Suma drobnych radości - Agnieszka Burska-Wojtkuńska - ebook + książka

Suma drobnych radości ebook

Agnieszka Burska-Wojtkuńska

4,0

Opis

Jak wieść zwyczajne życie i odnaleźć w nim szczęście? Jak wykorzystywać to, co najlepsze w idei hygge, dzień po dniu? Wciąż chcemy więcej mieć, wygodniej i ładniej żyć, cały czas próbujemy zostać lepszymi wersjami siebie, poprawiając wszystko ? od odcienia własnych zębów po ergonomię szafy. Szukamy mocnych doznań, nie zauważając urody małych rzeczy wokół. Ten klimat sprawia, że wielu z nas jest dziś wręcz sparaliżowanych lękiem przed byciem zwyczajnym człowiekiem. Agnieszka Burska-Wojtkuńska ? blogerka (Mrs. Polka Dot), socjolog i mama, przekonuje, że skandynawskie zjawiska hygge i lagom to więcej niż sezonowe mody, więcej niż świeczki i puchate koce. To idee, które pozwalają zwolnić, zadbać o relacje i dostrzec szczęście w codzienności. W tej książce znajdziesz zachętę do tego, by zacząć doceniać zwyczajność, być mamą bez kompleksów oraz cieszyć się każdą chwilą. Stworzysz nastrojowe dekoracje i wykorzystasz przepisy na jedzenie dające poczucie błogości. Bo życie to Suma drobnych radości

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (42 oceny)
17
11
10
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czekolada72

Z braku laku…

rozczarowanie!
00

Popularność




Au­tor: Agniesz­ka Bur­ska-Wojt­kuń­ska

Re­dak­cja: Ewa Bier­nac­ka

Ko­rek­ta: Alek­san­dra Ty­kar­ska

Pro­jekt gra­ficz­ny ma­kie­ty i skład: Ma­rek Miel­nic­ki/Stu­dio Ve­ry­ni­ce­works

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Anna Jam­róz

Zdję­cie na okład­ce: Agniesz­ka Bur­ska-Wojt­kuń­ska

Po­zo­sta­łe zdję­cia:

Agniesz­ka Bur­ska-Wojt­kuń­ska i Do­mi­ni­ka Brud­ny

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Bar­ba­ra Wa­lus

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

© Co­py­ri­ght by Agniesz­ka Bur­ska-Wojt­kuń­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2017

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-144-8

Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński

Tym, z któ­ry­mi co­dzien­ność jest do­bra.

Moim szczę­ściom: Wojt­ko­wi, Zosi i Hani.

Wstęp

Kilka słów o szczęściu

Trzy mi­lio­ny. Po­nad. Kon­kret­nie 3 180 000. Tyle wy­ni­ków po­da­je wy­szu­ki­war­ka Go­ogle dla za­py­ta­nia „jak być szczę­śli­wym”. Cie­ka­we to cza­sy, kie­dy od­po­wie­dzi na TA­KIE py­ta­nie szu­ka się w me­an­drycz­nych al­go­ryt­mach świa­to­wej sie­ci in­ter­ne­to­wej.

Wy­ni­ki wy­szu­ki­wa­nia by­wa­ją zdu­mie­wa­ją­ce. Nie wiem, jak ina­czej na­zwać bo­wiem fakt, że na­ukow­cy opra­co­wa­li ma­te­ma­tycz­ny wzór, któ­ry wy­ja­śnia, jak być szczę­śli­wym. Kli­kasz i wiesz.

Szu­ka­nie uni­wer­sal­nej od­po­wie­dzi zaj­mu­je ludz­kość od wie­ków. Wie­le po­wsta­ło na ten te­mat trak­ta­tów i po­ema­tów, pa­dła nie­zli­czo­na licz­ba słów, wie­lu mó­wi­ło o tym dużo i nie­po­trzeb­nie. Nie­któ­rzy są­dzą, że wie­dzą.

Róż­ne są ludz­kie po­my­sły na to, jak wieść szczę­śli­we ży­cie. Dla jed­nych to „Zdro­waś Ma­rio” przez ra­dio, dla in­nych prze­biec dzie­sięć ki­lo­me­trów dzien­nie, co­dzien­nie. Są zbie­ra­cze kra­sna­li ogro­do­wych, zdo­byw­cy gór­skich szczy­tów, agno­sty­cy, al­ko­ho­li­cy, dział­ko­wi­cze, gim­na­sty­cy i po­li­ga­mi­ści. Róż­ne mają pod­nie­ty i cele w ży­ciu bud­dyj­scy mni­si, fi­la­te­li­ści, ga­le­rian­ki, na­ukow­cy i po­dróż­ni­cy.

I ja kie­dyś szu­ka­łam swo­jej nar­ra­cji, „wiel­kiej idei”, któ­ra by upo­rząd­ko­wa­ła moje ży­cie. Nie wie­dzia­łam, co mi da szczę­ście, więc szu­ka­łam. Szu­ka­łam w Pol­sce i za gra­ni­cą, w na­uce i w pra­cy, w skle­pach i w knaj­pach, w ma­cie­rzyń­stwie i w gło­dów­kach. Sztu­kę by­cia szczę­śli­wym czło­wie­kiem prak­ty­ko­wa­łam jak każ­dy, nie po­mi­ja­jąc ab­so­lut­nie nie­tra­fio­nych miejsc i idio­tycz­nych po­su­nięć, któ­re od do­bro­sta­nu psy­chicz­ne­go co naj­wy­żej mnie od­da­la­ły. Cza­sa­mi tyl­ko tro­chę, in­nym ra­zem — o lata świetl­ne.

Od­kąd się­gam pa­mię­cią, za­sta­na­wia­łam się, jak żyć. Wpraw­dzie ni­g­dy tego do koń­ca nie wy­my­śli­łam, jed­nak trzy de­ka­dy za­mar­twia­nia się przy­nio­sły ja­kieś efek­ty. Już jako mała dziew­czyn­ka mia­łam, jak na swój wiek, nad wy­raz roz­bu­do­wa­ną wy­obraź­nię. Prze­ra­że­niem na­pa­wa­ły mnie kwe­stie tak istot­ne dla kil­ku­lat­ki, jak wy­bór za­wo­du czy to, gdzie będę miesz­kać. Wcze­śnie uzmy­sło­wi­łam też so­bie, że praw­do­po­dob­nie zo­sta­nę kie­dyś mat­ką. Lęk z po­wo­du nie­przy­go­to­wa­nia do tej roli to­wa­rzy­szył mi przez wie­le lat (włą­cza­jąc w to te, kie­dy już nią zo­sta­łam). Na swo­ich zdję­ciach z przed­szko­la wi­dzę ja­kąś sta­rą-ma­lut­ką, bez odro­bi­ny dzie­cię­ce­go uro­ku czy cho­chli­ka w oczach. Do przed­szkol­nej fo­to­gra­fii — w po­ło­wie lat osiem­dzie­sią­tych — po­zu­ję w za­pię­tej pod szy­ję ko­szu­li w kra­tę. Wci­skam gu­zik na kla­wia­tu­rze wiel­kie­go kom­pu­te­ra z ol­brzy­mim mo­ni­to­rem ki­ne­sko­po­wym, wy­ko­rzy­sty­wa­ne­go do pa­miąt­ko­we­go zdję­cia w cha­rak­te­rze no­wo­cze­sne­go re­kwi­zy­tu — co tyl­ko po­głę­bia tra­gizm mo­jej smut­nej miny. Wi­dzę dziec­ko o po­waż­nym spoj­rze­niu, z wy­ra­zem twa­rzy wła­sne­go, umiar­ko­wa­nie ra­do­sne­go ojca. Mam to po nim — to po­waż­ne spoj­rze­nie, to za­mar­twia­nie się i ten nad­miar wraż­li­wo­ści. A do tego w pa­kie­cie bio­lo­gicz­nie ni­ski próg to­le­ran­cji ne­ga­tyw­nych bodź­ców, zda­je się, że po ma­mie. Taki ge­ne­tycz­no-so­cja­li­za­cyj­ny ba­gaż, w któ­ry wy­po­sa­żo­no mnie na ży­cie, wbrew naj­lep­szym, jak są­dzę, in­ten­cjom.

