Cyrkówka Marianna. Powojenna Polska i historia miłosna - Anna Fryczkowska - ebook

Cyrkówka Marianna. Powojenna Polska i historia miłosna ebook

Anna Fryczkowska

4,7

Opis

Ona, dziewczyna ze wsi, niegdyś warszawska służąca i on, przedwojenny atleta. Miłość, porozumienie dusz i brawurowy pomysł: w burzliwych powojennych czasach ruszają w cyrkową trasę po wsiach i miasteczkach. Ta podróż potrwa wiele lat i zaprowadzi Mariannę w rejony, jakich istnienia nie podejrzewała.

Anna Fryczkowska odwiedziła archiwa, rozmawiała z dziesiątkami osób, z detektywistyczną pasją studiowała obrazy swojej bohaterki – akrobatki, żony atlety, czarodziejki jarmarków, wreszcie – malarki, jednej z najbarwniejszych artystek ludowych XX wieku.

Powieść drogi o dwójce niezwykłych osób w niezwykłych czasach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 575

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (69 ocen)
51
15
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gaja-44Legimi

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść 👍
00
AgaB102

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, nie można się oderwać ❤️
00

Popularność




WydawcaJoanna Laprus-Mikulska

Redaktor prowadzącyIwona Denkiewicz

RedakcjaPiotr Chojnacki

KorektaJadwiga Piller Marzenna Kłos

Copyright © by Anna Fryczkowska, 2020 Copyright © for this edition by Dressler Dublin Sp. z o.o., 2020

Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Warszawa 2020

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

Skład i łamanie włoska robota

Dystrybucja: Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91e-mail: [email protected] tel. + 48 22 733 50 31/32www.dressler.com.pl ISBN 978-83-813-9760-5

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Słoneczny poniedziałek w… och, już doprawdy nie pamiętam. Ale jest maj tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego i tak ciepło, że wcale nie trzeba nosić pończoch

Wysiadamy na tej stacji zupełnie nieoczekiwanie, bo przecież mieliśmy jechać dalej, ale patrzę przez okno, gdy pociąg już hamuje i naraz mówię:

– Tutaj, Arnoldo. Tutaj koniecznie, zobacz, jakie ktoś ma kwiaty w ogrodzie, no patrz, Arnoldo, patrz, mogliby uprawiać rzodkiewki albo szczypiorek, a mają tulipany, zobacz, czerwone, różowe, nawet żółte mają, no patrz, Arnoldo.

– I co z tego, Marissa? I co z tego?

– Jeśli ludzie mają chęć na kwiaty w ogrodzie, będą też mieli chęć i na cyrk.

– Może i masz rację. Skoro mają na kwiaty, będą mieli na bilety.

Zrywamy się z miejsc, bo udało nam się w pociągu usiąść. Waliza za walizą, potem koszyki, wózek, plecaki i my. Stacja pozamiatana, chwasty między płytami jeszcze niewielkie, znaczy ktoś niedawno wyrywał, komuś zależy, myśli, że warto i chciałby, żeby było ładniej. To zawsze dobre znaki. Ciekawe, że chwasty rosną najszybciej, na przekór wszystkiemu, dużo szybciej niż to, co pielęgnujemy. Czasem tak bywa również z myślami.

I zaraz wyrywam tę myśl, póki jeszcze mała i nie ma nasion. Odrzucam ją na bok, niech znika.

Parowóz wysyła pożegnalny kłąb pary w powietrze, zawsze to widzę tak, że z komina wylatuje gęsta chmura, a na niej pojawia się napis, jak w niemych filmach:

– Puff! Uch! Chuch!

W powietrzu zostaje kłąb dymu i pary, a lokomotywa wzdycha, gwiżdże i odjeżdża z resztą pociągu, uwożąc nasze plany występu w Łaskarzewie. Co do Łaskarzewa – Arnoldo pamiętał sprzed wojny tamtejszą remizę, a niedawno ktoś mu powiedział, że remiza przetrwała wojnę, bo służyła faszystom, a Ruscy jakoś ją zostawili w spokoju, nawet drzwi ani rury stalowej nie wyrwali, i nawet ze złości, że im się nic wyrwać nie udało, nie podpalili budynku. Więc remiza stoi cudem, jakby nigdy wojny nie było, i tam chciał Arnoldo pokazać nasze sztuki, póki nie zwyciężyły tulipany, które zobaczyłam przez okno.

– Jeszcze przecież kiedyś dojedziemy do Łaskarzewa, jeszcze się życie nie kończy, a remiza wojnę przetrwała, to i przez tych parę dni na nas poczeka, prawda, Arnoldo?

A on tylko bierze moją twarz w dłonie wielkie jak bochny i w policzki mnie całuje. „W policzki mnie całuje” jest dużo ładniejsze od zwykłego „całuje mnie w policzki”. Tak, to piękne słowa i kiedyś zacznę od nich wiersz.

Już wiemy, że bez zezwoleń nie wolno nam niczego wieszać, choć stacja byłaby idealnym miejscem na nasz plakat, o taki właśnie, cośmy niedawno wydrukować kazali:

Dzisiaj wystąpi znany w całym Kraju Objazdowy Zespół pod pseud. Arnolda i Marisse Botticellisse Pokazy siłowo-zręcznościowe, sport, akrobacje oraz pantomimy humorystyczne.

Arnoldo i Marissa to my. Nie umiem się tym nacieszyć.

Gdy idziemy ulicą zupełnie nowego miasteczka lub wioski, wszystkie twarze są nam obce, wszystkie historie nieznane. No dobrze, zawsze jest trochę strachu, bo co nas tu spotka? Może rzucą kamieniami, może wszystkie łąki będą zaminowane, może na walizkach nadal będą siedzieć Niemcy, a im przecież ani myśleć o cyrku, bo myślą o wyjeździe, albo ruscy maruderzy, którzy chyba sam Pan Bóg wie, o czym myślą, choć jakby Pan Bóg wiedział, może by ich natchnął czym innym. Może mieszkają tutaj same ciągle zgnębione po przejściu kacapskiej armii kobiety. Ale też może trafimy na słońce, zieleń, tulipany, żonkile i bzy, może będzie mnóstwo dzieci, które chcą się śmiać, i ich rodziców, którzy zapomnieli, jak się śmiać, ale my im przypomnimy. Ale przede wszystkim będzie nadzieja, że poszczęści nam się bardziej niż w poprzedniej miejscowości. Że tym razem będzie po prostu dobrze, wszyscy głodni rozrywki, sala piękna i ogrzewana, światło elektryczne do włączenia jednym pstryczkiem.

– Teraz to już przesadziłaś – mówi Arnoldo. – Elektryka?

– Zobaczymy.

Lubię mieć nadzieję. To nic nie kosztuje.

Drogę do rady narodowej wskazał nam zawiadowca, ale po drugim zakręcie zagapiam się, zatrzymuję, a potem zagaduję kobietę – pod płotem bezczelnie wybujałe irysy, uwielbiam ich zapach, a ona, kawałek dalej, na ganku pierze nachylona nad balią, szoruje na tarze prześcieradła, jakby to była sobota, a nie powszedni zwyczajny wtorek.

– To w… – waham się przez chwilę, bo czasem trudno mi tak szybko zapamiętać, gdzie jesteśmy – w waszych stronach zmieniacie pościel we wtorki?

Tylko macha ręką.

– Cóż, co kraj, to obyczaj. – To jedno ze zdań, które coraz częściej wypowiadam podczas naszych podróży. Pomaga. I mnie, i spotykanym ludziom. Wtedy wszyscy wiemy, że świat jest duży i wszystko się na nim pomieści.

Piorąca kobieta ubrana jest w sukienkę, a na nią, jak i moja mamusia, nałożyła fartuch, pewnie ma dwa, jeden pierze, w drugim chodzi, bo bez fartucha na sukience chodzi się tylko w niedzielę, i to gdy już się obiad swoim poda. Sukienka, widzę, przerabiana, ładnie ją zrobiła, dodała w talii pas wydziergany na drutach, ładne, równe oczka, również z dołu, żeby całość przedłużyć. Suknia jest granatowa w szare kwiaty, włóczka – szara. Lepsza byłaby granatowa, ale pewnie nie miała. Kobieta wyjęła dłonie z wody i dokładnie wyciera je fartuchem między palcami. Potem pewnie posmaruje je smalcem. Albo olejem rzepakowym, jeśli mieli go w sklepie. A ja już czuję się jak w domu.

– A wy skąd? – pyta z ganku.

– A z Mdzewa. To pod Ciechanowem. – Arnoldo ciągle powtarza, że powinniśmy twierdzić, że przyjechaliśmy z Warszawy, bo to też właściwie prawda, a brzmi bardziej światowo. Ale nie chcę być światowa, gdy patrzę na kobietę na ganku. Tyle prześcieradeł do prania? W środku tygodnia?

W domu, gdy pogoda pozwalała, też praliśmy na ganku, bo w domu było duszno, wilgotno od całej tej wody, grzania, szorowania. A na ganku przynajmniej człowiek na życie patrzył, trąc bielizną o tarę. Jak ta kobieta tutaj, która właśnie podchodzi do płotu.

– A do nas po co przyjechaliście? Taki świat drogi? Aż spod Ciechanowa?

– Jesteśmy artystami. Artystami cyrkowymi. Dziś chcemy dać u was występ. Miałaby pani może wolny pokój?

– Na występ?! – płoszy się kobieta, odgarnia mokrą dłonią włosy z czoła, zastanawiając się pewnie, co to za głupki z Mdzewa przyjechały.

– Przecież, że nie na występ – zaśmiewam się. – Na nocleg. Po występie artyści gdzieś muszą spać.

– A na nocleg to mogę mieć. Jakoś się zmieścimy, a każdy grosz się w domu przyda.

– Marisse Botticellisse, artystka cyrkowa. – I wyciągam do niej rękę nad sztachetami.

– Tytoniowa. Tytoniowa jestem, a w życiu machorki nie zapaliłam.

Widzę, że lubi powtarzać ten żarcik. Prawie każdy człowiek ma kilka swoich, sobie właściwych porzekadeł. Zbieram je, zapisuję w moim zeszycie do wierszy.

Teraz już nie wypada nam się wycofać, więc Arnoldo łapie za walizy i wózek z rekwizytami, coś tam pomrukuje pod nosem, ale nie zwracam uwagi, chwytam za tobołki, kosz i bębenek, naprawdę, znowu nabrałam krzepy od tego dźwigania. Plecaków nawet nie zdjęliśmy z grzbietów, więc dalejże do środka. I już właściwie jesteśmy wewnątrz, gdy nagle to słyszę.

Taddadadadadadam. Taddadadadadadam.

Kulę się, odwracam szybko.

To dzieci. To tylko dzieci.

Taddadadadadadam. Taddadadadadadam.

Będzie już dwa lata, jak podpisano pokój w Berlinie, ale na ulicy pod płotem dzieci nadal bawią się w wojnę. Stoją z kijami pod pachą, palą „papierosy” z pozwijanych liści, a potem jedni ustawiają się w rząd, drudzy kierują na nich kije i strzelają seriami. Taddadadadadadam. Tamci padają, okręcając się wokół własnej osi, niektórzy jeszcze chwilę kopią piętami w ziemię, aż unoszą się tumany kurzu. Wstają potem, spluwają na szaro, śmieją się, wrzeszczą:

– Teraz my was zabijemy!

– Nie, my wolimy zabijać!

– Ale wyście już zabijali!

– Ale dalej chcemy!

Kulę się w sobie, jakbym to ja dostała w brzuch.

– No dobrze, to chodźcie. Teraz będziemy partyzantami, pójdziemy do wsi po jedzenie.

I idą szeroko przez podwórze, stawiają pordzewiałe puszki, walą w nie kijami, rozwalają dookoła, wrzeszczą:

– Gdzie smalec schowałaś, babo? Gdzie świnię schowałaś, babo?

– Nie chcę być babą! – krzyczy jakaś dziewczyneczka.

– Ale jesteś. Gdzie smalec schowałaś? Wódkę dawaj, jaja dawaj.

Dziewczynka płacze. Zatykam uszy.

– Chłopy, baba tu jest! Dawaj, pohulamy! Pohulamy!

Dziewuszka krzyczy coraz głośniej.

Kobieta znad balii wzdycha znękana.

– Widzi pani, w nocy płaczą, bo ciągle im się śni wojna, a w dzień bez ustanku się w wojnę bawią.

Nadal stoję na ganku. Odstawiam walizy, ręce mi się trzęsą, ale uparcie odwiązuję klapę od plecaka. Wyjmuję bębenek, schodzę na podwórko i bębnię w tempie strzałów, jakie wydają dzieci.

Taddadadadadadam i taddadadadadadam.

Ten rytm jest wszystkim znany, aż za dobrze. Zgrałam się z nimi, więc zwalniam trochę, znam moc perkusji, i mam rację, bo i dzieciaki swoje taddadadadadadam zwalniają. A potem zmieniam akcenty, i powoli, powoli wchodzę palcami na membranie bębenka w rytm lambeth walka, przedwojennej piosenki, którą w swoim czasie w Warszawie słychać było wszędzie.

Tin tin ti ti tin tin ti, tin tin ti ti tin tin ti – bębnię.

Nie znam osoby, której stopy nie zaczęłyby przytupywać, kiedy słyszy lambeta. Moje też już chodzą, ciało czasem robi swoje, nie musimy brać w tym udziału. Strzelanie zwalnia, wreszcie cichnie. Bębnię dalej, głośno, rytmicznie, niektórym dzieciakom już nogi chodzą. A potem dołączam ze śpiewem:

Weź pod rękę damę swą, idź na spacer razem z nią, idź jak na ślub, a potem krzyżyk zrób.

Spacer naprzód, spacer w bok, to jest właśnie lambeth walk, raz obrót w krąg, i sześć uderzeń rąk.

Chłopaki się śmieją, że „Weź pod rękę damę swą”, że głupio, że damę, że pod rękę, że hehe, ale dziewuszka dołącza ze śpiewem przez łzy, więc biorę ją pod rękę i obie idziemy parę kroków do przodu, a potem się okręcamy. Nie znam chyba łatwiejszego tańca. A w końcu i kobieta z ganku wyciera ręce w fartuch, przygładza włosy, bierze drugą córkę pod rękę i zaczyna nas naśladować. Reszta dzieciaków rzuca swoje kije, pozwijane liście, podchodzi.

– A co to za piosenka?

– Grali ją w Warszawie, przed wojną.

– Lambet łok? Co to znaczy?

– Że lepiej tańczyć, niż strzelać. Nauczę was całej, jest śliczna.

– „Weź pod rękę damę swą…” – ciągle śmieją się chłopaki, ale ja śpiewam dalej, a głos mam mocny:

Spróbujcie w domu sami, panowie wraz z paniami, jakie to niezawiłe, jakie miłe. Nowy taniec, znany rytm, pan nie umiesz, no to wstyd, ten modny krok to właśnie lambeth walk.

I bębnię, i śpiewam, i idę razem z bębenkiem, mocno uderzam stopami o ziemię, i obrót, i do tyłu, i znowu w przód, i przykucnąć, i klasnąć. Zaraz dołącza Arnoldo z harmonijką, którą zawsze nosi w kieszeni na piersi, i klaszczemy, i dajemy kroki, i nikt już nie pamięta o rozstrzelaniach, tylko idą z nami w przód, obrót, w przód, pół kroku w tył, przykucnąć i klasnąć, i siup.

I tak to czasem bywało w czasach, gdy Arnoldo i ja z naszym cyrkiem jeździliśmy po całej Polsce. Tak, proszę pani. Zjeździliśmy wtedy całą Polskę, wzdłuż i wszerz. Pociągami, autobusami, okazjami, motocyklami, wozami, na piechotę, co nam los podsunął. Tak było.

Urząd gminy. Za stołem pan z wąsami, bez przednich dwóch zębów. Patrzy na mnie z góry, choć wygląda jak mój wuj Leon z sąsiedniej wsi, ale taki wuj Leon, co go za biurkiem posadzili i musi wszystkim pokazać, jaki to on ważny

– Jednorazowe pozwolenie?

– Nie, raczej nie jednorazowe. Może na dwa pokazy. Albo może…

– Ale my tak, obywatelu, nie możemy. Musicie wiedzieć, obywatelu, czego chcecie. Jeśli nie jednorazowe, to o ile występów, obywatelu, się ubiegacie?

– Dajcie, obywatelu, pozwolenie na trzy spektakle.

Nie możemy z Arnoldem nauczyć się tego obywatela, ale może to ładniejsze niż „pan”. Bo jaki on pan, skoro z chłopów, stąd widzę, z sieni, bo zostałam przed pokojem, gdzie pan władza siedzi. A on widzi po Arnoldzie, że on też żadnym panem nigdy nie był. I chce mu pokazać, że jest ważniejszy, że proszę, ile się dochrapał za nowej Polski.

Arnoldo zawsze prosi, żebym z nim do pokojów urzędników nie wchodziła. Bo możliwe, że powiedziałabym jakiś żarcik, wujowi Leonowi też lubiłam czasem przygadać, aż mu w pięty poszło, a tatuś krzyczał, że dziewucha, a taka pyskata i kogoś ty, mamuśka, na swojej piersi własnej wykarmiła.

– Oj tak, niepoważnie do urzędu kobietę wysyłać – twierdzi mój Arnoldo. – A już ciebie, Marisso, zwłaszcza.

A ja się z nim o to nie kłócę. Lubię rozśmieszać ludzi, a w urzędach lepiej nikogo nie rozśmieszać, tam jest powaga. Chodzi więc i załatwia sprawy sam. Urzędnicy są równie męczący jak przed wojną, chociaż zdecydowanie gorzej wykształceni, tak mówi. Synowie wsi, którzy się moszczą na stołkach, bo nie wiedzą, na jak długo je dostali.

– Ale co masz do synów wsi? – złoszczę się. – Taki z ciebie warszawiak?

– Tylko tyle, żeby nie bawili się władzą. Władza to przede wszystkim odpowiedzialność – mówi Arnoldo.

Mogłaby pani spytać, co taki cyrkowiec mógł wiedzieć o władzy. A ja bym wtedy pani odpowiedziała, że Arnoldo wiedział, co to znaczy władza, bo przed wojną ją miał. Całkiem dużą, bo jego cyrk liczył przecież kilkunastu artystów, i jeszcze ze dwudziestu ludzi do pomocy, a ci zmieniali się często, i tylko na zimę ich całkiem trzeba było zwalniać.

– Ode mnie zależało, czy zarobią w sezonie. Czy będą mieli co jeść. Czy będą miały co jeść ich dzieci. O tym myślałem, a nie żeby im pokazywać, kto ważniejszy.

Tak bardzo go kocham, gdy to mówi. Tak bardzo go szanuję.

– Dajcie nam, obywatelu, pozwolenie na trzy spektakle – mówi Arnoldo w urzędzie. – A my na wszystkie, ile ich tylko będzie, podarujemy wam, obywatelu, zaproszenia. Proszę, jakie piękne.

Zaproszenia sama wyrysowałam, całe w róże. Dlaczego róże? Bo to symbol Mateńki Najświętszej. Tak raz palnęłam w urzędzie i musiałam się zaraz poprawiać, że najświętszej, czyli mojej rodzonej, co ją w domu zostawiłam. W urzędach lepiej o świętościach teraz nie mówić, takie czasy.

– Tu mamy podanie o zezwolenie na występ, tylko nazwę wsi dopiszę. I gdzie moglibyśmy wystąpić? Szkoła? Remiza? – dopytuje Arnoldo.

– Remiza… Na remizę dodatkowe podanie trzeba by pisać. Do straży pożarnej. I czekać na rozpatrzenie. Wpiszę szkołę. Ale po lekcjach.

– Oczywiście!

– I posprzątacie potem.

– A jakże inaczej?

– Kwaterę gdzie macie? Bo muszę tymczasowy meldunek wypisać.

Arnoldo tłumaczy.

– A zmieścicie się w ogóle u tej Tytoniowej? Z całym tym cyrkiem?

– Nam wiele miejsca nie trzeba.

Już nie dodaje, że cały ten cyrk to my dwoje i to, co dajemy radę unieść w rękach i na plecach. Czekamy na ostatnią pieczątkę i wracamy do kwatery u Tytoniowej. Lecimy się przebrać, przed wyjściem rozwiesiłam nasze ubrania, żeby się rozprostowały.

Wkładam białą suknię, uszyłam ją z bandaży wykrochmalonych na sztywno, spódniczka mi sterczy, w talii szarfa haftowana, wyszywam na niej nowe kwiaty co wieczór, zależy jakie mi się uda włóczki w danym miejscu kupić, mam nawet złote kawałki, bo wyprułam trochę złotych nici, gdy czekaliśmy w którejś radzie narodowej, a na oknach wisiały takie bogate story, lekko postrzępione u dołu, może z jakiego dworku przeniesione. Pomyślałam, że nikomu przecież nie ubędzie, jeśli wystrzępię je jeszcze odrobinę.

Arnoldo zakłada na gołe ciało kamizelkę, którą obszyłam krajką, pomponami, dzwoneczkami. I takąż opaską przewiązuje wpół czoło, tylko bez dzwoneczków, kazał je odciąć, bo nieustające brzęczenie przy uszach doprowadzało go do szału. Pończochy mam czarne, grube, sama dziergałam na drutach, i buty na drewnianej podeszwie, piękne, sami je z Arnoldem robiliśmy, bo przecież porządnych butów kobiecych nie kupisz, to znaczy nie za pieniądze, które moglibyśmy na to przeznaczyć.

W rękę bębenek (ja), organki (on), idziemy, bębnię, on gra, rozległe tu przestrzenie, domów mało, cieszę się, bo głos się pięknie niesie. Domów mało, martwi się Arnoldo, to i ludzi będzie niewielu. No i rynku tu nijakiego nie mają, to gdzie mamy się ustawić z naszą wesołą muzyką, z naszą zapowiedzią?

– Gdzie macie centrum? – zagaduję kogoś.

– Gdzie mamy co?

– Gdzie jest środek wsi?

– A po co nam środek? Tu stacja kolejowa, tu gmina, tu sklep, tu szkoła, więcej środków nam nie trzeba.

Idziemy więc do stacji kolejowej. Smaruję nasz plakat klejem z mąki i wody, co go świeżo ukręciłam, i gładzę, żeby arkusz dobrze do ściany przylegał, na koniec dopisuję datę, godzinę, miejsce spektaklu. A potem idziemy, grając, bębniąc, przez całą miejscowość pod szkołę, bębnimy, krzyczymy, i zaraz, jak spod ziemi, dookoła nas wyrastają dzieciaki, te małe, co jeszcze do szkoły nie chodzą, i wyrostki, co już pewnie szkołę skończyły, i mężczyzna w sukmanie, o kulach, który przyśpiewuje pod siwym wąsem. I tak sobie maszerujemy w wesołym, długim pochodzie. Najbardziej lubię tę część popisu, przedsionek radości czasem bywa radośniejszy niż sama radość, czekanie jest piękniejsze niż spełnienie.

– Wieczorem, w szkole, światowej sławy cyrk pokaże niezwykłe numery! – recytuję śpiewnym głosem, a Arnoldo powtarza po mnie grzmiącym basem:

– Niezwykłe numery! Dziś wieczór! Niezwykła okazja! Dziś wieczór!

– Oswobodzenie siłacza Samsona z łańcuchów! Niezwykła ludzka karuzela! Gięcie metalowych sztab! Siłą ludzkich dłoni! Akrobacje na chińskich kołach! Pani dyrektorowa w kabarecie! I więcej jeszcze! Tylko dziś wieczór! Niezwykła okazja!

– Niezwykłe numery! Dziś wieczór! Niezwykła okazja! Dziś wieczór!

I werble. I znowu od początku, jeszcze bardziej śpiewnie, jeszcze bardziej rytmicznie, jeszcze bardziej basem, jeszcze więcej dzieciaków za nami, starców, pijaków. Ach, jak dobrze, że tu wysiedliśmy. Może i mało chałup, ale za to dzieci mnóstwo, i proszę, jak się cieszą!

Szkoła to tak naprawdę chałupina jakaś, dwa okna wychodzą na drogę. I nagle, na dźwięk werbli, pojawiają się w oknach dzieci, przepychają się, patrzą, krzyczą, a nad tym wszystkim krzyki nauczyciela, że wracajcie do ławek! Wtedy wyjmuję coś z plecaka i podchodzę do szkolnego okna, rozwijając to coś ze szmatek. Staję na palce i podaję nauczycielowi piękną różę z papieru. Oblewa się rumieńcem i przestaje krzyczeć. Dzieciaki za to dalej wrzeszczą.

– Patrz, co on ma na głowie!

– Patrz, jakie on ma ręce grube!

– Patrzcie, jak ona bębni jak żołnierz!

– Patrzcie, jak jej kiecka sterczy!

I podskakują do wtóru bębenkowi, zazdroszcząc tym, które mogą iść z nami.

– Moja siostra z nimi idzie! Mańka przecież! – krzyczy jakiś wyrostek z okna. – Mańka, Mańka, tu jestem!

– Heniek, oni będą u nas spać! – wrzeszczy ta mała. – To artyści!

Jej też daję różę.

– Artyści, artyści! – zaczynają wołać dzieci, uwielbiam to słowo, ale już więcej róż do rozdania nie mam. Wszystkie zrobiłam sama, z bibułek, serwetek z dworcowych bufetów, skrawków gazet znalezionych w pociągach. Druty łodyg lubię owijać rozmoczonymi biletami kolejowymi i malować tuszem na zielono.

– Ty byś wszystko zrobiła sama. Jak Pan Bóg – śmieje się czasem Arnoldo, a ja odpowiadam, żeby nie bluźnił. Potem jednak myślę, że tak, zrobiłabym wszystko sama, ale nie wiem, czy dużo inaczej, bo mi się raczej wszystko na świecie podoba. Może zmieniłabym parę rzeczy, na które Pan Bóg, jako mężczyzna, nie zwracał uwagi. A kiedy stwarzał, nie miał przy sobie jeszcze Mateńki Przenajświętszej, żeby mu doradziła. Urządzał więc wszystko po męsku. Dopiero potem pojawili się pomocnicy, znaczy Duch Święty i Jezus, a więc zwierzę i młody mężczyzna, więc te sprawy, które należały do kobiet i dzieci, ciągle musiały im wszystkim wydawać się mniej ważne.

– Nie nadążam za tobą – mówi Arnoldo, kiedy tego wszystkiego wysłucha. – Czymby się różnił świat, który ty byś stworzyła?

– Usunęłabym choroby. I rzadziej zachodziłoby się w ciążę, tylko wtedy, gdyby się chciało i mogło. Poza tym zimą nie byłoby tak strasznie zimno. Ale lód byłby grubszy, żeby już nikt się pod nim nie topił.

– A wojny?

– Wojny przecież ludzie robią, nie Pan Bóg.

– A ludzi kto stworzył?

– Oj, Arnoldo, Arnoldo. Zawsze wykręcisz kota ogonem. Z ludzi to bym tylko pogardę dla drugiego usunęła, wystarczyłoby może.

Dzieciaki odprowadzają nas w wesołym pochodzie z powrotem na kwaterę. Skandują razem z nami:

– Niezwykłe numery!

– Dziś wieczór!

– Niezwykła okazja!

– Dziś wieczór!

Kończę paradę solidnym werblem, który drży w popołudniowym powietrzu, wypełnia rozległe ulice i miejsca po wypalonych domach, umarłych ludziach. Bo wszędzie teraz są takie miejsca, wiem o tym, ale staram się nie pamiętać.

– Wróćcie wieczorem, przyjdźcie na pokaz do szkoły!

– Dziś wieczór! – odkrzykują.

– Przyprowadźcie waszych rodziców i rodzeństwo, babcie i dziadków, wujków i ciotki!

– Dziś wieczór!

– Przyprowadźcie wszystkich, niech zobaczą, że jest po co żyć!

– Dziś wieczór!

– Bo żyjemy po to, by się śmiać!

– Dziś wieczór!

Dzieciaki jeszcze wiszą na bramie, patrzą, co zamiarujemy robić. Bębenek i trąbka odpoczywają na naszych plecach, a my wracamy na ganek obrośnięty irysami.

– Ech, Arnoldo – mówię, bo widzę, że na to czekał. Uśmiecha się do mnie, oczy mu się trochę marszczą, usta rozjeżdżają.

Musimy coś zjeść, mamy chleb i ser, gospodyni pozwoliła nam narwać szczypioru w ogródku. Musimy odświeżyć kostiumy i fryzury przed występem, będziemy się przebierać między kolejnymi numerami, to jeden z warunków dobrego przedstawienia, jest nas tylko dwoje, musimy nastarczyć za więcej osób. Arnoldo się rozgrzewa, boksuje powietrze, biegnie w miejscu, robi pompki, a ja ściubię igiełeczką tam, gdzie coś popękało albo się przetarło. Musimy zmontować dekoracje, może uda się znaleźć miejscowego grajka, akordeon zawsze dobrze robi przedstawieniu, ale pytanie, ile będzie chciał za to granie. Niektórzy grają tylko dla sławy, ale tacy nie są najlepsi, bo przedłużają swoje występy, rzępolą za długo, nie chcą skończyć ani się uciszyć. Jak nie znajdziemy, to i sami nastarczymy, bębenek mamy, dzwonki mamy krowie, harmonijkę, no i mój głos, całkiem mocny, jak to u wiejskiej dziewuchy.

Musimy też obejrzeć salę. Jeśli nie będzie kompletu, trzeba będzie wystawić krzesła za drzwi, żeby nie osłabiać ducha w narodzie. Widzowie muszą myśleć, że dostali się cudem, że uczestniczą w czymś szczególnym, a nie że błagamy, żeby przyszli. Muszą myśleć, że to my im robimy przyjemność, występując, a nie oni nam – kupując bilety. Taka jest magia cyrku. Trochę zasłaniania, trochę świecidełek, trochę mamienia oczu, dużo radości. Radości najwięcej.

Kurtynę udało nam się zawiesić na sznurze rozpiętym nad sceną, ta scena to po prostu nauczycielska katedra w największej szkolnej sali, wcale zresztą nie taka duża. Światło świec lubi moją twarz, wydobywa z niej co najlepsze. Karbidówki trochę pachną, ale mało dymią. Poprawiam suknię, żeby fałdy się pięknie układały. Teraz mam na sobie tę długą, czarną, na niej poprzyszywałam wstążki kolorowe, pozwijane, lśnią uroczyście. Grajek umie grać oberka, walczyka i My, Pierwsza Brygada. Proponuję mu trzymać się dwóch pierwszych. Zaczyna od walczyka. Potem wchodzę ja.

– Witajcie, panie i panowie, witajcie, separaci i mężowie…

Już są pierwsze śmiechy.

– …panny, wdowy i rozwódki. Witam młodzież, piękny kwiecie, co przyszłością jest na świecie. Zaraz dla wytchnienia, nauki i zabawy ujrzycie cyrk światowej sławy. A w nim już za chwilę Samson, najsilniejszy atleta świata, pozbędzie się łańcuchów na oczach szanownej publiczności. Nie, nie bójcie się, nie na waszych oczach się pozbędzie tych straszliwych ciężarów. Ten niezwykły siłacz będzie stał na scenie. – Przerwa na śmiech. Arnoldo zawsze prosi, żebym robiła przerwę na śmiech. – Będziecie się cieszyć, bić brawo i dziwić, jak to możliwe. Zobaczycie balans akrobatyczny, będziecie świadkami gięcia metalowych podków, tak, dobrze słyszycie! Nasz Samson będzie giął żelazne podkowy, jakby były to druciki. Ujrzycie niezwykłe akrobacje na chińskich kołach, będziecie śmiać się do rozpuku z pani dyrektorowej w kabarecie. A teraz otwórzcie szeroko oczy i nabierzcie powietrza, bo zaraz zaprze wam dech w piersiach. Panie i panowie, oto Samson kajdan i łańcuchów!

I dzwonię dzwonkiem, i usuwam się na bok sceny, pięknym, uroczystym, scenicznym krokiem, jak na procesji w kościele, a dół mojej sukni we wstążkowe zawijasy nie pozwala zobaczyć stóp, przesuwam się jak piękna wróżka na kółkach, ciągnąc za sobą jedną połę kurtyny. Jednocześnie Arnoldo, od środka, ciągnie drugą połę. Magia się zaczyna! Rozbrzmiewa oberek.

– Aaaaa teraz, panie i panowie, szanowni widzowie, niezwykłe gięcie w palcach końskiej podkowy.

Pokazuję podkowę publiczności, pierwszy rząd ma polecenie spróbować ją zgiąć, inni wspinają się, patrzą.

Podkowy udało nam się całkiem tanio dostać, bo ciągle ich po wojnie więcej niż koni do podkucia. Trzy zostawiliśmy na później, na dzisiaj doczyściłam jedną, żeby błyszczała. Arnoldo przymyka oczy i przez chwilę się skupia, nim zacznie. Czerwienieje, zwalnia oddech, chwilę trwa, zanim ruszy… Iiiiii już! Poszło! Podkowa zmienia się w pętelkę jak od haftki, tylko dużej haftki, jak dla konia. Jest!

Bębnię jak oszalała, chwytam podkowę, schodzę ze sceny i daję ją jakiemuś młodzieńcowi, prosząc, by rozprostował. Oczywiście nie daje rady. Publiczność podaje sobie pętlę z podkowy, sztaby, wszyscy nad nią sapią, ale ja wiem, że rozprostować ją jeszcze trudniej, niż wygiąć, nie wiem, na czym to polega, ale czasem zepsuć łatwiej, niż naprawić, to może nie Pan Bóg wymyślił, ale nie wiem, bo chyba wszystko on. Chodzę między widzami i zagaduję, że siła Arnolda, że lata ćwiczeń, że sława światowa i ogólnopolska, że panie i panowie, że macie niezwykłe szczęście, by w tym historycznym zamęcie obejrzeć naszą radosną sztukę.

W tym czasie Arnoldo za kurtyną wkłada strój siłacza, krótka kamizelka z kolorowymi krajkami na goły tors, przepaska na głowę, kolorowa przepaska na biodra, niżej spodnie, już zwyczajne. Na piersi ma biało-czerwoną szarfę. Jego piękne mięśnie lśnią od oleju. Staje na środku. Czeka. Macham dłonią. Z widowni podchodzi do nas jeden z miejscowych, uginając się pod ciężarem zwiniętego łańcucha, który niesie na wyciągniętych przedramionach. Nie musi udawać, naprawdę się ugina, to kawał żelastwa. Nie wozimy łańcucha ze sobą, nawet Arnoldo nie chciałby go targać po drogach i bezdrożach znowu wolnej Polski, zawsze musimy pożyczyć od kogoś na miejscu. Ludzie się cieszą, że widzą swojego na scenie, a on może poświadczyć, że to nie oszustwo. Wiąże Arnolda, owija go łańcuchem ciasno i dokładnie. Stąd widzę, jak wiązany Arnoldo napina mięśnie, jak się skupia, zamknąwszy oczy. Wreszcie podchodzę ja.

Na końcach łańcuchów, które schodzą się na jego muskularnej piersi, zapinam wielką kłódkę, pociągam mocno, żeby pokazać ludziom, że nie ma oszustwa. Zapraszam jeszcze trzy panie z widowni, jedną piękną młódkę z warkoczami i dwie starsze gospodynie, niech postoją na scenie, bo to przyjemność wielka, niech sprawdzą, czy Arnoldo dobrze został związany.

– Dobrze – mówią. – Ciasno jak wieprzek. – Śmieją się, a ja razem z nimi, bo śmiechu nigdy dosyć.

Arnoldo patrzy na kłódkę z wielkim przerażeniem, podmalowane upalonym korkiem brwi marszczą mu się jak harmonijki. Publiczność się śmieje. A wtedy ja:

– Patrzcie na Samsona, patrzcie na szarfę na jego piersi. Biało-czerwona jak nasza ojczyzna. Spętana. Przez długie lata spętana. Jak cierpiący Samson. Długie sześć lat wojennych cierpiała Polska w łańcuchach, w hitlerowskich okowach.

Podchodzę do bębenka, wystukuję rytm, narasta, na razie powoli. Arnoldo zaczyna, obraca się, to napina, to rozluźnia mięśnie, przesuwa, ślizga, co najważniejsze, jest niewidoczne, jak ruch wskazówki zegara. Tyle razy to widziałam, a nigdy mi dość. Bębnię z oczekiwaniem, przyspieszam, pogłaśniam, wiem, że to już niedługo, niech i widownia o tym wie. Przedstawienie to magia, zmienia ludzi. Nas w artystów, a resztę ludzi – w publiczność.

– Pokażę wam, jak Polska zwalczyła faszystowskie kajdany! – zapowiada Arnoldo, a jego głos dźwięczy i wibruje w powietrzu, łańcuchy pobrzękują.

Zmieniam rytm, teraz wybijam marsz i zaczynam nucić, a głos mam mocny i melodię znam dobrze. Niektórzy z publiczności jęli mi wtórować. Arnoldo uwalnia sprytnym wyślizgnięciem jedną dłoń, potem drugą.

Podnoszę głos, dochodzi do kulminacji:

– A teraz, Polsko, zrzuć kajdany, odrzuć precz okupanta!

Arnoldo z coraz luźniejszych okowów wysmykuje się jak wąż. Werbel jest coraz głośniejszy, ale nagle urywam w pół dźwięku, kładę dłoń na membranie, żeby całkowicie uciszyć dźwięk.

– Polska jest wolna!

Gong! Arnoldo zrzuca z siebie łańcuchy z donośnym brzękiem. Ludzie krzyczą z radości i nawet płaczą. Wszystkie oczy na niego, na mnie, na nas. Brawa! Biało-czerwona szarfa!

– Zrzuciła faszystowskie kajdany! – krzyczę, głos mi się łamie, ale oni tego nie słyszą, bo szaleją, płaczą, biją brawo!

Ach, jak ja to lubię! Przez chwilę wszyscy mają inne życie, gdzie sprawy są czarowne, gdzie się zapowiadało, że się zwycięży, potem się wkłada w to wszystkie siły, aż twarz czerwienieje, a potem się z Bożą pomocą zwycięża.

Arnoldo się kłania, rozwiązuje szarfę, rozciąga ją nad głową, jego skóra lśni, a szarfa jaśnieje i czerwienieje, triumfuje nad sceną. Zaczynam deklamować:

Jak wyglądała nowa Polska, gdy z martwych powstała…

Głos mi się łamie, bo sama mam łzy w oczach. Ale nie należy się wstydzić emocji na scenie, mówi zawsze Arnoldo. Emocje są ważne i dobrze się oglądają. Akordeonista polecony przez Tytoniową nie umie się już opanować i jednak wyskakuje z Pierwszą Brygadą. Ludzie wstają, śpiewają, płaczą, pełen sukces.

Wszyscy się ogrzali wzruszeniami i śmiechem, jesteśmy zadowoleni.

Odprowadzani przez rozbawione dzieciaki idziemy spać do Tytoniowej. Nie doszła na przedstawienie, bo nie miała z kim zostawić drobiazgu. Obiecuję, że jutro wejdzie za darmo ze wszystkimi dzieciakami. Dziś wpływy były takie, że możemy sobie na to pozwolić.

– Mogę ugotować kaszy na pani ogniu?

– A czemu nie. Mleka pani też potrzebuje?

– Nie, dziękuję, ja nam stopię słoninę soloną na skwareczki.

Woń skwarków wywabia z głębi domu kolejne chude istotki z cieknącymi nosami. Z trudem poznaję w nich tamte wojownicze postacie, co to z rana strzelały do siebie trzymając pepesze z patyków.

– A to może i dzieci z nami zjedzą?

Kiedy mam, nie żałuję nikomu. Mnie też kilka razy nie pożałowano, dzięki temu (i Panu Bogu) żyję. Nadal ludzie nam nie żałują, często dzielą się tym, co mają.

– Dzieci zjedzą, tak, moje dzieci zjedzą wszystko.

Po jedzeniu myjemy się. Masuję Arnoldowi ramiona, jego piękne mięśnie, myję go szorstką szmatką, zawsze tak robimy po występie. Potem jeszcze reperuję jego ubranie, gawędząc z Tytoniową. Wstążki naszywam tam, gdzie się rozdarło, zahaftowuję ozdobnie dziurki i pęknięcia. Arnoldo po myciu wyszedł na ganek, siada tam po turecku, dłonie otwiera ku niebu i medytuje. Cisza. Gwiazdy.

– On ma siłę stamtąd – tłumaczę Tytoniowej.

– Z nieba?

– Też. Ale w ten sposób szuka jej w środku siebie.

– Jak można mieć siłę ze środka? Siłę się bierze z jedzenia, z pracy.

– Tak robią zwyczajni ludzie. A Arnoldo jest niezwyczajny.

– Piękne imię…

– Bardzo piękne.

Tytoniowa wzdycha.

– A da się z tego wyżyć? Z tego… bycia artystami?

– Przecież żyjemy. – Śmieję się. – I wie Tytoniowa, jakie to zajmujące? Co dwa, trzy dni jesteśmy gdzie indziej. Nigdy nie wiemy, co nas spotka.

– Nie boicie się tak jeździć w obce miejsca?

– Za okupacji siedzenie we własnej wsi też nie było bezpieczne.

– Ale u siebie przynajmniej człowiek wie, gdzie się w razie czego schować.

Milczę, choć myślę, że to prawda.

– Ale niech pani się nie boi. Gdyby co, ja zawsze pani powiem, gdzie się schować – obiecuje Tytoniowa i obie pukamy w niemalowane.

– A zaśpiewa pani jeszcze raz tamtą piosenkę? – prosi córka gospodyni.

– Mamy swoje zasady: nie występujemy po występie. Numer się wtedy zużywa. I to przynosi pecha.

– A co to pech?

– Nieszczęście. Nieszczęście dla artystów to występować za darmo. Musisz mi zapłacić.

– Ale ja… – denerwuje się mała.

– Nie może być inaczej. Za zapłatę zaparz mi tych ziółek, co wszyscy tu pijecie. Pachną poziomką.

– Bo to poziomkowe liście.

Dziewczynka, posapując, leje chochlą gorącą wodę na liście, a potem zanurza mi w środku łyżkę, z której jeszcze nie całkiem zlizała miód. Dar serca, rozumiem. Idę po bębenek, a łyżeczką uderzam w swoje bransoletki, bardzo lubię ten dźwięk. Mała zaczyna skakać. Jak można było jej mówić „Dawaj, pohulamy”? Przypominają mi się poranne zabawy dzieci, ale wyrywam tę myśl jak chwast, bo właśnie Arnoldo przychodzi z podwórza i dołącza do nas z harmonijką. Ani się obejrzeć, a już stoją ludzie za oknami, za płotem stoją ludzie i słuchają naszego koncertu za darmo, a może nawet więcej ich, niż było na przedstawieniu.

Arnoldo kończy szalonym, mocnym tremolo, które urywa w pół nuty i wszystkich zostawia głodnych następnych dźwięków. Wychyla się przez okno i basem, który tak lubię, grzmi:

– Chcecie więcej? Przyjdźcie jutro na przedstawienie. Siódma wieczorem, w waszej szkole!

– Jeszcze! – krzyczą dzieci. – Grajcie jeszcze!

– Powiedzcie rodzicom, żeby wam dali parę groszy jutro na występ. Dzieci płacą połowę. A my dzisiaj odpoczywamy, żeby wam jutro pięknie zagrać i zaśpiewać. Występowanie bez zapłaty przynosi pecha.

I Arnoldo zamyka okno, bo już chłodem wieje z dworu.

W drugiej izbie zaczyna płakać dziecko, skrzypi łóżko, dzieciak staje cały mokry w drzwiach, piżama splamiona w kroku, cieknąca. Tytoniowa wzdycha.

– Wszystkie sikają do łóżek po wojnie. Takie złośniki.

Już rozumiem, dlaczego prała te prześcieradła, dlaczego w takich ilościach.

– Złośniki? Nie, co też Tytoniowa mówi.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

podziękowania

Ta książka nie powstałaby bez pomocy i wsparcia wielu życzliwych osób.

Dziękuję zwłaszcza:

Mirosławie Lewandowskiej, bibliotekarce z Ciechanowa, która nie tylko o Ciechanowie wie wszystko, dzięki czemu zgromadziła źródła prasowe, wyszukała wszystko, co możliwe i co niemożliwe, a dla pokrzepienia nakarmiła mnie własnoręcznie upieczonym chlebem.

Gośce Grzelak, bibliotekarce z Ciechanowa, która zsiadłszy z roweru, wędrowała ze mną po ciechanowskich bibliotekach, kopiowała i wysyłała mi znalezione teksty, służyła radą i wsparciem.

Doktorowi Tadeuszowi Baraniukowi, który niegdyś organizował w Muzeum Mazowieckim w Płocku wystawę Marianny Razik i spisał jej życiorys, za bardzo inspirujące spotkanie w muzeum, za dyskusje nad obrazem, za podsunięte lektury, za opowieść o niej i dookoła niej, za nawiązania do baśni.

Elżbiecie Miecznikowskiej z Muzeum Mazowieckiego w Płocku, która cierpliwie pilotowała mnie przez zawiłości archiwaliów, podsuwała opowieści o innych niezwykłych twórczyniach ludowych i wykonała tytaniczną pracę zeskanowania źródeł dotyczących Marianny Razik.

Arkadiuszowi Gołębiewskiemu, który niegdyś Mariannę Razik odwiedzał, kupował jej obrazy, kręcił o niej film i organizował jej benefis, o czym zechciał mi opowiedzieć.

Sławomirowi Grünbergowi, u którego w filmie dyplomowym Niedziela możemy oglądać ostatni występ Marianny Razik, za życzliwość i podsunięcie tekstów.

Annie Żukowskiej z Muzeum Szlachty Mazowieckiej w Ciechanowie za opowieść i przyniesienie mi z magazynu wszystkich obrazów Marianny Razik oraz danie mi czasu, bym się mogła nimi nacieszyć.

Annie Pałubie ze Strzegowa, ostatniej przyjaciółce Marianny Razik, za opiekę nad pamiątkami po artystce, za udział w zorganizowaniu izby jej pamięci w strzegowskich Muzealiach, za odwiedzenie tego miejsca ze mną, za opowieści i pokazanie skarbów po pani Mariannie.

Ewie Maławskiej, dyrektorce Gminnego Ośrodka Kultury w Strzegowie, za czas i otwarcie specjalnie dla mnie strzegowskich Muzealiów.

Pisarce Patrycji Dołowy, u której na zajęciach z patchworku i wspomnień postanowiłam, że zamiast szukać jednej prawdy, wykleję ją z różnych obrazków.

Adeli Fryczkowskiej, mojej córce, za uważne czytanie i bezlitosne uwagi.

Mojemu mężowi, który przez rok słuchał o Mariannie Razik, oglądał ze mną jej obrazy, jeździł ze mną do Mdzewa i Strzegowa (strasznie tam zmarzliśmy), czytał, wspierał i krytykował.

Manuli Kalickiej, pisarce, za cierpliwe czytanie, korygowanie historycznych nieścisłości i słowa „To będzie jeszcze lepsze niż »Równonoc«”.

Ani Luboń, dziennikarce od kultury z miesięcznika „Elle”, za entuzjazm i rozmowy.

Piotrowi Chojnackiemu, znakomitemu redaktorowi, za świetną współpracę.

Joannie Laprus-Mikulskiej z wydawnictwa Świat Książki za wsparcie tego projektu.