Surogat - Witold Tauman - ebook + książka

Surogat ebook

Witold Tauman

4,0

Opis

Pewnego dnia trafiasz do szpitala, a tam słyszysz… Jest pan chory. Choroba na razie nie powinna panu doskwierać, jednak musi pan wiedzieć, że nie jest to zwykły Katar. Choroba ta jest nieuleczalna i śmiertelna. Pan, panie F. jest umierający, umiera pan i pan umrze.

Witold Tauman – postać fikcyjna.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 136

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Witold Tauman

Surogat

Strona redakcyjna

Copyright © Oficynka & Witold Tauman, Gdańsk 2013

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2014

Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl

Korekta: Justyna Dobrowolska

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia na okładce © Suzanne Tucker | Dreamstime.com

Skład: www.dialoog.pl; [email protected]

ISBN 978-83-64307-31-7

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Konwersja do formatu EPUB/MOBI:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

dla mnie

Pierwsza, druga, trzecia łyżeczka cukru. Ciocia podnosi filiżankę, moczy usta w herbacie, oblizuje jęzorem wargi, mlaszcze, ciamka i wlepia w ciebie małe, zmrużone oczka. Oględziny zdają się trwać całe wieki, choć wiszący na ścianie zegar jest innego zdania. Według niego trwają najwyżej minutę, po czym czoło ciotki marszczy się, wargi wydymają, usta ciamkają raz i drugi, aż w końcu kochana cioteczka ogłasza werdykt:

– Mój kochaneczku, wyglądasz jeszcze gorzej niż zwykle.

Ciągu dalszego nie musisz już słuchać. Jeden z nazbyt dobrze znanych ci scenariuszy został właśnie wybrany do wystawienia na deskach twojego mieszkania i niewiele da się w tej sprawie zrobić. W zasadzie ciotka nie jest twoją krewną, raczej sąsiadką i kumą śp. matki. Jednak, jak to zwykle bywa, niedostatki treści nadrabia z nawiązką formą, co czyni z niej najcioteczniejszą ze znanych ci ciotek.

– Przepracowujesz się za bardzo! Ja to widzę, a kobiecego oka nie oszukasz. Po godzinach każą ci pewno pracować. W „Magazynie” pisali, że od zaduchu i stojącego powietrza biurowego łatwo można dostać groźnego kataru. Zaczyna się jak zwykły katar, a potem zanim się obejrzysz...

Gapisz się na krople deszczu bębniące w okno, a twoje myśli dryfują w stronę jutrzejszego wieczoru i garden party u Profesora. Staruch z pewnością przyczepi się i będzie próbował zmusić cię do przyjęcia posady. „Wystarczająco już nasiąknąłeś wiedzą F., czas wejść na katedrę”, „Koniecznie pokaż mi swoją dysertację, koniecznie! Wiem, że jeszcze nieskończona, ale właśnie nieoszlifowane myśli najbardziej mi się podobają, w nich od razu widać Talent”, „Koniec żakostwa, najwyższy czas objąć etat” Może nie pójdziesz? Wymówisz się tym czy innym pretekstem? Tak byłoby najłatwiej. Z jednej strony jeśli uda ci się nie przyjąć posady na uczelni jeszcze przez tydzień, zacznie się nowy rok akademicki i na kolejne dwanaście miesięcy będziesz bezpieczny. Z drugiej jednak na raucie będzie mnóstwo kobiet. Mimo podeszłego wieku oko Profesora nadal było czułe na kobiece wdzięki, możesz się więc spodziewać tłumu pięknych studentek. Może więc jednak pójdziesz i po prostu jakoś spacyfikujesz Profesora?

– Kobiecej ręki ci brak, tyle powiem. – Ciamkanina ciotki zbiega się z twoimi myślami. – Ustatkowałbyś się w końcu. To aż wstyd, trzydzieści lat na karku i nadal kawaler. A mówiła mi gospodyni, że tu przychodzą takie do ciebie. Sprowadzasz sobie albo same się sprowadzają, bez różnicy. Ważne, że tak nie można. Tak się nie żyje po prostu...

Przygryzasz dolną wargę i dolewając cioci herbaty, wbijasz sobie do głowy, by przy najbliższej okazji zbesztać porządnie gospodynię. Czynsz płacisz bądź co bądź zawsze na czas i masz prawo wymagać dyskrecji.

– Nawet to mieszkanie nie jest odpowiednie. Z twoim talentem stać cię na lepsze lokum. – Ciotka przerywa paplaninę i zniesmaczona rozgląda się po mieszkaniu. Wzdycha ciężko. Pierwsza, druga, trzecia łyżeczka cukru. Moczy usta, dziamga, cmokta i wraca na scenę. – Gospodyni to jeszcze porządna kobieta, chociaż plotkuje, a to źle świadczy o wychowaniu. Ale ci odźwierni? Skandaliczni!

– To nie odźwierni, to moi kierowcy – klarujesz, choć nie masz pewności, czy ciotka zauważy, że coś powiedziałeś.

– Kierowcy? – Cmoknięcie z odcieniem uznania. – Dostałeś szoferów z uczelni? No proszę! Więc nareszcie docenili mojego kochaneczka. Czemuś od razu nie mówił? Czy to znaczy, że masz już Posadę?

– Ale oni nie z uniwersytetu, proszę cioci. Oni ze szpitala. To kierowcy ambulansu.

– Co za głupstwa? To nieładnie ze starej ciotki żartować.

– Kiedy to są naprawdę kierowcy ambulansu. Przyjechali tu po mnie przed kilkoma miesiącami.

29

Przetarłeś zaspane oczy, podrapałeś się po udzie i przez kilka chwil rozważałeś, czy wstać już z łóżka, czy też zrezygnować z porannych wykładów i dać sobie jeszcze kilka godzin snu. W końcu zebrałeś się w sobie i wstałeś z łóżka. Dopiero wtedy, nie wcześniej, zauważyłeś, że drzwi do pokoju są otwarte, a w progu stoją dwaj wysocy, barczyści mężczyźni. Mieli na sobie identyczne, białe, świeżo wykrochmalone fartuchy i tak byli do siebie podobni, że od razu pomyślałeś, że to bracia. Skłonili się nisko, po czym jeden wszedł do pokoju i wskazując na przyszytą do kitla plakietkę z napisem „kierowca”, powiedział:

– Proszę się spakować. Przyjechaliśmy po pana.

– Słucham? – wykrztusiłeś zdezorientowany. – Kim panowie są?

– Jesteśmy szpitalnymi kierowcami. Przyjechaliśmy po pana.

– Dlaczego nie dostałem śniadania? Gospodyni powinna mi bezwzględnie przynieść śniadanie! – Nie wiedzieć czemu kwestia śniadania stała się wtedy dla ciebie absolutnie kluczowa. Choć rzeczywiście zwykle o tej godzinie już na ciebie czekało, nie miałeś w zwyczaju go jeść, jedynie zagryzałeś kawę kawałkiem chleba i wybiegałeś na miasto.

– Śniadanie może pan zjeść w szpitalnym bufecie. Jesteśmy spóźnieni, naprawdę powinniśmy już jechać. Niech się pan ubierze, spakuje i zapraszamy na dół, ambulans czeka.

– Bez śniadania nigdzie nie jadę! Płacę za nie, więc mam do niego prawo. Któryś z panów się nie zgadza? Jestem gotowy sprawę śniadania rozwiązać na drodze sądowej.

Drugi kierowca pokręcił głową, wyszedł z pokoju i po minucie wrócił, niosąc na tacy twoje śniadanie. Łapczywie złapałeś pierwszą z brzegu kanapkę i zadowolony ze zwycięstwa wgryzłeś się w sandwicza z kiełbasą. Z każdym kęsem czułeś, jak nabierasz pewności siebie, i gdy zjadłeś drugą kanapkę, postanowiłeś zakończyć ten przykry incydent.

– Panowie, żart ten nie jest śmieszny. Ze mnie nie jest też znowu taki naiwniak, żeby się na niego nabrać. Darujcie więc sobie wysiłek i dajcie człowiekowi w spokoju zjeść śniadanie. – Kierowcy nie ruszyli się jednak z miejsca. – No, żegnam panów. Nie wiem, kto was przysłał. Pewnie L., on ma takie kuriozalne poczucie humoru. Pozdrówcie go ode mnie koniecznie. – Uzbrojony w kanapki byłeś naprawdę pewny siebie i czułeś, że robi to wrażenie na niepożądanych gościach.

– Obawiam się, że nie zrozumiał nas pan. Nie jesteśmy żartownisiami (choć prywatnie poczucie humoru, owszem, mamy), lecz kierowcami ambulansu. Bardzo prosimy nie utrudniać nam pracy, dokończyć to swoje śniadanie, spakować się i zejść z nami do karetki.

– Po co mam się pakować? Gdzie mnie chcecie wieźć? Ja się do żadnego szpitala nie wybieram.

– Już tłumaczyliśmy, jesteśmy ze szpitala. Mamy tam pana przywieźć. To, czy się pan tam wybiera, nie ma żadnego znaczenia.

– W zasadzie – odezwał się drugi, milczący do tej pory, mężczyzna – gdyby się pan sam wybierał, nie byłoby tu nas. Ale się pan nie wybiera, więc jesteśmy. A jeżeli ma pan obiekcje wobec pakowania się, niech się pan nie pakuje. To bez znaczenia. Instrukcja mówi, by zalecać pacjentom pakowanie się, ponoć wtedy łatwiej zgadzają się na wyjazd. Ale skoro pan nie chce, nie będziemy zmuszać.

– Niech pan tylko zarzuci coś cieplejszego na tę pidżamę. Na dworze wiatr, w drodze do samochodu mógłby pan dostać kataru.

Wielkimi oczami patrzyłeś to na jednego, to na drugiego intruza. Po kilku minutach niczym niezakłócanej ciszy położyłeś się z powrotem do łóżka.

– Panowie wybaczą, ale nigdzie nie jadę. Ja tu panów nie wzywałem, nie wybieram się do żadnego szpitala. Na szczęście w kraju panują prawa i swobody. Nie tylko do spakowania się, ale w ogóle do niczego mnie panowie nie zmuszą. Ja za godzinę muszę być na uczelni. – Leżąc, wyciągnąłeś rękę w stronę wyjścia. – Tam są drzwi, żegnam.

Kierowcy spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami, ukłonili się nisko i ruszyli do wyjścia. W progu jeden z nich odwrócił się jeszcze na pięcie.

– Odejść nie możemy. Nie w ten sposób. Ale ma pan rację, bez pana zgody nigdzie nie pojedziemy. Wobec tego będziemy czekać przed wejściem, na ulicy, aż się pan zdecyduje i wtedy pana zawieziemy. Muszę jednak ostrzec, że w szpitalu taka zwłoka nikomu się nie spodoba.

Po tych słowach kierowcy wyszli z pokoju i, tak jak zapowiedzieli, codziennie czekali na ciebie na ulicy, przed wejściem do pensjonatu. Fartuchy z czasem straciły swój biały, szpitalny kolor i ludzie nie wiedząc, co to za jedni, traktowali ich jak odźwiernych. Taką właśnie pomyłkę popełniła teraz ciotka.

– I tak do teraz stoją. Mam nadzieję, że cioci nie niepokoili?

Ciotka, przerażona, gapi się na ciebie wielkimi, okrągłymi oczami.

– Oszalałeś! Przyjechali po ciebie, a tyś nie pojechał? – Dziamga, ciumka. – Tak się odpowiedzialny człowiek nie zachowuje. Przecież oni ze szpitala. Oni pewnie wiedzą coś więcej w sprawie kataru. Dlaczegoś z nimi nie pojechał? Trzeba było pojechać! – I dalej tak cmoka i mlaszcze, ciamka i cmokta, aż w końcu masz dość i wyciamkuje twoją zgodę.

– No dobrze, już dobrze. Pojadę. Specjalnie dla cioci. Jutro się do nich zgłoszę i pojedziemy.

– O nie. Jutro mnie tu nie będzie, a ty się znowu zachowasz jak dziecko. Ubieraj się natychmiast, idziemy teraz. Jeszcze przy mnie wsiądziesz do tego ambulansu.

Uginasz się pod stanowczością ciotki i po kilku minutach jesteście już na ulicy. Ciocia trzyma cię mocno pod ramię, a ty zastanawiasz się, czy jesteś jej podporą czy tylko więźniem. Na chodniku, jak zwykle, stoją kierowcy i, jak zwykle, kłaniają ci się w pas.

– Przyprowadziłam wam panowie mojego chłoptasia, F. Macie panowie podobno jechać z nim do szpitala.

– Ano mamy – odpowiadają razem kierowcy.

– W takim razie oddaję go w wasze ręce. F., przeproś panów, że tak długo kazałeś im na siebie czekać.

– Przepraszam. – Czerwienisz się jak uczniak.

– Nic nie szkodzi, proszę pani – uśmiechają się kierowcy i przejmują cię z rąk ciotki.

– Sprawdźcie, czy nie złapał przypadkiem kataru!

– Sprawdzimy, sprawdzimy – odpowiadają, prowadząc cię już do ambulansu. – Proszę się o niego nie martwić. W naszym szpitalu pracują najlepsi specjaliści. – Ostatni raz kłaniają się ciotce, po czym pakują cię do samochodu, wsiadają i odjeżdżacie.

28

Zajeżdżacie pod szpitalną bramę, jeden z pielęgniarzy otwiera ci drzwi, drugi mamrocze słowa pożegnania i już ich nie ma. Jesteś ty i jesteś zły, wściekły na siebie, że ugiąłeś się pod presją cmokania ciotki i zmarnujesz dzień na zbędne badania, zapewne kolejny wymysł biurokratów ze stolicy, z upodobaniem ciotkujących całemu narodowi. Postanawiasz załatwić sprawę tak szybko, jak to tylko możliwe, i czym prędzej wrócisz do domu. Może jeszcze zdążysz na popołudniowe wydanie Wiadomości. Mijasz bramę i starając się nie wpaść w kałuże, idziesz w stronę szpitala. Jednak po porannym deszczu chodnik jest pełen wody i raz za razem trafiasz butem w błoto. Przeklinając swoją uległość wobec ciotki, liczysz, ile będziesz musiał zapłacić za czyszczenie.

Wreszcie docierasz do wejścia. Do drzwi przyklejona jest kartka z rozmazanym napisem poświadczającym, że mieści się tu izba przyjęć, działająca w godzinach takich a takich. Pchnięciem torujesz sobie drogę i wchodzisz do środka. Sala jest pełna ludzi. Petenci i petentki tłoczą się, kłębią, przepychają, a z prawej strony, tam gdzie ścisk jest największy, siedzą sobie nawet na głowach. Każdy trzyma w ręku kartkę z numerkiem i ze wzrokiem wlepionym w zawieszony na ścianie zegar czeka na swoją kolej. Przerażający widok. Straszliwa perspektywa. Wygląda na to, że ominą cię nie tylko popołudniowe Wiadomości, ale i te wieczorne, dłuższe, pełniejsze. Jesteś mężczyzną czynu, więc otrząsasz się z trwogi, odszukujesz w tłumie pielęgniarkę i jak wcześniej omijając kałuże, tak teraz omijając ludzi, ruszasz w jej kierunku.

– Przepraszam bardzo. Miałem się tu zgłosić. – Robisz ważną minę. – Przywiózł mnie ambulans.

– Jak wszystkich tutaj, jak wszystkich.

– A nie ma może jakiegoś sposobu, wie pani kochana, jakiegoś sposobiku? Ja bym mógł się odpowiednio odwdzięczyć.

– Pan? Ale pan przecież tu w ogóle, w tej kolejce, stać nie musi.

– Nie? – A jednak! Wiadomość o ambulansie widocznie dopiero teraz dotarła do świadomości pielęgniarki.

– Nie, proszę pana. Króliki przyjmujemy w sali obok. Proszę wyjść i pierwsze drzwi po prawej. Chyba wie pan, która to prawa. Ta, na której nie nosi pan...

– Co to za żarty! Przecież nie jestem... – W tym momencie zerkasz na swoje ręce i widzisz, że istotnie sprawiają one dość królicze wrażenie. Nogi, choć opięte spodniami, także są niepokojąco królicze. Przerywasz protest w pół zdania, odwracasz się i roztrącając petentów, wybiegasz na podwórze. Podbiegasz do najbliższej kałuży, patrzysz na swoje odbicie i widzisz mierzącego metr osiemdziesiąt pluszowego królika. Mrugasz zdziwiony raz i drugi, ale nic to nie zmienia, wzruszasz więc ramionami i zrezygnowany kierujesz swoje kroki z powrotem do szpitala.

Zgodnie ze słowami pielęgniarki kilka metrów na prawo od wejścia do izby przyjęć są drugie drzwi. Dałbyś sobie głowę uciąć, że chwilę wcześniej ich tu nie było. Ale zaraz myślisz, że tę samą chwilę wcześniej dałbyś sobie też uciąć głowę, że nie jesteś królikiem. Podchodzisz więc do wejścia, naciskasz klamkę, drzwi ustępują bez oporu i już jesteś w środku.

– No, no, panie F., jest pan spóźniony – rozlega się głos w głębi pokoju i dostrzegasz ustawioną pod przeciwległą ścianą ladę, za którą siedzi wysoki, barczysty mężczyzna. Uśmiechasz się, bo wydaje ci się, że... Jednak gdy podchodzisz bliżej, orientujesz się, że to nie jeden z kierowców ambulansu, a ktoś inny, choć łudząco do sanitariuszy podobny. – Ma pan coś na swoje usprawiedliwienie? – pyta pielęgniarz.

– Nie muszę się tłumaczyć. Z pewnością nie panu. – Urażony belferskim tonem pielęgniarza cofasz się spod lady i siadasz na stojącym pod ścianą krześle. – Pan może nie zdaje sobie sprawy, ale ja tam, na zewnątrz, jestem Stypendystą. Wkrótce będę miał też Stanowisko. Rozumie pan? Nie będę się przed panem z niczego tłumaczył. Przede wszystkim byłoby to po prostu niestosowne. – Krzesło, na którym usiadłeś, okazuje się wyjątkowo niewygodne, milkniesz więc, by znaleźć sobie wygodniejszą pozycję.

– Myślałem po prostu, że lepiej będzie, jeśli ma pan jakieś wytłumaczenie. Ale skoro pan jest na Stanowisku, pewnie będzie to uwzględnione. Tymczasem proszę się nie denerwować, proszę się tylko nie denerwować, Doktor zaraz pana poprosi.

Istotnie, mija kilka minut, jedne z drzwi otwierają się i głos ze środka woła:

– Panie F., zapraszam!

Zrywasz się z krzesła i nie patrząc na pielęgniarza, wbiegasz do lekarskiego gabinetu. Pokój okazuje się małą, słabo oświetloną klitką, prawie w całości wypełnioną przez zawalone papierami biurko. Za górą teczek, formularzy i blankietów siedzi Doktor: niski, chudy jegomość w śnieżnobiałym kitlu i okularach na nosie.

– Niech pan usiądzie. – Zauważasz stojący obok twojej nogi zydelek. Siadasz i z ulgą stwierdzasz, że nie wszystkie krzesła w szpitalu są tak niewygodne jak to w poczekalni. – Wezwaliśmy tu pana, ponieważ zrobiliśmy pewne badania, których wyniki ściśle pana dotyczą.

– Badania? Eksperymenty? Na mnie? Mnie dotyczące? – Fala słusznej złości aż unosi cię z krzesełka. – Bez mojej wiedzy? Jeśli tak, to jest grubsza sprawa, oburzająca sprawa! To jest materiał dla dziennikarzy!

– Spokojnie, niech się pan tak nie unosi. Badania nie ingerowały w pańską prywatność. Przecież mamy w kraju prawa...

– I swobody!

– Tak, i swobody. Nasze badania miały charakter trochę inny, że tak powiem, niejednostkowy.

– Czyli afera jest większa? Jest więcej ofiar? No, to panie doktor, ja ten cały szpital puszczę z torbami. To jest kraj cywilizowany, takich rzeczy tu robić nie wolno. – Złość ustępuje miejsca podnieceniu. Wybierając ścieżkę akademicką, całe lata temu zrezygnowałeś z pieniędzy, a tu proszę, same pchają się w ręce. Odszkodowania w tego typu sprawach liczone są przecież w dziesiątkach, co tam dziesiątkach, setkach tysięcy. Z całą pewnością w setkach tysięcy.

– Och, nie mówiłbym w tym przypadku o ofiarach. Niewiele zresztą w ogóle mogę panu mówić, szczegóły procedur badawczych objęte są tajemnicą lekarską. Nie moje to zadanie o nich opowiadać ani pańskie słuchać.

– A jakie jest w takim razie pańskie zadanie?

– To chyba oczywiste. Ogłosić panu naszą diagnozę.

– Diagnozę opartą na tych bezprawnych badaniach?

– Jeśli tak panu wygodniej... Między nami mówiąc, mnie wszystko jedno, jak je pan nazwie, moja rola sprowadza się tylko do ogłoszenia wyników.

– Dobrze więc. Co to za diagnoza? – Choć w myślach wydajesz już pieniądze, jakie przyniesie ci sprzedaż tematu „Magazynowi” i sądowy wyrok, nie ma powodu, by dodatkowo nie wzbogacić się o wyniki szpitalnych badań.

– Jest pan chory. Choroba na razie nie powinna panu doskwierać, jednak musi pan wiedzieć, że nie jest to zwykły Katar. Choroba ta jest nieuleczalna i śmiertelna. Pan, panie F., jest umierający, umiera pan i pan umrze. Zostało panu...

Dalszy ciąg monologu Doktora nie dociera już do twojej świadomości. Przed oczami robi ci się ciemno, a ciało wiotczeje i bezwładnie chwieje się na zydlu. Spadasz w głęboką przepaść, a jej krawędzie są tak daleko, że dookoła zalega już tylko mrok i cisza. Ciszę zakłóca twój chrapliwy oddech, zwielokrotniany przez echo. Po sekundzie otacza cię dźwięk tysiąca oddechów i zdajesz sobie sprawę, że gdy ostatni z nich wybrzmi, ty umrzesz. Ja umrę, myślisz. Ja umiera, myślisz. Już nigdy nie zrobisz tego, co miałeś zrobić, kiedy już przyjdzie czas, żeby zacząć coś robić. Jakże to możliwe! Oszukany i oszołomiony wodzisz dookoła siebie dłońmi, szukając oparcia. Lewą ręką łapiesz za krzesło i znów jesteś w gabinecie. Rozglądasz się po pokoju w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłbyś się ukryć, a gdy nie znajdujesz nic lepszego od własnego zydla, rzucasz się na posadzkę i pakujesz głowę pod krzesło. To jednak nie starcza, chowasz się więc wf., ten w pacjenta, aż w końcu wszyscy czterej, ty jeden, chowacie się za Pacjentem.

– Jakie są szanse na wyzdrowienie, panie Doktorze? – pytasz.

– Jak już mówiłem, niestety choroba jest nieuleczalna.

– Może doszło do jakiejś pomyłki? Może to nie mnie przeznaczona była ta diagnoza? Ktoś pewnie popełnił błąd! U nas na uczelni nieustannie popełniane są błędy.

– O pomyłce nie może być mowy. Bardzo mi przykro.

– I nic nie da się zrobić? Bardzo pana proszę, panie Doktorze. Przecież młody jeszcze ze mnie człowiek. – Potężna sylwetka lekarza podnosi się znad biurka i przez parę chwil Doktor uważnie ci się przygląda.

– Mogę pacjenta skierować do szpitala, może tam dadzą panu jakąś nadzieję. Bardziej panu nie pomogę.

– Do szpitala? Ależ oczywiście! Bardzo bym chciał do szpitala. Gdyby pan Doktor był tak miły. Ja się odwdzięczę. Ja tam, na zewnątrz, będę kiedyś zajmował Stanowisko. A mój wuj jest bardzo ceniony w mieście, ma kontakty, on panu... Bardzo pana Doktora proszę, niech mnie Doktor tam skieruje – skomlesz po raz pierwszy, wysadzając spod zydla głowę.

27

Przydzielony ci pokój prezentuje się dość przyzwoicie. Jest nieduży, trzy metry wzdłuż i dwa wszerz, akurat taki, by pomieścić łóżko, szafkę nocną i malutki, ustawiony pod oknem, stolik. Z okna rozpościera się widok na szpitalny ogród. Pełen imponująco wielkich drzew, pięknych kolorowych kwiatów i precyzyjnie przystrzyżonych żywopłotów towarzyszących krętym ogrodowym ścieżkom. Pomimo wspaniałej pogody (za oknem nie ma już ani śladu porannego deszczu), alejki i trawniki są puste. W zasięgu twojego wzroku nie widać żadnego przechadzającego się pacjenta czy lekarza. Stoisz więc przy oknie i cieszysz oko pełnym spokoju i ciszy widokiem. Jakimś wspaniałym sposobem ogród uspokaja cię, przesuwa wspomnienie rozmowy z Doktorem gdzieś poza rzeczywistość.

Jednak po chwili samo wyglądanie przez okno przestaje cię koić i zaczynasz wypróbowywać inne sposoby na zapomnienie o porannej rozmowie.

Wyglądanie przez okno i liczenie liści na najbliższym drzewie. Zadanie wymagające wielkiego skupienia: liści jest dużo, mienią się kolorami, wiatr wprawia konary w ruch, porusza też samymi liśćmi... Słowem, łatwo nie jest. Gdy gdzieś w okolicach piątego tuzina po raz czwarty tracisz rachubę, stwierdzasz, że zadanie jest niewykonalne, i rezygnujesz. Może przyjdzie taki dzień, kiedy wiatr ucichnie i liście dadzą się zliczyć, a może zawsze w okolicy piątego tuzina będziesz tracił rachubę. Grunt, że kiedy uznałeś, że dziś liści nie zliczysz, cała zabawa straciła swój urok.

Robienie przysiadów. Od lat już nie ruszałeś się, po cichu gardząc ludźmi, którzy przedkładali zalety fizyczne nad umysłowe, więc po kilku zaledwie przysiadach serce zaczyna galopować, a twarz oblewa się potem. Wysiłek jednak okazuje się świetnym sposobem na uporanie się z niepokojącymi myślami. Z każdym przysiadem, z każdym głębokim oddechem, kawałeczek strachu ulatnia się i po siódmym skłonie czujesz, że lżej ci na duszy. Jednak przy dziewiątym tracisz równowagę, przez chwilę chwiejesz się, po czym upadasz, boleśnie uderzając się w kolano. Kiedy oglądasz rosnącego na nodze siniaka, przypomina ci się dzieciństwo i ciocine porady. Głupiś. Spocony szybciej złapiesz katar. A twoja sytuacja poważna jest i bez niego. Nie wracasz więc do przysiadów i ostrożnie kładziesz się do łóżka, by pod pierzyną ukryć się przed katarem.

Sen...