Dość szyb­ko za­czę­łam dźwi­gać na wła­snych bar­kach cały We­lt­sch­merz, któ­ry to­wa­rzy­szy mi aż do dziś. Ból świa­ta i nie­zgo­da na rze­czy­wi­stość cha­rak­te­ry­zu­ją mnie od dzie­ciń­stwa, kie­dy to jako trzy- czy czte­ro­lat­ka, sta­łam na skra­ju par­ku w sztruk­so­wej kur­tecz­ce i pła­ka­łam rzew­ny­mi łza­mi, że­gna­jąc pta­ki od­la­tu­ją­ce na zimę. Na­praw­dę do dziś pa­mię­tam to ści­śnię­te gar­dło, nie­wy­sło­wio­ny smu­tek, pust­kę i we­wnętrz­ną tę­sk­no­tę. Jesz­cze wie­le razy w ży­ciu mia­łam się tak czuć. Za­rów­no z po­wo­du do­świad­czeń oso­bi­stych, jak i zda­rzeń cał­kiem od­le­głych, jak kon­flik­ty zbroj­ne, zbrod­nie prze­ciw­ko ludz­ko­ści, po­wo­dzie i su­sze, klę­ski gło­do­we, ludz­kie dra­ma­ty wszel­kie­go ro­dza­ju. Nie­rzad­ko jed­nak wsku­tek zda­rzeń o po­dob­nym na­tę­że­niu tra­gi­zmu, co wy­lot ptac­twa. Za­zwy­czaj też wte­dy pła­ka­łam. Czę­sto pła­czę i to, jak mo­gło­by się zda­wać, czy­ni mnie fa­tal­nym au­to­rem książ­ki o szczę­ściu.

Ale oto, trzy­dzie­ści lat star­sza, pi­szę te sło­wa. Na­dal za dużo się mar­twię i za czę­sto wzru­szam. Wciąż zda­rza mi się pła­kać z bła­hych po­wo­dów. Róż­ny­mi rze­cza­mi się przej­mu­ję: po­wszech­ną obec­no­ścią ole­ju pal­mo­we­go w pro­duk­tach spo­żyw­czych, dziu­rą bu­dże­to­wą, wy­cin­ką drzew, po­gar­sza­ją­cą się sy­tu­acją ko­biet w Pol­sce i na świe­cie, jak rów­nież swo­im cel­lu­li­tem i wła­sny­mi, si­wie­ją­cy­mi skroń­mi.

Boję się, że wy­buch­nie woj­na. Boję się, że umrę przed­wcze­śnie i nie do­cze­kam do­ro­sło­ści mo­ich có­rek. Każ­de­go dnia mar­twi mnie nie­jed­na kwe­stia spo­łecz­na, przy­rod­ni­cza, a tak­że in­dy­wi­du­al­na: małe tra­ge­die i dra­ma­ci­ki, ta­kie z ga­tun­ku pro­ble­mów pierw­sze­go świa­ta. Ale też nie­rzad­ko te uni­wer­sal­ne, po­wta­rza­ją­ce się jak post­mo­der­ni­stycz­ny le­it­mo­tiv w roz­my­śla­niach współ­cze­snych trzy­dzie­sto­pa­ro­lat­ków. Tych roz­dar­tych mię­dzy mle­kiem so­jo­wym a mig­da­ło­wym; ka­rie­rą w kor­po­ra­cji a ma­rze­niem o wła­snym, bły­sko­tli­wym biz­ne­sie; tren­czem a bom­ber­ką; strze­żo­nym osie­dlem a ka­mie­ni­cą. Osób, któ­re tak bar­dzo chcą być szczę­śli­we, że aż od tego po­pa­da­ją w de­pre­sję.

To może być roz­cza­ro­wu­ją­ce, ale wy­ło­żę kawę na ławę już na pierw­szych stro­nach. Mam 35 lat i nie mam złu­dzeń: nie da się być szczę­śli­wym. Szczę­śli­wym się bywa. W tych mniej lub bar­dziej licz­nych mo­men­tach w ży­ciu, kie­dy od­czu­wa­my czy­ste, ni­czym nie­zmą­co­ne: wzru­sze­nie, bło­gość, speł­nie­nie, bli­skość czy ra­dość. Nie wie­rzę w szczę­ście jako stan per­ma­nent­ny. Mimo swe­go dość mło­de­go wie­ku i ży­cia po­zba­wio­ne­go wiel­kich tra­ge­dii czy praw­dzi­wych dra­ma­tów, my­ślę, że to mit, ilu­zja, nie­do­ści­gnio­na idea, czy­sta abs­trak­cja. My­ślę też, że, pa­ra­dok­sal­nie, więk­szość cy­wi­li­za­cyj­nych szans i nie­ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści ofe­ro­wa­nych przez współ­cze­sność nie przy­czy­nia się do wzro­stu szczę­śli­wo­ści na ma­so­wą ska­lę. Z całą świa­do­mo­ścią swej za­sad­ni­czo sprzy­ja­ją­cej szczę­ściu po­zy­cji w tym po­gma­twa­nym świe­cie wiem, że ży­cie to nie baj­ka, mimo że może cza­sem tak wy­glą­da na In­sta­gra­mie. Mó­wię to ja — bia­ła ko­bie­ta, he­te­ro­sek­su­al­na, wy­kształ­co­na, pra­cu­ją­ca Eu­ro­pej­ka cho­ciaż już pierw­sze dwa okre­śle­nia czy­nią mnie czę­ścią uprzy­wi­le­jo­wa­nej mniej­szo­ści. Mniej­szo­ści, któ­ra nie dość, że ma co jeść, to jesz­cze ma do­stęp do ja­jek z cho­wu eko­lo­gicz­ne­go, przy­rzą­dza pud­din­gi z na­sion chia, kok­taj­le z jar­mu­żu, w week­en­dy jada su­shi i po­pi­ja je pro­sec­co (ha­sh­tag: #naj­le­piej!). Nie dość, że ma dach nad gło­wą, to jesz­cze two­rzy mo­no­chro­ma­tycz­ne ga­le­rie z pla­ka­tów ty­po­gra­ficz­nych, kom­po­zy­cje z pa­ste­lo­wych po­du­szek i usta­wia kub­ki na pół­kach. Ko-lo-ra-mi.

Teo­re­tycz­nie miesz­czę się w do­mi­nu­ją­cym pa­ra­dyg­ma­cie ży­cia z pa­sją. Nie sie­dzę w znie­na­wi­dzo­nej pra­cy, nie tłam­szę swo­ich twór­czych po­trzeb. Żyję kre­atyw­nie, je­śli tak moż­na na­zwać fo­to­gra­fo­wa­nie pa­ste­lo­wych obiek­tów oraz je­dze­nia. Choć ży­cie z pa­sją bar­dziej ko­ja­rzy się ze zdo­by­wa­niem Czo­mo­lung­my albo przy­naj­mniej ko­lek­cjo­no­wa­niem kra­sna­li ogro­do­wych, to jed­nak rze­czy­wi­ście ro­bię to, co lu­bię naj­bar­dziej — wy­mą­drzam się, stu­kam w kla­wia­tu­rę, sty­li­zu­ję swo­je miesz­ka­nie w blo­ku na dom w Ber­gen oraz kar­mię lu­dzi. Na­le­żę pew­nie tym sa­mym do ja­kie­goś mar­ne­go pro­mi­la ludz­ko­ści, któ­ry ma przy­wi­lej ro­bie­nia w ży­ciu tego, co lubi. I tak — mó­wię tu o ta­kich z na­sze­go punk­tu wi­dze­nia eks­tre­mach, jak ży­cie w le­pian­ce czy obo­zie dla uchodź­ców, w ogó­le nie wspo­mi­na­jąc mar­nej doli uwię­zio­nych w mar­ke­tach ka­sje­rek, za­ha­ro­wa­nych rol­ni­ków czy nie­speł­nio­nych za­wo­do­wo księ­go­wych. Bo co to za nie­do­la, gdy u brze­gów Eu­ro­py co­dzien­nie toną lu­dzie, któ­rzy o ta­kiej dla sie­bie ma­rzy­li.

* * *

Lu­dzie mają róż­ne po­my­sły na to, jak wieść szczę­śli­we ży­cie. Dziś dla wie­lu szczę­ście jest rów­no­znacz­ne je­dy­nie z czymś do­nio­słym i wi­do­wi­sko­wym. Ta­kim jak ho­nor, or­der czy re­kord, prze­ła­my­wa­nie ba­rier. Gna­my za nimi, do­sta­jąc za­dysz­ki, ocie­ra­my pot z czo­ła i pę­dzi­my da­lej. Nie bar­dzo wia­do­mo, w któ­rą biec stro­nę, co spra­wia, że czę­sto mio­ta­my się ża­ło­śnie i cha­otycz­nie, jak ćma przy szy­bie. Byle były: ruch, zmia­na, ja­kaś dy­na­mi­ka, ja­ka­kol­wiek wła­ści­wie, byle nie stać w miej­scu. Bo kie­dy się stoi, to wszy­scy mogą nas prze­go­nić.

Bo kie­dy się stoi, to jak­by się nie żyło. Wte­dy mówi się, że ży­cie prze­cie­ka nam przez pal­ce. Wte­dy nic się nie dzie­je. A kie­dy nic się nie dzie­je, kie­dy koła prze­sta­ją się krę­cić i ma­chi­na się za­trzy­mu­je, to pra­wie jak­by się sta­ło nad brze­giem prze­pa­ści. Wiel­ka pust­ka i prze­ra­ża­ją­ca ni­cość mogą nas we­ssać. Wte­dy jesz­cze coś mo­gło­by czło­wie­ka pod­ku­sić, żeby spoj­rzeć w tył, może na­wet w przód, nie daj Boże od­po­wia­dać na ja­kieś py­ta­nia. Za­sad­ni­czo bez­piecz­niej jest biec. Naj­szy­kow­niej — z kub­kiem kawy na wy­nos i na wy­so­kich ob­ca­sach, ale to już kwe­stia kon­wen­cji. Naj­waż­niej­szy ten ruch, jed­no­staj­nie przy­spie­szo­ny kon­kret­nie.

Współ­cze­sne „spo­łe­czeń­stwa do­znań” po­trze­bu­ją sil­nych bodź­ców, lu­dzie pra­gną po­ry­wa­ją­cej, „nie­co­dzien­nej co­dzien­no­ści”1.

1 Z. Bau­man, Nie­co­dzien­ność na­sza co­dzien­na, w: M. Bo­gu­nia-Bo­row­ska (red.), Bar­wy co­dzien­no­ści. Ana­li­za so­cjo­lo­gicz­na, War­sza­wa 2009, s. 77—94.

Do­mi­nu­ją­cym pa­ra­dyg­ma­tem jest dziś przy­mus do­świad­cza­nia, prze­ży­wa­nia, obo­wią­zek in­ten­syw­ne­go, bo­ga­te­go w do­zna­nia ży­cia i ko­niecz­ność by­cia cią­gle za­ję­tym. Za­ło­żę się, że z wy­jąt­kiem paru sza­leń­ców, któ­rzy ma­rzą, by ho­do­wać kozy w biesz­czadz­kiej cha­cie, więk­szość mło­dych lu­dzi z krę­gu cy­wi­li­za­cji za­chod­niej fan­ta­zju­je o ka­rie­rach, suk­ce­sach, po­dró­żach, atrak­cjach i blich­trze, o for­sie i wy­go­dzie. Na­szym ży­ciem rzą­dzi przy­mus do­sko­na­le­nia i zmia­ny. Na to, co lep­sze, szyb­sze, now­sze, młod­sze, pięk­niej­sze, droż­sze, cie­kaw­sze, bar­dziej sty­mu­lu­ją­ce.

Wciąż chce­my wię­cej mieć, wy­god­niej i ład­niej żyć, cały czas pró­bu­je­my zo­stać lep­szy­mi wer­sja­mi sie­bie, po­pra­wia­jąc wszyst­ko, od od­cie­nia swo­ich zę­bów po er­go­no­mię sza­fy. Szu­ka­my pa­sji i nie­zwy­kłych prze­żyć, cu­dow­nych po­dró­ży i moc­nych do­znań, nie za­uwa­ża­jąc uro­dy ma­łych rze­czy wo­kół.

Lu­dzie mają róż­ne po­my­sły na to, jak wieść szczę­śli­we ży­cie. Dziś dla wie­lu szczę­ście jest rów­no­znacz­ne je­dy­nie z czymś do­nio­słym i wi­do­wi­sko­wym. Ta­kim jak ho­nor, or­der czy re­kord, prze­ła­my­wa­nie ba­rier. Gna­my za nimi, do­sta­jąc za­dysz­ki, ocie­ra­my pot z czo­ła i pę­dzi­my da­lej.

Ten kli­mat umy­sło­wy spra­wia, że wie­lu z nas jest dziś wręcz spa­ra­li­żo­wa­nych lę­kiem przed by­ciem prze­cięt­nym czło­wie­kiem. Pro­wa­dze­nie zwy­kłe­go, ci­che­go ży­cia bywa po­strze­ga­ne jako po­raż­ka.

I ja kie­dyś zda­łam so­bie spra­wę, że ni­g­dy nie czu­ję, żeby moje ży­cie było wy­star­cza­ją­co in­te­re­su­ją­ce. Za małe były spra­wy, któ­ry­mi się zaj­mo­wa­łam, zbyt try­wial­ne i miał­kie. By­łam „dla brzyd­kich za ład­na, a dla ład­nych za brzyd­ka”, wiecz­nie „za głu­pia dla mą­drych, a dla mą­drych za głu­pia”2. Czy­ta­łam o in­spi­ru­ją­cych ko­bie­tach, o ich suk­ce­sach, po­my­słach i umie­jęt­no­ściach, lecz za­miast wie­rzyć, że i ja po­tra­fię zro­bić coś wspa­nia­łe­go, czu­łam co­raz więk­szy strach, że prze­gram wła­sne ży­cie. Że prze­ży­ję je, nie zo­ba­czyw­szy świa­ta, nie osią­gnąw­szy cze­goś spek­ta­ku­lar­ne­go. Moje ży­cie wy­da­wa­ło mi się pro­win­cjo­nal­ne i nud­ne, nic nie­zna­czą­ce. Nie ro­bi­łam wszak rze­czy wiel­kich ani pod­nio­słych. Nie ska­ka­łam na spa­do­chro­nie, nie zmie­nia­łam świa­ta, nie wspi­na­łam się na­wet po ścież­kach ka­rie­ry w spo­sób, któ­ry by za­spo­ka­jał mój głód osią­gnięć.

2 K. No­sow­ska, Cu­dzo­ziem­ka w raju ko­biet, [sic!], 2001.

To pa­ra­doks współ­cze­sne­go świa­ta — kie­dy wy­da­je się, że mo­że­my wszyst­ko, nie po­tra­fi­my nic zro­bić. Bo kie­dy wresz­cie mamy teo­re­tycz­nie wszel­kie na­rzę­dzia, żeby wieść szczę­śli­we ży­cie — względ­ny do­bro­byt, do­stęp do edu­ka­cji, in­for­ma­cji, nie­ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ści ko­mu­ni­ko­wa­nia się i po­dró­żo­wa­nia, czę­sto nie wie­my, z któ­rych sko­rzy­stać. Wy­bór jest za duży, a pre­sja zbyt sil­na. To nasz po­no­wo­cze­sny dra­mat — by­cie zwy­kłym zja­da­czem chle­ba w świe­cie peł­nym moż­li­wo­ści, uto­nię­cie w ru­ty­nie po­śród tylu bodź­ców, prze­ży­wa­nie po­dob­nych do sie­bie dni, gdy sły­szy­my, że każ­dy mógł­by być nową przy­go­dą. To cią­głe po­czu­cie, że obie­rze się złą ścież­kę, ten wiecz­ny dy­le­mat, któ­rą z moż­li­wo­ści wy­brać — to chi­chot hi­sto­rii.

Wie­lość moż­li­wo­ści pa­ra­li­żo­wa­ła i mnie. U pro­gu do­ro­sło­ści prze­ży­wa­łam praw­dzi­wy dra­mat z po­wo­du wąt­pli­wo­ści, kim chcę być. Pra­ca w fir­mie czy na uczel­ni? Dok­to­rat czy wła­sny biz­nes? Ży­cie w Trój­mie­ście czy w War­sza­wie, a może w Lon­dy­nie? Żad­na z tych ście­żek nie wy­da­wa­ła się do koń­ca do­bra. Szyb­kie tem­po z jed­nej stro­ny po­cią­ga­ło mnie, z dru­giej prze­ra­ża­ło.

Wie­lu z nas jest dziś wręcz spa­ra­li­żo­wa­nych lę­kiem przed by­ciem prze­cięt­nym czło­wie­kiem. Pro­wa­dze­nie zwy­kłe­go, ci­che­go ży­cia bywa po­strze­ga­ne jako po­raż­ka.

I wte­dy zo­sta­łam mat­ką.

Pro­ces przy­zna­wa­nia się do tego przed samą sobą był do­syć dłu­gi. Ale tak, chy­ba tro­chę ucie­ka­łam od ko­niecz­no­ści po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji. Chcia­łam prze­rwać tę la­wi­nę wąt­pli­wo­ści, ga­lo­pa­dę my­śli, żeby móc w spo­sób nie­bu­dzą­cy po­dej­rzeń oto­cze­nia za­trzy­mać się i nie być przez chwi­lę żad­ną z tych osób — ani dok­to­rant­ką, ani ka­rie­ro­wicz­ką. Za­pla­no­wa­łam ją, żeby wziąć wol­ne od tego ży­cia, w któ­rym nie wie­dzia­łam, kim chcę zo­stać. Zo­sta­nę mamą — po­my­śla­łam. Moż­li­we, że to tak­że moje wy­głod­nia­łe ego spra­gnio­ne było osią­gnięć, ma­rzy­ło, żeby móc so­bie po­wie­dzieć: „je­stem su­per, ro­bię lu­dzi”.

Po­wo­ła­nie dzie­ci na świat nie było jed­nak aż ta­kim ak­tem wy­ra­cho­wa­nia i ego­izmu — przede wszyst­kim bar­dzo chcia­łam to prze­żyć, a ba­łam się, że w koń­cu pod­dam się tym moim tę­sk­no­tom za „bar­dziej in­te­re­su­ją­cym ży­ciem” i gdzieś prze­pad­nę. Że w koń­cu nie wy­trzy­mam i po­ja­dę szu­kać do­znań do War­sza­wy czy in­ne­go Lon­dy­nu, a wte­dy to już bę­dzie po wszyst­kim. Ja­kaś fa­scy­nu­ją­ca nar­ra­cja we­ssie mnie i wy­plu­je do­pie­ro, kie­dy bę­dzie za póź­no. Chy­ba już wte­dy pod­skór­nie czu­łam, że trze­ba szu­kać w ży­ciu cze­goś, co daje szan­sę na rolę prze­peł­nio­ną au­ten­ty­zmem, a nie uga­niać się za jego wy­dmusz­ka­mi.

Pro­blem po­le­gał na tym, że wpa­dłam z desz­czu pod ryn­nę. Chcąc uciec przed nie­pew­no­ścią, jaką na­peł­nia­ły mnie my­śli o moim miej­scu w świe­cie, wpa­dłam w sam jej śro­dek. Praw­dzi­wą kul­mi­na­cję nie­pew­no­ści mia­łam do­pie­ro po­znać jako mama.

Wciąż chce­my wię­cej mieć, wy­god­niej i ład­niej żyć, cały czas pró­bu­je­my zo­stać lep­szy­mi wer­sja­mi sie­bie, po­pra­wia­jąc wszyst­ko – od od­cie­nia wła­snych zę­bów po er­go­no­mię sza­fy. Szu­ka­my pa­sji i nie­zwy­kłych prze­żyć, cu­dow­nych po­dró­ży i moc­nych do­znań, nie za­uwa­ża­jąc uro­dy ma­łych rze­czy wo­kół.

Niekompetencja i niepewność

Znaj­do­wa­nie speł­nie­nia w ma­cie­rzyń­stwie nie jest dziś pro­ste. Współ­cze­sne ro­dzi­ciel­stwo od­da­li­ło się bo­wiem od tego, czym było przez wie­ki — pier­wot­nym in­stynk­tem, wła­ści­wym każ­dej płod­nej isto­cie. Wy­cho­wa­nie prze­sta­ło być in­tu­icyj­nym pro­ce­sem, wspie­ra­nym przez wie­lo­po­ko­le­nio­we ro­dzi­ny i spo­łecz­no­ści. Ma­cie­rzyń­stwo sta­ło się mia­rą suk­ce­su, kry­te­rium oce­ny, sa­mot­nym wy­zwa­niem, ko­lej­nym ży­cio­wym eg­za­mi­nem, któ­ry zda­ją dzi­siaj ko­bie­ty. Sty­le ro­dzi­ciel­skie są jak od­ręb­ne pa­ra­dyg­ma­ty my­ślo­we, sta­ją się pod­sta­wą kla­sy­fi­ka­cji lu­dzi do od­ręb­nych obo­zów — są swo­istym sys­te­mem stra­ty­fi­ka­cyj­nym, a jego prze­róż­ne wy­cho­waw­cze mody i ak­ce­so­ria sta­ły się ko­lej­ny­mi wy­znacz­ni­ka­mi sta­tu­su.

Daw­niej wy­star­czy­ło ko­chać, kar­mić, ubrać, dać wy­kształ­ce­nie i miał czło­wiek po­czu­cie do­brze speł­nio­ne­go obo­wiąz­ku. Mat­ki i oj­co­wie nie za­sta­na­wia­li się kie­dyś nad fi­lo­zo­fią swo­je­go ro­dzi­ciel­stwa. Czy dają wy­star­cza­ją­co dużo bli­sko­ści i czy od­po­wied­nio wzmac­nia­ją u dziec­ka po­czu­cie wła­snej war­to­ści. Nie było pro­ble­mem roz­dar­cie mię­dzy pa­ra­dyg­ma­tem wy­cho­wa­nia ad­ap­ta­cyj­ne­go a pod­mio­to­we­go. Mło­dzi ro­dzi­ce nie ana­li­zo­wa­li za­sad po­ro­zu­mie­nia bez prze­mo­cy, po­ro­zu­mie­wa­li się po pro­stu, le­piej czy go­rzej, prze­mo­co­wo czy nie — te­mat nie ist­niał. Tak jak śpiosz­ki z ba­weł­ny or­ga­nicz­nej, bam­bu­so­we otu­la­cze, mu­śli­no­we ko­cy­ki, za­baw­ki edu­ka­cyj­ne, owsia­ne cia­stecz­ka z ka­ro­bem czy my­deł­ka bez SLS. Nie było dwu­dzie­stu sze­ściu ro­dza­jów ka­szek, nie drżał czło­wiek nad tym, że kar­mi dziec­ko ole­jem pal­mo­wym albo że nie­chcą­cy ku­pił so­czek z cu­krem. Cie­szo­no się, gdy były ja­kie­kol­wiek — so­czek, kasz­ka czy za­baw­ka.

Mamy dziś nie­mal nie­ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ści dba­nia o na­sze dzie­ci na mi­lio­ny róż­nych spo­so­bów. Mamy ty­sią­ce pro­duk­tów i opcji oraz dzie­siąt­ki no­wych za­dań. De­fi­ni­cja by­cia do­brą mamą po­sze­rzy­ła się nie­wy­obra­żal­nie w związ­ku ze wzro­stem świa­do­mo­ści, roz­wo­jem edu­ka­cji i ryn­ku. Nie wy­star­czy już dać wikt i opie­ru­nek — na­le­ży świa­do­mie i wraż­li­wie wy­cho­wać, pa­mię­ta­jąc, że wszyst­kie błę­dy od­bi­ją się na kru­chej psy­chi­ce dziec­ka i przy­szłych me­cha­ni­zmach jego za­cho­wań. Dziś, żeby być do­brą mamą, trze­ba czy­tać ety­kie­ty se­tek opa­ko­wań, do­ko­ny­wać dzie­siąt­ków wy­bo­rów — od tych teo­re­tycz­nie naj­prost­szych — kon­su­menc­kich, po te naj­cięż­sze­go ka­li­bru.

Licz­ba ocze­ki­wań i pre­sja wo­bec ma­tek wzro­sła w ostat­nich dzie­się­cio­le­ciach nie­wy­obra­żal­nie. Ma­cie­rzyń­stwo, za­miast sta­no­wić źró­dło siły, pod­ko­pu­je pew­ność sie­bie, do­star­cza ko­bie­tom ko­lej­nej daw­ki nie­pew­no­ści, po­czu­cia nie­przy­sta­wa­nia, nie­wy­peł­nia­nia ocze­ki­wań spo­łecz­nych.

Ciężar codzienności

Jak­by tego było mało, do­cho­dzi jesz­cze zde­rze­nie sie­lan­ko­wych wi­zji ma­cie­rzyń­stwa z rze­czy­wi­sto­ścią. Oka­zu­je się, że to nie tyl­ko wzru­sza­ją­ca bli­skość i mi­zia­nie chi­cho­czą­ce­go dzi­dziu­sia piór­kiem. Ży­cie więk­szo­ści ma­tek to suma drob­nych czyn­no­ści, iry­tu­ją­cych obo­wiąz­ków. Ko­bie­ce in­te­lek­ty i ma­rze­nia giną ma­so­wo po uro­dze­niu dziec­ka, przy­gnie­cio­ne przez przy­ziem­ność. Przez zupy, kupy, drzem­ki i wy­pa­rza­nie bu­te­lek, pod­no­sze­nie za­ba­wek, li­cze­nie ka­czu­szek, za­kła­da­nie śpiosz­ków, sma­ro­wa­nie kro­stek, ście­ra­nie ku­rzów, szo­ro­wa­nie to­a­le­ty, roz­wie­sza­nie pra­nia, ku­po­wa­nie chle­ba, my­cie na­czyń. Przez kasz­ki, re­so­ra­ki, wło­sy w zle­wie, ka­nap­ki do szko­ły, buty na zimę, roz­bry­zgi na lu­strze. Ta pro­za­icz­na co­dzien­ność, ten ba­nał, wszyst­kie te bez­sen­sow­ne de­ta­le fru­stru­ją i nie­rzad­ko po­zba­wia­ją nas szan­sy na roz­wój czy od­po­czy­nek.

Au­to­rzy wy­świech­ta­nych fra­ze­sów z mar­nych po­rad­ni­ków na­ma­wia­ją, by wkła­dać mi­łość i pa­sję we wszyst­ko, co ro­bi­my. Trud­no jed­nak wy­obra­zić so­bie prze­peł­nio­ne pa­sją szo­ro­wa­nie ubi­ka­cji, zmy­wa­nie roz­ma­za­nych ba­na­nów z pod­ło­gi, nie­koń­czą­ce się sprzą­ta­nie, ja­kie przy­cho­dzi w pa­kie­cie z dzieć­mi. Nie wi­dzia­łam ni­g­dy ko­bie­ty z afek­tem tasz­czą­cej sia­ty z ziem­nia­ka­mi.

Ma­cie­rzyń­stwo bywa roz­cza­ro­wu­ją­ce. Co­dzien­ność z ma­łym dziec­kiem ogrom­nie róż­ni się od me­dial­nych ob­raz­ków roz­kosz­nych bo­ba­sków i uśmiech­nię­tych, za­dba­nych mam. Czę­sto trud­no wy­peł­nić oby­wa­tel­ski obo­wią­zek szczę­ścia w tych pierw­szych la­tach ży­cia dzie­ci. Za­miast do nie­go zbli­żać, ma­cie­rzyń­stwo czę­sto nas nie­ste­ty od szczę­ścia od­da­la.

Oso­bi­ście więk­szych się spo­dzie­wa­łam po tej roli fa­jer­wer­ków. Więk­szej licz­by unie­sień, nie ta­kiej daw­ki tru­du. Nowa ja­kość ży­cia do­mo­we­go, ogra­ni­cze­nia i wzmo­żo­na pre­sja uczy­ni­ły po­cząt­ki mo­je­go ma­cie­rzyń­stwa skom­pli­ko­wa­nym do­świad­cze­niem. Nie ja­koś wy­bit­nie trau­ma­tycz­nym ani jed­no­znacz­nie ne­ga­tyw­nym, ale z pew­no­ścią peł­nym am­bi­wa­len­cji, na któ­rą czę­sto nie da­wa­łam so­bie przy­zwo­le­nia. Dziś znacz­nie po­wszech­niej­sze niż jesz­cze kil­ka lat temu jest otwar­te przy­zna­wa­nie się do ro­dzi­ciel­skich po­ra­żek. Nurt „ma­cie­rzyń­stwa bez lu­kru” co­raz od­waż­niej prze­ni­ka do po­pkul­tu­ry, wi­docz­ny jest w in­ter­ne­cie i w li­te­ra­tu­rze. Im wię­cej i gło­śniej ko­bie­ty mó­wią o tych osła­bia­ją­cych ich siłę do­świad­cze­niach, tym wię­cej mło­dych ma­tek ma szan­sę oprzeć się tym zja­wi­skom. Od­kry­wać to, co pięk­ne w ma­cie­rzyń­stwie, bez nie­po­trzeb­ne­go ba­la­stu de­struk­cyj­ne­go per­fek­cjo­ni­zmu i pod­ko­py­wa­nia pew­no­ści sie­bie. Dom i ro­dzi­na po­tra­fią być źró­dłem wiel­kie­go speł­nie­nia, choć nie­trud­no ten po­ten­cjał kon­cer­to­wo zni­we­czyć.

Szcze­rze mó­wiąc, ja swo­je szczę­ście za­czę­łam za­uwa­żać w domu do­pie­ro wte­dy, kie­dy już bez pro­ble­mu mo­głam go opusz­czać. Du­si­łam się w nim, gdy mia­łam wy­ma­ga­ją­ce nie­mow­lę i gdy nie było mnie stać na wa­ka­cje. Do­pie­ro gdy mo­głam wyjść albo wy­je­chać, by­cie w nim sta­ło się świa­do­mą de­cy­zją. Bo kie­dy było przy­mu­sem, wte­dy za­zwy­czaj tę­sk­ni­łam za tym, żeby być gdzie in­dziej.

Pi­szę te sło­wa w miej­scu, w któ­rym wresz­cie czu­ję się do­brze. W ta­kim mo­men­cie mo­je­go ży­cia, kie­dy wszyst­kie ele­men­ty ukła­dan­ki pa­su­ją do sie­bie. Już nie tar­ga­ją mną wąt­pli­wo­ści, już nie cier­pię z po­wo­du nie­do­sko­na­ło­ści swo­ich i mo­je­go po­ło­że­nia. Choć w wie­lu miej­scach są nie­do­sko­na­łe: i moje po­ło­że­nie, i ja jako czło­wiek, mat­ka, ko­bie­ta. Mi­nę­ło 10 lat, od kie­dy, na­ła­do­wa­na ma­rze­nia­mi, na­kar­mio­na nie­re­ali­stycz­ny­mi wi­zja­mi, roz­bu­cha­ny­mi ocze­ki­wa­nia­mi w sto­sun­ku do świa­ta, opu­ści­łam dom ro­dzin­ny i za­czę­łam żyć sa­mo­dziel­nie. Nie czu­ję się jak czło­wiek, któ­re­mu nie wy­szły wiel­kie rze­czy, więc z pod­ku­lo­nym ogo­nem po­rzu­cił ma­rze­nia i zgo­dził się na by­le­ja­kość. Nie czu­ję się jak ko­bie­ta, któ­ra ugrzę­zła w domu i re­du­ku­je dy­so­nans, wy­chwa­la­jąc uro­ki spo­koj­ne­go ży­cia.

Je­stem czło­wie­kiem, któ­ry prze­war­to­ścio­wał sło­wo „suk­ces”. Zmie­nił jego de­fi­ni­cję. Nie w ob­li­czu po­raż­ki, ale w toku wie­lo­let­nie­go pro­ce­su do­cho­dze­nia do względ­nej har­mo­nii. I choć na­dal nie je­stem uoso­bie­niem zen, a co­dzien­ność nie prze­sta­je mi do­star­czać roz­licz­nych udręk i po­mniej­szych fru­stra­cji, to czu­ję się we­wnętrz­nie upo­rząd­ko­wa­na.

Zmie­ni­łam bo­wiem to, co się dało, i za­ak­cep­to­wa­łam to, cze­go zmie­nić nie mogę. Mam trzy­dzie­ści pięć lat i nie mam złu­dzeń — nie da się być szczę­śli­wym. Szczę­śli­wym się bywa. Nie wie­rzę w szczę­ście jako stan per­ma­nent­ny.

Ja­kiś czas temu za­czę­łam od­waż­niej do­strze­gać je w tych mo­men­tach w ży­ciu, kie­dy od­czu­wa­my czy­ste, nie­zmą­co­ne: wzru­sze­nie, bło­gość, speł­nie­nie czy ra­dość. Dziś, mimo że ży­cio­wa rów­no­wa­ga to wciąż dla mnie ja­kaś od­le­gła kon­cep­cja, od­czu­wam je bar­dzo czę­sto. Lu­bię swo­je ży­cie i sie­bie bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Mimo si­wie­ją­cych wło­sów, cel­lu­li­tu i ge­ne­tycz­ne­go ob­cią­że­nia za­mar­twia­niem się. Mimo że, wbrew do­mi­nu­ją­ce­mu pa­ra­dyg­ma­to­wi, nie wio­dę ży­cia in­ten­syw­ne­go ani bo­ga­te­go w do­zna­nia.

Dziś chwa­lę pro­sto­tę po­ran­ka w na­szym domu, chle­ba z twa­ro­giem i moc­nej kawy w łóż­ku. Za­sy­piam spo­koj­na u boku tego, z któ­rym chcę za­sy­piać, bu­dzę się w roz­kosz­nym ści­sku, zgnie­cio­na roz­grza­ny­mi cia­ła­mi dwóch pach­ną­cych dziew­czy­nek. I dużo wię­cej już nie chcę od ży­cia, tyl­ko żeby było tak, jak jest. Chcę pa­trzeć na moje pięk­ne cór­ki, jeść z nimi śnia­da­nie, ła­pać pro­mie­nie słoń­ca w ich wło­sach. Chcę słu­chać, jak się śmie­ją, ro­bić im ka­kao i za­pa­mię­tać z każ­de­go z tych zwy­czaj­nych dni, jak naj­wię­cej się da. Tak bar­dzo nie chcę za­po­mnieć tych wszyst­kich po­spo­li­tych dni, ma­łych zdzi­wień i wzru­szeń, tych wszyst­kich ob­raz­ków pięk­nych pięk­nem zu­peł­nie pro­za­icz­nym, bez dra­ma­tur­gii, punk­tów kul­mi­na­cyj­nych i zwro­tów ak­cji. Naj­śmiesz­niej­szych dia­lo­gów mo­ich dzie­ci, ich py­tań i gło­sów, ko­śla­wych ob­raz­ków, bu­dow­li z kloc­ków, wy­ści­gów w skle­po­wych wóz­kach i wło­sów roz­wia­nych na huś­taw­ce. Sło­necz­nych let­nich po­ran­ków, wspól­nych śnia­dań, tych pięk­nych, uśmiech­nię­tych twa­rzy upać­ka­nych ja­go­do­wym dże­mem, ma­łych rą­czek ob­sku­bu­ją­cych buł­ki z kru­szon­ki.

Lu­bię my­śleć, że daję radę, że ogar­niam, że prze­ży­wam to ży­cie z kla­są, mimo że nie roz­sz­cze­piam ato­mów. Nie chcę być ni­kim in­nym niż tym nor­mal­sem, któ­rym zo­sta­łam, i nie po­trze­bu­ję nar­ra­cji in­nej niż ta — że ko­cham swo­je zwy­kłe ży­cie.

Może i nie wiem wszyst­kie­go o szczę­ściu, ale je­stem mi­strzem drob­nych przy­jem­no­ści, „zde­kla­ro­wa­ną he­do­nist­ką”. W toku po­szu­ki­wań sen­su i rów­no­wa­gi za­czę­łam znaj­do­wać je w tej mo­jej pro­za­icz­nej co­dzien­no­ści. Dłu­go nie wie­dzia­łam, że ist­nie­je jed­no sło­wo, któ­re na­zy­wa wszyst­ko to, co od za­wsze uwiel­bia­łam i cze­go szu­ka­łam w moim domu.

Chodź, opo­wiem Ci o hyg­ge.

Dziś chwa­lę pro­sto­tę po­ran­ka w na­szym domu, chle­ba z twa­ro­giem i moc­nej kawy w łóż­ku. Za­sy­piam spo­koj­na u boku tego, z któ­rym chcę za­sy­piać.

Hyg­ge

Na­wet je­śli ma się w ży­ciu względ­nie z gór­ki, to nie­ste­ty tak że­śmy się na tym świe­cie nędz­nie zor­ga­ni­zo­wa­li, że cza­sem de­cy­zja o szczę­ściu nie na­le­ży do nas. Bo to, cze­go nie znisz­czy­li­śmy sami, zo­sta­ło wy­my­ślo­ne ra­czej umiar­ko­wa­nie roz­ryw­ko­wo. My­ślę tu przede wszyst­kim o cho­ro­bach i śmier­ci, któ­rych, je­śli nie do­świad­cza się aku­rat na wła­snej skó­rze, bo­imy się tak bar­dzo, że trud­no się wy­lu­zo­wać. Od­mien­nie się ma sy­tu­acja w róż­nych czę­ściach świa­ta, rzecz ja­sna. Nie­spe­cjal­nie to spra­wie­dli­we, ale tak już się hi­sto­ria po­to­czy­ła, że nie­któ­rzy mają dużo, a inni mało, jed­ni wy­rzu­ca­ją je­dze­nie, inni ma­rzą o mi­sce ryżu, nie­któ­rzy każ­de­go dnia mają słoń­ce, a inni — trwa­ją­cą pół roku noc (i bądź tu, czło­wie­ku, szczę­śli­wy jak 180 dni cze­kasz na to, żeby zo­ba­czyć coś w dzien­nym świe­tle).

Róż­no­rod­ność tę znam czy­sto teo­re­tycz­nie, bo ża­den ze mnie wiel­ki po­dróż­nik, ale jak się oka­zu­je — tam, gdzie po­win­nam była do­trzeć, tra­fi­łam już daw­no.

Miesz­ka­łam przez kil­ka mie­się­cy w naj­szczę­śliw­szym kra­ju na świe­cie. A ra­czej — w kra­ju, w któ­rym oby­wa­te­le czu­ją się szczę­śli­wi bar­dziej niż ja­ki­kol­wiek inny na­ród. Było mi tam fak­tycz­nie cał­kiem do­brze, na­wet jako go­ścio­wi, po­cho­dzą­ce­mu z kul­tu­ry o ugrun­to­wa­nej tra­dy­cji na­rze­ka­nia i nie­szczę­ścia. Da­nia, bo o niej mowa, to do­bre miej­sce do ży­cia — spo­koj­ne, bez­piecz­ne i ład­ne. Nie mia­łam wszak po­ję­cia, gdy prze­cha­dza­łam się uli­ca­mi Ko­pen­ha­gi, że stą­pam po ta­kiej zie­mi. Że mi­jam co­dzien­nie na uli­cach set­ki szczę­ścia­rzy. Szcze­rze mó­wiąc, nie wy­glą­da­li ja­koś spe­cjal­nie eks­ta­tycz­nie. Byli ład­ni, ow­szem, wy­so­cy i za­dba­ni, sty­lo­wi tacy na tych swo­ich ro­we­rach. Czę­sto uśmiech­nię­ci, ale czę­ściej jed­nak po­wścią­gli­wi. Zda­wa­łam so­bie spra­wę, że pew­nie żyje im się nie­źle w tej pięk­nej Ko­pen­ha­dze, w któ­rej nie uświad­czysz na uli­cach bru­du, bie­dy ani prze­mo­cy, ale żeby aż tak?

Miesz­kań­cy Da­nii przez wie­le lat sta­li na cze­le świa­to­wych ran­kin­gów naj­szczę­śliw­szych na­cji na Zie­mi, dziś ustę­pu­jąc je­dy­nie (kul­tu­ro­wo do­syć po­dob­nej) Nor­we­gii. Tym sa­mym za­wsze ścią­ga­li za­in­te­re­so­wa­nie ca­łe­go świa­ta na swo­je nie­po­zor­ne pań­stwo. No bo jak oni to ro­bią?

Co ta­kie­go się wy­ra­bia w tym ma­łym, zim­nym kra­ju, że oni tam cho­dzą tacy szczę­śli­wi? Czy to te śle­dzie? A może nar­ko­ty­ki ja­kieś, le­śne zio­ła czy owo­ce? Nor­dyc­kie prak­ty­ki re­li­gij­ne? No bo chy­ba nie kloc­ki Lego, na li­tość bo­ską!

Od­po­wiedź jest do­syć nud­na — przy­czyn jest wie­le. Z pew­no­ścią na­pi­sa­no o tym nie­jed­ną pra­cę ma­gi­ster­ską, w któ­rej wy­mie­nio­no wie­le nud­nych zmien­nych, ta­kich jak tem­po wzro­stu PKB per ca­pi­ta czy oszczęd­no­ści go­spo­darstw do­mo­wych. Na szczę­ście jed­ną z naj­waż­niej­szych przy­czyn duń­skie­go do­bro­sta­nu jest ta naj­bar­dziej ma­low­ni­cza. Bar­dziej niż śle­dzie, Lego czy PKB per ca­pi­ta, to hyg­ge czy­ni Duń­czy­ków tak za­do­wo­lo­ny­mi z ży­cia. Na szczę­ście, bo dzię­ki temu świat chce o tym czy­tać, a wy­pra­co­wa­ne w Skan­dy­na­wii prak­ty­ki mają szan­sę się mno­żyć, zwięk­sza­jąc ilość szczę­ścia na świe­cie. Na szczę­ście, bo dzię­ki temu mogę pi­sać te sło­wa — o oszczęd­no­ści go­spo­darstw do­mo­wych mam znacz­nie mniej do po­wie­dze­nia (za­rów­no tych duń­skich, jak i mo­je­go wła­sne­go go­spo­dar­stwa nie­ste­ty rów­nież).

Ale do rze­czy — czym jest to hyg­ge, któ­re ma taką moc uszczę­śli­wia­nia? Pew­nie nie­je­den czło­wiek, wi­dząc ten twar­do brzmią­cy, enig­ma­tycz­ny wy­raz na „h”, cze­kał na ja­kąś skom­pli­ko­wa­ną albo me­ta­fi­zycz­ną wręcz de­fi­ni­cję. Jak­by to był ja­kiś ka­mień fi­lo­zo­ficz­ny. Nic z tego. Choć nie da się sfor­mu­ło­wać jed­no­wy­ra­zo­we­go tłu­ma­cze­nia „hyg­ge” na pol­ski, de­fi­ni­cja jest do­syć pro­sta: Hyg­ge to chwi­le szczę­ścia, cie­pła i bli­sko­ści, któ­re moż­na od­na­leźć w co­dzien­no­ści.

Gdy pierw­szy raz o tym czy­ta­łam, czu­łam się, jak­by wy­na­le­zio­no jed­no sło­wo na wszyst­ko, co uwiel­biam w ży­ciu i co ko­cham w moim domu. Swo­je o od­po­czyn­ku wiem, z ła­two­ścią wy­gra­ła­bym ca­sting na Na­ro­do­we­go Kon­sul­tan­ta ds. Tar­za­nia się pod Ko­cem. Nie wiem, jak to moż­li­we, że przez wszyst­kie te lata, któ­re mi­nę­ły od mo­je­go po­by­tu w Ko­pen­ha­dze, nie pa­mię­ta­łam o nim. Do­pie­ro wzrost za­in­te­re­so­wa­nia hyg­ge przy­po­mniał mi, jak na uni­wer­sy­tec­kim kur­sie duń­skie­go lek­tor­ka tłu­ma­czy­ła nam zna­cze­nie sło­wa „hyg­ge­lig”, gdzieś mię­dzy „cosy” a „qu­ali­ty time”, wpla­ta­jąc ge­sty przy­tu­la­nia sa­mej sie­bie, obej­mu­jąc się ra­mio­na­mi. Czu­łam, że cho­dzi o pe­wien ro­dzaj przy­tul­no­ści, ale ona upar­cie twier­dzi­ła, że to coś wię­cej, że nie jest w sta­nie tego do­kład­nie prze­tłu­ma­czyć, po­nie­waż „hyg­ge” i „hyg­ge­lig” to ter­mi­ny opi­su­ją­ce zja­wi­ska i sta­ny, zro­zu­mia­łe tyl­ko dla Duń­czy­ków. Zda­łam so­bie spra­wę, że to kul­tu­ro­we, że to tro­chę jak z kil­ku­dzie­się­cio­ma okre­śle­nia­mi róż­nych ro­dza­jów śnie­gu u Eski­mo­sów, któ­rych nie spo­sób prze­tłu­ma­czyć na inne ję­zy­ki. Nie mia­łam wte­dy po­ję­cia, jak istot­ną czę­ścią duń­skiej kul­tu­ry jest hyg­ge ani jak moc­no wpły­wa to na ten ich słyn­ny po­ziom szczę­ścia.

Wszy­scy go szu­ka­my, na­wet je­śli nie tak świa­do­mie, jak Duń­czy­cy czy Nor­we­go­wie, któ­rzy „hyg­ge” na­zy­wa­ją to coś, co po­ja­wia się wraz z po­czu­ciem kom­for­tu, bez­pie­czeń­stwa, wię­zi z in­ny­mi ludź­mi, pod­czas drob­nych przy­jem­no­ści. Jak wte­dy, gdy wra­ca się do domu pro­sto z wiel­kiej ule­wy, zdej­mu­je mo­kre ubra­nia, za­kła­da cie­płe skar­pe­ty i pije pierw­szy łyk her­ba­ty z cy­try­ną. I gdy dzie­ci przy­ła­żą do sy­pial­ni wcze­snym ran­kiem, wska­ku­ją pod koł­drę, a czło­wiek wtu­la się w ich pach­ną­ce gło­wy i za­sy­pia w po­czu­ciu ja­kiejś ko­smicz­nej bło­go­ści.

* * *

Wszy­scy je zna­my, na­wet je­śli w na­szym ję­zy­ku nie ma na to uczu­cie osob­ne­go sło­wa. Każ­dy z nas go po­trze­bu­je, choć czę­sto nie zda­je so­bie z tego spra­wy. Wszy­scy go szu­ka­my, na­wet je­śli nie tak świa­do­mie, jak Duń­czy­cy, któ­rzy „hyg­ge” na­zy­wa­ją to coś, co po­ja­wia się wraz z po­czu­ciem kom­for­tu, bez­pie­czeń­stwa, wię­zi z in­ny­mi ludź­mi, pod­czas drob­nych przy­jem­no­ści. Jak wte­dy, gdy wra­ca się do domu pro­sto z wiel­kiej ule­wy, zdej­mu­je mo­kre ubra­nia, za­kła­da cie­płe skar­pe­ty i pije pierw­szy łyk her­ba­ty z cy­try­ną. I gdy dzie­ci przy­ła­żą do sy­pial­ni wcze­snym ran­kiem, wska­ku­ją pod koł­drę, a czło­wiek wtu­la się w ich pach­ną­ce gło­wy i za­sy­pia w po­czu­ciu ja­kiejś ko­smicz­nej bło­go­ści.

Hyg­ge to go­rą­ca cze­ko­la­da przy cho­in­ce; czer­wo­ne wino w piąt­ko­wy wie­czór; ogni­sko z kieł­ba­ska­mi po zi­mo­wym ku­li­gu; nie­dziel­ne po­ran­ki w szla­fro­kach, przy sto­sie na­le­śni­ków, dzban­ku kawy i ga­ze­tach. Hyg­ge to kne­dle ze śliw­ka­mi mo­jej mamy, kie­dy je jemy z całą ro­dzi­ną na we­ran­dzie wiej­skie­go domu, w sierp­nio­wym słoń­cu, przy akom­pa­nia­men­cie pta­ków i psz­czół. To po­sia­dów­ka ze zna­jo­my­mi, któ­ra trwa dłu­gą noc, na­wet kie­dy skoń­czy­ło się wino. Ktoś chru­pie orzesz­ki, ktoś za­wi­nął się w koc, ktoś inny robi her­ba­tę i jest tak do­brze, że ni­ko­mu nie chce się iść do domu. To lip­co­we nie­bo peł­ne spa­da­ją­cych gwiazd, oglą­da­nych spod koł­der na ław­ce przed do­mem (gdy ma­ciej­ka pach­nie naj­moc­niej). To droż­dżo­we cia­sto i ku­bek mle­ka. Hyg­ge po­ja­wia się co roku w Wi­gi­lię, za­zwy­czaj wte­dy, kie­dy już za­ser­wu­je się wszyst­kie da­nia, roz­pa­ku­je pre­zen­ty, a męż­czyź­ni po­lu­zu­ją pa­ski i kra­wa­ty. Sie­dzi się wte­dy do póź­na przy top­nie­ją­cych świe­cach, w ogól­nym roz­kła­dzie, wspo­mi­na­jąc, żar­tu­jąc, tu­ląc dzie­ci, trzy­ma­jąc ko­goś za rękę.

Kar­mie­nie pier­sią bywa hyg­ge — gdy małe cie­płe stwo­rze­nie je łap­czy­wie, a póź­niej za­sy­pia moc­no, pi­ja­ne ze szczę­ścia. Czło­wiek gapi się wte­dy na tę ma­lut­ką rącz­kę, za­rzu­co­ną na mat­czy­ny de­kolt, wsłu­chu­je w spo­koj­ny od­dech i świat się na chwi­lę za­trzy­mu­je.

Hyg­ge to go­rą­ca ką­piel póź­nym wie­czo­rem, kie­dy wszy­scy już śpią, a cie­pła woda i pach­ną­ce olej­ki od­prę­ża­ją całe cia­ło, mię­sień po mię­śniu. To za­cho­dy słoń­ca na pla­ży, go­rą­ca zupa w mroź­ny dzień, je­sien­ne fil­mo­we wie­czo­ry, wy­god­ne mosz­cze­nie się pod ko­cem z kie­lisz­kiem wina, i gło­wa, któ­ra opa­da na ra­mię tego, kto sie­dzi obok.

Hyg­ge to jesz­cze cie­pły chleb z chru­pią­cą skór­ką, wie­czor­na ką­piel w je­zio­rze, za­pach świe­żo sko­szo­nej tra­wy, po­ca­łun­ki w desz­czu, ga­pie­nie się na bu­rzę przez okno, tu­le­nie ma­łe­go dziec­ka. I to miej­sce w ka­wiar­ni, w sa­mym rogu, z któ­re­go wi­dać bar i uli­cę.

Hyg­ge to zmy­sły. To wszyst­kie te chwi­le, dla któ­rych war­to żyć.

Czy to wy­star­cza­ją­co waż­ne, by czy­nić z nich pod­sta­wę ży­cio­wych dą­żeń?

* * *

Nie da się ukryć, że hyg­ge to na­sza stre­fa kom­for­tu. Bez opusz­cza­nia jej, jak wia­do­mo, ni­ko­mu nie uda­ło­by się osią­gać nie tyl­ko rze­czy wiel­kich, ale wręcz ni­cze­go, co ozna­cza po­rzu­ce­nie nie­wy­go­dy. Czy kto­kol­wiek na­uczył­by się pły­wać, gdy­by nie opu­ścił swo­jej stre­fy kom­for­tu? Czy lu­dziom uda­wa­ło­by się chud­nąć, awan­so­wać, czy po­wsta­wa­ły­by ja­kie­kol­wiek wy­na­laz­ki? Nikt z nas nie skoń­czył­by szko­ły ani nie po­siadł żad­nej no­wej umie­jęt­no­ści, gdy­by za­mknął się na wszyst­ko, co bywa po­cząt­ko­wo nie­przy­jem­ne, ale osta­tecz­nie pro­wa­dzi do wiel­kiej sa­tys­fak­cji, spraw­no­ści, wie­dzy czy in­nych osią­gnięć. Nie moż­na za­tem — moim zda­niem — trak­to­waćć hyg­ge jako ży­cio­wej fi­lo­zo­fii, ozna­cza­ją­cej cel wszel­kich dą­żeń. Na­le­ży ra­czej spoj­rzeć na nie jako na coś, do cze­go się wra­ca, żeby na­brać sił. To ro­dzaj uważ­no­ści, któ­ra do­da­je ży­ciu uro­ku, czy­niąc je bar­dziej zrów­no­wa­żo­nym i har­mo­nij­nym. Przy­kła­da­nie du­żej wagi do re­lak­su i bli­sko­ści w świe­cie, w któ­rym co­raz wię­cej lu­dzi nie po­tra­fi od­po­czy­wać, jest ra­czej prze­ja­wem szu­ka­nia zdro­wej rów­no­wa­gi niż hoł­do­wa­niem le­ni­stwu. Do­brze jest mieć do cze­go wra­cać, gdzie ła­do­wać aku­mu­la­to­ry.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

Kar­ta re­dak­cyj­na

Wstęp

Hyg­ge

Źró­dła hyg­ge

Hyg­ge w Pol­sce

By­cie ra­zem, bli­skość

By­cie dla sie­bie

Dom

Skan­dy­naw­ski dom

Ce­le­bro­wa­nie pór roku

Je­dze­nie

Prze­pi­sy na moje com­fort food

Zapiekana owsianka z owocami

Placuszki śniadaniowe

Szakszuka ze szpinakiem i fetą

Pikantna marokańska zupa z soczewicy

Wolno duszony gulasz na piwie

Szarpana wieprzowina

Dekadenckie ciasteczka potrójnie czekoladowe

Aksamitne domowe lody waniliowe

Tort marchewkowy z kremem śmietankowym

Pełnoziarniste ziołowe bagietki z oliwkami

Śródziemnomorska sałatka z pieczonym bakłażanem

Tarta z burakami i kozim serem

Jabłkowo-korzenny poncz z rumem

Masala chai latte

Nektarynkowa lemoniada z rozmarynem