Straszne historie o otyłości i pożądaniu - Anna Fryczkowska - ebook

Straszne historie o otyłości i pożądaniu ebook

Anna Fryczkowska

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Schudnąć! - cel życiowy przyświecający trzydziestoparoletniej, gniewnej i zasupłanej Baśce. - Schudnąć?- zastanawia się starsza o kilkanaście lat, pogodna i pozornie spokojna Janina. Jeden turnus wczasów odchudzających, jeden pokój, dwie kobiety, dwie historie, które wikłają się ze sobą coraz bardziej. Wzajemny stosunek Baśki i Janiny jest najpierw zdecydowanie wrogi, stopniowo okazuje się, że więcej je łączy niż dzieli. Powoli rodzi się porozumienie, nawet przyjaźń do momentu, gdy wychodzi na jaw, że ich konflikt jest zasadniczy. To nie jest powieść wyłącznie o zaburzeniach odżywiania, ale i o obsesji młodości, opresji patriarchatu, kobiecej solidarności i sennych koszmarach jednej z bohaterek, w których dużą rolę odgrywa bruk przed florenckim Palazzo Pitti.

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 173

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Anna Fryczkowska

Straszne historie o otyłości i pożądaniu

Replika

 

Copyright © Anna Fryczkowska, Warszawa 2007

Copyright © Wydawnictwo Replika, Zakrzewo 2007

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redaktor

Krystyna Marcinków

Projekt okładkiKrystyna Łuczak

Wydanie I

ISBN 978-83-60383-25-4

Wydawnictwo Replikaul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewotel./faks [email protected]

 

Tapczemu - za wszystkoMarii Giełżyńskiej - za spotkania,wsparcie, rady i inspirację

Baśka

Stanik o rozmiarach kamizelki kuloodpornej bezwstydnie rozkładał miseczki na brzegu wanny. Baśka zahaczyła długopisem za ramiączko i rzuciła go na łóżko współlokatorki. Miała zamiar się wykąpać. A nawet jak nie, to precz z bielizną na widoku!

Sądząc po staniku, jej współlokatorka, żeby wyglądać po ludzku, musiałaby stracić pół siebie. Baśka tylko szesnaście procent.

Baśka

O obcości pokoi hotelowych! Jeżeli gdzieś jest piekło, to wygląda tak - martwa wykładzina dywanowa na podłodze, po której deptały setki zagrzybionych stóp. Nieswój sedes ze źle wyprofilowaną deską, na której siedzieć trudno i brudno. Szafa, w której pachnie obcymi ciuchami, z dyktą porysowaną na plecach przez pokolenia, które w rogu przykleiły gumę na tyle dyskretnie, że sprzątaczka ją przeoczyła. Poduszka pachnie cudzymi snami, ale w środku, bo z wierzchu zapachy kryją się pod wczasowym krochmalem. Jakie mary ścigały ludzi na tej poduszce?

Baśka

Czuła ulgę, że jest na razie sama, tylko cudze rzeczy porozwlekane, lepsze łóżko zajęte.

Jaka będzie jej współlokatorka?

Najlepsza byłaby przezroczysta, neutralna obecność. Wsparcie bez zapachów, staników, wygniecionych poduszek, niepotrzebnego gadania.

Stara czy młoda? Bezguście w każdym razie, w różowych swetrach wielkości namiotu - zajmujących dwie trzecie szafy, pachnących perfumami starszej pani. Czytała babskie pisma, które otwierały się na stronach kulinarnych. Żałosna sztampa! Kosmetyki polskie, tanie, bezpretensjonalne. Zero luksusu, zero wdzięku, zero uroku życia. W sportowe buty - jak płetwy - w przedpokoju wciśnięte raczej używane skarpetki. Gdzie włóczy się ta baba o dwudziestej pierwszej dwadzieścia trzy?

Stanęła nad walizką baby. A jeśli jest obwiązana włosem, Baśka włos przerwie, babiszon od razu pozna, że grzebała? Nie, nie chce znać jej małych, śmierdzących tajemnic, pamiętników, romansideł, gaci z brązową smugą, nocnego T-shirtu śmierdzącego potem. Niech siedzą tam, w plastikowej trumience, dojrzewając do powrotu swojej pani.

Myć się? A jak ta wejdzie?

Spać? A jak ta wejdzie?

Położyć się na łóżku, niby luzacko, i udawać obojętność, gdy ta wejdzie?

Gorzej niż noc poślubna.

Baśka

Pukanie, niepewne.

Janina Pindel. Albo jakoś tak.

Baśka, i tyle. Chyba nie będą po nazwisku.

Janiny wiek wieloznaczny. Twarz bez zmarszczek, grubym się w końcu nie robią, ale poniżej wypiętrzał się cycował, za nim brzuchował i cipował. Zero kompleksów - już po chwili chodziła w beżowej halce po pokoju. Stęchły zapach ciała przebijał spod perfum, więc Baśka starała się być jak najdalej od niej. Nie spoufalać się, nie gadać, światło gasić i lulu. Późno już, na szczęście.

To znaczy Janina powinna od razu usnąć bez gadania, bo Baśka musiała jeszcze przed snem połknąć parę stron.

- Nie, światło mi nie przeszkadza - dzięki temu mogła czytać, aż czarna mgła zasnuła oczy. Żeby tylko nie myśleć, co może spotkać ją we śnie, kto może spotkać ją we śnie; śmiertelnie wykończyć się nudą pisanego romansu, aż powieki same opadną.

Pieprzona Janina (oceniając na oko, dawno temu pieprzona) chrapała jak mąż Baśki. Od niego Baśka wynosiła się na kanapę w salonie. Na Janinę mogła tylko gwizdać.

Za ósmym gwizdem udało się usnąć. Czarna dziura, na szczęście. Bez snów. Bez NIEJ.

Janina

Zeszła z wagi.

Wczasy odchudzające miały reżim zakonny. Zamiast jutrzni - marszobieg, zamiast mszy porannej - śniadanie 200 kilokalorii, zamiast nieszporów - step: ćwiczenia takie z przenośnym schodkiem, czego to ludzie nie wymyślą. Zamiast spowiedzi zbiorowej - ważenie.

- Sto osiemnaście kilo i dziewięćdziesiąt dekagramów - triumfalnie zakrzyknęła ważąca (żeby wszystkie wpółwczasowiczki usłyszały) i powtórzyła, ze smakiem przełknąwszy ślinę, po czym okrągłymi cyframi wpisała wagę do notesu: 118,90. Widniało tam, dwa razy większe niż inne: 69, 72, 87.

Reszta kobiet, już zważonych, zaszumiała, zachichotała, zadrżała, co Janinie uświadomiło, że i tutaj jest parszywym hipopotamem - to słowo padło teraz z jakiś młodych ust. Była gwoździem programu, trzymanym przez ważącą na koniec godziny szczerości, na ogromny deser.

Podniosła wyżej głowę. Oczekiwały po niej skruchy? Nic z tego. Ona na każde ze swoich stu osiemnastu kilo solidnie zapracowała dobrym jedzeniem. Nie pierogami z supermarketu, nie ciastami ze spożywczego, nie chipsami ani majonezem Babuni.

Ona gotowała. Celebrowała doprawianie i podprawianie, nie bała się nowych ziół, wlewania win i brandy, fantazyjnych sosów. Była dumna ze swojej kuchni, uważała, że ma wyraz i jest nad wyraz smaczna, ale Paweł nigdy nie był zadowolony: - Za dużo tłuszczu, za mało witamin. Bo i mnie utuczysz, jak tak dalej pójdzie. I zawału dostanę.

- Nie smakuje ci?

- Czy twoja myśl nie wykracza poza smak? Czytałaś kiedyś o składnikach odżywczych?

Kiedy obiad pyrkotał na ogniu, a ona zmyła już noże, deski, blaty, gamczki, miseczki, lubiła łowić z garnków twardawy makaron, sos, któremu brakowało ostatniej szczypty pieprzu, lekko jeszcze różowe w środku mielone. Nakładała sobie wszystkiego po troszku i jadła na parapecie okiennym, patrząc, czy on nie idzie, i podczytując swoje kobiece gazety, które kupowała przy okazji zakupów. Potem szybko myła swoją miskę, bo jadała w takiej psiej, blaszanej, nakrywała stół i przy nim już starała się jeść malutko.

- Dziobiesz jak ptaszek, co? - pastwił się nad nią. - Jak struś! - puentował triumfalnie.

A jeśli po obiedzie zerknęła do rondla, rzucał jej pełne nagany spojrzenia.

Sam dopinał bez trudu swoje ślubne spodnie, mimo że od pamiętnej chwili minęło już trzydzieści lat. Trzymał ślubny garnitur w plastikowym pokrowcu na wieszaku w szafie, dawno niemodny, zakładał go co jakiś czas i oglądał się z przodu, tyłu i boku w lustrze. Czasem wyciągał również jej ślubną sukienkę - atłasową, obcisłą, do kolan, haftowaną w ażurowe serduszka, z dużym dekoltem.

- No, załóż ją, powtórzymy radosną uroczystość - rechotał w swoich ślubnych spodniach.

A ona tę suknię mogła wciągnąć najwyżej na łydki.

- Ujęło mnie w tobie to, że w biuście miałaś więcej niż w biodrach. A teraz wszędzie, łącznie z talią, masz tyle samo. Coraz bardziej tyle samo.

Nie miał racji. Już dawno nie tyła. Znajome piękne kobiety brzydły, starzały się, a ona, która zmatroniała dwadzieścia lat temu, pozostawała ciągle w tym samym wieku.

Był czas, że się gimnastykowała co rano, łykała przed jedzeniem tabletki pęczniejące w żołądku, jadła tylko ryż albo koktajle z torebek. Gdy po paru dniach tych mąk strzałka w wadze ani drgnęła, a on dokuczał po każdym kęsie, zarzucała wszystko i wracała do swojej blaszanej miski.

O kółku grubasów usłyszała w sklepie. Grupa pań z nadwagą spotykała się co tydzień w salce przy parafii, popijały herbatę bez cukru, opowiadały o walce z kilogramami, o ukradkowych sezamkach i podżeraniu półsurowych kartofli. O tym, co robić, kiedy w środku nocy złapie cię nagła żądza kabanosa i kiedy musisz kupić rurkę z bitą śmietaną, by zagryźć smutek. Ona, która myślała, że jest najgrubsza i najbardziej łakoma na święcie, spotkała nagle kobiety, które pokpiwały z własnych sterczących na pół metra tyłków, co rok obfitszych. Na pierwsze dwa spotkania poszła w tajemnicy, w której trzymała wszystkie swoje diety. Nie chciała, żeby znowu kpił.

Z pierwszego wyszła wcześniej, żeby zdążyć przed nim do domu. Na drugim zagadała się dokumentnie, poczuła babską solidarność, wspólnotę dużego stanika i ud do krwi ocierających się o siebie w upale. Nie zastał jej w domu. Kiedy w końcu pojawiła się z pałającymi policzkami, zlekceważył ją. Dopiero następnego dnia wysłuchał, gdzie była.

- Powinnaś się była na to zapisać trzydzieści lat temu. Może byś już miała efekty - wrócił do gazety, ale już mniej gniewnie.

Baśka

Gruba sapała na sedesie, kręciła się, na pewno trudno będzie tam po niej wejść.

Najintymniejsza rzecz na świecie: wchodzenie po kimś do ubikacji.

Baśka nie mogła tego robić, kiedy gruba była obecna w pokoju obok. Z mężem też potrzebowała dłuższego czasu, żeby się z tym oswoić. A kiedy już się stało, nastąpił etap bliźniąt syjamskich. Jesteśmy jednym; nie brzydzimy się sobą; twój ból brzucha, moje beknięcie. Wyrywam ci włosy z nosa. Podajesz termofor, gdy miesiączka skręca.

- Z nami już chyba koniec - wydusił pewnego dnia. - Tak będzie lepiej. I dla ciebie, i dla mnie.

Banał. Sama mogła mu tak powiedzieć, ale jej się nie chciało.

Wcale się tym nie przejęła. I tak od dawna niewiele miała z nim wspólnego.

Poszła do łazienki, stanęła przed lustrem, obejrzała się. Nad czołem błyszczało coś dziwnego. Nie mogła uwierzyć, że wyrósł jej pierwszy siwy włos. Wyrwała go pęsetą.

Wyrósł jej przez niego.

- Co ty tam robisz - krzyczał - tak długo! Baśka, Baśka!

Co on, myślał, że ona płacze?

Wyszła z łazienki ze spokojną, suchą twarzą. Rozczarowany?

- Zostanę jeszcze dziś z tobą, jutro się wyprowadzę. Baśka.

- Nie ma potrzeby - powiedziała. - Leć choćby zaraz.

Kiedy się pakował, oglądała Gotowe na wszystko.

Kiedy wyszedł, poszła spać.

Wtedy pierwszy raz przyśniła jej się ONA.

Następnego dnia zaczęła jeść.

Chroniła się w szarlotce, cienkim schaboszczaku z grubą panierką, po którym zostaje błyszczący ślad tłuszczu na talerzu, w kajzerce z trzema plasterkami szynki, pod nimi grubo masła. W jajku z majonezem, posypanym papryką. Kurczaku pieczonym, posypanym przyprawą włoską. Żurze z wielką białą kiełbasą. Torcie makowym z kawowym kremem., Tylko czekolady nie jadła, zwyczajowego pożywienia porzuconych kobiet w depresji. Tylko bez sztampy.

Baśka

Wczasy odchudzające. Punkt pierwszy męki dnia - marszobieg. Przecież nogi stawiała w tym samym tempie, co reszta grupy, więc jak to się działo, że tamte były coraz dalej? Co chwila musiała podbiegać, jak dziecko prowadzone do przedszkola przez długonogiego tatusia. Tak, miała krótkie nogi. Nie, nie bezwzględnie krótkie, tyle że krótsze niż inne dziewczyny, które przyjechały na wczasy odchudzające, o dekadę młodsze i o dziesięć centymetrów z grubsza dłuższe.

Nie była ostatnia. Za nią dyszała Janina, opięta monstrualnym dresem, w swoich butach płetwach i brudnych skarpetkach. W końcu siadła na jakimś kamieniu.

- Nogi mi wysiadają.

Baśka chwilę stała przy niej, patrząc niechętnie, czy nie trzeba jej pomóc, potem ruszyła dalej, siłą powstrzymując się, żeby nie krzyknąć: „Poczekajcie!”. Tężała ze stresu, znowu zostawała z tyłu, kiedy tylko rozproszyła uwagę na cholerne mewy, na łabędzia, na psa biegającego po plaży. Otrząsała się, żeby podążać za tamtymi w tempie, mimo wiatru od morza w oczy. Baśka - coraz czerwieńsza, coraz bardziej wysmagana wiatrem, rozgrzana, tylko tyłek zimny zostaje, tyłek zawsze zimny jest, to cud natury.

Janinę widać było gdzieś na horyzoncie, czarny punkt nad brzegiem morza.

Co ja robię wśród tych dzierlatek, zastanawiała się Baśka. Przyjechały nie wiadomo po co, skóra napięta, talie cienkie, i od razu do niej: „Proszę pani” - co ją uraziło. Przecież powiedziała: „Mówcie do mnie Baśka”, ale spojrzały na nią jak na głupią i dalej swoje: „Proszę pani”, jeśli już się do niej odzywają.

Stara, stara, stara! Taka była w ich oczach, nie potrafiła od tego uciec, za wolno chodziła. Marszobiegała.

Janina

Złapała oddech, panika bezdechu powoli mijała.

Nogi też już nie bolały. Były przyzwyczajone, żeby nosić jej sto osiemnaście kilo dziewięćdziesiąt deko, ale przecież nie w takim tempie.

Najbardziej zresztą lubiły pozycję siedzącą. Ona też. Kiedy byli z Pawłem, najczęściej siedzieli.

I oglądali jego audycję. On bardzo zdenerwowany i podniecony, jak zawsze, gdy patrzył na siebie na ekranie, ona jak zawsze zszokowana, że z tym przystojniakiem z ekranu może jadać śniadania i kolacje.

Ale, ale. Jej mąż na ekranie pokazywał plansze, z których wynikało, że chodzi o łzawiące oko. Można to operować, łzawienie ustaje. Tyle zrozumiała, zresztą program już się skończył.

Łzawiące oko to była Teresa z kółka grubasów. Kiedy pierwszy raz ją zobaczyła, myślała, że ta wzruszyła się jej opowiadaniem. Ale szybko zauważyła, że Teresa roni łzy przy wszystkich opowieściach, a nawet gdy panuje cisza. Łzy kapały z prawego oka, Janina próbowała siadać tak, żeby widzieć prawą stronę Teresy. Wtedy gapiła się z odrazą i ciekawością na regularnie wilgotniejące rzęsy. Pociągał ją czerwony kącik oka, ślad od łez na policzku, zesztywniała chusteczka do nosa. Któregoś czwartku Teresa nie wytrzymała.

- Nie przyglądaj się tak badawczo, mnie to strasznie krępuje.

Przeprosiła, starała się omijać wzrokiem całą Teresę, ale regularność produkcji łez przykuwała jej wzrok. Musiała patrzeć na ten różowy rów, wypełniany systematycznie słoną wodą.

- Słuchaj, to się da operować. Operacja jest bezpieczna, choć nieprzyjemna. Łzawienie mija bez śladu - wytłumaczyła po tygodniu na kółku. - Wybacz, że się wtrącam, ale mój mąż jest lekarzem - wyjaśniła.

Wszystkie się zainteresowały.

- Dlaczego od razu nie mówiłaś? Jaka specjalność?

Teresa poprosiła ją na bok.

- Mogłabyś się czegoś bliżej dowiedzieć? I umówić mnie z nim na wizytę?

- Paweł nie praktykuje - powiedziała. - Pracuje na uczelni. Ale dowiem się wszystkiego.

Audycja trwała.

Kobiety musiały go uwielbiać - tę twarz jej męża, którą nazywała twarzą na wynos. Rzadko miała okazję ją oglądać, nawet kiedy wychodzili gdzieś razem. Szedł wtedy przecież obok niej.

Druga twarz nazywała się domowa. Nakładał ją dla niej, bezszelestnie otwierając drzwi kluczem (nigdy nie dzwonił). Jeśli przyłapał ją najedzeniu (ostatnio rzadko, bo się pilnowała), mówił:

- Nie, nie, nie przeszkadzaj sobie, wiem, że to dla ciebie najważniejsze.

Jeśli sprzątała:

- Poczytałabyś coś.

A jeśli czytała swoje tygodniki:

- Wzięłabyś się lepiej do książek, a nie te idiotyzmy na okrągło.

Wiedziała, że trudno mu się zdobyć na życzliwość wobec kogoś tak grubego i leniwego, jak ona. Ale nie lubiła tego, co mówił. Więc nauczyła się go nie słyszeć. Potakiwała lub mówiła: „Przepraszam”, bo wiedziała, kiedy skończył mówić, i rozpoznawała z tonu, o co mogło chodzić, ale nie docierało do niej ani jedno słowo. Jeśli docierały, bolały.

Audycja się skończyła, siedział jeszcze napięty, podniecony jak zawsze, z potelewizyjnym rumieńcem na twarzy. Chciał mówić z kimkolwiek, żeby rozładować emocje.

- Tydzień temu wspominałeś o łzawieniu oka - zaczęła drżącym głosem.
- Nie przypominam sobie.
- W twoim programie, na pewno mówiłeś - zaczęła się bronić.
- Aha, chodzi ci o dacryocystorhynostomię - domyślił się.

- Mówiłeś o operacji, dzięki której oko przestaje łzawić.

- Nie zauważyłem, żeby to stanowiło twój problem.

- To nie mój problem. Moja koleżanka...

- Masz jakieś koleżanki?

- No, z tego naszego kółka.

- Jedna z tych grubasek?

Boże, jak to degradowało je wszystkie.

- Łzy jej kapią co chwila. Aż na policzku zrobiło jej się...

- Prawdopodobnie cierpi na niedrożność kanalika łzowego i gdyby była świadoma na tyle, żeby iść do lekarza, już dawno by jej zrobili dacryocystorhynostomię. Łzy odpływają z oczu do nosa przez kanaliki łzo we i woreczki łzo we. Przy zapaleniu woreczka łzowego dochodzi do zarastania kanalików, łzy nie mogą odpływać, więc kapią z oka. W takim przypadku chirurg okulista przecina woreczek łzowy, zeszywa jego ściankę z błoną śluzową nosa, wiercąc otwór w kości łzowej, na której leży woreczek.

- To bardzo boli?

- Operacje na ogół się znieczula - popisał się sarkazmem.

- Jest blizna?

- Nie jestem okulistą ani, tym bardziej, chirurgiem plastycznym. Pewnie jakaś tam jest. Dlaczego ona nie idzie do okulisty?

- A mógłbyś jakiegoś polecić?

- Nie sądzę.

Następnego dnia przysunęła sobie drabinkę do regału z literaturą medyczną. Nigdy tu nie zaglądała, ale nie mogła powiedzieć Teresie, że jej mężowi szybko skończyła się ochota do rozmowy. Jest. Okulistyka. Jak to się nazywało? Dakrio... Znalazła. Ani słowa o bliźnie. Autorem był Jerzy Żmigrodzki, profesor w łódzkiej klinice. W informacji dostała numer do szpitala.

- Kto mówi? - spytała sekretarka.

- Janina Rydel - sekretarka sapała nieżyczliwie. - Żona profesora Pawła Rydla.

Sekretarka rozpłynęła się.

- Już proszę, niech pani chwilę zaczeka.

A potem:

- Czego sobie życzy żona kolegi?

Wyjaśnił jej, co chciała, prostym i przystępnym językiem, polecił jej kolegę - chirurga w Warszawie, kazał pozdrowić męża.

Sama się zdziwiła, jaka jest skuteczna. Teresa na kolejnym spotkaniu była nieobecna, a na następnym już po prostu nie łzawiła. Janina została medyczną gwiazdą kółka. Kłopoty ciążowe córki Bożeny. Trzymiesięczny wnuczek Asi nie wypróżnia się od sześciu dni. Jak pielęgnować odleżyny teściowej (przeczytała w fachowym piśmie Pawła o nowym materacu przeciwodleżynowym). Żylaki Iwony. Po pierwsze informacje sięgała do Oksfordzkiego Słownika Medycyny, pogłębiała w książkach z regału męża, dzwoniła do profesorów, a na koniec pytała Pawła, kiedy siedział podniecony, obejrzawszy siebie w telewizji.

Janina

Rezerwując pokój na tych wczasach, wyraźnie zaznaczyła, że jako współlokatorkę chce kobietę w okolicach czterdziestki. Nie była pewna, czy umiałaby zgodnie mieszkać z dwudziestolatką.

Ale mimo zbieżnego chyba wieku (chyba, bo wiek Baśki był bardzo trudny do określenia), od przyjazdu zamieniły ledwie parę słów. Barbara chowała się za książkami albo dokonywała tajemniczych czynności w łazience, po których pachniało chemią kosmetyczną na cały pokój. Albo wychodziła i tyle ją widzieli.

Nie mogłyby sobie razem posiedzieć, a niech te młode ganiają? I pogadać, tak od serca? Od razu by się w tym zimnym pokoju milej zrobiło.

Nie wiedziała, dlaczego chce komuś opowiedzieć o Pawle, poszukać wybaczenia.

Nie lepiej byłoby iść do spowiedzi?

Najgorzej, że nie tęskniła za nim, życie bez niego było o wiele prostsze. Nawet jeśli chwilami brakowało jej tej adrenaliny, która powstawała po zetknięciu Pawła z kaloriami i blaszaną miską.

Łatwiej było sobie wszystko poukładać bez niego. Nawet chyba jadła mniej, gdy go nie było, jeśli można to nazwać zaletą nowego życia. Ale bywały dni, że nie odzywała się w ogóle, bo nie miała z kim gadać. Nie, oczywiście nie wtedy, gdy kręciła programy, ale wtedy, gdy w telewizji była przerwa w produkcji.

I gdy akurat nie było kółka.

I gdy akurat nie zadzwonił jakiś dziennikarz z prośbą o wywiad.

Nie zgadzała się na wywiady, o czym by im opowiadała? O ślubnych spodniach czy blaszanej misce? Swoich zdjęć w gazetach też nie chciała oglądać, wystarczało jej to, co w lustrze.

Uciekła tutaj. Nie przed telefonami od dziennikarzy, tylko przed samą sobą.

Trawiło ją poczucie winy. Nie wiedziała, czy potrafiłaby komuś o tym powiedzieć. Nawet, gdyby ktoś spytał.

Ale nikt nie pytał.

Zagłuszała myśli tymi cholernymi serialami, ale tam też w kółko to samo: zdrada, romans, trójkąt, wina, wyrzuty sumienia.

I żadnych sposobów rozwiązania.

Baśka

Leżała na łóżku i marzyła o kurczaku z majonezem. Janina oglądała M jak Miłość, ciamkając do upadłego. Sądząc po woniach - guma truskawkowa.

Zęby Baśki marzyły, żeby się w czymś zanurzyć, więc wyciągnęła bezcukrową gumę do żucia i zatopiła je w niej. Żuła jeden listek po drugim, wypluwając je w chusteczkę, gdy traciły smak, jednak nic jej to na pożądanie kurczaka nie pomogło.

Poszła do łazienki, żeby się zmotywować, oglądając swój paskudny brzuch w całej jego okazałości. Wzięła w dwa palce skórę i patrzyła, jak nierówno układa się tłuszcz pod skórą. Pstryknęła w ten brzuch, żeby zobaczyć, jak nieapetycznie jej się trzęsie. Tak, to powinno ją odstręczyć od kurczaka, a zwłaszcza od majonezu.

Odkręciła prysznic, odkręciła słoiczki i dalejże pilingować, masować jak szalona ostrą rękawicą, potem szczotką z wypustkami, szczotką, ręcznikiem, kremem, do piersi i brzucha - ujędrniający, do ud i tyłka - odchudzający, do łydek i ramion - nawilżający.

Jej obolałe mięśnie coraz głośniej wołały: „Spać!”.

Brzuch chciał jeść.

Telewizor buczał.

Janina spała. W ubraniu.

Wstrzymując oddech, Baśka nakryła ją kocem. Bała się wyłączać telewizor, jej mąż zawsze się wtedy budził.

Więc tylko ściszyła i wczołgała się pod swoją zimną, ciężką kołdrę.

Kurczak wędrował gdzieś po marginesach jej świadomości, panoszył się i pachniał. Nie wypędzała go, niech wypełni wszystkie jej sny, jak najszczelniej, byle nie wdarła się tam ONA.

Baśka

Powoli wchodziła w sen, ostrożnie, krok za krokiem; pojawiało się poranne światło, zapach zgnilizny przebijający nieśmiało spod perfum, gwar, krzyki przewodników, muzyka z kawiarni. Volare? Dopiero kiedy już trudno było się wycofać, poznała: Wenecja, plac Świętego Marka, wiosna. Porę roku poznawała po świetle, w Wenecji było tak mało zieleni, że trudno to wnioskować po pączkach na drzewach. Aaaa, ONA lubiła sny o Włoszech.

Baśka stała plecami do Świętego Marka, udając, że jej nie ma. Że chudnie, roztapia się w szarości, znika w rozedrganym powietrzu. Że spływa w dół, w kałużę, odbija się w niej słońce, paruje, znika. Uciekałaby, ale jeszcze nie wiedziała, w którą stronę i przed czym, bo JEJ nie było.

Ale nie pozwalała sobie jeszcze na ulgę, czujna jak powstańcza łączniczka na linii snajpera.

Słusznie, bo nagle poczuła JEJ wzrok. Na plecach, na lewym ramieniu. Baśka nie obejrzała się. Nie musiała patrzeć. Bała się, co oznaczało, że upiór przyszedł.

Wymknęła się jedną z wąskich uliczek, wbiegła w jeszcze węższą, uf!, oparła zgrzane czoło o chłodną ścianę i... usłyszała spokojny stukot obcasów, szpilek chyba, metaliczny, coraz bliżej i bliżej. ONA szła za nią.

Baśka nie czekała, aż dźwięk przewierci jej duszę, oderwała czoło od ściany, teraz czuła, że mur jest lekko wilgotny, jak wszystko w Wenecji, i nie obracając się, nie patrząc w stronę upiora, ruszyła w panice. Znowu zaplątała się w wąskie uliczki, coraz węższe, mimo że chciała wrócić na plac, żeby nie być sam na sam z upiorem, ale zabłądziła. Coraz bardziej gorączkowa, rozpaczliwa, biegła coraz szybciej, ale spokojny stukot obcasów za jej plecami wcale nie przyspieszał. Szpilki ciągle wybijały to samo, nieuchronne, równomierne tempo, w stałej odległości za jej plecami.

Ile to mogło być metrów? Tyle samo, co w poprzednich snach, zawsze tyle samo. Z pięć może.

Co można prześladowanemu zrobić z odległości pięciu metrów? Uderzyć? - nie. Ani dotknąć - tego się Baśka bała najbardziej. Dotyku JEJ ręki. Strzelić w plecy można, z palnej broni; i bez przerwy, bez ustanku wpatrywać się w tył głowy Baśki, aż swędział.

Nagle - cisza. Stanęła? Baśka bała się odwrócić, żeby sprawdzić, czy ONA nadal tam jest. Wołała iść, szybko, dalej. Już nie czuła jej za plecami. Już jej nie było.

Baśka pobiegła, ale to był już inny bieg niż przed chwilą - wyzwolony, lekki.

Upiór nie pokazywał się co wieczór. Pojawiał się raz na jakiś czas, czasem seriami, czasem wybranej nocy. I znowu parę tygodni spokoju. Od czego to zależało? Ani od księżyca, ani od halnego, ani od cyklu miesiączkowego. Na początku Baśka zapisywała częstotliwość snów z NIĄ i miejsca, gdzie się działy. Badała zależności: może zjadła coś ciężkiego? Jakiś zły film? Jakaś głupia książka? Za mało gimnastyki? Za dużo wysiłku? Kłótnia z matką? Wyrywanie brwi? Widziała trzech mężczyzn w szarych płaszczach? Jadła pieczone jabłko? Poszła głodna spać?

Nie, nie znajdowała prawidłowości. Wyglądało na to, że ONA przychodzi, kiedy chce. A potem nie odwiedzała jej miesiącami i wtedy Baśka myślała, że zyskała taką równowagę, że i własny demon ją opuścił. Jej upiór.

Janina

Budzik zaczął pikać, więc przeciągnęła się w ciepłym łóżku, w wygniecionym gnieździe, zrzuciła z rozgrzanych stóp skarpetki. W miarę jak stopy stawały się chłodne, rozbudzała się coraz bardziej. Wreszcie wstała. Tu, na wczasach odchudzających, miała tak obolałe mięśnie, że robiła to sposobem: przewracała się na brzuch, i dopiero - tyłek do góry - dźwigała się z łóżka. Mięśnie pupy, też obolałe, mniej jakoś były wrażliwe na ból niż mięśnie brzucha. Osierocała swoje gniazdo, hotelowe prześcieradła, wygładzone przez sprzątaczkę w zielonym nylonowym fartuchu. W nocy mięła je i zwijała w kłąb, miętosiła poduszkę, zwijała w kokon kołdrę. Teraz z żalem porzucała tapczan - oswojony, miękki, bezpieczny. Trzeba będzie sprostać wczasowym zadaniom dnia i odchudzaniu, po to przecież przyjechała nad morze. Dziś znowu nie czekało jej nic miłego - tylko głód i morderczy wysiłek, zadawany obolałym mięśniom.

Baśka

Prysznic lśniącą wodą pokrywał wygolone ciało. Po kąpieli obejrzała się w łazienkowym lustrze, cal po calu analizując stan zniszczeń, którym podległa przez dobę.

Jej babcia kąpała się zawsze przy zgaszonym świetle, przy zgaszonym wycierała i ubierała, przy zgaszonym siusiała. Z łazienki wychodziła w pełnym rynsztunku.

Baśka nigdy nie widziała jej ciała powyżej łokcia, stopy czy poniżej siwych włosów, spiętych na karku w spiralny warkocz. Suknia w kwiaty z kontrafałdą sprytnie zakrywała to, czego nikt nie powinien oglądać. Nawet Jezus, miała nadzieję babcia. Zwłaszcza Jezus. On miałby patrzeć na jej posiwiałe łono? Chyba posiwiałe, przecież go nigdy nie widziała, raz tylko znalazła na desce klozetowej siwy, skręcony, twardy włos.

Włosy łonowe Baśki ograniczały swoją obecność do cienkiego sznureczka, ozdabiającego samo wejście do pochwy. Po co zadawała sobie trud, żeby usunąć wszystko, co ponadto? Nikt tego wszak nie oglądał, poza Baśką, nawet Jezus. Była tego pewna, bo czy go interesowały ziemskie łona?

Baśka

Baśka wlokła się udawanym marszobiegiem z tyłu kolumny, policzki jej pękały od nadmiaru krwi. Trenerka podbiegała do niej co jakiś czas.

- Dobrze się pani czuje? Wszystkie panią podziwiamy, proszę tak trzymać.

Baśka bała się spytać, za co ją podziwiają. Czy to aż tak widać, że nie nadąża? Czy te wszystkie młódki ją obmawiają tam z przodu? Baśce łzy napływały do oczu, podbiegała. Cała była nadążaniem.

Zniechęcona po południu nigdzie już nie poszła, tylko padła w gabinecie kosmetycznym i zaordynowała sobie zabieg guam. Obnażyła się bezwstydnie przed kosmetyczką, która od kostek u nóg do szyi wysmarowała ją szlamem śmierdzącym rybą. Baśka zamknęła oczy, żeby nie patrzeć na obrzydzenie, z którym młoda kosmetyczka dotykała jej obwisłej ostatnio skóry. Baśka czuła do swojego ciała takie samo obrzydzenie. Kosmetyczka owinęła Baśkę w folię - jak kurczaka po upieczeniu, jak kanapkę z majonezem, jak ciastko czekoladowe - przykryła ją kocem elektrycznym i kazała się relaksować.

Szlam ją palił, ciało szczypało niemiłosiernie, ale to dobrze. Czuć, że wypala znaki czasu. Baśka powstrzymywała wymioty, smród zdechłej ryby nie dawał jej się relaksować. To prymat ducha nad ciałem, tłumaczyła sobie Baśka. Szczypie - znaczy działa, śmierdzi - znaczy skuteczne, bo skoro miliony kobiet znoszą ten smród, to znaczy, że ma dużo sensu. Uroda rodzi się w morzu, wśród ryb, jak Afrodyta z morskiej piany, pulchna, cellulityczna Afrodyta.

Ale Baśka wiedziała, że te sześćdziesiąt minut to nie koniec jej mąk. Bo efekty miały się pojawić dopiero po dziesięciu zabiegach, dziesięciu godzinach w odorze zdechłej ryby, dziesięciu godzinach szlamowatego czyśćca, by osiągnąć niebo. Niebo zaś to gładka skóra, bez kalafiora.

Baśka

O jak dobrze, że kazali im tu wcześnie wstawać.

Odkąd odszedł Michał, rankami nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Leżała w łóżku zdezorientowana, wytrącona ze zwykłej trasy: budzenie - przyrządzanie dietetycznego śniadania - prasowanie koszuli i bluzki - układanie włosów - siadanie na miejscu pasażera w samochodzie.

Dopiero po jakimś czasie wpadła na pomysł, że można wyjść do sklepu. Z pilnością, jakiej nigdy przedtem nie przejawiała, ubierała się starannie, malowała. Bywało, że nawet i włosy umyła, zanim poszła rano po ciepłe francuskie rogaliki, świeże masło w osełce, pomarańcze na sok, gazetę, chcąc rytuałem zabić nicość. Nigdy przedtem nie jadała rogalików, wiedząc, że ich wartość kaloryczna znacznie przewyższa wartość smakową. A teraz każdy okruszek francuskiego ciasta na talerzu ścigała poślinionym palcem, przedłużając śniadanie, żeby jak najpóźniej stanąć w obliczu pustki reszty dnia.

Godziny bez drogowskazów, bała się ich. Celebrowała więc słanie łóżka, odkurzanie, wrzucanie do pralki, wieszanie, gotowanie zdrowego i smacznego obiadu dla jednej osoby. I cóż z tego, że dla jednej, jestem tego warta.

Bała się chwili, kiedy już wszystko wykrząta, siądzie na fotelu i spojrzy w przepaść z napisem: I co tu teraz z sobą zrobić?

Pisała plany dnia wieczorem, żeby rano mieć kompas i się nie zgubić.

Plany zresztą pisała od zawsze, teraz tylko zmieniły treść.

Poprzednio wyznaczała sobie menu na następny dzień: śniadanie sto pięćdziesiąt kalorii, obiad trzysta - sałatka, kolacja dwieście - stek i warzywa na parze. Co drugi dzień - łyżka oliwy extra vergine. Codziennie - głód. Przyzwyczaiła się do niego, przywiązali się do siebie. „Figura dwudziestolatki”, mówiły koleżanki.

Krótkie spódnice, obcisłe sweterki. Niech patrzą, do czego można dojść, gdy się chce i pracuje nad sobą.

Coporanne ważenie na wadze elektronicznej, przepisowo - po kupie.

Zakupy z listą w ręku, żeby nie zgrzeszyć.

Napięty plan dnia, żeby zdążyć na codzienny aerobik: pilates, fat burning.

W centrum przystawała przed restauracjami, czytała menu, wyobrażała sobie, jak może smakować spaghetti w oliwie truflowej z nutą słodkiej papryczki albo panna cotta z musem malinowym z kratką gorzkiej czekolady.

Jeśli tam wchodziła, to na wodę z cytryną.

Dwa kilo mniej.

Radość.

Trzy kilo mniej.

Euforia.

Nowa spódnica, o numer mniejsza.

Zawistne spojrzenia fałdzistych koleżanek z pracy. To weźcie się za siebie, foki nieruchawe, a żarłoczne.

Wywiady z kelnerami: a na czym to państwo przyrządzacie.

Zirytowane spojrzenie w sufit, baba upierdliwa w podtekście.

Brak napiwku zatem.

Panika przed wyjazdem na wakacje: co ja tam będę jadła?!?

- Z nami chyba już koniec.

Zaskoczył ją tymi słowami.

Jak to: „koniec”? Przecież jestem taka chuda? Ładna? Zadbana?

Janina

Stała przed łazienkowym lustrem i rozrzutnie nakładała błękitny cień na powieki. Na przekór Pawłowi. A masz.

A teraz tusz. Rzęsy się pozlepiały.

Wyciągnęła igłę z kosmetyczki i dalejże je rozdzielać.

Baśka kręciła się niespokojnie pod drzwiami łazienki.

Zaraz, chwilkę, dziewczyno, nie jesteś sama na świecie.

Spojrzała na siebie. Dwa błękitne oczodoły w morzu pąsów. Dlaczego od rana jest taka czerwona?

Baśka nie wytrzymała, zapukała w drzwi. Nareszcie jakaś interakcja. Ustąpić czy czekać, aż coś powie? Baśka wiecznie milcząca?

Oj, bo się dziewczyna zsiusia.

Wyszła. Baśka obejrzała ją jak pająka pod mikroskopem.

Janina zamachała rzęsami.

- W sam raz na marszobieg, no nie?

Baśka posłała jej cień krzywego uśmiechu i znikła za białymi drzwiami.

Janina

- Tylko nie maluj się mocno. Najlepiej w ogóle - zarządzał zawsze Paweł. - Makijaż cię postarza.

Wcale się nie czuła dobrze na tych przyjęciach. Ale na bożonarodzeniowe tradycyjnie chodziło się z żoną. Wszystkie żony jego kolegów młodsze były od niej dwukrotnie, drugi garnitur małżonek - wkładany po czterdziestce, tylko ona z pierwszego garnituru - jak jego ślubne spodnie.

Stanęła przy półmisku z kanapkami i zaczęła dobierać po dwie z każdego rodzaju, a tych z musem z cielęciny nawet trzy, i usiadła pod ścianą.

- Porozmawiaj z kimś, nie zachowuj się jak kuchta - przegalopował na drugi koniec sali, do grupy eleganckich mężczyzn i szczupłych kobiet.

Tartinki były robione wczoraj, w najlepszym razie dziś rano, bo chleb już całkiem rozmiękł. Odstawiła talerz na stolik z kompozycją kwiatową. Wstała. Przeszła do przedpokoju. Chciałaby zniknąć na zawsze. Albo stać się kim innym. Spojrzała przez szklane drzwi. Nawet nie zauważył, stał przy jakiejś brunecie z dużym nosem i chudymi nogami. Tak by chciała urodzić się niedźwiedziem i spać teraz snem zimowym, a nie wbijać się w to ciasne palto.

Śnieg padał cichutko i uspokajająco, pokrywał wszelki brud. Marzyła o małej, pustej, ciepłej kawiarence z wuzetkami i kelnerką równie grubą jak ona sama, ale nie znała tej okolicy. Zresztą nie ma takich knajpek, we wszystkich siedzą młodzi ludzie, którzy komentują każdy cudzy kęs, bo gruby nie powinien się obżerać.

Na środku jezdni tłoczyła się grupka ludzi, stał samochód.

- Czy jest tu lekarz? - krzyczeli.

Przebiła się przez tłum. Na asfalcie leżał strasznie blady młody człowiek z zamkniętymi oczami. Nieprzytomny.

- Czy już ktoś dzwonił po pogotowie? - spytała.

Grupka rozstąpiła się, ukazując kierowcę.

- Kiedy pan dzwonił?

- Nie dzwoniłem, pani doktór, ja też jestem w szoku.
- To marsz, durniu, do budki!
- Jakiej budki, ja mam komórkę - obruszył się kierowca.

Już klękała przy nieprzytomnym.

- Dzwoń, idioto, bo bekniesz za zabójstwo.
- Nie żyje - zafalował tłum.
- I włącz pan światła. Podniosła powiekę chłopaka, źrenica zwęziła się.
- Pan pomoże mi go ułożyć - dźgnęła palcem w najbliższego mężczyznę. - A pan z komórką niech przyniesie z tego wozu koc albo co tam ma ciepłego.

Przewrócili chłopaka na prawy bok, podkładając derkę. Serce biło. Prawa dolna noga zgięta. Pozycję pamiętała, cały wic tkwił w tym, żeby nieprzytomny leżał bezpiecznie i się nie udusił. Chyba było jeszcze coś z językiem, jeśli dobrze pamiętała. Więc otworzyła chłopakowi usta i wyjęła język. Miękko, mokro.

I chyba już nic nie mogła zrobić, tylko czekać. Powinna mu jeszcze sprawdzić tętno, ale nie znalazła tego miejsca na nadgarstku, gdzie się je mierzy.

Policja przyjechała jednocześnie z karetką.

- Tu jest pani doktor, o tu.

Tłum rozstąpił się ochoczo i nagle znalazła się sama obok leżącego chłopaka.

Nie, nic z tego. Podniosła się szybko i zanurkowała w tłum, przepychała się pospiesznie, ludzie myśleli, że do wozu policyjnego, ale znikła gdzieś w padającym śniegu. Usiadła na przystanku i patrzyła, jak ładują chłopaka do karetki, jak włączają sygnał, jak rozchodzą się gapie, jak biały śnieg zmienia się w rozdeptaną breję.

Kiedy tylko wróciła do domu, przyłapał ją niecierpliwy dzwonek telefonu. Paweł. Gdy usłyszał jej głos, powiedział tylko:

- No wiesz! - i rzucił słuchawkę.

Rano słyszała, że wstał, ale nie powiedział jej dzień dobry, uznała więc, że jeszcze poleży, żeby nie patrzeć na jego kamienną twarz. Ktoś z tytułem profesora chyba potrafi sobie sam zrobić kawę. Wstała dopiero, kiedy wyszedł. Po południu miała iść na imieniny dziewczyny z kółka grubasów. Wyszła więc połazić po sklepach, bez pomysłu na prezent, zupełnie nie miała pojęcia, co może spodobać się trzydziestolatce. W hinduskim sklepie wypatrzyła doniczkę w kaczki, wyglądały, jakby uciekły z etruskich malowideł, było o tym wczoraj w telewizji. Powinna się podobać, coś pomiędzy tradycją a dowcipem. Janina była zadowolona. Nie chciało jej się wracać do domu, poszła więc do fryzjera. Kazali jej czekać. Zadzwoniła więc, nagrała się na automatyczną sekretarkę: dokąd idzie, kiedy wróci i że obiad w lodówce do odgrzania, a Paweł może sobie sam nastawić ryż.

W nowej fryzurze nie wyglądała ani lepiej, ani gorzej. Nawet nie bardzo inaczej. Ale miło było, że przez godzinę ktoś zajmował się tylko nią, nawet jeśli fryzjerka trochę szarpała.

Na imieninach było białe wino, filety z kurczaka i sałata, a na deser ciastka z mąki razowej i likier amaretto, migdałowy. Grubaski umieją gotować. Piła dużo, specjalnie, po trzecim kieliszku zakręciło jej się w głowie i zrobiło bardzo przyjemnie. Opowiedziała o wczorajszym wypadku, przejęły się, naprawdę, że tak sobie dobrze poradziła. A potem pokazywały zdjęcia mężów. Tylko Janina nie nosiła fotografii Pawła przy sobie.

- Ale wiecie co? Chcecie zobaczyć mojego męża? Włączcie telewizor.

- Taa, i nazywa się Robbie Williams.

- Nie, naprawdę, jest teraz w TVN-ie.

Paweł czarował z ekranu. Wyglądał jeszcze piękniej niż w rzeczywistości - ta opalenizna przy białej koszuli (nie powiedział jej nic, ale domyślała się, że chodzi do solarium) i wspaniałe zęby, bo chętnie je pokazywał, emitując uśmiech co trzydzieści sekund, z zegarkiem w ręku.

- To twój chłop? Ile jest młodszy od ciebie? - spytała Iwona.

- Starszy. O dwa lata - wyjaśniła Janina.

- O, przepraszam - speszyła się Iwona. - My, grube, zawsze wyglądamy na najstarsze w piaskownicy.

Kiedy Janina widziała go takiego miłego w telewizji, mogłaby się w nim znowu zakochać. Obiektywnie patrząc, a dzielący ich ekran dodawał obiektywizmu, Paweł był uroczy, świetnie ubrany i w żadnym wypadku nie wyglądał na pięćdziesiąt cztery lata.

- Ładny ten twój stary, ale co on właściwie mówi? Nie rozumiem - to Joanna.

- Jak to nie rozumiesz? - obruszyła się Janina. - On jest świetny i bardzo go cenią.

- No tak, oczywiście, na pewno i świetnie wypada na wizji - wycofała się Joanna.

Janina, trochę jeszcze oburzona na tę krytykę, słuchała, jak jej mąż przemawia z ekranu. Mówił okrągłymi, potoczystymi zdaniami, wyskakiwały mu z ust jak perełki, toczyły się i znikały gdzieś pod szafą, trudno było coś spamiętać. Ona też nic z tego nie pojmowała. Łyknęła amaretto.

- Wiesz co, ja też rzadko go rozumiem - wyznała odważnie Joannie. - Mam nadzieję, że on sam rozumie - zachichotała.

-Ale w domu chyba mówi do ciebie inaczej niż w telewizji - powiedziała Joanna.

- Taa. Mówi. „Czy to u nas się coś przypaliło?”.

Znowu wszystkie zachichotały.

Do domu Janina wróciła taksówką, roześmiana.

- Cześć, Paweł.

- Piłaś.

Parsknęła śmiechem i poszła do kuchni. Zaczęła sobie odgrzewać obiad. Nie ugotował ryżu.

Stanął nad nią.