

– Port w Bay­onne – mówi jego przy­ja­ciel, wska­zu­jąc jasny punkt w oddali.

Pociąg budzi się pełną nagłego oży­wie­nia lawiną pytań. Dotarli na wybrzeże, ale po co? Oto i ocean – teraz już go widać – i maszty stat­ków, które cze­kają, by ich zabrać, dokąd? Za morze? Do kolo­nii? Do budowy Linii Trans­sa­ha­ryj­skiej?

Pociąg zwal­nia. Jakiś młody czło­wiek prze­py­cha się do otwar­tych drzwi.

– Jeśli nie chce­cie być wysłani za gra­nicę, teraz macie oka­zję – rzuca i ska­cze, sfa­ty­go­wana walizka kozioł­kuje obok niego.

Pociąg zatrzy­muje się za sta­cją. Pasa­że­ro­wie wyska­kują z wagonu za potrzebą. Mło­dzi i sta­rzy opusz­czają spodnie i kucają na naj­bliż­szym skrawku błota. On roz­pina roz­po­rek przy niskim płotku i czeka. I czeka. W końcu powolny stru­mień w kolo­rze ochry dołą­cza do desz­czu.

Zapi­na­jąc spodnie, spo­gląda za płot. Scena jak czarno-szary lase­ru­nek, osad, który nagle rusza, zaczyna napie­rać, i przed oczami ma szosę, po któ­rej prze­le­wają się pojazdy wszel­kiego rodzaju, mon­stru­alna pro­ce­sja prąca ku hisz­pań­skiej gra­nicy. Każdy samo­chód ma na dachu przy­wią­zane co naj­mniej dwa mate­race… to dla ochrony przed nalo­tami, uświa­da­mia sobie i na nowo budzi się w nim prze­ra­że­nie; zasta­na­wia się, z jak daleka jadą. Aż z Paryża? Cią­gną ogromne cię­ża­rówki i wozy pełne ludzi z dobyt­kiem, wszyst­kim, co tylko zdo­łali zabrać. Krze­sło zro­bione przez dziadka. Lampa sprzed wieku. Skrzypce. Ludzie idą, pro­wa­dząc rowery, muły, konie. I każdy rwie do przodu, a powie­trze – cięż­kie jak mokry weł­niany koc – prze­siąk­nięte jest ich nadzieją.

Naczel­nik sta­cji bie­gnie ku nim, krzy­cząc i wyma­chu­jąc rękami.

– Wsia­daj­cie z powro­tem! Nad­cho­dzą! Niemcy będą tutaj za dwie godziny albo i szyb­ciej!

Męż­czyźni pod­cią­gają spodnie i bie­gną do pociągu. On też bie­gnie, w zwol­nio­nym tem­pie przez poru­sza­jący się w zwol­nio­nym tem­pie świat, w któ­rym wszy­scy bie­gną, ale nie dość szybko. Męż­czyźni upy­chają się w wago­nach. On siada na ochron­nej barierce; jego przy­ja­ciel obok. Jeśli Niemcy tu są, to są. Cho­wa­nie się w głębi pociągu nic nikomu nie da.

Komen­dant pod­cho­dzi; ocieka desz­czem, policzki ma czer­wone.

– Musimy wra­cać – powta­rza cią­gle, by wszy­scy z dwóch tysięcy męż­czyzn mogli go usły­szeć.

Lecz pociąg ani drgnie; wnet męż­czyźni gro­ma­dzą się na zewnątrz i prze­krzy­kują wza­jem­nie.

Fran­cuzi znowu zawie­dli.

Gra­nica Hisz­pa­nii już bli­sko. Może dołą­czyć do stru­mie­nia uchodź­ców? Czy może lepiej samemu?

Gra­nice Hisz­pa­nii są otwarte, ale potrzebne są prze­pustki. Tylko oby­wa­tele Fran­cji mogą je prze­kra­czać.

Dla Fran­cu­zów będziemy wyglą­dali na wro­gów.

– Idź­cie! – krzy­czy komen­dant. – Już nie jeste­ście więź­niami.

– Wolni? Jeste­śmy wolni! – dobywa się z męskich gar­deł.

– Nie macie życia mię­dzy hitle­row­cami a żan­dar­me­rią – mówi komen­dant. – Albo was zamkną, albo zastrzelą. Mamy szansę prze­rzu­cić was do regionu, który nie znaj­dzie się pod nie­miecką kon­trolą, kiedy zosta­nie pod­pi­sany rozejm.

Męż­czyźni chwy­tają swój doby­tek, obej­mują poże­gnal­nie przy­ja­ciół i ruszają w stronę zatło­czo­nej szosy. Inne pociągi – pełne żoł­nie­rzy i cywi­lów – ruszają ze sta­cji, ich na­dal stoi bez ruchu. Coraz wię­cej męż­czyzn odcho­dzi. Bez pie­nię­dzy czy papie­rów, bez wody, jedze­nia.

Hans Bel­l­mer kro­czy wzdłuż torów.

– Pociąg rzuca się w oczy. Hitle­rowcy usły­szą o nim. A we Fran­cji pan­de­mo­nium. Będzie łatwo znik­nąć.

– Zostań. Zgi­niesz tam – per­swa­duje mu, choć bez więk­szego prze­ko­na­nia.

Hans jest uparty i sprytny. Znaj­dzie spo­sób na prze­ży­cie.

Pociąg gwiż­dże z mocą i męż­czyźni wska­kują; popy­chają i wcią­gają do środka star­ców. Wagony szar­pią z powro­tem w kie­runku, z któ­rego wła­śnie przy­byli.

Czuje przy­gnę­bie­nie.

Hans Bel­l­mer stoi w bło­cie.

– Chodź ze mną – mówi.

Czuje wielką chęć, by uciec, prze­śli­zgnąć się razem z nim przez gra­nicę. Wspól­nie zna­leź­liby jakiś spo­sób. Nie. Kręci głową, że nie, bo nie ma wyboru. Musi się dostać do domu. Musi spró­bo­wać ją odna­leźć. Z wagonu patrzy, jak przy­ja­ciel robi się coraz mniej­szy, aż tor zakręca, a on znika.

Po połu­dniu i o zmierz­chu wciąż jadą pośród tej samej roz­my­tej plamy zie­leni. Pociąg zwal­nia. Widzi pasą­cego się na pagórku konia. Kiedy pociąg staje, koń unosi gniadą szyję i wydaje się, że na niego spo­gląda.

– Odcięte zasi­la­nie – wyja­śnia komen­dant, idąc wzdłuż pootwie­ra­nych wago­nów. Spo­cony, o cerze w kolo­rze cho­ro­bli­wej zie­leni, wygląda nie­mal tak źle jak oni sami. – Spal­cie papiery… wszystko, co świad­czy o waszej lojal­no­ści wobec Fran­cji.

Nie­wiel­kie ogni­sko wypeł­nia wagon dymem. Dorzuca do niego swoje papiery i patrzy, jak nazwi­sko Max Ernst skręca się, roz­bły­skuje pło­mie­niem i gaśnie. Patrzy, jak Max Ernst obraca się w popiół.

Czer­wiec 1937, Lon­dyn

Leonora otwo­rzyła drzwi w noc­nej koszuli i prze­cią­gnęła ręką po zmierz­wio­nych wło­sach. Był ranek po przy­ję­ciu; na progu jej miesz­ka­nia w sute­re­nie stał męż­czy­zna w czar­nym kape­lu­szu i nie­na­gan­nie wypra­so­wa­nym gar­ni­tu­rze. Skło­nił się lekko i wrę­czył jej nie­wielką kopertę. Pra­wie nie zmru­żyła oka, myśląc o Mak­sie; roze­rwała kopertę i bez zwłoki prze­czy­tała liścik, jakby mógł wypa­ro­wać jej z rąk.

Nie mia­ła­byś ochoty wybrać się ze mną na pik­nik do lasu? Jeśli zechcesz, przy­jadę po cie­bie o dru­giej po połu­dniu.

Ode­słała męż­czy­znę ze zło­żoną kartką, na któ­rej wid­niało, po pro­stu, Tak.

Była za dzie­sięć druga, a ona koniecz­nie chciała się czymś zająć. W ciem­nym miesz­ka­niu, w powie­trzu prze­siąk­nię­tym odo­rem nie­do­pał­ków i goto­wa­nych jajek, sie­działa pochy­lona nad kuchen­nym sto­łem i w świe­tle gołej żarówki pra­co­wała nad serią szki­ców: kobiety bez uśmie­chu, bez piersi, kobiety z krót­kimi wło­sami, w bere­tach na gło­wie i z papie­ro­sami mię­dzy war­gami. Całą wio­snę nad nimi pra­co­wała; nie w szkole pla­stycz­nej Ozen­fanta – tam ryso­wała jabłko za jabł­kiem, pró­bu­jąc oddać owoc jedną nie­ska­zi­telną linią – lecz tutaj, samo­dziel­nie. Roz­ło­żyła rysunki na stole i zmru­żyła oczy, jakby zatar­cie kon­tu­rów papieru mogło pozwo­lić jej spoj­rzeć na te kobiety jak na przy­ja­ciółki, jak na frag­ment więk­szego obrazu. Może jadły razem lunch, nie pla­nu­jąc, za kogo i kiedy wyjdą za mąż albo jaki wzór por­ce­lany wybiorą, ale raczej, co nama­lują, co sfo­to­gra­fują i jak ten świat dostrzeże w nich artystki, i kupi ich prace. Ich sztuka zawi­śnie w gale­riach, muze­ach. Nie były pewne, jak się tam dostaną, ale jak amen w pacie­rzu pewne było, że nie zaak­cep­tują takiego trybu życia, jakie wiodą ich matki.

Gdy się dobrze wsłu­chała, mogła usły­szeć ich roz­mowę.

– Błyszcz – stwier­dziła jedna z nich – ale pozo­stań tajem­ni­cza.

– Odwieś słu­chawkę z powro­tem na widełki – powie­działa inna. – Wsłu­chaj się w swoje serce, w swoją krew. – Kobieta paliła cyga­retkę, któ­rej żar zdu­siła na stole, pozo­sta­wia­jąc w drew­nie wypa­lone ciemne oko. Leonora zmru­żyła oczy jesz­cze bar­dziej, by wszystko ule­gło roz­my­ciu, by świat wokół postaci mógł nabrać ostro­ści. Jeśli doj­rzy ich świat, będzie mogła w niego wstą­pić. Wypa­lić wła­sny ślad na drew­nie.

Roz­le­gło się puka­nie. Stuk-stuk-stuk. Był punk­tu­alny. Chwy­ciła torbę i sko­czyła ku drzwiom. Zamiast Maksa jed­nak stał tam Serge. Uniósł brew, zdjął fedorę.

– Spo­dzie­wasz się kogoś? – spy­tał, prze­cho­dząc obok niej w głąb miesz­ka­nia.

Usi­ło­wała zła­pać oddech. Serge? A cóż on tutaj robi?

Serge był zna­jo­mym jej ojca, archi­tek­tem, który pomógł umie­ścić ją u Ozen­fanta. Ale od chwili, kiedy go tylko poznała, wie­działa, jaka jest jego praw­dziwa rola – dowia­dy­wać się, jakie ma plany, i dono­sić o tym ojcu.

Był też jej pierw­szym kochan­kiem i jesz­cze tak cał­kiem z nim nie skoń­czyła. Zwy­kle wpa­dał wie­czo­rem, po pracy, nie w środku dnia. Gdyby Max teraz po nią przy­je­chał, Serge by się o tym dowie­dział, a to zna­czy, że jej ojciec też.

Roze­śmiała się niby wesoło, ale wypa­dło to mdło i sztucz­nie.

– Jedziemy z Ursulą do Bri­gh­ton, pojeść ostryg, pory­so­wać morze i molo, a przy­naj­mniej spró­bo­wać – rzu­ciła non­sza­lancko. Usia­dła przy stole, wzięła do ręki gra­fit i dory­so­wała do cyga­retki kilka smu­żek dymu. Nie musiała na niego patrzeć, by wie­dzieć, że lustruje jej kawa­lerkę, począw­szy od jej wąskiego łóżka, na któ­rym upra­wiali nie­na­dzwy­czajny – teraz była już tego pewna – seks, aż po pię­trzące się wzdłuż ściany sterty jej szki­ców, ksią­żek, stosy ubrań. Wyda­wało się, że cze­goś szuka, jakiejś wska­zówki. Znów czu­jąc na sobie jego wzrok, unio­sła głowę. Pod­krę­cał ciem­nego wąsa z pra­wej strony; uzmy­sło­wiła sobie, że wsz­ki­co­wuje go w naroż­nik za kobietą z cyga­retką. Był jej kar­ło­wa­tym słu­żą­cym o dosko­nale jajo­wa­tej gło­wie, któ­rej nie dory­so­wała wło­sów.

Prze­mie­rzał pokój z rękami wepchnię­tymi w kie­sze­nie mary­narki.

Kiedy rok temu przy­je­chała do Lon­dynu, raz w tygo­dniu spo­ty­kali się w kawiarni. Opo­wia­dała mu przy kawie to, co chciała, żeby dotarło do ojca. A potem Serge zaczął przy­cho­dzić po pracy do jej miesz­ka­nia. Robiła mu her­batę i poka­zy­wała swoje rysunki. Roz­ma­wiali. Sie­dem­na­ście lat star­szy był na bie­żąco z tym, co dzieje się na lon­dyń­skiej sce­nie arty­stycz­nej. Przy­jaź­nił się z Erno i był w każ­dym calu tak samo sumienny, choć nie tak do cna pozba­wiony humoru.

– Ozen­fant mówi, że roku­jesz – powie­dział jej pew­nego wie­czoru. Wyda­wał się szcze­rze zado­wo­lony. Pochy­liła się przez stół, zdjęła mu oku­lary i poca­ło­wała go.

– Powiesz o tym ojcu? – dro­czyła się.

Chwilę póź­niej wylą­do­wali w łóżku.

Wła­dza nad ojcem była upa­ja­jąca. Czło­wiek, który na jego pole­ce­nie miał ją na oku, będzie jej zdo­by­czą. Może mu dono­sić, ale ojciec nie będzie wie­dział o niej nic ponad to, co ona zechce, żeby wie­dział. Kiedy powie­działa Ursuli o roman­sie, przy­ja­ciółka roz­pro­mie­niła się.

– Wyjdź za niego! – pod­su­nęła. – Mie­li­by­ście naj­słod­sze dzieci!

– Nie zamie­rzam za nikogo wycho­dzić za mąż – odparła. – Jest moim pierw­szym kochan­kiem, ot co.

Dzie­wic­two było prze­re­kla­mo­wane i cie­szyła się, że ma to już z głowy.

Romans cią­gnął się w sekre­cie mie­sią­cami. A potem Serge nie mógł prze­stać prze­bą­ki­wać o mał­żeń­stwie i coraz mniej wyglą­dał jak przy­stojny szpieg, a coraz bar­dziej jak samotny kawa­ler. Zro­bił się pospo­lity, a ona zaczęła wymy­ślać wymówki. Powie­działa mu, że potrze­buje czasu, żeby sobie wszystko prze­my­śleć. Wie­działa, że musi zakoń­czyć ten zwią­zek, ale nie mogła sobie pozwo­lić na to, by zwró­cił się prze­ciwko niej. Gdyby uznał, że powinna zostać ode­słana do domu, godzinę póź­niej stałby tam już samo­chód przy­słany przez ojca.

Pod­szedł do niej od tyłu, poło­żył jej rękę na ramie­niu. Poczuła, jak jej ciało tężeje, i zasło­niła szkic ramie­niem.

– Więc byłaś wczo­raj na przy­ję­ciu? Erno mówił, że to był praw­dziwy zlot sur­re­ali­stów. Lee Mil­ler, Pen­rose, Max Ernst.

A więc Erno już mu powie­dział. To stąd się tutaj wziął. Wstrzą­snął nią kaszel, gło­śny i długi. Jej głos brzmiał chro­po­wato.

– Tak, hmm, nie za dobrze się bawi­łam. Coś mnie chyba bie­rze.

Serge był hipo­chon­dry­kiem i wie­działa, że jej kłam­stewko utrzyma go z dala co naj­mniej przez tydzień. Wkrótce powie mu, że to już koniec, ale teraz naj­waż­niej­sze, żeby sobie poszedł.

– To nie­bez­pieczna, nie­mo­ralna zgraja, Leonoro. – Otwo­rzył drzwi. Kaszl­nęła ponow­nie. W powie­trzu uno­siły się dro­binki śliny. – Uwa­żaj na sie­bie – powie­dział, zamy­ka­jąc za sobą.

W miarę jak wcho­dził po scho­dach wio­dą­cych na ulicę, jego kroki cichły coraz bar­dziej. Nie­wiele bra­ko­wało. Kie­dyś potrze­bo­wała adre­na­liny. W szkole u sióstr prze­my­cała papie­rosy. W szkole dla dziew­cząt we Flo­ren­cji wymy­kała się przez okno, by móc w poje­dynkę powa­łę­sać się po mie­ście i posie­dzieć w muze­ach tak długo, jak będzie miała ochotę. Ale teraz była już za stara na obłudę. Gdyby była męż­czy­zną, mogłaby żyć tak, jak by chciała, i nie rozu­miała, jak z samego faktu, że jest posia­daczką ciała zdol­nego wydać na świat dziecko, wynika, że nie może. Ale ojciec ni­gdy tak do tego nie pod­cho­dził. Nie da jej spo­koju, dopóki nie wyj­dzie za mąż.

Usły­szała jakby piłkę spa­da­jącą po scho­dach i chwy­ciła torbę. To Max, wie­działa, a była tak pełna ener­gii, że jego puka­nie falami roz­ko­szy zalało cały pokój. Otwo­rzyła drzwi wprost na jego prze­wrotny uśmiech. Zasko­czył ją, pod­no­sząc z ziemi swym uści­skiem, tak że zapo­mniała o Serge’u, o ojcu, roze­śmiała się i zarzu­ciła mu ramiona na szyję.

Ni­gdy wcze­śniej nie zatra­ciła się w poca­łunku, lecz teraz ich poca­łu­nek roz­cią­gnął prze­strzeń pomię­dzy Zie­mią a Nep­tu­nem, a ona uno­siła się w prze­strzeni, nie­ważka, wyko­nu­jąc tysięczne obroty bez potrzeby sta­nię­cia na nogach i zaczerp­nię­cia tchu. Ni­gdy wcze­śniej nie szła ulicą z męż­czy­zną, a teraz ujął ją za rękę i byli jak sło­nie doka­zu­jące nad rzeką, koły­szące sple­cio­nymi trą­bami, a ów język gestów nie wyma­gał tłu­ma­cze­nia. Na środku chod­nika przy­cią­gnął ją do sie­bie. Jego usta wpiły się w jej wargi, oczy mieli zamknięte, byli żyra­fami, a ich małe głowy mie­szały się z gwiaz­dami, ich rzęsy sty­kały się w ciem­no­ściach.

Puścił ją, a ulica powró­ciła codzien­nym zgieł­kiem plą­ta­niny aut i ludzi. Męż­czyźni prze­cha­dzali się ramię w ramię, ich głosy roz­brzmie­wały w prze­lo­cie. Kobiety spa­ce­ro­wały ręka w rękę. Ich śmie­chy pie­niły się i kipiały. Dzień zro­bił się parny, a letni zapach Lon­dynu był bujny i zmy­słowy – ser mięk­nący z gorąca, sadza i papie­rosy, skrawki tłusz­czu i przej­rzałe owoce na śmiet­niku.

Ben­tley Rolanda stał pod dziw­nym kątem, jakby zapar­ko­wano go w pośpie­chu, z jed­nym kołem na kra­węż­niku. Max otwo­rzył jej drzwi, wśli­zgnął się za kie­row­nicę i ruszyli.

Lawi­ro­wał mię­dzy samo­cho­dami i pie­szymi i – prze­ko­nany, że ona rozu­mie – cały czas mówił po fran­cu­sku. Choć od jej lek­cji fran­cu­skiego upły­nęło tro­chę czasu, odkryła, że nadąża. Bra­ku­jące tu i ówdzie słówko nie miało więk­szego zna­cze­nia, gdyż jego entu­zjazm prze­ka­zy­wał wszystko, co trzeba. Ma tru­skawki, słod­kie bułeczki i koc, powie­dział, i nie może się już docze­kać, żeby zostać z nią sam na sam. Coś jej chciał poka­zać.

Wpa­da­jący przez otwarte szyby wiatr roz­wie­wał mu białe włosy raz w tę, raz w drugą stronę. Zbyt nie­okrze­sany jak na wóz tych gaba­ry­tów i klasy wyglą­dał jak ptak, jakim się mie­nił – napu­szony w prąż­ko­wa­nym gar­ni­tu­rze i z nosem jak wielki dziób. Dotąd nie dostrze­gała tego pta­siego podo­bień­stwa, jego kan­cia­stego wdzięku. Zgięte dłu­gie nogi, kolana przy łok­ciach – istny żuraw. Kiedy wyjadą za mia­sto, może pokaże jej skrzy­dła.

Roz­ło­żyli się pik­ni­kiem pod bal­da­chi­mem klonu. Zsu­nęli buty i poczuli pod sto­pami chłodną trawę.

Chór cykad elek­try­zo­wał powie­trze. Brzmiały tak, jak czuła się jej skóra, wło­ski na ramio­nach zje­żyły jej się tylko dla­tego, że była z nim sam na sam. By spra­wić wra­że­nie spo­koj­nej, uło­żyła się na łok­ciu; spód­nica za kolana. Skub­nęła bułkę. Szkoda, że nie ma her­baty, pomy­ślała. Tym­cza­sem on otwo­rzył białe bor­de­aux, przy­tknął szkło do ust i wziął łyk.

– Chcę mieć pew­ność, że będzie dla cie­bie wystar­cza­jąco dobre – powie­dział, poda­jąc jej butelkę.

Upiła łyk wina – znacz­nie lep­szego niż her­bata – i zja­dła tru­skawkę.

– Są dwie zasady – zaczął.

W tor­bie miał kawa­łek deski. Poroz­rzu­cał na niej liście, gałązki, drobne kamyki. Na tym poło­żył arkusz papieru do ryso­wa­nia i umo­co­wał go zaci­skami. Bokiem ołówka potarł papier i kra­wę­dzie tych przed­mio­tów uka­zały się w postaci ciem­nych linii. To tak jak ze snami, pomy­ślała, cały dzień żyją w ciele, w kościach prze­gu­bów i łokci, w gąb­cza­stej tkance wątroby i płuc. Trzeźwy umysł ich nie zauważa, a sny ośmie­lają się uka­zać swe obli­cza, dopiero kiedy czło­wiek opu­ści gardę i zapad­nie w sen, podob­nie jak zwie­rzęta w zoo wycho­dzą o świ­cie i o zmierz­chu, kiedy samo świa­tło staje się schro­nie­niem.

– Te dwie zasady – cią­gnął – to przy­pa­dek i intu­icja: to, co się poja­wia, i to, co ty w tym doj­rzysz. Ty i ja mogli­by­śmy wyjść od tego samego fro­tażu i stwo­rzyć kom­plet­nie różne obrazy.

– Fro­tażu? – Czy to coś, co według niego powinna znać? Ozen­fant sło­wem nie wspo­mniał o fro­tażu.

– Tar­cie, pocie­ra­nie. Tak to nazy­wam. – Strzą­snął resztki, zdmuch­nął pozo­sta­ło­ści gra­fitu. Oglą­dali obraz w świe­tle słońca, jego cie­pła ręka na jej ple­cach, cudowny nacisk. – Tak jak wtedy, gdy byłaś dziec­kiem i patrzy­łaś na chmury – powie­dział.

Wie­działa, że nie jest dziec­kiem, już nie. Nie sie­działa w ławce, wpa­tru­jąc się w obłoki za oknem i snu­jąc marze­nia o swoim życiu. Była tutaj, w samym środku życia, i marzyła w nowy spo­sób.

– To jest kró­lowa. – Obwio­dła pal­cem zarys tego, co ujrzała. – A tu jest jej słoń, widzisz? Wyjeż­dża ze swego kró­le­stwa, które jest tutaj. – Dotknęła naroż­nika. – Na wzgó­rzu za nią. Stoi na kli­fie i spo­gląda na pusty­nię, którą pokona. Nie wie, dokąd ją to zapro­wa­dzi… wszystko to bez­miar, pusty­nia i ocean, a na brzegu sta­tek czeka na nią i jej sło­nia.

Pochy­lił się bli­żej.

– Bar­dzo bym chciał, żebyś to nama­lo­wała. – Poca­ło­wał jej czoło, powiekę, kość policz­kową, ucho. – Poka­żesz mi kie­dyś swoje prace?

– Kie­dyś – powie­działa, choć nie mogła sobie wyobra­zić, by kie­dy­kol­wiek były wystar­cza­jąco dobre.

Poło­żył się i oparł głowę na jej kola­nach. Wstrzy­mała oddech. Pogła­skała jego opa­lone czoło, gład­kie pod opusz­kami jej pal­ców. Powoli, myślała. Mamy całe popo­łu­dnie. I podała mu do ust kęs tru­skawki, a sama zja­dła resztę.

– Opo­wiesz mi jakąś histo­rię? – popro­sił.

Odrzu­ciła zie­loną szy­pułkę w trawę; wylą­do­wała obok jakie­goś grzyba. Przy­zwy­cza­jona była zapi­sy­wać, a nie opo­wia­dać różne histo­rie, doszła więc do wnio­sku, że praw­dziwa histo­ria będzie naj­ła­twiej­sza. – Chcesz posłu­chać o pierw­szej szkole przy­klasz­tor­nej, z któ­rej mnie wylali?

– Jasne.

– Kiedy mia­łam dzie­więć lat, Ojciec wysłał mnie do sióstr Grobu Świę­tego. Szcze­rze nie­na­wi­dzi­łam tego miej­sca. Mogły zmu­sić mnie, żebym sie­działa w ławce, ale nie mogły mnie zmu­sić, żebym pisała do przodu, więc nie pisa­łam. Ćwi­czy­łam pisa­nie do tyłu, lustrzane odbi­cie.

Opo­wie­działa mu, jak sio­stra ode­słała ją do pokoju. O liście, który napi­sała do Niani pismem lustrza­nym, i o tym, jak – trzy­ma­jąc go przed lustrem – znik­nęła.

– Upa­dłam na pod­łogę – zakoń­czyła – głowę mia­łam lekką jak listek.

Spoj­rzała na niego z góry. Bez słowa śle­dził taniec sło­necz­nych pro­mieni na liściach. To jesz­cze nie koniec tej histo­rii. Było jesz­cze to miej­sce, do któ­rego tra­fiła, kiedy upa­dła, świat, który zacho­wy­wał się tak, jakby go ni­gdy nie opu­ściła. Zna­la­zła się tam w poło­wie zda­nia, jak gdyby w jakiś spo­sób stale tam była.

Spoj­rzał na nią, spoj­rzał w nią.

– I co dalej?

Roze­śmiała się i napiła wina. Ni­gdy nie pró­bo­wała opo­wia­dać o świe­cie, do któ­rego wkro­czyła owego dnia, o świe­cie sidhe, i lata całe nawet o nim nie myślała. Ni­gdy nie miała pew­no­ści, czy jest praw­dziwy, czy też jest oży­wio­nym snem. Powie­dzieć o tym komuś – nawet Matce czy Niani – wyda­wało się czymś nie­wła­ści­wym, jak nało­że­nie uzdy koniowi. Pomy­ślała jed­nak, że może zro­zu­mie.

– Zna­la­złam się w innym świe­cie, ale jakoś zna­jo­mym. To miej­sce, które zna­łam. Jeden z sidhe uno­sił się przede mną i pro­wa­dził mnie przez pod­ziemny labi­rynt.

– Sidhe? – powtó­rzył.

– Nie znasz tych opo­wie­ści? To sta­ro­żytne irlandz­kie duszki. Skryły się pod zie­mią, kiedy nade­szli chrze­ści­ja­nie. Cza­sami jed­nak wycho­dzą i nawie­dzają ludzi. A przy­naj­mniej tak opo­wia­dała mi Nia­nia. – Roze­śmiała się, sły­sząc samą sie­bie. Miała rację, to zbyt trudne, żeby o tym opo­wia­dać. Twarz Maksa pozo­sta­wała bez­na­miętna. Nie wcią­gnęło go. Naj­le­piej będzie prze­sko­czyć do tej czę­ści histo­rii, która dzieje się na jawie. Może któ­re­goś dnia dopo­wie mu resztę. – Usta i nos mia­łam przy­kryte jakąś szmatką. Była czymś nasą­czona; zapach był tak ostry, że otwo­rzy­łam oczy. Leża­łam na łóżku. Lekarz zdjął szmatkę i wraz z pie­lę­gniarką pochy­lił się nade mną. Wstrzą­śnie­nie mózgu, orzekł. A ja przy­po­mnia­łam sobie zda­nia, któ­rych nie napi­sa­łam. Mój list do Niani leżał na pod­ło­dze. Nie zadzia­łało. Nie byłam cza­ro­dziejką, jedy­nie nie­po­słusz­nym dziec­kiem. Sio­stra poki­wała głową, powie­działa mi, że jestem bez­na­dziejna i że powin­nam spa­ko­wać rze­czy. Moja Nia­nia będzie za godzinę.

Max tam był, jak i go nie było. Wpa­try­wał się w liście, lecz – zato­piony we wła­snych myślach – był daleko. Nie opo­wie­działa mu o ojcu i jak bar­dzo zde­ner­wo­wało go wyrzu­ce­nie jej ze szkoły ani o tym, jak zdu­mie­wa­jąco dobrze, pew­nie się poczuła, widząc jego złość. Jakby pierw­szy raz w życiu zwró­cił na nią uwagę; i to nie dla­tego, że dopa­so­wała się do jego wyobra­żeń o tym, jaka powinna być dziew­czynka, schludna i uro­dziwa, z kokardą w wyszczot­ko­wa­nych wło­sach, ale dla­tego że stała się dla niego źró­dłem utra­pie­nia. Czuła się jed­nak podle z powodu matki, która stała u jego boku, wyry­wa­jąc sobie włos za wło­sem. Ponie­waż każda kolejna wyrwana cebulka dawała jej uko­je­nie, nad jej lewym uchem powstał nie­wielki łysy pla­cek, miej­sce, które mogła zakryć wło­sami, które jed­nak odkry­wała, kiedy chciała jej poka­zać, co też naj­lep­szego naro­biła swo­imi występ­kami.

Leonora odgry­zła kawa­łek paznok­cia i ode­rwała zadzior zębami. Max wziął go i zaczął wygi­nać w pal­cach. Po twa­rzy roz­lała mu się strużka sło­necz­nego świa­tła. Uśmiech­nął się sze­roko i zawi­nął jej lok wło­sów za ucho.

– I Nia­nia przy­je­chała, żeby cię zabrać?

– Tak.

Wycią­gnął rękę ku górze, chwy­cił dło­nią pukiel jej wło­sów i przy­cią­gnął ją ku sobie. Zna­la­zła się na nim, cało­wała go, a potem on zna­lazł się na niej. Czuła go przez spodnie, udem; przy­lgnęła do niego. Tyle tytu­łem wstępu.

Prze­rwał i usiadł. Przy­tknął butelkę wina do ust i podał jej. Wzięła długi łyk. Ujął jej stopę. Palce poło­żył na pod­bi­ciu i naparł. Jego ręka prze­su­nęła się na jej kolano, na udo. Czuła, jak płoną jej policzki, całe ciało. Końce jego pal­ców zna­la­zły się pod gumką jej bie­li­zny. Zsu­nął ją aż do kostek i zdjął, powoli, płyn­nym ruchem. Odsu­nął jej kolano w bok.

Ni­gdy wcze­śniej nie była tak nie­ru­choma.

Poczuła, jak prze­pływa przez nią rzeka, poczuła, jak bryza chło­dzi wewnętrzną stronę jej ud.

A on jedy­nie patrzył.

Jak gdyby prze­bie­rał modelkę, roz­piął górę jej sukienki, zsu­nął ramiączka z jej ramion. Ujął w dłoń jej pierś, a potem drugą, i trzy­mał je tak, że widoczne były jedy­nie sutki. Wciąż trzy­ma­jąc w ręku ołó­wek, wyjął kolejną kartkę, usiadł jej w nogach i szki­co­wał. Nie poru­szyła się. Led­wie mogła oddy­chać.

Spoj­rzał na nią, potem w dół, na swój rysu­nek, i znowu na nią. Jego głos był szep­tem.

– Dotknij się.

Tam? Naprawdę tego chciał? Jeśli tak, doj­dzie i tam, kiedy będzie gotowa.

Prze­su­nęła ręką po pier­siach, zje­chała nią po sukience i oparła na udzie.

– Tutaj – powie­dział, kie­ru­jąc jej rękę tam, gdzie przede wszyst­kim miała tra­fić.

Poduszka z wło­sów pod dło­nią, wie­działa, czego on chce. To Ursula, o dziwo, jej o tym powie­działa. Że można doty­kać tej czę­ści sie­bie, aż to oso­bliwe łasko­ta­nie sta­nie się tak nie­zno­śne, że wydaje się, iż nie da się go wytrzy­mać, a potem dotyka się coraz bar­dziej, a cały świat się zapada, roz­sz­cze­pia, wiruje, jak wielka fala prze­ta­cza się ku brze­gowi i cofa się. Spró­bo­wała tego, w samot­no­ści, i prze­ko­nała się, że przy­ja­ciółka mówiła prawdę. Świa­tło prze­nik­nęło ją do szpiku kości, wyfru­nęła ze skóry i leżała roz­pa­lona, jakby pora­żona prą­dem.

Czy ma mu dać to, czego chce? Eks­plo­zję świa­tła, tutaj, w lesie? Czy to w ogóle jest las? Są na odlu­dziu, prawda, ale nie­da­leko stąd, tuż za zakrę­tem drogi, stoi dom.

Szki­co­wał. A ponie­waż przy­glą­dał się jej bez uspra­wie­dli­wie­nia, mogła patrzeć na niego w ten sam spo­sób. Oczy miał bli­sko sie­bie. Były dzi­kie, kate­go­ryczne, nie­zbyt widoczne głę­boko w oczo­do­łach, i zasta­na­wiała się, czy zdo­ła­łyby się cof­nąć z taką łatwo­ścią, z jaką żół­wie cho­wają głowy w swych sko­ru­pach. Pra­wie nie mru­gały. Lecz pod tą pew­no­ścią sie­bie skry­wał się ktoś spo­koj­niej­szy, wyco­fany. Widziała zagu­bio­nego i pora­nio­nego chłopca.

Wsu­nęła palec w cie­pły połysk swego wnę­trza, wolno poru­szała nim w sobie, w górę i w dół. On – tycz­ko­waty i nie­zręczny – przy­po­mi­nał jej teraz nasto­latka, a jego świa­dome roz­luź­nie­nie było tylko zasłoną. Oczy mu błysz­czały. Miał w sobie wię­cej życia niż kto­kol­wiek z jej zna­jo­mych. Bar­dziej niż seksu pra­gnął się w nią wpa­try­wać, ryso­wać ją. Chciał, by jej roz­kosz prze­lała się na jego rysu­nek. Ona też tego chciała. Chciała, by jego wyobra­że­nie stwo­rzyło ją na nowo.

Na zala­nym słoń­cem kocu pozwo­liła oczom się zamknąć.

– Otwórz je – wyszep­tał. – Chcę cię widzieć. Chcę pójść tam, gdzie ty. – Jego głos pły­nął przez nią jak cie­pła whi­skey.

Poło­żyła się na ple­cach i słu­chała, jak jego ołó­wek chro­bo­cze po papie­rze. Wpa­try­wała się w drżące nad nią liście, patrzyła, jak słońce bie­leje i wszystko pochła­nia. I krzy­czała, nie zwa­ża­jąc na to, czy ktoś w tym domu za zakrę­tem może usły­szeć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Leonora in the Mor­ning Light

Copy­ri­ght © 2021 by Micha­ela Car­ter

All rights rese­rved

Publi­shed in arran­ge­ment with Flet­cher & Com­pany, USA and Book/lab Lite­rary Agency, Poland

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce

© Marka/Uni­ver­sal Ima­ges Group/Getty Ima­ges Poland

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Sur­re­alistka, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-835-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer