Strażnik kłamstw - Kate Furnivall - ebook + audiobook + książka

Strażnik kłamstw ebook i audiobook

Furnivall Kate

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Błyskotliwa opowieść o miłości, niebezpieczeństwie, odwadze i zdradzie pióra autorki międzynarodowego bestsellera „Ocalone”.

„Ekscytująca lektura. Cudowna”. Lesley Pearce

Rok 1953, południe Francji. Kruchy pokój między Zachodem a Związkiem Radzieckim wisi na włosku, pewną rodzinę zaś podzieliły tajemnice i przeciwne poglądy.

Eloise Caussade jest młodą odważną Francuzką, wychowaną w gospodarstwie zajmującym się hodowlą byki pod Arles w Camargue. Idealizuje starszego brata André, a kiedy ten opuszcza rodzinny dom, by zostać agentem CIA i w ten sposób mieć swój udział w obronie Francji, Eloise podąża za nim. Chłonie wolność w Paryżu, jej świat ożywa.

Wszystko się zmienia, kiedy André zostaje ranny w rezultacie poczynań Eloise. Niezdolny do pracy, wraca do rodzinnego domu, a Eloise, dręczona poczuciem winy i odpowiedzialności za jego kalectwo, rusza na poszukiwanie osoby, która próbowała go zabić. Nieustępliwie ściga człowieka, który zdradził jej brata i ojczyznę, równocześnie ucząc się patrzeć inaczej na bliskich sobie ludzi i samą siebie. Nie wie, komu może zaufać. Kto pracuje dla wywiadu, kto nie? I po której stronie opowiada się jej rodzina?

„Elektryzująca intryga… Szybkie tempo, złowieszcze podteksty”. The Times

„Absolutnie porywająca”. Elle

„Doskonała lektura eskapistyczna”. Marie Claire

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 47 min

Lektor: Kate Furnivall

Oceny
3,9 (21 ocen)
6
9
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

"Strażnika kłamstw" to piękna i poruszająca opowieść napisana w porywającym stylu, w której mroki historii tworzą scenę dla życia dwójki głównych bohaterów. Kierują nimi niezwykle szlachetne pobudki, tj. oddanie sprawie, praca na rzecz państwa, patriotyzm i poświęcenie w walce z wrogim wywiadem. Honor, Bóg, Ojczyzna — właśnie te trzy słowa nasuwają się na myśl o tej lekturze. Eloise jest tajną bronią agencji detektywistycznej, w której pracuje. Wylądowała tu po tym, jak jej kandydaturę odrzucił francuski wywiad i amerykańskie CIA. Wszystkich nie do końca zgodnych z prawem sztuczek, nauczyła się od brata. Jest on dla niej wzorem do naśladowania i niedoścignionym ideałem. Lecz czy rzeczywiście zasługuje na piedestał, na którym go stawia? Miejscem rozgrywających się wydarzeń jest Francja w 1953 roku. Doprawdy to wymarzona sceneria dla tego typu fabuły. Opisy są tak barwne, plastyczne i soczyste, iż miałam wrażenie, że przeniosłam się na plan najnowszego filmu o Jamesie Bondzie. Akcja,...
10
magdala36

Dobrze spędzony czas

Trwa zimna wojna, młoda Francuzka Eloise chciałaby tak jak jej starszy brat André pracować dla CIA. Nie udało się jej, więc zaczepiła się w agencji detektywistycznej. Ale cały czas wspiera brata, w pewnym momencie musi mu pomóc zgubić ogon. Podczas tej akcji mają wypadek samochodowy, dziewczyna czuje się winna. Uważa, że nie było to przypadkowe, więc postanawia odnaleźć sprawcę czy sprawców, którzy grożą i zastraszają całą rodzinę. W wątku szpiegostwo-sensacyjnym bardzo wciągająca historia. Większość zimnowojennych fabuł toczyła się w Berlinie Zachodnim, w Stanach, w Anglii. Francja to ożywcza zmiana miejsca akcji. Ma ciekawą bohaterką, zdeterminowaną, by pracować dla swojego kraju. Kiedy będzie prowadzić prywatne śledztwo odkryje także rodzinne sekrety. Będą szpiedzy, agencji, podwójni agencji. Ile wątpliwości. Strzelaniny, pościgi samochodowe. Wszystko co konieczne w klasycznej powieści szpiegowskiej. Wątek miłosny też. Autorka ma lekkie pióro, umie wykreować emocjonującą atmosferę,...
10
SylwiaBzyl

Dobrze spędzony czas

Jedyny minus, to ze cześć rozdziałów została w złej kolejności zapisana …
00
Kazuchalex

Nie polecam

Książka się dobrze zapowiadała. Niestety kolejna pozycja źle ponumerowana przez legimi. tego się nie da słuchać jeśli z pierwszego rozdziału przechodzi się do dziesiątego itd. LEGIMI poprawcie się.
00
Annku90

Dobrze spędzony czas

"Za­czerp­nę­łam głę­boko powie­trza, które o wcze­snym po­ran­ku miało za­pach sło­nego morza, i do­strze­głam pierw­szy pro­myk na­dziei." Mój poranek pachnie kawą a Twój? Lubię lektury, które mają miejsce we Francji. W tym roku czytałam już kilka i wszystkie mi się podobały, tak samo jak" "Strażnik kłamstw". Tu Autorka zabiera nas w podróż na południe do 1953 roku. Główną bohaterką jest Eloise Caussade, która wyjeżdża za bratem do Paryża. W wyniku nieszczęśliwego wypadku Andre zostaje ranny, a Eloise wini się za to. Wolność, której zaznała w Paryżu ma swoją cenę. Wraca do rodzinnego domu i tu stawia czoła wszelakim pojawiającym się przeciwnościom. A tych nie brakuje. Chce dotrwać osobę, która próbowała zabić jej brata. Komu może ufać? Czy może mieć wsparcie w rodzinie? W tej lekturze nie brakuje akcji, które mają finały, o których nawet nie myślałam. To wielki plus. Jeśli lubicie takie książki, to myślę, że i tu się nie zawiedziecie.
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Paryż, Fran­cja, 1953 rok

Zaczęło się tutaj, w Paryżu. W VIII dziel­nicy. Ta noc prze­wró­ciła moje życie do góry nogami. Wiał silny wiatr, w powie­trzu uno­sił się inten­sywny zapach rzeki. Sie­dzia­łam w ciem­no­ści w swoim roz­kle­ko­ta­nym renaul­cie na nija­kiej ulicy przed nud­nym pię­cio­kon­dy­gna­cyj­nym budyn­kiem, na który nikt drugi raz by nie spoj­rzał. Wie­dzia­łam jed­nak, że za jego zwy­czaj­nymi czar­nymi drzwiami, pod sza­rym dachem z ocyn­ko­wa­nej bla­chy nie było szczypty nija­ko­ści. Pra­gnie­nie, by zna­leźć się w jego wnę­trzu, wręcz mnie dła­wiło.

Był późny wie­czór. Cze­ka­łam od trzech godzin z pal­cami zaci­śnię­tymi na kie­row­nicy, po ple­cach spły­wały mi strużki potu. Co dzie­sięć minut wycie­ra­łam dło­nie w płaszcz. Obok prze­jeż­dżały samo­chody. Reflek­tory ści­gały się przez noc w kie­runku Boule­vard de Cli­chy, skąd dobie­gał odgłos dużego ruchu ulicz­nego, i igno­ro­wały mnie. Star­sza kobieta, czarna jak kara­luch we wdo­wim stroju z woalką, wychy­liła się z jasno oświe­tlo­nego okna na pię­trze i podejrz­li­wie mi się przy­glą­dała. Zaklę­łam, osu­nę­łam się na sie­dze­niu i scho­wa­łam twarz w szalu. Ukry­łam dłu­gie czarne włosy pod nie­rzu­ca­ją­cym się w oczy fil­co­wym kape­lu­szem, posta­wi­łam koł­nierz gra­na­to­wego płasz­cza. Dobrze mnie wyszko­lono.

Kiedy wresz­cie czarne drzwi się otwo­rzyły, świa­tło z pół­ko­li­stego okienka nad nimi padło na męż­czy­znę, który jed­nym sko­kiem poko­nał trzy stop­nie. Bada­łam jego twarz, szu­ka­jąc zna­ków. Był wysoki, czujny, szybki. Pew­nym sie­bie kro­kiem skie­ro­wał się do mojego samo­chodu. Nazy­wał się André Caus­sade i był moim bra­tem.

− Jedź − pole­cił.

Włą­czy­łam sil­nik. Brat opadł na sie­dze­nie obok mnie i zatrza­snął drzwi z taką siłą, że poczu­łam, jak ich stare kości ocie­rają się o sie­bie. Pach­niały jego wypa­sto­wane buty.

− Jedź, Eloïse.

Żad­nych krzy­ków. Żad­nej paniki. Ale pona­gle­nie w jego sło­wach nie pozo­sta­wiało miej­sca na wąt­pli­wo­ści. Wrzu­ci­łam pierw­szy bieg i samo­chód ode­rwał się od kra­węż­nika. W ciem­no­ści wepchnę­łam się za kasz­lącą cię­ża­rówkę, w nie­koń­czący się pary­ski stru­mień pojaz­dów. Dla­tego tu byłam − żeby pomóc bratu. Caus­sade’owie razem. Pary­scy kie­rowcy są jed­nak jak woj­sko Sta­lina − nie biorą jeń­ców. Ryczały klak­sony. Zasady moralne mojej matki zostały gło­śno podane w wąt­pli­wość przez czło­wieka, który o mało nie zabrał ze sobą mojego zde­rzaka. Była dzie­siąta wie­czo­rem i o tej porze żaden Fran­cuz przy zdro­wych zmy­słach nie myśli o niczym innym poza kie­lisz­kiem wina i cie­płym udem pod dło­nią.

André nie udzie­lił mi wyja­śnień. Był czło­wie­kiem oszczęd­nym w sło­wach, a te, które padały z jego ust, czę­sto przyj­mo­wały kształt kłamstw. Żeby roz­pro­szyć twoją uwagę. Zmu­sić do spoj­rze­nia w nie­wła­ści­wym kie­runku. Był w tym dobry.

Mój brat pra­co­wał dla CIA. Nie mówię tego lekko, tylko z sza­cun­kiem. Sama na próżno pra­gnę­łam tej pracy. Chcia­łam iść w jego ślady, nale­żeć do tych, któ­rzy poma­gają zapew­nić bez­pie­czeń­stwo Fran­cji w trud­nych cza­sach. Ow­szem, wiem, że to brzmi prze­sad­nie dra­ma­tycz­nie, ale życie agenta w tere­nie bywa nie­bez­pieczne, o czym nie­ustan­nie zapew­niał mnie André. Teraz uczy­łam się tej lek­cji na wła­snej skó­rze.

Przez całe dzie­ciń­stwo André był mi matką i ojcem, bar­dziej nawet, niż był nim papa. Kiedy więc dzi­siaj wie­czo­rem zadzwo­nił i powie­dział, że mam cze­kać w samo­cho­dzie przed kon­kret­nym domem na kon­kret­nej ulicy, natych­miast tam poje­cha­łam.

Kto­kol­wiek ści­gał mojego brata, nie miał szans. André był za szybki, za mądry. Był… chcę powie­dzieć, że nie­zwy­cię­żony, ale to nie­od­po­wied­nie słowo. Takiego czło­wieka jak on chciał­byś mieć przy sobie, gdy­byś wisiał na śli­skiej linie nad otchła­nią, w któ­rej sza­leją ognie pie­kielne.

Wierz­cie mi, że tak by było. Pra­gnął­byś jego chłod­nej pew­no­ści, że zdoła prze­chy­trzyć wszyst­kich drani o lodo­wa­tych oczach, któ­rych Kreml może wysłać prze­ciwko niemu. Gdy byli­śmy dziećmi dora­sta­ją­cymi w bagni­stej kra­inie Camar­gue, nauczył mnie przy­jem­no­ści two­rze­nia szy­frów i dresz­czu eks­cy­ta­cji towa­rzy­szą­cego korzy­sta­niu ze skrzynki kon­tak­to­wej, a póź­niej w Paryżu zabie­rał mnie na tajne spo­tka­nia w takich miej­scach, że ojciec zło­iłby mi skórę, gdyby o tym wie­dział. Paryż, musisz zro­zu­mieć, w tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tym trze­cim roku nie był mia­stem, lecz dołem klo­acz­nym. Miał zgniłą duszę. Był wstrętną owło­sioną dupą samego dia­bła, tak mówił papa. Już mnie nauczył, że byki i konie są waż­niej­sze od osie­ro­co­nych przez matkę dzieci, a w wyso­kich górach Bóg grzmo­tami wyraża swoje nie­za­do­wo­le­nie za każ­dym razem, kiedy pły­wam nago w roz­le­wi­skach Rodanu.

Ojciec wyglą­dał jak Abra­ham w mojej Biblii dla dzieci. Długa broda. Heba­nowa laska. Jak Abra­ham raz w roku skła­dał ofiarę Bogu na poszar­pa­nych, wybie­lo­nych od słońca kli­fach Baux-de-Pro­vence. Nie z syna, jasne, że nie. Nawet Abra­hamowi tego oszczę­dzono.

W każdą Wiel­ka­noc ojciec pro­wa­dził jed­nego ze swo­ich ulu­bio­nych mło­dych czar­nych bycz­ków w dzi­kie ostępy na zbo­czu i pod­ci­nał nie­szczę­snemu zwie­rzę­ciu gar­dło. Zawsze cze­ka­łam na jego powrót, cze­pia­jąc się ogro­dze­nia i nadziei, że ten Józef (czy jakie­kol­wiek inne sta­ro­te­sta­men­towe imię nada­łam ska­za­nemu na śmierć zwie­rzę­ciu) tym razem wróci. Lecz nie. Ojciec scho­dził z góry sam z dłońmi czer­wo­nymi od krwi.

Nie wie­dzia­łam, za co odpra­wia pokutę, i ni­gdy nie pyta­łam. Swo­jemu młod­szemu synowi nadał imię Isaac, cho­ciaż nie byli­śmy Żydami. To coś zna­czyło. Krew także coś zna­czyła.

Nie mia­łam jed­nak poję­cia co.

Mimo że w uszach dźwię­czały mi prze­kleń­stwa papy, poje­cha­łam do Paryża, a teraz wyczu­wa­łam bijący od André odór nie­bez­pie­czeń­stwa, kwa­śny jak kocie siki. Bałam się o brata. Obra­cał się na fotelu koło mnie, by spraw­dzać samo­chody za nami, ale widać było tylko smugi reflek­to­rów. Otu­liła nas ciem­ność, znad Sekwany uno­siły się białe pasma mgły, gotowe porwać zna­jome obiekty.

Wywiad radziecki miał upodo­ba­nie do czar­nych samo­cho­dów, a takich w mie­ście było mnó­stwo. Pro­wa­dzi­łam, czu­jąc, jak wło­ski na karku stają mi dęba. André spoj­rzał na mnie − wyczu­wał moje zde­ner­wo­wa­nie? − i w żół­tym świe­tle lampy ulicz­nej dostrze­głam jeden z jego rzad­kich uśmie­chów, roz­luź­nie­nie w mię­śniach szczęki. Skórę i włosy miał barwy pia­sku, tak samo jak kurtkę. Twier­dził, że dzięki temu trud­niej wypa­trzyć go w tłu­mie, cho­ciaż ja odna­la­zła­bym go wszę­dzie.

− Zgub ich − szep­nął.

Nie wie­dzia­łam, kim są „oni”, zna­łam jed­nak Paryż i jego sekretne miej­sca, nauczy­łam się wszyst­kich. Mocno zakrę­ci­łam kie­row­nicą, samo­chód wje­chał na chod­nik, roz­pę­dza­jąc prze­chod­niów niczym kon­fetti, o włos omi­ja­jąc kopu­la­sty ury­nał z prze­stra­szo­nym użyt­kow­ni­kiem. Na rue de Riche­lieu ze skle­pami numi­zma­tycz­nymi i ele­ganc­kimi sza­rymi fasa­dami wepchnę­łam auto w wąską boczną uliczkę, nie­prze­zna­czoną dla niczego więk­szego niż kot, i osłona bocz­nego lusterka zapisz­czała w pro­te­ście, kiedy zdarła się z niej war­stwa farby. Zna­łam pary­skie skróty jak pająk swoją sieć. Od wspa­nia­łych głów­nych trak­tów Pól Eli­zej­skich do bru­ko­wa­nych pod­łych ulic Mont­mar­tre’u na wzgó­rzu oraz zauł­ków i zaka­mar­ków pomię­dzy barami i kafej­kami Dziel­nicy Łaciń­skiej na lewym brzegu. Prze­szłam je wszyst­kie w swoim śnie.

Dostrze­głam ogon w chwili, gdy wje­cha­łam na Boule­vard de Sébastopol. Bul­war był sze­roką, czte­ro­pa­smową ulicą, przy któ­rej z obu stron stały wiel­kie, pię­cio­kon­dy­gna­cyjne budynki i rosły ogo­ło­cone teraz z liści drzewa, rzu­ca­jące spi­cza­ste cie­nie przed samo­cho­dem. Prze­ci­nała II i III dziel­nicę. Zmie­nia­łam pasy, robiąc cią­głe uniki. Po kilku sekun­dach już wie­dzia­łam, który samo­chód powta­rza moje ruchy: ciemny, smu­kły renault Frégate. Szyb­szy od mojego, ale 4CV potra­fił zawró­cić w miej­scu. Patrzy­łam, jak reflek­tory zbli­żają się do nas.

Kim byli?

O co im cho­dziło?

Musieli pra­co­wać w trzy auta, żeby pozo­sta­wać w kon­tak­cie. Budynki były tu wspa­nial­sze, ulice szer­sze. André trzy­mał na kola­nie mały, ale cichy pisto­let High Stan­dard HDM/S, rękę miał nie­ru­chomą jak kamień. Serce mi waliło, palce były lodo­wate, sku­pia­łam się jed­nak na dro­dze przed sobą. Pocze­ka­łam do ostat­niej chwili i skrę­ci­łam w prawo. Z wielką pręd­ko­ścią minę­łam ciemne, wyso­kie arkady targu Les Hal­les, potem wzię­łam ostry zakręt w lewo. Renault za mną zare­ago­wał zbyt późno i poje­chał dalej. Z ulgą wypu­ści­łam powie­trze z płuc, André mruk­nął z apro­batą. Ruszy­łam w kie­runku Pont Neuf.

Śmi­gnę­li­śmy przez naj­star­szy most w Paryżu, rzędy wyso­kich lamp ulicz­nych rzu­cały poma­rań­czowy całun na mgłę pod­no­szącą się z Sekwany i wiru­jącą wokół nas niczym war­stwy sta­rej koronki. Sze­roki kamienny most nie był zatło­czony o tej póź­nej godzi­nie, choć spo­wol­niła mnie zde­ze­lo­wana cię­ża­rówka, która z wysił­kiem toczyła się przed nami. Zna­la­złam się w pułapce, kiedy nagle nie wia­domo skąd zary­czał moto­cykl. Wyraź­nie uświa­da­mia­łam sobie jego poje­dyn­cze oko utkwione w nas w mroku i moto­cyklistę ukry­tego w komi­niarce. Nacie­rał na auto od strony pasa­żera z hała­sem roz­ry­wa­ją­cym mi uszy. Zoba­czy­łam, jak André unosi pisto­let i natych­miast nie­znacz­nie skrę­ci­łam kie­row­nicę, na tyle, by tyl­nym kołem zaha­czyć moto­cykl. Wstrząs wpra­wił samo­chód w drże­nie, roz­legł się zgrzyt metalu, ale się nie obej­rza­łam. Nie mia­łam ochoty oglą­dać moto­cyklisty roz­ło­żo­nego na chod­niku ani słu­chać rosyj­skich prze­kleństw, któ­rymi mnie obrzu­cał.

Odro­binę odkrę­ci­łam szybę, potrze­bo­wa­łam świe­żego powie­trza, ale do środka wkra­dła się mgła, nio­sąc ze sobą odór rzeki. Spoj­rza­łam na André i zoba­czy­łam uśmiech na jego twa­rzy.

− Świetna robota − powie­dział. − Skręć w lewo.

− Nie. − Pokrę­ci­łam głową. − Znam bez­pieczne miej­sce.

Skrę­ci­łam w prawo i wpa­dłam w labi­rynt wąskich uli­czek prze­ci­na­ją­cych dziel­nicę na lewym brzegu, wiją­cych się i zakrę­ca­ją­cych wzdłuż jasno oświe­tlo­nych barów i bur­deli. Krą­ży­łam po nich tak długo, aż zyska­łam abso­lutną pew­ność, że nie podą­żają za nami żadne reflek­tory. W końcu w pod­łym zaułku, gdzie dzia­łały tylko dwie latar­nie, moje świa­tła wydo­były z mroku ceglaną arkadę, przez którą z ulgą prze­je­cha­łam. Za nią roz­cią­gał się dzie­dzi­niec z paję­czyną żela­znych scho­dów i rzę­dem zamknię­tych garaży. Zga­si­łam świa­tła, wysko­czy­łam z samo­chodu i otwo­rzy­łam jeden z nich. Zanim André zdą­żył mru­gnąć, wje­cha­łam do środka i zamknę­łam za nami drzwi na klucz.

Wresz­cie w mojej gło­wie zapa­no­wał spo­kój. Uci­chły roz­brzmie­wa­jące w niej jęki i zgrzyty, a do opusz­ków pal­ców na powrót popły­nęła krew.

Sie­dzie­li­śmy oboje w samo­cho­dzie i mil­cze­li­śmy, sły­chać było jedy­nie tyka­nie sty­gną­cego sil­nika. Ciem­ność, gęsta i dusząca, kle­iła mi się do skóry.

− Co to za miej­sce? − zapy­tał André. − Skąd o nim wiesz?

− Należy do ojca czło­wieka, któ­rego pozna­łam, pra­cu­jąc dla agen­cji detek­ty­wi­stycz­nej. Wiesz, że dzięki tej robo­cie znam boczne uliczki Paryża, wszyst­kie zaułki. Zwy­kle prze­cho­wuje tu moto­cy­kle, podej­rze­wam, że kra­dzione. Zgo­dził się, żebym korzy­stała z garażu, bo teraz sie­dzi w wię­zie­niu.

− Po co ci to? − Odwró­cił się, by w mroku na mnie spoj­rzeć.

− Na wypa­dek, gdy­bym kie­dyś potrze­bo­wała bez­piecz­nego miej­sca.

Uśmiech­nął się.

− Słuszne podej­ście, Eloïse.

Jego pochwała zna­czyła dla mnie wię­cej, niż dałam po sobie poznać.

− A ci ludzie kogo ści­gali?

− Oczy­wi­ście mnie.

− Dla­czego?

− Och, Eloïse, im mniej szcze­gó­łów znasz, tym jesteś bez­piecz­niej­sza. Wiesz, jak to jest. Przy­kro mi. − Mocno ści­snął moją rękę. − Dzię­kuję.

− Za co?

− Że ukry­łaś mnie w bez­piecz­nym miej­scu.

− Nie chcę podzię­ko­wań, tylko infor­ma­cji.

− Sio­strzyczko, ni­gdy nie rezy­gnu­jesz? − Roze­śmiał się jed­nak.

Nie, nie rezy­gnuję. Jeśli wycho­wu­jesz się w rodzi­nie twar­dych męż­czyzn i jesz­cze tward­szych byków, uczysz się, by ni­gdy się nie pod­da­wać. To nie leży w mojej natu­rze.

Musia­łam zapew­nić mu bez­pie­czeń­stwo, prawda?

Skąd mia­łam wie­dzieć, co czeka na zewnątrz?

Rozdział drugi

W ciem­no­ści sły­sza­łam regu­larny, spo­kojny oddech André. Jak­by­śmy nie byli zamknięci w garażu cuch­ną­cym szczu­rzymi odcho­dami. Jak­by­śmy nie ukry­wali się przed ludźmi o gru­bych kar­kach i nazwi­skach takich jak Woł­kow i Zazław­ski.

− Ci ludzie zabi­jają − powie­dział mi kie­dyś. Wtedy prze­szedł mnie dreszcz i myśla­łam, że rozu­miem. Prze­cież w gospo­dar­stwie ojca pra­co­wa­łam z dzi­kimi bykami. Widzia­łam, jak zabiły czło­wieka, zda­wa­łam sobie sprawę, co to zna­czy. Tak myśla­łam w swo­jej nie­win­no­ści, lecz się myli­łam. Dopiero teraz poję­łam, co te trzy słowa naprawdę zna­czą: „Ci ludzie zabi­jają”. Poczu­łam strach i krew zasty­gła mi w żyłach.

Zwol­ni­łam chwyt na kie­row­nicy, jeden po dru­gim wypro­sto­wa­łam palce. Nie chcia­łam, żeby André zoba­czył moje prze­ra­że­nie, mimo to musnął mi rękę. Miał dłu­gie, kwa­dra­towo zakoń­czone palce i dło­nie czło­wieka przy­wy­kłego przez mło­dzień­cze lata do cięż­kiej fizycz­nej pracy, choć od tam­tego czasu skóra zdą­żyła się wygła­dzić. Paznok­cie były wypie­lę­gno­wane na spo­sób pary­ski, a nie poła­mane i brudne. Cza­sami to mnie mar­twiło. Czu­łam, jakby brat, któ­rego zna­łam i kocha­łam przez całe życie, opusz­czał mnie.

− Wszystko w porządku? − zapy­ta­łam lek­kim tonem.

− W porządku.

Uśmiech w sła­bym świe­tle ulicz­nej latarni wkra­da­ją­cym się przez szparę pod drzwiami wolno roz­le­wał się na jego twa­rzy, ale warto było cze­kać. W chwili wytchnie­nia jego pocią­gła twarz była poważna, oczy czujne. Przed laty pre­fe­ro­wał dziki wygląd pirata z dłu­gimi i nie­sfor­nymi zło­tymi lokami i jeź­dził na oklep po Camar­gue na zło­śli­wym siwku o imie­niu Karol Wielki. Teraz jed­nak można by go wziąć za praw­nika. Gar­ni­tur ze spodniami w kant. Ostrzy­żone włosy. Zaci­śnięte usta. Aktówka pod pachą.

Moje prze­bra­nie − tak to nazy­wał.

Twoja ujarz­miona dusza − żar­to­wa­łam.

− Świet­nie się spra­wi­łaś − powie­dział mi. − Naprawdę bar­dzo dobrze. Nie mógł­bym lepiej popro­wa­dzić samo­chodu. Tutaj jeste­śmy bez­pieczni. Szczę­ściarz ze mnie, że zna­la­złaś to miej­sce. − Cicho się roze­śmiał, czym mnie zasko­czył. − Jaki masz plan? Spę­dzimy tydzień zamknięci w tym garażu?

− Siedź − odpar­łam. − Zaufaj mi.

Brat zmie­rzył mnie uważ­nym spoj­rze­niem.

− Ufam ci.

Wysko­czy­łam z samo­chodu, otwo­rzy­łam drzwi garażu, bo chcia­łam się stąd jak naj­szyb­ciej wydo­stać, i wpu­ści­łam w ciem­ność uliczne świa­tła. Cza­sami tra­ci­łam orien­ta­cję w cie­niach mrocz­nego świata André i nie potra­fi­łam stwier­dzić, która droga pro­wa­dzi w górę, a która w dół. Dostrze­głam gry­mas na twa­rzy brata, gdy wsu­nę­łam się za kie­row­nicę i zapa­li­łam sil­nik.

− Czy to roz­sądne? − zapy­tał.

− Pew­nie od dawna ich nie ma − zapew­ni­łam go rado­śnie i z pew­no­ścią sie­bie. − Jeste­śmy tu od ponad godziny, pocho­wali się już w dziu­rach, z któ­rych wypeł­zli. Zoba­czysz.

War­kot sil­nika odbi­jał się echem od sta­rych cegla­nych ścian, roz­ry­wa­jąc ciszę ostat­niej godziny spę­dzo­nej w tym brud­nym pomiesz­cze­niu. Wypro­wa­dzi­łam samo­chód na bru­ko­wany dzie­dzi­niec. Jed­no­uchy pies na łań­cu­chu przy­siadł, obszcze­ku­jąc auto, poza tym jed­nak nikt nie zwró­cił na nas naj­mniej­szej uwagi.

− Zaufaj mi, André.

Jecha­łam wolno, ostroż­nie przez skle­pione przej­ście pro­wa­dzące na ulicę. Reflek­tory rzu­cały blask, wyci­na­jąc dziury w ciem­nych uli­cach. Wyprze­dzały mnie inne auta. Nawet nocą pary­ski ruch uliczny nie słabł. Wyczu­wa­łam, że André sie­dzi czujny, wodząc badaw­czym spoj­rze­niem po skrzy­żo­wa­niach, po ciem­nych wej­ściach do kamie­nic i żarzą­cych się w mroku czub­kach papie­ro­sów, oce­nia­jąc nie­bez­pieczne punkty.

− Wygląda, że jest czy­sto − szep­nę­łam.

Ski­nął głową.

Dostrze­głam lukę i okrę­ci­łam wielką kie­row­nicą, włą­cza­jąc się do ruchu. To wtedy ruszyła potężna szara cię­ża­rówka, ośle­pia­jąc mnie świa­tłami. Zaci­snę­łam ręce na kie­row­nicy, aż zabo­lały mnie mię­śnie. Za późno. Cię­ża­rówka ude­rzyła sta­lo­wym zde­rza­kiem w drzwi od strony pasa­żera i pod­rzu­ciła nasz samo­chód w górę.

Dziwne, ale nic nie sły­sza­łam. Żad­nego dźwięku. Żad­nego ude­rze­nia. Abso­lut­nie nic. W gło­wie nara­stała mi cisza.

Umar­łam?

Nie, czu­łam smak krwi z prze­gry­zio­nego języka. Spa­da­łam nogami do góry w trzę­są­cej się bańce metalu, któ­rej nie zbu­do­wano do lata­nia. Odłamki szkła wbi­jały mi się w skórę. Sil­nik dzia­łał na naj­wyż­szych obro­tach, nade mną koła krę­ciły się jak sza­lone, ale nie sły­sza­łam żad­nego krzyku, choć usta mia­łam otwarte i czu­łam powie­trze wydo­sta­jące się z moich płuc.

Nie czu­łam bólu.

Poczu­łam za to, bar­dziej niż zoba­czy­łam, krew. Szkar­łatne strużki. Wijące się w powie­trzu, spa­da­jące mi na twarz. To była moja krew? Czy krew brata?

Nie wie­dzia­łam.

Zoba­czy­łam jego rękę, wycią­ga­jącą się ku mnie przez czer­wony welon w samo­cho­dzie. A może to był welon na moich oczach? Wycią­gał dłoń, by mnie chwy­cić. Zapew­nić nam bez­pie­czeń­stwo.

A potem samo­chód ude­rzył w zie­mię i mój świat roz­padł się na milion kawał­ków.

Rozdział trzeci

Obu­dzi­łam się w obcym łóżku.

Głowę wypeł­niała mi biel. Począt­kowo myśla­łam, że to na­dal ta bez­kształtna mgła znad Pont Neuf, ale była solid­niej­sza i cięż­sza. I miaż­dżyła mnie.

Nie­znacz­nie unio­słam powieki i spoj­rza­łam na wąski frag­ment oddziału szpi­tal­nego. W łóżku naprze­ciwko jakaś kobieta czy­tała list i śmiała się do sie­bie. Prze­nio­słam wzrok z jej zaban­da­żo­wa­nej głowy na biały gips na mojej lewej ręce. Zasko­czona zamru­ga­łam i z opóź­nie­niem uświa­do­mi­łam sobie ból wymie­rza­jący ciosy z każ­dym ude­rze­niem serca. Wraz z bólem powró­ciły jed­nak wspo­mnie­nia. Wkra­dły się jak zło­dziej i ogar­nął mnie obez­wład­nia­jący strach o brata.

Skrę­ci­łam w prawo, kiedy André powie­dział: „Skręć w lewo”.

Otwo­rzy­łam drzwi garażu, choć zapy­tał: „Czy to roz­sądne?”.

Biel w mojej gło­wie nie była mgłą, ale poczu­ciem winy.

Z wysił­kiem wsta­łam ze szpi­tal­nego łóżka.

Zaszu­ra­łam nogami i spoj­rza­łam na swoje stopy w kap­ciach, któ­rych ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam. Co dzie­sięć kro­ków opie­ra­łam się o ścianę, nie potra­fiąc roz­strzy­gnąć, czy to ona się chwieje, czy ja. Przede mną roz­cią­gał się szpi­talny kory­tarz, lśniący i nie­moż­li­wie długi. Było tu za dużo świa­tła, raniło mi oczy. Ode­pchnę­łam się od ściany i nie­zgrab­nie wysu­nę­łam stopę. Dziwny kapeć ruszył z nią.

− Wiel­kie nieba, co pani tu robi, made­mo­iselle?

− Szu­kam brata. − Słowa kle­iły się do sie­bie.

− Powinna pani leżeć w łóżku, kocha­nie.

Głos brzmiał miło. Kobieta była smugą bieli, jedną z zakon­nic pra­cu­ją­cych w szpi­talu. Sku­pi­łam na niej wzrok. Patrzyła na mnie dobrymi sza­rymi oczami peł­nymi tro­ski.

− Jak się nazywa pani brat?

− André Caus­sade. Muszę wie­dzieć, czy on…?

Żyje? Tak? Czy żyje? Nie potra­fi­łam wypo­wie­dzieć tych słów.

Wzięła mnie pod rękę, żebym się na niej wsparła, i ruszyła kory­ta­rzem szyb­kim kro­kiem.

Postać w sza­rym meta­lo­wym łóżku wyglą­dała na mar­twą. Nie potrze­bo­wał mnie. Potrze­bo­wał cudu.

Kim jest ta nie­ru­choma osoba, bo prze­cież nie przy­po­mina mojego brata? Twarz posi­nia­czona, rysy poczer­niałe, napuch­nięte i znie­kształ­cone. Nos zmiaż­dżony. Owi­nięty ban­da­żami. Prze­ra­ziło mnie to coś na kształt meta­lo­wej klatki na nogach. Było ukryte pod pościelą, ale serce ści­skało mi się w pier­siach, gdy spo­glą­da­łam na wzgó­rek, który two­rzyło.

− André − powie­dzia­łam łagod­nie. − Sły­szysz mnie?

Żad­nej odpo­wie­dzi. Pia­skowe rzęsy nawet nie drgnęły. Nie zapew­ni­łam mu bez­pie­czeń­stwa.

Szpi­talny oddział, długi, biały, bez­kr­wawy i tłoczny, nie był nie­przy­jemny, ale w gar­dle wez­brała mi żółć, bo pod ostrym zapa­chem środ­ków dezyn­fe­ku­ją­cych wyczu­wa­łam woń, która uno­siła się w obo­rach tam­tego roku, kiedy nasze byki dostały gorączki. Odór psu­ją­cego się mięsa wciąż cho­dzą­cego na czte­rech nogach.

− André, zostań ze mną − szep­nę­łam.

Trzy­ma­łam go za rękę i sie­dzia­łam przy łóżku cały dzień i całą noc, owi­nięta w szary szpi­talny szla­frok. Obser­wo­wa­łam cie­nie two­rzące się na zła­ma­nej lewej kości policz­ko­wej i oczo­dole, gdy cie­niutka smuga księ­ży­co­wego świa­tła przedarła się przez jedno z wyso­kich okien i nadała jego skó­rze oło­wiany odcień. Pra­gnę­łam wziąć go w ramiona i pie­lę­gno­wać, aż odzy­ska zdro­wie, tak jak robi­łam z tyloma szcze­nię­tami i kocię­tami, z ran­nymi cie­lę­tami i źre­bię­tami, odkąd byłam na tyle duża, by kar­mić je z butelki.

Poło­ży­łam głowę na jego dłoni. Cała się trzę­słam. Myśla­łam o potęż­nym zde­rzaku miaż­dżą­cym biedne kości mojego brata. Gdzieś za ośle­pia­ją­cymi reflek­to­rami sie­dział kie­rowca, naci­ska­jąc pedał gazu.

− Eloïse.

To był cichy szept. Wyobra­zi­łam go sobie? Pode­rwa­łam głowę, wyrwana z drzemki. Wcze­śniej do jego łóżka bez­sze­lest­nie pode­szła pie­lę­gniarka. Popa­trzyła na niego i oznaj­miła:

− Bez zmian. Jego stan na­dal jest kry­tyczny.

Pęk­nięta śle­dziona. Zła­mane kości. Zmiaż­dżony mostek. Krwo­tok wewnętrzny. Życie wiszące na wło­sku. Ale jego bursz­ty­nowe oczy wpa­try­wały się we mnie. Ledwo unie­sione powieki odsło­niły prze­krwione gałki. A jed­nak patrzył.

− André − pró­bo­wa­łam szep­nąć, ale z moich ust wydo­był się jęk.

Było jasno. Sły­sza­łam grze­chot wóz­ków ze śnia­da­niem, a także poran­nych ata­ków kaszlu i skrzy­pią­cych w pro­te­ście sprę­żyn sta­rych łóżek. Nachy­li­łam się ku niemu.

− Jesteś tu bez­pieczny. Leka­rze…

− Nie.

Warga mojego brata pękła i stru­my­czek szkar­łatu pociekł mu po bro­dzie. Poły­ski­wał na jed­no­dnio­wym zaro­ście.

− Nie odejdę od cie­bie − przy­rze­kłam. − Dopil­nuję, żebyś był bez­pieczny.

− Wiem. − Zaci­snął palce na moich. − Dzię­kuję, Eloï… − Wstrzą­snął nim spazm bólu.

− Nic nie mów − popro­si­łam nagląco.

Wpa­try­wa­li­śmy się sobie w oczy i wie­dzia­łam, czego mu potrzeba. Nie musiał mówić.

− Z kim powin­nam się skon­tak­to­wać?

Z wyraź­nym tru­dem spoj­rzał w bok, wska­zu­jąc szafkę przy łóżku. Otwo­rzy­łam szu­fladę. W środku leżał port­fel z czar­nej skóry i zega­rek. Wzię­łam obie te rze­czy, bo zda­wa­łam sobie sprawę, że nie mógł zosta­wić po sobie śla­dów. Byłam pilną uczen­nicą. Scho­wa­łam je pod szla­frok.

− Numer tele­fonu? − zapy­ta­łam.

Zamknął oczy. Po peł­nych trzech minu­tach, pod­czas któ­rych obser­wo­wa­łam żyłkę pul­su­jącą na jego szyi, wymam­ro­tał numer. Pary­ski. Ski­nę­łam głową i zapi­sa­łam go w pamięci.

− A ty? − Przez opuch­nięte powieki przyj­rzał się mojej twa­rzy. − Nie wyglą­dasz dobrze. − Mia­łam bogaty zestaw ran i sinia­ków, przy­kryty opa­trun­kiem poli­czek i gips na ręce.

Uśmiech­nę­łam się do niego.

− Ale o wiele lepiej niż ty.

Jego oddech brzmiał jak głos ptaka, piskliwy i nie do znie­sie­nia. Poca­ło­wa­łam go w opuch­nięty poli­czek.

− Prze­pra­szam, André. − Łzy sto­czyły się z mojego policzka na jego. − Tak strasz­nie mi przy­kro, że źle skrę­ci­łam.

− Nie − szep­nął.

− Zadzwo­nię.

− Pośpiesz się.

Wsta­łam. Ściany wokół mnie się zako­ły­sały, ale po chwili tra­fiły na wła­ściwe miej­sce.

− Eloïse.

− Cicho. − Wysi­łek wkła­dany w mówie­nie wykań­czał go.

− Bądź ostrożna.

Ski­nę­łam głową.

− Idź do Hôtel d’Emi­lie. Na Wyspie Świę­tego Ludwika. Zadzwoń… z holu…

Nie pyta­łam o powody. Gdyby popro­sił, żebym zadzwo­niła z księ­życa, zro­bi­ła­bym to.

− W czym mogę pani pomóc, made­mo­iselle?

− Dzię­kuję. Muszę zadzwo­nić.

Kie­row­nik hotelu zagra­dza­jący mi drogę był tak ele­gancki i atrak­cyjny jak hol, w któ­rym sta­li­śmy. Fasada budynku pocho­dziła chyba z osiem­na­stego wieku, zdo­biły ją kamienne masz­ka­rony i mister­nie kute żelazo, ale w środku ściany pokry­wała jasna drew­niana boaze­ria i fotele w pod­sta­wo­wych kolo­rach typowe dla roku tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego trze­ciego. W to miej­sce zain­we­sto­wano sporo pie­nię­dzy.

Kie­row­nik mie­rzył zatro­ska­nym spoj­rze­niem prze­siąk­nięty krwią opa­tru­nek na mojej twa­rzy, roz­pa­da­jące się kap­cie na sto­pach i kra­dzioną weł­nianą pele­rynę pie­lę­gniar­ską, którą się otu­li­łam. Nie kazał mi odejść, więc może nie byłam pierw­szą osobą zja­wia­jącą się na progu w takim sta­nie. Gestem wska­zał dwie budki tele­fo­niczne w głębi holu, choć na­dal się we mnie wpa­try­wał.

− Dobrze się pani czuje, made­mo­iselle? Mógł­bym przy­nieść pani…? − zawa­hał się, roz­wa­ża­jąc, co wybrać z tych wszyst­kich rze­czy, które tak jed­no­znacz­nie były mi potrzebne. − Coś do picia?

− Non, merci.

Pośpie­szy­łam do tele­fonu tak szybko, jak pozwa­lało mi stłu­czone kolano.

Wykrę­ci­łam numer.

Po dru­giej stro­nie ode­brano po pierw­szym sygnale. Zalała mnie fala ulgi i wyobra­zi­łam sobie zgar­bio­nego czło­wieka sie­dzą­cego przy tele­fo­nie, z nie­po­ko­jem wycze­ku­ją­cego na głosy.

− Kto mówi? − zapy­tał ostro męski głos.

− Mam paczkę.

− Co wid­nieje na ety­kie­cie?

− Caus­sade.

Cisza. Nie sły­sza­łam nic poza dud­nie­niem swo­jego serca.

− Pro­szę się nie roz­łą­czać − powie­dzia­łam.

− Jestem tutaj. − Głos był gładki, roz­myśl­nie uspo­ka­ja­jący. − Gdzie jest paczka?

Zawa­ha­łam się.

− Z kim roz­ma­wiam?

− Na imię mam Vic­tor. Gdzie jest paczka? Kazano pani zadzwo­nić pod ten numer, więc pro­szę nam zaufać.

Nie mia­łam wyboru.

− W szpi­talu Świę­tej Marii Teresy.

− Pro­szę uważ­nie posłu­chać, made­mo­iselle. Muszę się z kimś nara­dzić. Niech pani poczeka, nie­długo wrócę.

Odli­cza­łam sekundy. Minęło sześć i pół minuty według zegara w kształ­cie gwiazdy wiszą­cego na ścia­nie w holu. Spę­dzi­łam je oparta o ścianę, siłą woli naka­zu­jąc poła­ma­nej klatce pier­sio­wej mojego brata wzno­sić się i opa­dać.

− Halo?

− Jestem − odpar­łam.

− Kim pani jest?

− Przy­ja­ciółką.

Męż­czy­zna cicho prych­nął.

− Sio­strą?

Do dia­bła, skąd o tym wie­dział? Pośpiesz­nie się rozej­rza­łam, ale nie widzia­łam nikogo, kto by się mną inte­re­so­wał. Nie sko­men­to­wa­łam.

− Pro­szę tam zostać − cią­gnął spo­koj­nie głos.

− Co pla­nu­je­cie zro­bić? On jest w nie­bez­pie­czeń­stwie i potrze­buje…

Roz­łą­czył się.

Trzę­są­cymi się pal­cami ponow­nie wykrę­ci­łam numer. I jesz­cze raz. I kolejny.

Nikt nie odbie­rał. Sta­łam tam jak głu­pia. Mijała minuta za minutą, a ja dopiero po pew­nym cza­sie poję­łam, że spo­kojny głos nie odbie­rze. Ani po mnie nie przyj­dzie. Powie­dział: „Pro­szę tam zostać”. Nie po to, by zapew­nić mi bez­pie­czeń­stwo. Po to, by usu­nąć mnie z drogi.

Nacią­gnę­łam kap­tur pele­ryny na głowę i zmu­si­łam nogi, by pobie­gły do drzwi.

Rozdział czwarty

− Gdzie on jest?

− Kto?

Pochy­li­łam się nad star­cem w szpi­tal­nym łóżku, żeby wyraź­nie mnie zoba­czył, doj­rzał wyraz moich oczu. Cały skła­dał się z kości i cien­kich kosmy­ków wło­sów.

− Kto?

− Pacjent z sąsied­niego łóżka − odpar­łam. − Nie ma go.

− Zabrali go.

− Kto go zabrał? Pie­lę­gniarki?

− Dwaj salowi. Mieli białe far­tu­chy.

− Jak go zabrali? W wózku inwa­lidz­kim?

− Nie, moja droga. Na łóżku.

− Jak wyglą­dali?

Pod pościelą wzru­szył chu­dymi ramio­nami.

− Zwy­czajni ludzie, brą­zowe włosy, nor­malne nosy, usta i oczy. Nic, co można by zapa­mię­tać. − Papie­rowa twarz zmarsz­czyła się w uśmie­chu.

− Mówili coś?

− Tak, do czło­wieka na łóżku.

− Mówili po fran­cu­sku?

− Tak, ale cicho. Moje stare uszy nie są już tak dobre jak kie­dyś. A pani nie powinna być w łóżku, młoda damo? Wygląda pani gorzej, niż ja się czuję.

Wysi­li­łam się na uśmiech.

− Nic mi nie jest, dzię­kuję. Czy czło­wiek na łóżku pro­te­sto­wał?

− Och, nie.

Ode­tchnę­łam z ulgą. Pode­szłam do pustego łóżka i poło­ży­łam dłoń na poduszce, gdzie wcze­śniej spo­czy­wała pora­niona głowa mojego brata. Szu­ka­łam naj­drob­niej­szego śladu po nim, naj­słab­szego echa. Popeł­ni­łam nie­wy­ba­czalny błąd. Skrę­ci­łam w prawo zamiast w lewo, a teraz on za to pła­cił. Przy­tu­li­łam twarz do poduszki i cze­ka­łam.

Kiedy przy­szli, sie­dzia­łam na krze­śle przy łóżku starca i czy­ta­łam mu na głos „Le Monde”. Arty­kuł o naszym naj­now­szym zwy­cię­stwie w Wiet­na­mie, w woj­nie indo­chiń­skiej. Wia­do­mo­ści o zwy­cię­stwie zawsze dobrze przyj­mo­wano, zwłasz­cza kiedy nasz rząd gorącz­kowo gonił wła­sny ogon.

Zoba­czy­łam, jak drzwi na oddział się otwie­rają i wcho­dzą ludzie w gar­ni­tu­rach. Dwaj. Paso­wali do oto­cze­nia jak sło­nie do klatki na ptaki. Wysocy, bar­czy­ści, musku­larni, kro­czyli z wypiętą pier­sią, jakby to miej­sce do nich nale­żało. Sta­rzec tylko raz na nich spoj­rzał i zamknął oczy. Zbli­żyli się do pustego łóżka, cicho wymie­nia­jąc jakieś uwagi, po czym bacz­nie się przyj­rzeli mojemu szpi­tal­nemu szla­fro­kowi, gip­sowi i opa­trun­kowi na twa­rzy.

− Gdzie jest czło­wiek z tego łóżka?

Wzru­szy­łam ramio­nami.

− Nie wiem, nie było go, kiedy przy­szłam. Niech pano­wie zapy­tają pie­lę­gnia­rek.

− A ten sta­rzec? Widział coś?

− Spał.

Gar­ni­tur długo się we mnie wpa­try­wał i poczu­łam lekki dreszcz stra­chu, że sko­ja­rzy moją pora­nioną twarz z wypad­kiem samo­cho­do­wym. Pod­nio­słam się z krze­sła. Góro­wał nade mną, a ja zapi­sy­wa­łam w pamięci rysy jego kwa­dra­to­wej twa­rzy. Szare oczy, zimne jak kamień. Wielki nos, czarne ster­czące włosy i nastro­szone brwi, pro­ste jak kre­ska i zro­śnięte.

− Kim pano­wie są? − zapy­ta­łam. − Jego rodziną?

− Nie wsa­dzaj nosa w cudze sprawy, suko.

Pod ban­da­żem na skroni puls ude­rzał mi niczym młot pneu­ma­tyczny.

Drugi gar­ni­tur skrzy­wił się i mruk­nął:

− Zacią­gnij zasłony.

Był szczu­plej­szy i miał oczy czło­wieka lubią­cego wyda­wać roz­kazy. Ciemne wypie­lę­gno­wane wąsy. Sku­teczny i pre­cy­zyjny w każ­dym ruchu. Głę­boka bruzda w bro­dzie.

Swo­bod­nym gestem zacią­gnęli zasłony wokół łóżka, z któ­rego już zdjęto pościel, potem sły­sza­łam, jak cze­goś szu­kają. Odli­czyw­szy w myślach do dwu­dzie­stu, szarp­nę­łam zasłonę. Jeden gar­ni­tur trzy­mał w ręce pustą szu­fladę z szafki, drugi posta­wił mate­rac na boku i zaglą­dał pod spód. Byli jak sępy dzio­biące kości. Jeśli szu­kali port­fela André, to tutaj go nie było.

− Gdyby wró­cił, mam mu powie­dzieć, że kto go szu­kał? − zapy­ta­łam, uda­jąc chęć pomocy.

− Odpier­dol się.

− To nie było uprzejme, mon­sieur.

− To też nie jest − odparł ten z kamien­nymi oczami.

Pod­szedł do mnie i wsu­nął grube palce pod opa­tru­nek na mojej twa­rzy. O mało nie szarp­nę­łam głową, ale widzia­łam, jak bar­dzo ten czło­wiek chce zerwać gazę, więc się nie poru­szy­łam.

− Gdzie się zra­ni­łaś? − Uśmiech­nął się do mnie.

− W poża­rze.

− Mogę zer­k­nąć?

Zła­pa­łam jego dłoń, a on nie strzą­snął mojej ręki.

− Na rany Chry­stusa, Piquet − wark­nął wąsaty. − Dość tych bzdur.

I tyle. Wyszli bez słowa, otwie­ra­jąc drzwi z takim roz­ma­chem, że długo jesz­cze się koły­sały. Kolana się pode mną ugięły i opa­dłam na krze­sło. Poli­czek mi pło­nął, gniew roz­lał się wielką falą i drę­czyła mnie myśl, że muszę odna­leźć brata. Pozwo­li­łam sobie jed­nak na prze­lotną satys­fak­cję. W ciągu ostat­niej godziny odkry­łam trzy rze­czy.

Po pierw­sze: ludzie, któ­rych wysłano, żeby zabili mojego brata, byli Fran­cu­zami, nie Rosja­nami. Cho­ciaż nie zna­czyło to, że nie opła­cali ich Sowieci.

Po dru­gie: ludzie, któ­rzy po moim tele­fo­nie zabrali André, dzia­łali szybko i sku­tecz­nie, a on nie pro­te­sto­wał. Mia­łam tylko nadzieję, że rów­nie szybko i sku­tecz­nie zapew­nią mu lecze­nie.

Po trze­cie: mia­łam nazwi­sko. Piquet.

To był począ­tek.

Szpi­talne łazienki to naj­gor­sze ze wszyst­kich miejsc. Ściany wyło­żone kafel­kami wchło­nęły tyle bólu, widziały tyle wyle­wa­nych samot­nie łez przez tylu cho­rych, że pomiesz­cze­nie zda­wało się ugi­nać pod smut­kiem.

Ta była zie­lona z bia­łym pasem na wyso­ko­ści talii i sta­ro­świec­kimi, cięż­kimi kra­nami trud­nymi do odkrę­ce­nia. Zamknę­łam jed­nak drzwi na klucz i umy­łam dło­nie; robi­łam to o wiele za długo, mydląc raz po raz każdy palec, pil­nu­jąc, by nie zamo­czyć gipsu, odwle­ka­jąc chwilę, kiedy będę musiała spoj­rzeć w lustro. Spłu­ka­łam ręce. Wytar­łam. Unio­słam wzrok.

Twarz nie była moja. Zamru­ga­łam, ocze­ku­jąc, że się zmieni, ale nic takiego nie nastą­piło, dotknę­łam więc pal­cem szkła, jakby mogła ukry­wać się za nim inna osoba. Zna­la­złam jedy­nie pła­ską, znie­kształ­coną wer­sję sie­bie, zyska­łam jed­nak pew­ność, że to muszę być ja. Powo­dem były ciem­no­brą­zowe oczy. Oczy mojego ojca. Gdzie jed­nak się podziało miesz­ka­jące w nich szczę­ście?

Nie tylko siniaki czy zra­nie­nia, zadra­pa­nia i spuch­nięta szczęka obra­bo­wały mnie z sie­bie. Cho­dziło też o gruby opa­tru­nek pokry­wa­jący jedną stronę mojej twa­rzy od skroni do brody i dla­tego wła­śnie tu przy­szłam. Żeby się prze­ko­nać, czy na­dal tam jestem.

Ostroż­nie odkle­iłam pla­stry, wsu­wa­jąc pod nie pazno­kieć. Skrzy­wi­łam się, ale to tylko sprawę pogor­szyło, dla­tego dwa ostat­nie zerwa­łam jed­nym ruchem.

Było źle. Nie mogłam uda­wać, że jest ina­czej. Cho­ciaż nie było tak źle, jak się oba­wia­łam. Rana w kształ­cie sierpa bie­gła od ucha do brody, czer­wona, roz­pa­lona i napuch­nięta od paję­czych szwów, poczer­niała od zaschłej krwi. Patrząc w lustro, zdo­ła­łam się lekko uśmiech­nąć.

− Witaj − ode­zwa­łam się.

Dziew­czyna w lustrze bez­gło­śnie odpo­wie­działa i w oczach miała prze­ra­że­nie.

− Nie bój się − doda­łam, odgar­nia­jąc włosy z twa­rzy.

Ona także odrzu­ciła dłu­gie, gęste, ciemne loki wyma­ga­jące obmy­cia z krwi. Jej twarz miała inny kształt niż moja. Moja była szczu­pła, z czy­stą cerą i pro­stym, sil­nym nosem, za sil­nym dla reszty rysów. Jej zaś pokry­wały obrzmie­nia, miała znie­kształ­cone usta i paskudną cerę.

Pochy­li­łam się nad umy­walką, przy­su­wa­jąc twarz bar­dzo bli­sko do niej.

− Nie martw się − pocie­szy­łam. − Zaopie­kuję się tobą.

Dwie łzy poto­czyły się wolno po jej policz­kach.

Cze­ka­łam.

Cze­ka­łam noc i dzień. Tydzień za tygo­dniem. Cze­ka­łam cały marzec i kwie­cień, pod­czas gdy obłoki koron­ko­wych kwia­tów wiśni eks­plo­do­wały życiem w Jar­din des Plan­tes, a kafejki na chod­ni­kach na Mont­par­nasse, gdzie miesz­ka­łam, pełne były kochan­ków od rana do wie­czora. Cze­ka­łam na wia­do­mość od André. Nie byłam dobra w cze­ka­niu, ale brat nauczył mnie wytrwa­ło­ści. Nad­we­rę­ży­łam palec od wykrę­ca­nia numeru, na który kazał mi zadzwo­nić z Hôtel d’Emi­lie. Nikt ni­gdy nie ode­brał. Póź­niej pew­nego dnia na linii zapa­no­wała głu­cha cisza i było tak, jak­bym po raz kolejny go stra­ciła.

Pra­co­wa­łam ciężko, usi­łu­jąc wyśle­dzić pojazd, który wywiózł go ze szpi­tala, ale roz­pły­nął się w powie­trzu. Zie­lona fur­go­netka citroën H z dzie­loną przed­nią szybą, którą jak się dowie­dzia­łam, widziano przez krótki czas w oko­licy. Ale to było wszystko. Ślepy zaułek.

Wie­cie, ilu Piqu­etów jest w pary­skiej książce tele­fo­nicz­nej? Dość, bym dzień za dniem cho­dziła po uli­cach, aż ręka nie­mal mi się zro­sła, żaden jed­nak nie miał kamien­nych oczu jak ten, któ­rego szu­ka­łam. Codzien­nie o brza­sku sta­łam w oknie mojego pokoju na czwar­tym pię­trze, a w gło­wie czu­łam pul­so­wa­nie tępego bólu. Patrzy­łam na schludne szare dachy Paryża, na kol­cza­stą żela­zną kra­tow­nicę wieży Eif­fla i wyobra­ża­łam sobie, że André robi to samo. Ni­gdy nie był śpio­chem. Nie potra­fił usie­dzieć na miej­scu. Zawsze w ruchu. O brza­sku wska­ki­wa­li­śmy na krzep­kie białe grzbiety naszych koni w Camar­gue i pędzi­li­śmy przez bagni­ska, a ich olśnie­wa­jące grzywy powie­wały, poły­sku­jąc w pierw­szych pro­mie­niach świa­tła. Jaskrawe fla­mingi zanu­rzały dłu­gie, cien­kie jak zapałki nogi w spo­koj­nych lagu­nach.

Opar­łam czoło o zimną szybę.

Dla­czego? André, dla­czego się ze mną nie skon­tak­to­wa­łeś? Tak wiele moż­li­wych odpo­wie­dzi. Czy twoje poobi­jane ciało odnio­sło zbyt wiele obra­żeń i nie jesteś w sta­nie ująć pióra w rękę? A może na­dal tak bar­dzo się na mnie gnie­wasz? Wyrze­kasz się sio­stry? Nie wyba­czysz błędu, który popeł­niła? A może o mnie zapo­mnia­łeś? O to cho­dzi?

W cie­niach jed­nak cza­iło się istotne pyta­nie, od któ­rego odwra­ca­łam wzrok. Pyta­nie, które nocami prze­bi­jało mnie roz­ża­rzo­nymi do czer­wo­no­ści prę­tami.

Czy umar­łeś?

Rozdział piąty

Do pracy wró­ci­łam w maju, kiedy ręka w końcu mi się zro­sła. Mia­łam czynsz do zapła­ce­nia. Mia­sto ocho­czo weszło w lato, wita­jąc roz­ko­sze dłuż­szych leni­wych dni, cie­płych i aro­ma­tycz­nych, eks­plo­zje szkar­łatu i złota sza­le­jące w par­kach. Ta obfi­tość życia spra­wiała mi ból.

Na­dal ani słowa.

Nawet kiedy pierw­szego sierp­nia mia­sto opu­sto­szało, bo pary­ża­nie ruszyli na połu­dnie na letni exo­dus, ja nie wyje­cha­łam. Zosta­łam. Co wie­czór krą­ży­łam po barach, do któ­rych w prze­szło­ści mnie zabie­rał, i po pro­me­na­dach nad rzeką, prze­ko­nana, abso­lut­nie prze­ko­nana, że go znajdę.

Nie wie­dzia­łam wtedy, jak łatwo samą sie­bie oszu­kać.

Jedną z rze­czy, któ­rych nauczył mnie André, było otwie­ra­nie zam­ków wytry­chem, taki bra­ter­ski dar. Jak wyko­rzy­sty­wać zestaw narzę­dzi, wyczu­wać nacisk pal­cami tak pre­cy­zyj­nymi i deli­kat­nymi jak u chi­rurga. Poka­zał mi, jak to robić, i przy­znaję, że byłam zachwy­cona. Cie­szyło mnie każde wyzwa­nie, czy to był zamek zapad­kowy, czy zwy­kły cylin­dryczny. Byłam więc roz­cza­ro­wana tam­tego wie­czoru, kiedy mosiężny zamek oka­zał się za łatwy.

Otwo­rzy­łam drzwi. W biu­rze pano­wała ciem­ność, taki jej rodzaj, w który można wbić igłę. To mi odpo­wia­dało. Weszłam bez­sze­lest­nie, zamknę­łam za sobą drzwi i zaczerp­nę­łam powie­trza. Uno­sił się tu brzydki zapach. Było za gorąco. Coś gniło. Zna­łam gor­sze zapa­chy. Włą­czy­łam latarkę punk­tową i omio­tłam sno­pem świa­tła gołą pod­łogę, zaglą­da­jąc w kąty, spraw­dza­jąc, czy tłu­sty drań, do któ­rego to biuro należy, nie śpi pod biur­kiem.

Nie, nikogo. Ode­tchnę­łam.

Cie­nie gro­ma­dziły się przy ścia­nach, jakby cze­kały na mnie w ciem­no­ściach. Wyce­lo­wa­łam w nie latarkę i znik­nęły, tak jak roz­pły­wają się sny, gdy pró­bu­jesz je uchwy­cić.

Skie­ro­wa­łam się do sto­ją­cej pod ścianą szafki na akta wiel­ko­ści trumny, ale odór zaczy­nał mnie dła­wić. Docho­dził z biurka. Pode­szłam i zba­da­łam blat. Leżały tam nie­po­rządne stosy teczek i chwiejne góry pomie­sza­nych doku­men­tów, lecz latarka natra­fiła na koron­kową dam­ską bie­li­znę leżącą na jasnej bibule. Z czer­wo­nymi pla­mami. Nie potra­fi­łam stwier­dzić, czy to wino, czy krew, choć muchy zamo­czyły w tym nogi i zosta­wiły ślady na bibule. Zawi­nę­łam bie­li­znę w arkusz papieru z biurka i wrzu­ci­łam do torby.

Snop świa­tła odbił się od ciem­nej szklanki i butelki wina, które stały bli­sko fotela, ale ja prze­szłam do szafki z doku­men­tami. Zamek był łatwi­zną, usły­sza­łam cha­rak­te­ry­styczne szczęk­nię­cie wytry­cha, po czym po kolei otwie­ra­łam szu­flady. Gdzie były te naj­sil­niej­sze zabez­pie­cze­nia, które foto­graf, nawet tak marny jak ten, powi­nien mieć w swoim gabi­ne­cie?

Usły­sza­łam hałas. Ciche stu­ka­nie. Zasty­głam. Wytę­ży­łam słuch, lecz to był tylko nagły deszcz bijący w okien­nice. Pośpiesz­nie prze­rzu­ca­łam zawar­tość szafki, brą­zowa koperta, któ­rej szu­ka­łam, kryła się w trze­ciej szu­fla­dzie. Wyję­łam całą teczkę, wrzu­ci­łam do torby i po cichu zamknę­łam szu­flady. Byłam gotowa do wyj­ścia, naj­pierw jed­nak pode­szłam do butelki na biurku. Ude­rzy­łam w nią meta­lową oprawą latarki. Szkło i wino eks­plo­do­wały na jego gów­niane papiery.

Dla­czego tu jestem, plą­dru­jąc czy­jeś biuro?

Ponie­waż to jest moja praca.

Upu­ści­łam wielką brą­zową kopertę na biurko Cla­risse Favre, a ona odpo­wie­działa mi jaskra­wym szkar­łat­nym uśmie­chem. Biurko było rów­nie nie­ska­zi­tel­nie wypie­lę­gno­wane jak jego wła­ści­cielka, wypo­le­ro­wane i lśniące, z rodzaju tych, jakie widu­jemy wyłącz­nie w cza­so­pi­smach. Nie­za­leż­nie od tego, jak wcze­śnie wcho­dzi­łam do biura Agen­cji Detek­ty­wi­stycz­nej Favre i Wspól­nik (Wspól­nik to ja), Cla­risse zawsze już była i zosta­wała o wiele dłu­żej po tym, jak o pół­nocy wlo­kłam się do domu. Potra­fiła być ostra jak brzy­twa albo deli­katna jak jej puszek do pudru Diora, ni­gdy nie wie­dzia­łam, na którą Cla­risse tra­fię.

− Ma chèrie Eloïse − Cla­risse jaśniała − jesteś tajną bro­nią Agen­cji Favre.

Roze­śmiała się, a jej cie­pły śmiech zawsze mnie pocią­gał i budził chęć, by usły­szeć go ponow­nie. Dłu­gie jasno­brą­zowe włosy miała swo­bod­nie upięte w ele­gancki kok i nosiła tę samą gołę­bią sukienkę co wtedy, kiedy po raz pierw­szy ją zoba­czy­łam. Przy­jęła mnie do swo­jego szy­kow­nego biura przy Saint-Ger­ma­ine dokład­nie rok wcze­śniej, kiedy po zro­bie­niu dyplomu na Sor­bo­nie prze­ko­na­łam się, że ani wywiad fran­cu­ski, ani ame­ry­kań­ska CIA nie są zain­te­re­so­wane wyko­rzy­sta­niem moich talen­tów.

Jak więc się stało, że się tu zna­la­złam? To był jeden z tych łutów szczę­ścia, któ­rych nie pla­nu­jemy. Sie­dzia­łam w kafejce na ulicy z Nicole, moją przy­ja­ciółką z uni­wer­sy­tetu. Gar­bi­ły­śmy się nad małym okrą­głym sto­li­kiem, z meta­lo­wej popiel­niczki wysy­py­wały się nie­do­pałki. Pali­ły­śmy jak zahar­to­wane pary­żanki i piły­śmy za dużo kawy, obie roz­draż­nione i sfru­stro­wane poraż­kami w szu­ka­niu pracy, na któ­rej nam zale­żało. Nicole miała ści­sły umysł, kasz­ta­nowe włosy i głę­boką deter­mi­na­cję, by zostać jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych fran­cu­skich fizy­ków.

Ja nale­ża­łam do prze­ciw­nego obozu, ukoń­czy­łam wydział filo­lo­giczny. Byłam chuda, bez gro­sza przy duszy i w depre­sji. Odrzu­ce­nie przez CIA pomimo dosko­na­łej zna­jo­mo­ści rosyj­skiego i angiel­skiego wytrą­ciło mnie z rów­no­wagi. Wcze­śniej ani przez moment nie wąt­pi­łam, że pójdę w ślady brata, i teraz czu­łam się tak, jakby grunt usu­nął mi się spod nóg. Nicole i ja narze­ka­ły­śmy, obser­wu­jąc bory­ka­ją­cych się z losem ulicz­nych arty­stów, któ­rzy pra­co­wali w tłu­mie na Place du Ter­tre. Mgli­ście uświa­da­mia­łam sobie, że miej­sce przy sąsied­nim sto­liku zaj­muje ele­gancka, ład­nie pach­nąca kobieta. Po dzie­się­ciu minu­tach zdjęła oku­lary prze­ciw­sło­neczne, pochy­liła się i postu­kała mnie w ramię rogiem swo­jej wizy­tówki.

− Pro­szę − powie­działa, kła­dąc ją na nasz stół. − Nie mogłam nic pora­dzić na to, że wszystko sły­sza­łam. Jeśli poważ­nie szuka pani pracy, pro­szę zadzwo­nić do mojego biura i umó­wić się na spo­tka­nie. Mam pracę, która może zain­te­re­so­wać tak bystrą dziew­czynę jak pani.

Zasko­czona przyj­rza­łam się uważ­nie kobie­cie ofe­ru­ją­cej mi pomoc. Ide­alna twarz w kształ­cie serca, nie­ska­zi­telny maki­jaż, sze­ro­kie usta wygięte w ser­decz­nym uśmie­chu, oczy zie­lone jak szma­ragdy.

Ski­nę­łam głową, usi­łu­jąc ukryć entu­zjazm. Wzię­łam do ręki wizy­tówkę.

− Dla­czego ja? − zapy­ta­łam.

− Bo wygląda pani jak młoda kąśliwa świ­ru­ska gotowa na tro­chę eks­cy­ta­cji.

Roze­śmia­łam się. Zła­pała mnie na słowa „świ­ru­ska” i „eks­cy­ta­cja”.

− Po co uczyć się rosyj­skiego? − zapy­tała, kiedy w tam­ten pierw­szy desz­czowy pora­nek zapu­ka­łam do jej drzwi.

− Pomy­śla­łam, że może się przy­dać − odpar­łam.

Nie powie­dzia­łam jej, że cyry­lica była dla mnie nie­od­par­tym szy­frem do otwie­ra­nia rosyj­skich słów. Musiała jed­nak coś we mnie dostrzec, przez co uznała, że mam zadatki na pry­wat­nego detek­tywa, ponie­waż mnie przy­jęła i wysłała na dwu­ty­go­dniowy kurs w Neu­illy-sur–Seine. Nauka tech­nik śle­dze­nia albo posłu­gi­wa­nia się róż­nymi apa­ra­tami foto­gra­ficz­nymi do doku­men­to­wa­nia poru­szeń inwi­gi­lo­wa­nego obiektu wypo­sa­żyła mnie w umie­jęt­no­ści potrzebne w tej pracy. I byłam w tym dobra. Kiedy powie­dzia­łam o tym André, puchłam z dumy, a on się roze­śmiał i otwo­rzył butelkę szam­pana, by to uczcić.

Teraz Cla­risse pod­wa­żyła dosko­nale wypo­le­ro­wa­nym paznok­ciem brzeg koperty, którą jej przy­nio­słam, i wytrzą­snęła zawar­tość na biurko. Pięć foto­gra­fii, błysz­czą­cych, czarno-bia­łych, osiem na dzie­sięć cen­ty­me­trów. Oraz, rzecz waż­niej­sza, nega­tyw filmu, który „oswo­bo­dzi­łam” z szu­flady. Skrzy­wiła się z nie­sma­kiem i po szyb­kim przej­rze­niu zdjęć scho­wała je z powro­tem do koperty. Jej wyra­zi­ste rysy były eks­pre­syjne, zawsze w ruchu, uka­zu­jące zain­te­re­so­wa­nie, oczy skła­niały do wiary, że wiesz, o czym myśli. Ale to byłby twój błąd. Nikt ni­gdy nie wie­dział, o czym myśli Cla­risse. Cza­sami przy­ła­py­wa­łam ją na tym, jak na mnie patrzy. Nie mia­łam poję­cia, dla­czego to robi.

Pod­nio­sła nega­tyw do świa­tła i spoj­rzała na niego spod przy­mru­żo­nych powiek.

− Skąd wzię­łaś to ohydz­two?

− Z biura tego dra­nia.

Z apro­batą ski­nęła głową. Nie pytała, jak dosta­łam się do środka.

Drań był foto­gra­fem. Podła kre­atura, miał zwy­czaj robie­nia kom­pro­mi­tu­ją­cych zdjęć szes­na­sto­let­nim cór­kom boga­tych osób publicz­nych, cór­kom, które zbo­czyły z wła­ści­wej drogi i głową w dół pędziły w czarne dziury. Były lata pięć­dzie­siąte. Wszy­scy wie­rzy­li­śmy, że złe czasy mamy za sobą. Despe­racko pra­gnę­li­śmy, by dobre wresz­cie się zaczęły, ale nar­ko­tyki, alko­hol i groźba wojny ato­mo­wej skut­ku­ją­cej natych­mia­stową zagładą rodzaju ludz­kiego powo­do­wały, że rekiny o czar­nych oczach wciąż krą­żyły. Kraj stał na kra­wę­dzi i był wielki popyt na usługi Cla­risse.

Przez godzinę dys­ku­to­wa­ły­śmy o dwóch nowych klien­tach, któ­rzy przy­szli do niej ze swo­imi pro­ble­mami: w jed­nym przy­padku był to szan­taż, w dru­gim podej­rze­nie defrau­da­cji. Noto­wa­łam szcze­góły i nagle dotarło do mnie, że Cla­risse mil­czy. Unio­słam wzrok. Sie­działa nie­ru­chomo i przy­glą­dała mi się. Bez oczy­wi­stego powodu poczu­łam ukłu­cie stra­chu.

− O co cho­dzi? − zapy­ta­łam.

Oparła łok­cie na biurku.

− Powiedz mi, Eloïse, sły­sza­łaś coś?

Jej ton był łagodny, tak łagodny, że mnie prze­ra­ził. Obie wie­dzia­ły­śmy, co zna­czy „coś”.

− Nie.

− Żad­nych wia­do­mo­ści o bra­cie?

− Nie.

Spoj­rzała na bli­znę na mojej twa­rzy. Po wypadku Cla­risse była dla mnie bar­dzo dobra, dała mi czas na rekon­wa­le­scen­cję i codzien­nie wpa­dała do mojego cia­snego miesz­kanka z pudeł­kiem błysz­czą­cych cia­stek, pikantną książką albo naj­now­szym nume­rem „Vogue’a”. Ceni­łam jej przy­jaźń, spra­wiła, że pra­wie poczu­łam się znowu czło­wie­kiem, teraz jed­nak jej oczy zwę­ziły się do zie­lo­nych szpa­rek, jasnych i twar­dych jak ogromny szma­ragd na jej palcu.

− Musisz się pozbyć, Eloïse.

− Pozbyć czego?

− Poczu­cia winy.

− Jakiej winy?

Odwza­jem­nia­łam spoj­rze­nie, nie chcia­łam pozwo­lić, by mi współ­czuła, ale ona wycią­gnęła rękę i ode­rwała moje palce zaci­śnięte na zaokrą­glo­nej kra­wę­dzi biurka. Zro­biła to deli­kat­nie. W pokoju zapa­dła cisza i sły­sza­łam jedy­nie nasze odde­chy w gabi­ne­cie z fote­lem Eames i nowo­cze­snym kolo­ro­wym wie­sza­kiem. W gło­wie mia­łam ciem­ność.

− Co się stało? − zapy­ta­łam. − O czym mi nie mówisz?

Cla­risse usia­dła pro­sto, stu­ka­jąc paznok­ciami w biurko, potem otwo­rzyła szu­fladę i wyjęła z niej kawa­łek papieru. Poło­żyła go przede mną.

− Do cie­bie − oznaj­miła.

Tele­gram. Był otwarty, cho­ciaż zaadre­so­wany do mnie. Od ojca. Poczu­łam w oczach ból tak ostry, że nie byłam w sta­nie czy­tać. Ojciec mógł wysłać mi tele­gram tylko z jed­nego powodu.

André nie żył.

Oczy mi się zamgliły, świat przy­brał barwę dymu.

− Otwo­rzy­łam go − powie­działa cicho Cla­risse. − Poda­łaś mu adres agen­cji, więc go otwo­rzy­łam. Prze­czy­taj.

Zamru­ga­łam, zmu­sza­jąc wzrok do nabra­nia ostro­ści. Były tylko dwa słowa. „Przy­jedź natych­miast”.

Rozdział szósty

Poje­cha­łam na połu­dnie. Pro­sto na połu­dnie.

Pro­wa­dzi­łam swoje nie­zgrabne 2CV tak agre­syw­nie i szybko, że jęczało, grze­cho­tało i dmu­chało mi w twarz spa­li­nami, które cuch­nęły prze­grza­nym oka­blo­wa­niem, ale stopę z gazu zdję­łam tylko po to, by zatan­ko­wać. Tysiąc razy prze­kli­na­łam powol­ność tej sza­rej puszki. Auto było dobre w mie­ście, mak­sy­malną pręd­kość sześć­dzie­się­ciu pię­ciu kilo­me­trów na godzinę trudno jed­nak uznać za pożą­daną, jeśli ma się przed sobą sie­dem­set pięć­dzie­siąt kilo­me­trów do prze­je­cha­nia.

Połu­dnie mnie przy­cią­gało. Czu­łam to. Przy­cią­gało jak magnes, jakby w moim wnę­trzu było coś twar­dego i meta­lo­wego, nie­zdol­nego do oporu, a mimo to wraz z kolej­nymi godzi­nami roz­luź­niały mi się mię­śnie i stawy. Na dro­dze numer sześć słońce bawiło się w cho­wa­nego z cie­niem mojego samo­chodu w kształ­cie bie­dronki. Minę­łam mia­steczka Auxerre i Aval­lon, led­wie to reje­stru­jąc. Nużący, pła­ski jak nale­śnik kra­jo­braz uko­ły­sał mnie, wywo­łał fał­szywe poczu­cie bier­no­ści, w które może się ukrad­kiem wedrzeć zbyt wiele wspo­mnień, jak mocny uścisk André, kiedy przed wyjaz­dem do Paryża żegnał się ze mną i mówił, żebym była silna. Ja mia­łam dwa­na­ście lat, on osiem­na­ście. Czu­łam się tak, jakby odcięto mi prawą rękę.

Twarz ojca przy­brała wtedy dziwny odcień sza­ro­ści, która nie była tylko sza­ro­ścią, bo zabar­wiał ją fio­let. Wie­dzia­łam, że to kolor gniewu tak wiel­kiego, iż spa­lił na popiół wszel­kie „prze­pra­szam”. Obrzu­cali się sło­wami jak gra­na­tami.

− Wróci − burk­nął papa w brodę, kiedy André szedł żwi­rową ścieżką do drogi, mając ze sobą jedy­nie mały ple­cak.

Ciężka dłoń papy spo­częła na moim kości­stym ramie­niu, trzy­mała mnie w żela­znym uści­sku. Pra­gnę­łam, żeby André się odwró­cił i poma­chał, ale on utkwił swoje oczy jasne jak pia­sek w dro­dze do wol­no­ści.

− Wróci − powtó­rzył z naci­skiem papa − bo to gospo­dar­stwo ma we krwi. − Moc­niej wbił palce w moje ramię. − Powia­dam ci, Eloïse, Mas Caus­sade jest we krwi tego chłopca, czy tego chce, czy nie.

Ale on nie wró­cił. Ni­gdy.

Drzewa powie­działy mi, że jestem bli­sko domu. One były pierw­sze. Zacie­nione aleje z jasnymi pniami pla­ta­nów, z któ­rych kora odpa­dała, jakby miały trąd, i srebrne poły­skliwe topole zastą­piły ciemne zagaj­niki cypry­sów i wyso­kich sosen się­ga­ją­cych nieba. Po obu stro­nach drogi cią­gnęły się win­nice z mgiełką zie­lo­nych pędów, brzę­czały psz­czoły, a ja zbli­ża­łam się do potęż­nego Rodanu. Pozo­stało mi tylko śpiesz­nie prze­mie­rzyć jego sze­roką dolinę i będę w Arles. Wycho­wa­łam się nad Roda­nem, mia­łam go we krwi. Nauczy­łam się w nim pły­wać, zanim zaczę­łam cho­dzić, nur­ko­wa­łam po sumy, wio­sło­wa­łam na zro­bio­nej w domu tra­twie. Wię­cej niż raz nie­mal w nim uto­nę­łam, a mimo to sły­sza­łam szum jego ciem­nych wód w swo­ich snach.

Ude­rzył mnie upał. Wyde­li­kat­nia­łam. Cztery lata w Paryżu i zapo­mnia­łam, jaki parny jest sier­pień w Camar­gue i jak od uką­szeń koma­rów pło­nie goła skóra.

Zaha­mo­wa­łam i wysia­dłam z samo­chodu, prze­cią­ga­jąc się, nabie­ra­jąc w płuca wiel­kie hau­sty wia­tru pach­ną­cego jak ni­gdzie indziej na świe­cie. Była w nim słona gleba Camar­gue, roz­le­głej delty Rodanu, sze­lest wyso­kich trzcin i cie­pła piż­mowa woń skór dzi­kich byków i koni bie­ga­ją­cych po oko­licy. Spoj­rza­łam na bagni­ste pola. Para bia­łych cza­pli wznio­sła się w czy­ste jak krysz­tał powie­trze, pozba­wiona cię­żaru niczym duchy, i pofru­nęła na połu­dnie ku sło­nym zale­wi­skom. Serce biło mi wol­niej. Wie­działo, że wró­ciło do domu, nawet jeśli umysł upie­rał się, że jestem teraz praw­dziwą pary­żanką przy­byłą tu z jed­nego tylko powodu: by zna­leźć brata i czło­wieka, który pró­bo­wał go zabić, wró­ciło by na nowo sca­lić rodzinę.

Usły­sza­łam gło­śne prych­nię­cie, z cie­nia rzu­ca­nego przez kępę tama­rysz­ków wyło­nił się siwy ogier, jego harem zło­żony z ośmiu kla­czy pozo­stał w ukry­ciu. Pod­rzu­cał łbem z kre­mową grzywą, bijąc w zie­mię sze­ro­kimi przed­nimi kopy­tami, umoż­li­wia­ją­cymi życie na bagni­skach.

Roz­pła­ka­łam się. Ciche, nie­ustę­pliwe łzy pły­nęły z powodu tego, co zro­bi­łam i czego nie zro­bi­łam. W zna­jo­mym kra­jo­bra­zie moja porażka ota­czała mnie ze wszyst­kich stron, bo w każ­dym drze­wie, w każ­dym aksa­mit­nym pasie trawy i w każ­dej pla­mie słońca na poły­skli­wej tafli chłod­nych sta­wów widzia­łam blade widma nas jako dzieci. Poja­wiały się i zni­kały. Wszę­dzie dostrze­ga­łam brata. Kiedy płacz się wyczer­pał, wsia­dłam do samo­chodu i poje­cha­łam do Mas Caus­sade.

Nic się tutaj nie zmie­niło. Odwró­ci­łam się ple­cami do Camar­gue, a ono nawet tego nie zauwa­żyło.

Dom był taki sam jak daw­niej. Odwza­jem­niał moje spoj­rze­nie. Kwa­dra­towy, solidny, sta­no­wił część kra­jo­brazu. Stał w środku niczego, oto­czony polami ojca, które roz­cią­gały się w każ­dym kie­runku dalej, niż się­gał wzrok.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki