Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
1977 rok. Lato. Nowy Jork.
Policja usiłuje złapać Syna Sama, seryjnego mordercę, a siedemnastoletnia Sylvie Strout robi to, co inne nastolatki w jej wieku. Marzy o wakacyjnym romansie z najlepszym przyjacielem jej brata, spotyka się ze znajomymi i niechcący wybudza mroczną magię, która próbuje ją zabić.
Sylvie ma też dar. Może zobaczyć przeszłość każdego przedmiotu, po prostu go dotykając. Moce jeszcze nigdy jej nie zawiodły. Aż do dnia, kiedy ma wizję morderstwa nastolatki. Problem polega na tym, że Sylvie niczego nie musnęła nawet koniuszkiem palca.
Wizja zaczyna się powtarzać, nawiedzając dziewczynę każdego dnia, aż ta nie może myśleć o niczym innym. Musi dowiedzieć się więcej. I nie dać się zabić. Podczas jednej z imprez uwolniła mroczne zło, które czaiło się tuż pod powierzchnią Nowego Jorku i teraz na nią poluje.
To zdecydowanie będą niezapomniane wakacje...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 500
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginalny: Welcome to Fear City
Projekt okładki: by Marcie Lawrence
Redaktorka prowadząca: Agata Then
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Aleksandra Zok-Smoła, Barbara Milanowska (Lingventa)
Grafiki: © Freepik, © brgfx
© 2024 by Sarah Dvojack
Permission for this edition was arranged through the Gallt and Zacker Literary Agency, LLC.
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Andrzej Goździkowski
ISBN 978-83-287-3480-7
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Dedykuję szkole tańca Haran Irish Dancers oraz Nowemu Jorkowi – temu, jaki był, jest i będzie
„Prologiem przeszłość jest”
W. Szekspir, Burza, akt 2, scena 1
„Witają was spękane chodniki Nowego Jorku i mrówki gnieżdżące się w tych pęknięciach, żywiące się zaschniętą krwią zmarłych, która do nich spłynęła”.
Syn Sama, 30 maja 1977 r.
MANHATTAN VALLEYDZIELNICA TZW. ŻELIWNYCH BUDYNKÓW40 HEKTARÓW PIEKŁASOUTH HOUSTON INDUSTRIAL AREA – „SOHO”9 listopada 1965 roku
Sylvie Stroud oglądała w telewizji program rozrywkowy Where the Action Is. Chociaż miała tylko pięć lat, świetnie się bawiła przy przebojach, które wygrywał stary czarno-biały telewizor. Szalała w rytm muzyki, boso skacząc po dywanie (wystarczył jeden fałszywy krok i palec mógł wylądować na najeżonej drzazgami drewnianej podłodze).
Kiedy występ Little Richarda[1] dobiegł końca, a podskakujące nastolatki na widowni przestały klaskać i piszczeć, obraz telewizyjny zaczął śnieżyć. Sylvie nie zwróciła na to uwagi, zresztą nawet gdyby zauważyła dziwne zakłócenia, niespecjalnie by się nimi przejęła. Telewizor często szwankował, po części dlatego, że liczył sobie już dziesięć lat, a także ponieważ instalacja elektryczna na poddaszu była marnej jakości.
Można powiedzieć, że dziewczynka była sama w domu. Jej tata i brat wyszli, a mama w swojej pracowni piętro niżej odnawiała tapicerkę fotela znalezionego na wysypisku. Podłoga była cienka i Sylvie słyszała piosenki z radia włączonego na dole. Do nich też dało się tańczyć. „Hey, you, get off of my cloud!”[2].
Ale w pewnym momencie telewizor zupełnie zbzikował: z głośnika wylały się jakieś pozbawione sensu hałasy. Obraz drżał, dygotał z zastraszającą szybkością, wreszcie rozległo się ciche pyknięcie i ekran zrobił się całkiem czarny. W tej samej chwili w całym domu pogasły wszystkie lampy, ucichło nawet mamine radio. Sylvie nadal wpatrywała się w ciemny i niezbyt czysty kineskop, rozświetlany teraz tylko przez blask księżyca wpadający przez okna.
Czasami tak się działo, gdy stare bezpieczniki nie radziły sobie z dużym poborem mocy. Ale tym razem było inaczej, ponieważ, jak szybko przekonała się dziewczynka, teraz nie tylko jej dom tonął w mroku, ale była w nim pogrążona cała ulica. Budynki po drugiej stronie wąskiej Greene Street, łącznie z zakładami, w których wytwarzano tandetne plastikowe lalki i damską bieliznę, spowijała ciemność, rozświetlana jedynie blaskiem księżyca.
Po ulicy przetoczyła się, turkocząc, pusta ciężarówka. Słychać było, jak przechodnie na chodnikach nawołują do siebie: „Widzisz, co się dzieje?”, „Co to ma być, u licha?”.
Sylvie była rozgrzana po tańcu, ale teraz nagle zrobiło jej się zimno. Odczuwała dziwne mrowienie na skórze, jej ramiona pokryła gęsia skórka. Przejmująca cisza, która nagle zapadła, wydawała jej się ogłuszająca. Poddasze, które nadal czekało na zakończenie prac budowlanych, sprawiało wrażenie mrocznego i głębokiego jak grota. Nigdy wcześniej nie zwróciła na to uwagi. Zawsze było takie jasne i przestronne.
Wtem poczuła, jak coś łaskocze ją po stopie, i ze strachu podskoczyła. Okazało się, że to tylko kilka mrówek urządziło sobie wspinaczkę na jej palce. Ale i to jej nie zdziwiło – w budynku roiło się od dziur i szpar, a między piętrami buszowały w najlepsze szczury.
Chociaż minęły już co najmniej dwie minuty, mama nie przyszła na górę. Szkoda, bo Sylvie nie chciała już dłużej być „niby sama w domu”.
Usiadła na podłodze, żeby strzepnąć mrówki i podciągnąć skarpetki. A kiedy wstawała, podparła się dłonią o deski podłogowe.
I nagle odkryła, że nie jest już sama: jej świat zderzył się z jakimś zupełnie innym światem. Zamiast mebli, obrazów i stert płyt regipsowych otaczały ją teraz różne maszyny, dziwne hałasy i paskudne wonie: starego oleju, brudnego materiału, gryzący zapach dymu, a także pozostałe, których nazw nie znała, bo przecież miała dopiero pięć lat.
Wokół niej zaroiło się od ludzi odzianych w stare ubrania o nieznanych jej krojach. Wszyscy ci nieznajomi dokądś szli, wpadali na siebie. Rozprawiali o czymś, wybuchali śmiechem, wydzierali się na siebie, klucząc pośród stert przykro woniejących futer albo jakichś dudniących maszyn. Podłogę pokrywała warstwa odpadków. Czy to pudełka z guzikami? Nie. Stosy tkaniny? Kopce wełny? Na ulicy nadal widywało się bele sukna i ścinki, ale przecież nie tutaj, nie w jej domu. Obrazy, które pojawiły się przed jej oczami, były pozbawione sensu, zupełnie jak dziesięć przezroczy nałożonych jedne na drugie i oglądanych pod światło. Dziewczynka zaś tkwiła w samym środku tego całego mętliku, zbyt wstrząśnięta, by się poruszyć. Przez mijających ją ludzi przeświecał księżyc, nadając im wygląd duchów. Tak, to na pewno duchy. Jej dom był nawiedzony.
Zacisnęła powieki.
Nieznajomi znikli, kiedy tylko z krzykiem pobiegła do mamy. Na podłodze zadudniły cicho jej stópki w skarpetkach – pokonujące tę samą trasę, którą wcześniej musieli przebyć ci dziwni ludzie. To pewnie dlatego podłoga była taka zniszczona.
Ponieważ Sylvie nie potrafiła wytłumaczyć, co właściwie się stało, udawała, że po prostu przestraszyła się ciemności. Mama jej uwierzyła.
Ale potem zachciało jej się wyjrzeć w dół, na mroczną ulicę. i popełniła błąd polegający na tym, że dotknęła okna – i wtedy ze ścian na nowo wyroiły się zjawy. Sylvie odebrała wówczas cenną lekcję – duchy przychodziły tylko wtedy, gdy dotykała starych części domu: okien, podłogi, cegieł w ścianach pod obłażącym tynkiem. Jakiś czas później dowiedziała się, że duchy mieszkają też w przedmiotach, takich jak stara maszyna do pisania, którą tata znalazł kiedyś na chodniku (przyczepiona do niej karteczka głosiła, że jest SPRAWNA). Kiedy Sylvie spróbowała coś na niej napisać, momentalnie zabrało się do tego samego kilka pań w szmizjerkach. Od tamtej pory omijała maszynę szerokim łukiem.
Zaczęła chodzić po domu w rękawiczkach z jednym palcem. Rodzice nie zwrócili na to większej uwagi – była już prawie zima, a na poddaszu panował chłód. Szybko się jednak okazało, że Sylvie nie daje sobie ściągnąć rękawiczek w szkole ani na noc, gdy kładła się do łóżka. Nie rozstawała się z nimi, nawet gdy rodzice naprawili grzejnik i na poddaszu zrobiło się ciepło. Cały dom zamienił się w wielką planszę do zabawy w „podłoga to lawa” i dziewczynka najwidoczniej wierzyła, że naprawdę może się nią poparzyć.
Kiedy wiosną spotkała się z psychoanalitykiem związanym z uczelnią New York University, miała już sześć lat, a jej umysł rozpaczliwie starał się wyprodukować jakieś przekonujące kłamstwo. To, co się działo, wykraczało poza jej zdolność pojmowania, wiedziała jednak, że historia, jaką miała do opowiedzenia, jest zbyt nieprawdopodobna, by ktoś jej uwierzył. Lekarz stwierdził, że osobliwe zachowanie dziewczynki zapewne za jakiś czas samoistnie ustąpi i że pójście do szkoły to dla dziecka duży stres. Mimo to nie przestał się jej przyglądać z zatroskanym wyrazem twarzy i Sylvie musiała się z nim spotykać w każdą środę.
Dziewczynka z czasem zaczęła się zastanawiać, czy jeśli naprawdę były to duchy, nie powinni dostrzegać ich również inni ludzie. Poza tym czy przypadkiem, będąc duchami, nieznajomi nie powinni się czaić pod łóżkiem albo w ciemnych kątach, by w najmniej spodziewanym momencie wyskoczyć z krzykiem „UUU!”? Tymczasem zjawy w ogóle, jak się zdawało, nie zwracały na nią uwagi. Nigdy na nią nawet nie popatrzyły.
Kiedy jesienią jako pierwszoklasistka w ramach wycieczki szkolnej odwiedziła Metropolitan Museum of Art, przypadkiem oparła się o kolumnę na patio pochodzącym z Castillo de Vélez-Blanco. Wystarczyło, że jej nadgarstek musnął stary marmur i na salę szacownego muzeum została nałożona niczym przezrocze wizja hiszpańskiego zamku oraz obraz willi stojącej przy Park Avenue. I wtedy Sylvie zrozumiała, że tym, co widzi, wcale nie są duchy.
Widziała przeszłość.
Gdy dokonała tego odkrycia, bardzo jej ulżyło i szybko chciała podzielić się swoją historią z innymi. Kiedy jednak opowiedziała to nauczycielce, ta pochwaliła jej bujną wyobraźnię i zaczęła się przerzucać z koleżankami z pracy dowcipami na temat jakichś pań w Wersalu, które podróżowały w czasie.
Co prawda Sylvie przestała się bać, lecz to wcale nie znaczyło, że życie w samym sercu chaosu, jakim jest upływ czasu, stało się dla niej łatwiejsze. Miała dość chodzenia po domu w rękawiczkach, a także spotykania się z psychoanalitykiem. Kiedy starszy brat dawał jej do przeglądania komiksy z serii X-Men, sporo rozmyślała o młodych mutantach umiejących kontrolować to, co nie poddawało się kontroli. Zainspirowana tą lekturą, postanowiła, że spróbuje uporządkować chaotyczną stertę slajdów w zrozumiałą opowieść. Taką, którą będzie mogła włączać i wyłączać, kierując się swoim widzimisię.
Zajęło jej to całe lata, ale koniec końców dopięła swego, a po drodze dowiedziała się sporo o swoich mocach. Kiedy okazało się, że potrzebuje okularów, nazwała swoją zdolność widzeniem wstecznym 20/20[3], ponieważ jej zdolność widzenia przeszłości była bez zarzutu.
Odkryła, że nie może stosować swojej mocy na żywych ludziach. Wydarzenie musiało sobie liczyć co najmniej dziesięć lat, by dziewczynka mogła je przywołać. Młodsze przedmioty niczego nie ujawniały. Dowiedziała się też, że nie może wchodzić w żadne interakcje z widmowym światem przeszłości, nie może niczego zmieniać i że ludzie z przeszłości nie mogą wchodzić w interakcje z nią. Nauczyła się skupiać na jednym wspomnieniu naraz (pomocna była wiedza, czego się szuka). Coraz częściej o wizjach, wspomnieniach czy też przezroczach myślała jak o filmach, które należy zachować.
Ponieważ raz zniszczone, niektóre wspomnienia ginęły bezpowrotnie. Przykładowo pod grubą warstwą betonu i stali nie dało się znaleźć stawu Collect[4] ani choćby śladu po dawnym, przedeuropejskim Manhattanie. Kiedy Sylvie oglądała musical West Side Story, rodzice wytłumaczyli jej, że tytułowa dzielnica znajduje się na terenie dzisiejszego Lincoln Center. Gdy dowiedziała się, że w końcu ruszają prace rozbiórkowe w Penn Station, nalegała, by rodzice zabierali ją tam niemal w każdy weekend. Wałęsała się wokół budynków, starając się wyłapać możliwie jak najwięcej historii, które skazano na rychłe zapomnienie. Zapisywała je w notatnikach i nikomu nie pozwalała do nich zaglądać, co tylko wzmagało ciekawość jej brata, który często próbował.
Jej własna dzielnica była równie narażona na zniszczenie jak Penn Station czy San Juan Hill. Podczas gdy rodzice organizowali protest, Sylvie pisała żarliwe listy protestacyjne do głównego architekta Roberta Mosesa. W końcu jeden z nich wpadł w ręce tacie, który wywiesił go podczas uroczystego otwarcia galerii. Listem zainteresował się pewien marszand, który zapłacił pięćdziesiąt dolarów, po czym odbił go na powielaczu i kopie rozwiesił w całej okolicy. Wkrótce również mieszkańcy całego Greenwich, a także bardziej odległych dzielnic, mogli przeczytać: ROBERCIE MOSESIE, PRZESTAŃ WYTYCZAĆ ULICE, KTÓRE PRZECHODZĄ PRZEZ NASZE DOMY!!!
Po czterech latach nareszcie mogła zrezygnować z ciągłego noszenia rękawiczek z jednym palcem (nawet w zimie) – znowu mogła funkcjonować w świecie jak inne dzieciaki, dotykać wszystkiego gołymi dłońmi i bosymi stopami. Duchy widziała tylko wtedy, kiedy miała na to ochotę.
W wieku dziesięciu lat była znana w każdym muzeum w mieście, i to z tej najgorszej strony – ponieważ nie umiała się powstrzymać przed dotykaniem eksponatów, była konsekwentnie wyrzucana z takich przybytków. Z tego powodu nie mogła uczestniczyć w wycieczkach szkolnych, dopóki rodzice nie wytłumaczyli jej, że tłuste odciski palców mogłyby zniszczyć stare dzieła. (Zachodzili przy tym w głowę, skąd u córki ta osobliwa potrzeba dotykania wszystkiego. Czyżby chciała w ten sposób powetować sobie lata noszenia rękawiczek? W każdym razie przestali ją prowadzać do psychoanalityka).
Sylvie, rzecz jasna, próbowała zwierzać się innym ze swojej dziwnej zdolności, ale nikt jej nie wierzył. Udawała, że jest jasnowidzem, ale takim, którego wiedza dotyczy nie przyszłych, lecz minionych wydarzeń. Mogła przywołać dowolny epizod z historii budynku szkoły, pod warunkiem że dotyczył odległej przeszłości. Swoje usługi wyceniła na dwa dolary. W pewnym momencie jedna z nauczycielek spytała, skąd „Encyklopedia Stroud” to wszystko wie.
Po prostu dotykam budynku i to widzę.
Z wolna rodziło się w niej poczucie, niepodzielane przez nikogo, że miasto należy do niej. Chętnie przeglądała stare zdjęcia w bibliotece publicznej, w której pracowała jej mama. Kiedy dziewczynka natrafiała na jakąś znaną twarz albo głośne wydarzenie, zanurzała się w przeszłość w poszukiwaniu informacji na dany temat. Przy okazji odkrywała, w jak dużej części jej miasta nowa zabudowa przesłoniła tę starą; niektóre znane jej miejsca stanowiły już swoje piąte, a niekiedy nawet piętnaste wcielenie. Dzielnice były niczym kanciaste kołki wbite w okrągłe otwory – ażeby się zmieściły, należało ociosać ostre rogi albo na siłę poszukać dla nich dodatkowej przestrzeni (to przypadek jej dzielnicy). Część budynków dumnie obnosiła się ze swoją historią. Inne wstydliwie ją ukrywały.
Całymi latami nie przepuszczała żadnej okazji, by przyjrzeć się mijanemu budynkowi. Przywoływała w ten sposób z nicości wielobarwne parady zatrzymanych w czasie momentów, otaczających ją niczym odcinki seriali telewizyjnych. Widziała je wszystkie, poznawała ich wonie i dźwięki, lecz nie uświadamiała sobie w pełni, jak bardzo niegdyś były rzeczywiste. Młody wiek nie pozwalał jej zrozumieć trudniejszych momentów z ich dziejów. Ale i to się zmieniło.
Historia jej dzielnicy miała charakterystyczny gorzki posmak. Roiła się od szczurzych jam i zamarzniętych zwłok. Sylvie widziała mężczyznę śpiącego na wciąż ciepłym ciele martwego konia, a także dzieci grzejące sobie dłonie nad metalową kratką kanalizacji. Rodzinę wyrzuconą z mieszkania, z dobytkiem wystawionym na chodnik, wychudzonymi dziećmi o wzdętych z głodu brzuchach. Strzelaniny i bójki na noże; mężczyzn, którym z rozpłatanych brzuchów wylewały się wnętrzności, albo takich z poderżniętymi gardłami i szeroko otwartymi ustami. Naloty policyjne na burdele, policjantów wyprowadzających po schodach zatrudnione w nich kobiety. Czarnych mężczyzn bitych przez rozwścieczonych białych. Moment porwania tancerki o szkarłatnych włosach z widma teatru Bowery, a potem jej odciętą głowę – dającą się rozpoznać jedynie za sprawą fryzury w nietypowym kolorze – porzuconą w miejscu, gdzie kiedyś stał drewniany budynek. Widziała jakąś nieprzytomną dziewczynkę w swoim wieku, kładzioną na wozie, a następnie dokądś wiezioną. Kobietę o zaostrzonych zębach, wyskubującą mięso, które utkwiło za jej długimi paznokciami. Pożary. Mnóstwo pożarów. Młode kobiety skaczące z okien, uciekające przed szalejącym ogniem, który osmalił Sylvie skórę i włosy, a także wypełnił nos wonią spalenizny, zupełnie jakby ten pożar nadal trwał.
W szóstej klasie przez niemal cały rok trzymała ręce przy sobie. Doprowadziła do tego, że całymi miesiącami dokuczały jej nocne lęki. Wróciła do psychoanalityka i to wtedy postanowiła, że nie może być ani tak lekkomyślna, ani bezduszna. Skupiła się na chwili obecnej: na lekcjach tańca, miłostkach, przyjaciółkach, które jako jedyne jej wierzyły. Pilnowała się, żeby odwiedzać znane miejsca, a przed udaniem się w jakieś nowe zawsze je wcześniej sprawdzała. Z czasem porzuciła myśl, że z otaczających ją budynków mogłaby się dowiedzieć czegoś więcej o ich przeszłości. Przecież nikt wokół niej nie mógł.
Zdaniem krajowej opinii publicznej miasto umierało. Sylvie wiedziała jednak, że to niemożliwe. Bez trudu przenikała wzrokiem Manhattan na wskroś – jego serce nadal biło.
A przynajmniej wydawało jej się, że widzi tam serce.
HELL’S KITCHEN30 maja 1977 roku
Przeraźliwy krzyk, przerwany przez huk wystrzału.
Nastoletnia dziewczyna osunęła się na chodnik. Jej ciało upadło w taki sposób, że leżało częściowo na krawężniku, częściowo na jezdni. Mało brakowało, a po jej rozrzuconych szeroko ramionach przetoczyłyby się koła przejeżdżającego forda pinto.
Kierowca samochodu nie użył klaksonu. Przechodzący nieopodal mężczyzna z psem nie wzdrygnął się, tak samo zresztą jak prowadzony przezeń na smyczy szpic miniaturowy.
Jasne, w końcu to Hell’s Kitchen, ale chyba nie było powodu, dla którego w poniedziałkowy wieczór ktoś miałby strzelać do nastolatki, no chyba że gangi Westies albo rodzina Gambino upodobały sobie nowe ofiary[5]. Jeszcze trudniej było zrozumieć, dlaczego nikt nie zareagował na tę zbrodnię.
W jutrzejszym numerze „New York Post” zapewne znajdzie się wzmianka na ten temat i będzie się ubolewać, że to moment, w którym Nowy Jork ostatecznie przegrał bitwę o swoją duszę. Ziemia do miasta, halo, halo: DZIEWCZYNA NIE ŻYJE.
O ile ona faktycznie została zastrzelona.
Jej ciało znikło.
W uszach Sylvie dudnił puls. Miała wrażenie, że jej mózg dusi się od nadmiaru krwi. Chwyciła sportową torbę i chwiejnie zeszła po ostatnich dwóch stopniach ganku na chodnik. Kolanem uderzyła w żelazną bramę, tak mocno, że posypały się płatki czarnej farby, a powieszona na niej nieduża drewniana tabliczka z napisem SZKOŁA STEPU IRLANDZKIEGO BYRNE zakołysała się i zastukotała głośno.
Z tyłu dogonił ją głos jednej z dziewcząt:
– Sylvie, pomału. – Była to Nessa Murray, dziewczyna o włosach rudoblond i bladej twarzy, na której oprócz piegów wyraźnie odznaczał się rumień. – Najpierw musisz ją otworzyć.
Sylvie nie przychodziła do głowy żadna riposta.
W tej chwili z otwartego okna na drugim piętrze popłynęły dźwięki melodii wygrywanej na akordeonie. Na chodnik wysypały się pozostałe dziewczyny z zajęć tanecznych. Parę z nich machało teraz do dwóch innych, które paliły papierosy pod rachitycznym drzewkiem.
Sylvie nawet nie poczuła, gdy jej kolano zderzyło się z żelazem bramy. Wiedziała, że nie wolno jej zwalniać kroku. Chciała jak najszybciej oddalić się od tego czegoś. Owo coś, czymkolwiek było, nie powinno było się przydarzyć. Do tej pory Sylvie była przekonana, że wie, jak działa jej moc. Obcowanie ze światem duchów było niczym palimpsest, który tylko ona potrafiła odczytać.
Po tylu latach nie dopuszczała do siebie myśli, że mogła być w błędzie.
Dwie dziewczyny spod drzewa pstryknięciem posłały niedopałki na ziemię i dołączyły do niej. Marzelline Hallan, czarna dziewczyna z warkoczykami zaplecionymi w czasie lekcji wychowawczej, popatrzyła na nią, bardzo wysoko unosząc brwi. Miała na sobie skórzaną kurtkę, dlatego gdy skrzyżowała ramiona na piersi, materiał na łokciach zaskrzypiał. Cała jej poza wyrażała w tej chwili sceptycyzm: bardziej niż śpiewającą sopranem wokalistkę punkowej kapeli przypominała raczej swoją matkę, śpiewającą kontraltem (nawiasem mówiąc, to właśnie założenie tej kapeli kazało jej porzucić ksywkę Lina i zastąpić ją Marz. Zespół nazywał się Marz i Marsjanie. Jej matka, diwa operowa, była załamana).
– Nawet się nie przywitasz? – rzuciła Marz. – Pali się gdzieś?
– Przez chwilę wydawało mi się, że zapomniałam butów do stepowania – wydusiła Sylvie. Gardło miała wyschnięte na pieprz. – I co, znalazłaś nową perkusistkę?
Marybeth Huang, stojąca obok Sylvie, wybuchła śmiechem, chociaż bardziej przypominało to ironiczne parsknięcie, które u dziewczęcia z lśniącymi włosami upiętymi w kok i w różowych trykotach robiło dość osobliwe wrażenie.
– Brawo – pochwaliła Marz. – To się nazywa dyskretnie zmienić temat.
No już, Sylvie, wymyśl coś.
– Wcale nie zmieniam tematu. Po prostu rozmawiamy.
Ale Marz nie wydawała się przekonana.
– Jasne, kochana. Jak chcesz. Odpowiadając na twoje pytanie, to nie, nie znalazłam perkusistki w ciągu ostatnich dwóch godzin.
– Och, wybacz, że ośmieliłam się zapytać – rzuciła Sylvie, zaciskając palce na pasku torby. – Cholera.
– No i co się wściekasz?
Marybeth przyjrzała się nodze Sylvie.
– Przed chwilą spadłaś ze schodów. Zauważyłaś to w ogóle?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Marz chwyciła Sylvie za koński ogon i pociągnęła.
– Dzi…
Drugie pociągnięcie.
– …wacz…
– Trzecie pociągnięcie.
– …ka.
W tym momencie Sylvie złapała swoje włosy i wyrwała je dziewczynie z rąk.
– To tylko…
ŁUP.
W całym ciele Sylvie poczuła gwałtowne szarpnięcie. Odwróciła się na pięcie i zobaczyła, że dziewczyna leży już na ziemi twarzą w dół. Tym razem nie nadjeżdżał żaden samochód. Scena odtwarzała się dalej, a Sylvie przypatrywała jej się jak zahipnotyzowana.
Dziewczyna wcale nie była martwa. Wpiwszy się palcami w ziemię, próbowała pełznąć przed siebie, pomagając sobie jednym ramieniem. Wydawała się całkowicie nieświadoma faktu, że ma przed sobą ulicę i mijają ją ludzie. Przechodzili dosłownie przez nią. Z miejsca, w którym stała, Sylvie nie dostrzegała twarzy nieznajomej. Zarejestrowała jednak moment, gdy coś chwyciło ją za włosy i pociągnęło do tyłu. Chwilę później jej ciało zaczęło się rozmywać i w końcu znowu znikło.
Sylvie nigdy wcześniej nie doświadczyła aż tak wyraźnej wizji. Zbierało jej się na wymioty.
– Sylvie? – odezwała się Marybeth, teraz już w jej głosie pobrzmiewała autentyczna troska.
Przesunęła spojrzeniem po Marybeth, ale zaraz skierowała wzrok z powrotem ku pustemu chodnikowi. W stojącym tu budynku w zabudowie szeregowej niedawno wypatroszono cały parter, żeby zrobić miejsce pod coś nowego. Kawiarnię, jak twierdziła jedna z pań ze szkoły tańca. W rzeczywistości inwestycja albo miała służyć praniu brudnych pieniędzy, albo zwiastowała nową strategię rozwoju dzielnicy mieszkaniowej, albo oznaczała obie te rzeczy naraz.
Czas mijał, jednak od chwili wystrzału, od momentu, kiedy dziewczyna upadła, gdy przejeżdżał ford pinto, gdy przechodził pan ze szpicem – nikt nie wyjrzał z okien trzech kondygnacji nad przyszłą kawiarnią, chociaż to tam właśnie uciekała dziewczyna, tam krzyczała i tam została postrzelona, przy czym wszystko to wydarzyło się jednocześnie.
Sylvie zrobiło się niedobrze. Równocześnie poczuła chłód. Poprawiła torbę na ramieniu.
– Muszę lecieć do domu. Kolacja czeka.
Marz nachyliła się, tak że teraz trzy przyjaciółki znajdowały się blisko siebie.
– Ej, ale tak serio, co się dzieje?
– Nic!
– Chodzi o to, że coś… zobaczyłaś? – spytała szeptem Marybeth, kiedy ruszyły w stronę stacji metra.
– Bo masz teraz taką minę, jakby coś ci się pokazało – dokończyła Marz.
Ale Sylvie potrząsnęła głową. Rozwiązała koński ogon, skrywając twarz za zasłoną długich, kasztanowych, lekko splątanych włosów.
– Nie ma o czym mówić.
– Czemu się chowasz?
– Ja? Ależ skąd!
Marz trąciła ją biodrem i przyparła do żelaznego płotu mijanego budynku. Nad stojącymi tu kubłami ze śmieciami wirowały roje much. Mrówki uwijały się na skórce od banana.
– Przestań, do cholery! – protestowała Sylvie.
– Powiedz nam. Bo jak nie…
– To co?
– Czy ja wiem… Bo poczujesz się winna? No, nie daj się prosić, przecież wiemy, że coś zobaczyłaś! Przyjrzałaś się w końcu piwniczce Deirdre, o to chodzi? Czy naprawdę było tak, jak opisano to w książce: szalony lekarz mordował swoich pacjentów? Naprawdę straszy tam duch? Jeśli tak, to przepraszam, bo w sumie w to nie wierzyłam.
Na tym między innymi opierała się ich przyjaźń – dziewczyny chodziły po nawiedzonych domach, żeby zweryfikować, czy legenda otaczająca dane miejsce ma potwierdzenie w faktach. Dla Marz był to drugi ulubiony sposób spędzania wolnego czasu, zaraz po muzyce. Przez cały czas rozglądały się za miejscami, które łatwo będzie prześwietlić i poddać oględzinom. Ale rzadko się udawało, nigdy nie natrafiły na nic prawdziwie przerażającego. Hobby to rozwinęło się u nich jeszcze w czasie nauki w gimnazjum – ich uwagę przyciągnęło stare Merchant’s House Museum, znajdujące się niedaleko domu Marz.
Sylvie odgarnęła włosy z twarzy i wyzywająco spojrzała przyjaciółce w oczy.
– Miałaś okazję się dowiedzieć, kiedy zaprzepaściłaś szansę stania się pierwszą w Nowym Jorku czarną dziewczyną wykonującą step irlandzki. Ale ty pozwoliłaś, żeby przeszła ci koło nosa.
– To był mój świadomy wybór, moja droga. Widzę, w co się ubierasz. Taki strój nie przystoi porządnej panience.
– Nie przesadzajmy, nie jest aż taki zły – wtrąciła Marybeth, która razem z Sylvie zapisała się na lekcje stepu irlandzkiego, jednak po jakimś czasie przerzuciła się na balet.
– Och, co ty nie powiesz? – nie dawała za wygraną Marz.
Jeśli chodzi o taniec, Sylvie mogła o nim rozprawiać cały dzień. Dlatego teraz zamierzała skorzystać z nadarzającej się okazji. Wszystko, byle uniknąć mówienia o prawdopodobnym morderstwie, którego wspomnienie nadal nie dawało jej spokoju.
– Latem sprawię sobie nową sukienkę. Marz, jaka kiecka zyska twoją aprobatę? Musi być skórzana, z agrafkami?
Marz się żachnęła.
– Ależ nie, Sylvie! – roześmiała się Marybeth. – To musi być coś w stylu disco! To jest teraz faworyt Marz. Najlepiej, jak kiecka będzie ze złotego jedwabiu!
– Ja nie będę się w niej pokazywać ludziom – westchnęła Marz.
Ale Sylvie ją zignorowała.
– Tak! I wysadzana cekinami!
– Najlepiej ze strasu – nakręcała się dalej Marybeth.
– Ach, stras. Najbardziej irlandzki z diamentów – stwierdziła Marz. – Blarney, Swarovski…
– Powtarzałam ci już sto razy – weszła jej w słowo Sylvie. – To, czy coś jest irlandzkie, nie ma znaczenia. Moi rodzice nie są Irlandczykami, a Marilyn… W sumie to nigdy jej o to nie pytałam.
– Otóż to, moja droga. Ja natomiast jestem Irlandką…
– Dziewczyny, zbaczamy z tematu – zauważyła Marybeth. – Co zobaczyłaś? – zwróciła się do Sylvie. – Pamiętaj, że cokolwiek powiesz, uwierzymy ci.
Akurat co do tego nie miała wątpliwości. Martwiło ją co innego – stanęła w obliczu przyznania się, że traci kontrolę nad swoimi mocami. Ale właściwie po co miałaby kłamać? Przecież prędzej czy później i tak by im powiedziała. Te dziewczyny były jedynymi ludźmi, z którymi mogła być szczera.
– W porządku. Słuchajcie. Zobaczyłam coś, coś dziwnego. Ale nie to, co zobaczyłam, jest w tym najbardziej zastanawiające. Chodzi o to, że nie powinnam była widzieć tego, co widziałam. Niczego nie dotknęłam!
– Potknęłaś się i wpadłaś na bramę – przypomniała Marz.
– To się nie liczy – odparła Sylvie. – Poza tym spójrz, na nogach mam dżinsy. Widzisz?
– Ależ dzisiaj jest wredna!
– Czasami trudno nam… domyślić się, co wiesz – powiedziała Marybeth.
– Co zobaczyłaś? – spytała Marz.
Sylvie westchnęła ciężko.
– Jakaś dziewczyna została postrzelona – wyjaśniła cichym głosem. – Ale to się stało po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko domu Deirdre.
Marz odwróciła głowę, jak gdyby w nadziei, że ujrzy zwłoki, mimo że z doświadczenia wiedziała już, iż nie ma co na to liczyć.
Inaczej niż w komiksach, w których niegdyś Sylvie zaczytywała się z bratem, nie było żadnego szalonego naukowca ani niebiańskiej istoty, do której mogłaby się zwrócić o pomoc. Źródła jej mocy nie dało się wytłumaczyć lekturą mistycznej księgi, kontaktem z kadzią pełną napromieniowanych owadów ani pochodzeniem z odległej galaktyki. Nawet w fakcie, że była adoptowanym dzieckiem, nie kryła się żadna tajemnica. Jej biologiczna matka, Marilyn, uczęszczała do liceum na Brooklynie, w którym pracowała jej obecna mama. Teraz Marilyn była dziennikarką czy kimś takim i żyła na drugim końcu miasta. Matka i córka zwykle spotykały się raz do roku, w Boże Narodzenie. Nie było w tym żadnej tajemnicy.
– Chyba nie myślisz… – Marz zawiesiła głos i przygryzła wargę.
Sylvie odczekała chwilę i szturchnęła przyjaciółkę w ramię.
– No co? Czego nie myślę?
– A co, jeśli to ma jakiś związek z mordercą kaliber .44?
– Z kim? – zdumiała się Marybeth.
– Niby jaki? – chciała wiedzieć Sylvie.
Marz rozpostarła szeroko ramiona.
– No on strzela do ludzi, tak? W dodatku na ofiary wybiera sobie studentki.
– Owszem, ale działa w dzielnicy Queens. Poza tym atakuje dziewczyny pod dyskotekami. Nie na Manhattanie i nie pod szkołami stepu irlandzkiego.
– A może tak podziałała na niego ta muzyka wygrywana na akordeonie…
Sylvie westchnęła.
– Jesteś jak Don Rickles[6].
– A nie mógł przyjechać pociągiem?
– Don Rickles?
– Nie, zabójca! – Marz obejrzała się przez ramię, żeby się upewnić, że nikt jej nie podsłuchuje. – Przecież tutaj też jest niebezpiecznie. Ludzie ginęli tu od kul i bomb. Nie rozumiem, dlaczego twoja nauczycielka nie przeniesie się do spokojniejszej dzielnicy.
– Wychowała się tutaj.
– Tak tylko mówię. Jest całkiem prawdopodobne, że mógł tu się zjawić jakiś seryjny morderca. Może tam, gdzie działał wcześniej, zrobiło się dla niego zbyt niebezpiecznie. O cholera, a co, jeśli tutejszy strzelec naśladuje tamtego?
– Marz, przestań – odezwała się Marybeth. – Nie strasz mnie. Ja tu też mieszkam.
– Wiecie co, powinnam przestać się spotykać z wami, maniaczki tańca, i zostać w domu. Sylvie, co myślisz? Może widziałaś astralną projekcję ducha jego ofiary?
Sylvie potrząsnęła głową, jakby chciała odepchnąć od siebie te słowa.
– Wykluczone. Nie jestem medium. To, co się wydarzyło, musiało się wydarzyć naprawdę, i to lata temu. Tak to działa… – Sylvie umilkła. Czy w ogóle mogła być pewna, jak działają jej moce? A co, jeśli zabójstwo, które widziała, rzeczywiście wydarzyło się wczoraj? Może ta dziewczyna lubiła się ubierać w stylu retro, jak wiele fanek Elvisa w jej wieku?
Teraz to Marz westchnęła. Przez chwilę nerwowo stukała obgryzionymi paznokciami w porysowaną przypinkę New York Dolls, wpiętą w klapę skórzanej kurtki.
– Mnie zastanawia co innego: jak to w ogóle możliwe, że ją zobaczyłaś? Przecież ona była w jednym miejscu, a ty w innym.
– Może piłam za mało wody.
– Jasne, to wszystko tłumaczy.
– A może to coś zupełnie innego. Może to nie ma nic wspólnego z tym, co zazwyczaj widzisz. Słyszałyście, że niektóre duchy nie są świadome tego, że umarły, i powtarzają swoje życie? Może tutaj zachodzi coś podobnego – zastanowiła się Marybeth.
– Ej, to całkiem niegłupia teoria!
– Widzisz, uczę się od najlepszych, miłośniczko duchów – odparowała Marybeth.
Sylvie wszelkie hipotezy podsuwane przez dziewczyny były bardzo na rękę. Do tego stopnia, że nie chciało jej się szukać w nich słabych punktów. No, prawie.
– A wy niczego nie widziałyście ani nie słyszałyście? Ja słyszałam huk wystrzału. I krzyk ofiary.
Wbrew sobie samej, wbrew wszystkiemu, co wiedziała, Sylvie nadal się łudziła.
Ale Marybeth energicznie potrząsnęła głową.
Marz zareagowała tak samo.
– Cholerka, wielka szkoda, że nie mogłaś tego nagrać. Wtedy przynajmniej byśmy je zobaczyły. Nie, nie samo morderstwo – uściśliła, gdy Sylvie posłała jej zdumione spojrzenie. – Twoje wizje.
Torby ciążyły Sylvie, dlatego przyspieszyła kroku.
Przyjaciółki deptały jej po piętach. W pewnym momencie Marz wyprzedziła ją i teraz szła tyłem, tak żeby ciągle widzieć twarz Sylvie. Na nogach miała podniszczone trampki Converse, zwinnie poruszała się po wyboistym chodniku i unikała zderzenia z nadchodzącymi z naprzeciwka ludźmi.
– No dobra, nigdy nie pytałaś Marilyn o to, czy jest rodowitą Irlandką. A co z twoimi mocami? O to też jej nie spytałaś?
Na dźwięk słowa „moce” Sylvie parsknęła lekceważąco. Nie umiała się powstrzymać, to brzmiało tak poważnie, a przy tym niedorzecznie. Gdyby należała do X-Menów, byłaby Przypadkową Uczennicą w Tle.
– Chodziło mi to po głowie. Ale obawiałam się, że powie mi wtedy o czymś innym. Na przykład, że cała jej rodzina była pomylona albo coś w tym stylu.
– Ty jesteś, co do tego nie ma żadnych wątpliwości – zawyrokowała Marz. – Ale mimo to masz te swoje moce.
– Dzięki, kochana.
– Powinnaś ją spytać. Raczej nie ma co liczyć na to, że ona sama z siebie spyta ciebie. Zresztą pewnie z tego samego powodu, wiesz? – zauważyła Marybeth.
Sylvie westchnęła.
– A może wpadła do kanału Gowanus, kiedy była w ciąży. Tam przecież musi być pełno radioaktywnej mazi.
Marz zmierzyła Sylvie wzrokiem od stóp do głów.
– Ale byłby numer, gdybyś stała się pierwszą wykonawczynią stepu irlandzkiego obdarzoną dziesięcioma ramionami.
Wbrew sobie Sylvie wybuchła śmiechem.
Sylvie i Marz mieszkały kiedyś w dwóch zaadaptowanych na lokale mieszkalne żeliwnych magazynach po obu stronach Greene Street. Wspólnie z Marybeth, która dorastała za rogiem, przy Broome Street, należały do niewielkiej garstki dzieci żyjących w SoHo, ponieważ w tamtym czasie dzielnica niemal całkowicie się wyludniła. Kiedy groźba zbudowania w tym miejscu drogi ekspresowej stała się zbyt realna, rodzina Marz wyniosła się do kamienicy w East Village.
Ale nawet wtedy dziewczęta nadal uczęszczały do tych samych szkół, a tata Marz nie pozbył się mieszkania na poddaszu przy Greene Street. W weekendy nadal grywał tam – albo w Ali’s Alley, jak za dawnych dni – improwizowany jazz. Niekiedy również mama Marz ćwiczyła tam swoje arie. Tata przyjaciółki Sylvie nazywał to miejsce „Operą na poddaszu”. Po takich sesjach całą rodziną szli do restauracji FOOD przy Prince Street, chociaż wraz z napływem turystów ceny podskoczyły. Miejscowi obawiali się, że SoHo jest już stracone, a dni artystów, którzy tam tworzą, są policzone. Ich miejsce, przewidywano, zajmie pretensjonalny element napływowy w postaci pseudoartystycznych modnisiów w zamszowych butach. Sylvie uważała jednak, że dorośli niepotrzebnie panikują. Jej zdaniem na ulicach widać było zbyt dużo szczurów i ciężarówek, żeby takie towarzystwo odważyło się tu zamieszkać.
Rodzina Marybeth od blisko stu lat nazywała tę część miasta swoim domem. Jej pradziadek prowadził pierwszy w dzielnicy sklep z artykułami elektrycznymi, działający przy Canal Street. Ojciec Marybeth to artysta, tworzący instalacje z neonowych żarówek. Poddasze, na którym mieszkali, było dwukrotnie większe od tego zajmowanego przez rodzinę Sylvie, bo tylko w takim metrażu mógł z powodzeniem oddawać się swojej pasji.
Wszyscy byli skazani na egzystowanie w terenie, gdzie handel praktycznie nie istniał. Miłość do dzielnicy szła u nich w parze z zamiłowaniem do samoorganizacji i autoekspresji. Fakt, że rzucili wyzwanie Robertowi Mosesowi i ostatecznie odnieśli zwycięstwo, uważali za powód do dumy i szczycili się nim.
Teraz, gdy nie zaglądał im już w oczy strach, że pewnego dnia doświadczą najazdu buldożerów, które zrównają z ziemią dzielnicę, i będą skazani na trwanie tam wbrew prawu, nie wyobrażali już sobie życia gdzie indziej. W domu Sylvie o przeprowadzce nie było mowy, mimo że jej mama straciła pracę po tym, jak miasto zlikwidowało bibliotekę, która dawała jej zatrudnienie, a tata, obawiając się zwolnień, rzucił pracę w City University of New York i zaczął wykładać w School of Visual Arts. Wprawdzie mama pochodziła z Brooklynu, a tata z Bronxu, ale obojgu dużą satysfakcję dawało eksplorowanie tej nowej starej brukowanej krainy. Mama zainteresowała się ceramiką.
Marz wsiadła do autobusu jadącego przez miasto, a Marybeth i Sylvie, po przejażdżce pociągiem, wracały do domu razem. Rozstały się dopiero pod drzwiami Sylvie.
– Głowa do góry, maleńka – odezwała się Marybeth. – Coś wykombinujemy. Nie zamartwiaj się tym wieczorem.
– Nie będę – obiecała Sylvie. Pozostawało jej wierzyć, że to nie kłamstwo. – Do zobaczenia jutro.
– Pa. – Marybeth pomachała na do widzenia.
A chwilę potem znów musiała pomachać, gdy rozpoznała ją sąsiadka z drugiej strony ulicy. Była to starsza pani, malarka, której rozczulające portrety zwierząt zawsze można było podziwiać podczas kiermaszu na Prince Street. Sylvie też pomachała sąsiadce, po czym odwróciła się i wyjęła klucze: jeden do bramy, drugi do windy, dwa kolejne do drzwi mieszkania. Ponieważ rodzice byli w domu, domyślała się, że te ostatnie będą zamknięte tylko na zasuwę i wystarczy jej jeden klucz.
Geneva Stroud ginęła w kłębach pary buchającej znad garnka stojącego na kuchence. Kosmyki gęstych ciemnych włosów, upiętych szpilkami na czubku głowy, opadały jej na twarz.
– Hej. – Mama pomachała córce i odsunęła się od kuchenki.
Sylvie wysiadła z windy i upuściła swoje torby na podłogę. Zdążyła zrzucić ze stóp tenisówki i w tym samym momencie z drugiego końca poddasza na jej widok poderwała się z ziemi ich sześcioletnia suczka. Pies rasy golden retriever przybiegł do niej z wywieszonym jęzorem.
– Cześć, Jessie Baby! – wyszeptała Sylvie, zanurzając palce w ciepłej sierści psiaka.
– Jak było na zajęciach tanecznych? – spytała mama.
Jessie Baby zaczęła ganiać wokół świeżo zakupionej wyspy kuchennej, a Sylvie w tym czasie usiadła na jednym ze stołków, wyraźnie niestanowiących zestawu z wyspą. Wzruszyła obojętnie ramionami, jej uwagę w tym momencie absorbowała dziura w skarpecie, z której wystawał duży palec. Akurat w tym palcu, paluchu lewej nogi, trzy razy traciła paznokieć i trzy razy jej odrastał, w rezultacie jego powierzchnia była bardziej nierówna niż Szlak Appalachów. Sylvie przyzwyczaiła się, że ten konkretny paznokieć to nic stałego – nie jest to coś, co się ma, a jedynie od czasu do czasu miewa.
– W porządku. Marz szuka nowej perkusistki, dlatego na razie na perkusji gra jej siostra.
– Która? – zainteresowała się mama.
– A jak myślisz, mamo? Gigi ma dopiero osiem lat!
Marz miała dwie młodsze siostry: Alcinę (dla większości Cee) i Giocondę (dla wszystkich Gigi).
– No i? Gra na flecie świetnie jej idzie.
– A przypadkiem nie uderzyła nim kogoś?
Deski podłogowe zaskrzypiały. Nadchodził Bernard Stroud, tata Sylvie, z kuchennym ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Na czubku jego głowy świeciła łysina, z tyłu długie włosy były związane w kucyk. Jego twarz zdobiły wypielęgnowane wąsy. Minęły długie lata, odkąd Sylvie widziała górną wargę taty.
– Futerałem – uściśliła Sylvie. – Zresztą dobrze zrobiła.
– Palec ci wystaje, kochana.
– Pójdę na dół i poćwiczę.
– Przecież właśnie ćwiczyłaś – zauważyła Geneva. – Nie masz przypadkiem zadanej pracy domowej?
Sylvie wydała z siebie ponury jęk.
– Tak blisko czerwca oceny z pracy domowej i tak się nie liczą.
– To niby po co wam je zadają?
– Bo muszą wyrobić normę, tak samo jak gliniarze wlepiający mandaty.
Geneva posłała jej spojrzenie wyrażające matczyny sceptycyzm i podeszła do zlewu, Bernard natomiast zajął się krojeniem warzyw.
– À propos szkoły – powiedziała mama. – W czwartek wraca Gary, więc z łaski swojej zabierz z jego pokoju wszystkie swoje nagrody i brudne skarpety. Aha, bądź taka dobra i skarpety wrzuć do kosza z brudną bielizną.
Sylvie obróciła się na stołku raz, drugi, trzeci, wsłuchując się w jego popiskiwanie. Kiedyś stanowił komplet ze stołem kreślarskim taty, o czym zaświadczały liczne plamy z atramentu i farby.
– Cierpię na depresję trzecioklasistki.
– Taka choroba nie istnieje.
– Mamo, litości. Muszę przećwiczyć nowy układ! Deirdre mówi, że sędziowie na mistrzostwach świata czasami wymagają aż trzech.
– W porządku. To twoja przyszłość.
– Przyszłość mistrzyni świata – doprecyzowała Sylvie.
Geneva ją zignorowała. Sylvie starała się nie brać tego do siebie.
– Masz czas do kolacji. Potem praca domowa. O dziesiątej wieczorem jesteś w łóżku. I mówię teraz całkiem poważnie. Jeśli o północy zbudzi mnie stukot twoich butów do stepowania, słowo honoru, wyrzucę je przez okno, a ciebie zaraz potem.
Bernard wskazał córkę trzymanym w ręce nożem.
– Na dole pewnie jest jakieś pudło, w którym mogłabyś zamieszkać.
Dziewczyna zeskoczyła ze stołka.
– W porządku.
Torbę z rzeczami do tańca zarzuciła sobie na ramię. Już wyciągała rękę po klucz do windy, gdy tata zawołał:
– Schodami!
Sylvie westchnęła ciężko i otworzyła drzwi.
Państwo Stroud zajmowali trzecie i czwarte piętro budynku. Odkąd życie na poddaszu przestało być nielegalne, loft stał się ich głównym lokum. Na trzecim piętrze rodzice mieli swoją pracownię, było to także miejsce, w którym można było składować różne rupiecie. W ostatnim czasie ani mama, ani tata nie zapuszczali się tam zbyt często. W rezultacie, o ile poddasze było całkiem przyzwoicie wyremontowane, o tyle lokal piętro niżej stał niewykończony.
Kiedy rodzina przeprowadziła się z Brooklynu do SoHo (które w tamtym czasie nawet się tak nie nazywało), Sylvie miała trzy lata. Mieszkanie sprzedał im facet, który upolował cały budynek za śmieszne pieniądze zaraz po tym, jak usytuowany w nim zakład produkujący guziki zakończył działalność i przeniósł się gdzie indziej. Właściciel, dziewięćdziesięciolatek, wyniósł się na wieś (do New Jersey). Przez pewien czas oprócz państwa Stroud w budynku żył tylko jeden lokator – mężczyzna trudniący się hurtową sprzedażą tkanin. Zajmował drugie piętro, ale ten lokal służył mu wyłącznie do składowania ścinków materiałowych. Z czasem parter i pierwsze piętro wzięła w posiadanie prężnie rozwijająca się spółdzielnia. Obecnie prowadziła z rodzicami Sylvie rozmowy na temat zainstalowania nowoczesnej windy.
Jako że cały budynek był w dość opłakanym stanie, a ludzie z firmy handlującej tkaninami prawdopodobnie zapomnieli, że w ogóle na drugim piętrze ma ona swój lokal, Sylvie mogła do woli ćwiczyć stepowanie, nie ryzykując, że hałas wystraszy lokatorów z dołu. Zresztą przez ostatnich sto lat nikt nie oszczędzał tych podłóg, buty do stepowania były najmniej poważnym z problemów, z jakimi przyszło im się mierzyć. Czasami w szparach i zakamarkach Sylvie znajdowała zabłąkane guziki, pamiątki po działającym tu dawniej zakładzie. Kiedy jej rodzice postanowili wzbogacić pracownię o łazienkę, podczas prac remontowych między deskami podłogowymi natrafili na setki szpilek – pamiątek z epoki, gdy na trzecim piętrze, jeszcze przed erą zakładu wytwarzającego guziki, urzędowała modystka.
Klatka schodowa tonęła w mroku, ponieważ od czasów drugiej wojny światowej nikomu nie chciało się wyczyścić świetlika. Same schody nie były naprawiane od czasów pierwszej wojny światowej. Stopnie przechylały się to w jedną, to w drugą stronę, w zależności od piętra. Zazwyczaj stąpanie po nich przyprawiało Sylvie o szybsze bicie serca. Tego dnia dodatkowo spowalniała ją panująca tu ciemność.
Dźwięk kroków, odbijający się od starych ścian, przepadał w pustce na dole. Ponieważ otaczała ją cisza, niezmącona nawet przez dźwięki ruchu ulicznego, jej myśli podążyły znów ku Hell’s Kitchen, dziewczynie i hukowi wystrzału, który wstrząsnął nią do głębi.
Zaciskając zęby, zeskoczyła z ostatnich stopni i już po chwili mogła wsunąć klucze do zamków w drzwiach pracowni. Pchnęła je, jakby coś ją goniło, wpadła do środka i zatrzasnęła je za sobą. Szybko wsunęła łańcuch w zasuwę, chociaż nigdy tego nie robiła.
Przeszedł ją dreszcz.
Roześmiała się.
– Uspokój się, do cholery.
W chłodnym powietrzu unosił się kurz. Wpadające przez okna światło rzeźbiło głębokie cienie na stołach kreślarskich, sztalugach, regałach, a także stertach kartonów pełnych starych komiksów taty. Znajdowała się tutaj nawet jej (a wcześniej jej brata) stara kołyska, rozebrana na części, wciśnięte między biurko a kolejne pudła z napisem „Boże Narodzenie”.
Podobnie jak u góry – zresztą na wszystkich kondygnacjach – sam środek mieszkania przecinały żeliwne kolumny konstrukcyjne. Jedynym pomieszczeniem z prawdziwego zdarzenia w całym lokalu była łazienka, wydzielona z reszty przestrzeni płytami regipsowymi, które nawet nie sięgały powyginanego ze starości stropu, wyłożonego ozdobnymi płytkami. To właśnie tutaj przeniosła się z pracą jej mama, po tym, jak zwolnili ją z biblioteki. Odtąd na nowo wstawionym regale piętrzyły się stosy misek, talerzy i kubków. Koło garncarskie mamy było ustawione na arkuszu folii, teraz już całkowicie zapaćkanym wyschniętą białą gliną.
Sylvie rzuciła torbę na jedną z ojcowskich niskich szafek i wyjęła z niej buty do stepowania. Pachniały potem i rozgrzaną skórą, większość czarnej pasty zdążyła się już zetrzeć na palcach. Tańczyła od dziesięciu lat i nie byłaby w stanie powiedzieć, ile par butów zużyła w tym czasie ani jak stopniowo zmieniały się ich fasony. Jedno pozostało niezmienne: każda para pachniała tak samo i budziła w niej wspomnienia pierwszych lekcji, gdy kroki i polityka były jeszcze nieskomplikowane i gdy na stopach miała buty do stepowania marki Mary Jane.
Nad jej głową i na ścianach pięły się odsłonięte rury i przewody wentylacyjne, przywodzące na myśl plątaninę węży. Sylvie podeszła do stolika, który swój najlepszy czas miał już za sobą, i podłączyła do gniazdka wieżę stereo. Sylvie i Gary kupili ją tacie na urodziny dwa lata temu (za pieniądze mamy). Zestaw już był pobrudzony wyschniętą gliną i farbą. Część przycisków zlepiła się ze sobą i trzeba je było rozdzielać przy użyciu szpachelki malarskiej. Urządzenie swoje już przeżyło.
Wtem z głośników wylały się zakłócenia radiowe, szum tak głośny, że dziewczynie serce podeszło go gardła, a przed oczami zatańczyły białe plamy. Błyskawicznie wdusiła przycisk „start” w odtwarzaczu kaset ośmiościeżkowych. Szum eteru faktycznie się urwał, za to teraz w głośnikach dudniła puszczona od połowy piosenka.
– Wysuń, wysuń! – wrzasnęła na urządzenie dziewczyna.
Z kieszeni wyskoczyła kaseta z Rubber Soul, trzecią ulubioną płytą Beatlesów jej brata, a taty pierwszą. Sylvie włożyła ją do pudełka.
Teraz ciszę wypełniało łomotanie jej serca. Wyszukała album Dónal Ó Maonaigh Set Dances Vol. II.
Wykonała szybki obrót i nagle wydało się jej, jakby najbliższa kolumna wybiegła jej na spotkanie. Potknęła się w butach do stepowania i upadła.
– Cholera!
Maleńka drzazga z podłogi wbiła jej się w dłoń. Wyciągała ją, starając się nie patrzeć. Pewnego razu – miała wtedy siedem lat – wbiła sobie drzazgę w kciuk i potem przez cztery dni z rzędu ukazywały jej się trzy kobiety wykonujące kwiaty z jedwabiu. Dopóki nie wydłubała z ranki ostatnich resztek drewna, nie była w stanie zmrużyć oka ani chodzić prosto. Tata musiał użyć szkła powiększającego, żeby je znaleźć. Wszyscy sądzili, że to ból wywołał u niej zawroty głowy uniemożliwiające poruszanie się w linii prostej.
Teraz się przestraszyła, że znowu ją to czeka. Kiedy rozchyliła zaciśniętą dłoń, zobaczyła, że pojedyncza kropla krwi rozlała się po załamaniach skóry. Linia życia, linia przeznaczenia. Szybko zlizała krew. Pokój nie zapełnił się zjawami.
– Już to widzę, jak zakwalifikujesz się na mistrzostwa świata – mruknęła.
Próbowała trzy lata z rzędu i co roku coś stawało jej na przeszkodzie. Raz była to nagła wysoka gorączka. Kiedy indziej złamana kostka (kość się zrosła, kiedy tylko stało się jasne, że Sylvie nie będzie już musiała występować; na wykonanym dwa tygodnie później prześwietleniu rentgenowskim nic nie wskazywało na to, by w ogóle doszło do złamania). Rok później pokrzyżowała jej szyki wsuwka do włosów – potknęła się o nią i wylądowała na tyłku naprzeciw stołu arbitrów.
W tym roku klątwa przechodziła samą siebie.
Akordeonowa muzyka, która wypełniła pracownię, z jakiegoś powodu wydała się jej zbyt głośna, niemal napastliwa. Nigdy dotąd nie przyszło jej do głowy, że utwór Fiddler Around the Fairy Tree może mieć w sobie coś złowieszczego. Nagle poczuła, że wcale nie ma ochoty słuchać muzyki – nawet takiej wygrywanej na akordeonie przez sędziwego Irlandczyka.
Wstała i wsunęła końcówki nogawek dżinsów do skarpetek.
Mniej więcej wiedziała, w którym miejscu trzeba upuścić igłę gramofonu na płytę, żeby odtworzyć interesujący ją utwór. Jednak ilekroć próbowała, natrafiała na przerwę między numerami, w pracowni znów zapadała cisza, a ona się orientowała, że to też jej się nie podoba.
– To nic nie znaczy – powiedziała do siebie półgłosem, przypadkiem upuszczając igłę w środku poprzedniego utworu. Rozległ się przyprawiający o ciarki trzask. – Tak naprawdę niczego tam nie widziałam. To nic nie znaczy.
To.
Nie potrafiła sobie przypomnieć, co wydarzyło się po zajęciach. Nie chciała wracać do tamtych momentów.
Skoncentrowała się na liczeniu taktów, czekając na moment, gdy miała rozpocząć taniec. Wreszcie zabębniła podeszwami o podłogę.
ŁOMOT.
Pierwsze uderzenie obcasa odbiło się echem od ścian – Sylvie pomyślała, że nigdy dotąd jej stepowanie nie było tak głośne. Czy to możliwe, żeby jej buty wydawały dźwięk donośny jak huk wystrzału?
Pojedyncze, podwójne, potrójne uderzenia o podłogę.
BAM, BAM, BAM.
Przy każdym z nich powracająca raz za razem wizja nastolatki upadającej na ziemię.
Ilekroć Sylvie podchodziła bliżej kolumny, widziała tam nieznajomą dziewczynę – przez ogromną dziurę w jej piersi sączyło się światło.
Wizje, pantomimy, wspomnienia – te nie były dla niej zagrożeniem. Nigdy nie zwracały na nią uwagi. Nie mogły. Były niczym utwory zapisane na ośmiościeżkowej taśmie, raz za razem przewijanej do tyłu i do przodu. Albo jak rowki na płycie, dla której Sylvie była igłą.
Ale przecież nie dotknęła muru tamtej kamienicy, zresztą prawdopodobnie nie zrobiła tego w całym swoim życiu. Zupełnie jakby ta dziewczyna wybiegła, bo chciała być zauważona. A teraz, kiedy już została, w jakiś sposób tchnęło to w nią życie.
Co jakiś czas przytrafiało się coś takiego, jak gdyby historia, do której Sylvie miała dostęp, próbowała jej przypomnieć, że naprawdę kiedyś się wydarzyła, a nie była tylko pochodem ruchomych obrazów powołanych do istnienia, żeby dostarczać jej rozrywki.
Sylvie zdawała sobie sprawę, że to bez sensu, jednak ta myśl napawała ją grozą, której nie umiała rozproszyć nawet muzyka. Dziewczyna wyłączyła nagranie i się rozejrzała. Znała na pamięć tak dużą część historii tego pokoju, tak wiele wspomnień odwiedziła. Mężczyzna śpiewający drugiemu piosenkę Melancholy Baby. Kobieta przymierzająca po kolei różne kapelusze, przy każdym przyjmująca inną pozę. Schadzka chłopca na posyłki i (prawdopodobnie) sekretarki. Młoda kobieta, która po kryjomu dokarmia szczura, a w końcu któregoś dnia zanosi go do domu w kieszeni spódnicy.
Sylvie usiadła z wahaniem i oparła dłoń na podłodze. Już po chwili uzyskała to, na czym jej zależało – ujrzała siebie samą, dziesięć lat młodszą, jak w rękawiczkach z jednym palcem i pantoflach stawia pierwsze kroki w szybkim tańcu ludowym reel, zataczając odważne, choć niezbyt równe kręgi na podłodze. Rękawiczki miały ją chronić przed zmasowanym atakiem wizji. Nagle uderzyła ją myśl, która sprawiła, że uszło z niej całe powietrze: a co, jeśli cień tej siedmioletniej dziewczynki, raz przywołany, nie wrócił na swoje miejsce? Co, jeśli żadne ze wspomnień nie wróciło? Co, jeżeli blokada psychiczna, którą w sobie wykształciła, przestała działać? A co, jeśli powinna była mimo wszystko przez cały ten czas doświadczać wizji, a teraz w końcu zostanie ukarana za swoje uniki: będzie widziała wszystko przez cały czas?
Sylvie nie była wierząca, ale niekiedy nie umiała pozbyć się wrażenia, że jej dar to przekleństwo.
Zamknęła oczy i uniosła dłoń znad podłogi. Co prawda nie słyszała już swojej młodszej wersji, jednak musiała wziąć dla uspokojenia głęboki oddech, nim odważyła się spojrzeć.
Sama. Była sama. Panikowała bez powodu.
Jutro się z tego otrząśniesz. To tylko szok. Zapomnisz o tym jutro, najpóźniej pojutrze, i wszystko wróci do normy.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Little Richard (właśc. Richard Wayne Penniman) – legendarny muzyk rockandrollowy, uważany za pioniera tego nurtu. Jeżeli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
[2] Utwór zespołu The Rolling Stones, wydany w 1965 roku w formie singla.
[3] Nazwa stosowana w amerykańskiej nomenklaturze okulistycznej, oznaczająca normalną ostrość widzenia przy zdrowych oczach.
[4] Zbiornik wodny istniejący niegdyś na terenie obecnego Chinatown w Nowym Jorku.
[5] Nazwy działających w Nowym Jorku grup przestępczych.
[6] Don Rickles – amerykański aktor i komik.
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz