Star Wars Jedi. Wojenne blizny - Maggs Sam - ebook

Star Wars Jedi. Wojenne blizny ebook

Maggs Sam

3,8

Opis

Cal Kestis wraz z załogą zbudowali sobie nowe życie na pokładzie „Modliszki”. Wspólnie kładli kres łowcom nagród, pokonywali członków Inkwizycji, a nawet zbiegli samemu Darthowi Vaderowi. Co ważniejsze, Merrin, Cere, Greez i wierny droid BD-1 są dla Cala najbliższą namiastką rodziny od czasu upadku Zakonu Jedi. Choć przyszłość galaktyki staje się coraz bardziej niepewna, to z każdym kolejnym ciosem zadanym Imperium załoga „Modliszki” robi się coraz zuchwalsza. Podczas pozornie rutynowej misji Cal wraz z kompanami napotykają szturmowczynię, która przy ich udziale chce obrać własną ścieżkę. W zamian za pomoc w ułożeniu sobie życia uciekinierka przekazuje wieść o potężnym, potencjalnie bezcennym narzędziu w walce z Imperium. Nawet lepiej, obiecała, że im pomoże! Jest tylko jeden problem – próba zdobycia artefaktu będzie oznaczała, że przyjaciele skrzyżują drogi z inkwizytorem znanym jako Piąty Brat, jedną z najniebezpieczniejszych istot na usługach Imperium.

Czy załoga może zaufać imperialnej dezerterce? Ile razy jeszcze Cal wraz z przyjaciółmi zdołają zbiec Imperium, nim przestanie im sprzyjać szczęście?

Akcja powieści Sam Maggs rozgrywa się po wydarzeniach z gry Star Wars Jedi. Upadły Zakon

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
2
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Longer35

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa historia, i fajne rozwinięcie postaci z pierwszej gry. Dla fana Star Wars i przede wszystkim dla osób które chcą zacząć grę Jedi: Ocalały.
00

Popularność




Chronologia Star Wars

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

Rozdział 1

Dziś zapo­wia­dał się udany dzień dla Jedi.

Rycerz Jedi Cal Kestis zamie­rzał tego dopil­no­wać.

Jasne, moż­liwe, że był może jed­nym z dwojga pozo­sta­łych przy życiu przed­sta­wi­cieli zakonu.

Ale jeśli cho­dzi o tę dwójkę Jedi… Dziś będą mieć udany dzień.

– Jak tam się sprawy mają, koleżko? – spy­tał, a jego głos roz­brzmiał dono­śnie wewnątrz hełmu. Usły­szał od strony ple­ców dwa krót­kie stuk­nię­cia dro­ida – w ten spo­sób BD-1 poro­zu­mie­wał się z nim pod­czas taj­nych misji. Cal mógł usły­szeć piski malu­cha przez komu­ni­ka­tor, ale gdy się skra­dali, woleli nie ryzy­ko­wać żad­nymi dźwię­kami, zresztą droid zwy­czaj­nie lubił się kon­tak­to­wać bar­dziej bez­po­śred­nią, nama­calną metodą. Wie­dział, że reszta załogi i tak go nie zro­zu­mie. – Dzięki, BD. Mówi­łem ci ostat­nio, że jesteś naj­lep­szy?

Prze­rwa. A potem:

Stuk.

Cal się zaśmiał.

– No to wła­śnie mówię. Następ­nym razem będę pamię­tał.

Stuk stuk.

Cho­ler­nie dobry dzień.

Co sta­no­wiło wyją­tek od reguły, gdy czło­wiek kulił się na małej skale, pędzą­cej wokół dużej aste­ro­idy w otwar­tej prze­strzeni kosmicz­nej, ale życie Cala nie nale­żało do typo­wych – co sobie zresztą cenił. Miał na sobie pełny ska­fan­der kosmiczny. Rozej­rzał się. Oddy­chał powoli, mia­rowo, by nie mar­no­wać prze­twa­rza­nego powie­trza. Orbi­talne pole śmieci wokół niego było gęste, a Cal musiał odna­leźć drogę, ska­cząc od skały do skały, z każ­dym susem przy­bli­ża­jąc się do głów­nej aste­ro­idy pośrodku – masyw­nego wyro­bi­ska, strze­żo­nego przez bazę syn­dy­katu prze­stęp­czego, Pomio­tów Haxionu, którą wła­śnie pró­bo­wał zin­fil­tro­wać wraz ze swoją załogą. Co zakra­wało na iro­nię, zwa­żyw­szy na to, że ostat­nim razem, gdy miał do czy­nie­nia z pla­cówką Pomio­tów, pró­bo­wał z niej uciec. Wtedy, na Ordo Eris, został poj­many. Teraz wraz z ekipą uznali, że będzie lepiej, gdy ktoś naj­pierw prze­śli­zgnie się do środka i wyłą­czy sys­temy bez­pie­czeń­stwa, by nikt nie wykrył, jak „Modliszka”, sta­tek Cala, nad­la­tuje z orbity.

I tak oto naj­pew­niej­szym roz­wią­za­niem oka­zało się prze­ska­ki­wa­nie z jed­nej malut­kiej skały na drugą malutką skałę, ku tej naj­więk­szej. Miał się prze­miesz­czać z jed­nej poru­sza­ją­cej się aste­ro­idy na kolejną, prze­mie­rza­jąc prze­strzeń bez liny zabez­pie­cza­ją­cej.

Da się zro­bić.

Zaczerp­nął głę­boko tchu i zmru­żył oczy, by się skon­cen­tro­wać. Ugiął kolana i ode­pchnął się butami od poszar­pa­nej skały.

Tutaj nie­wiele trzeba. Wystar­czył jeden skok i Cal zna­lazł się w… „W powie­trzu” to może nie­wła­ściwe okre­śle­nie, bo bra­ko­wało tu i powie­trza, i atmos­fery jako takiej. Uniósł się. Nawet nie tyle latał, co wła­śnie się uno­sił. Gdy ska­kał wysoko dzięki Mocy, zawsze czuł w brzu­chu tę dziwną sen­sa­cję, znane mu już dobrze szarp­nię­cie na­dal prze­cież bar­dzo ludz­kiego ciała, które ostrze­gało, że zna­lazł się zde­cy­do­wa­nie wyżej, niż czło­wie­kowi wypada. Ale tutaj, w próżni, czuł się jakby pły­nął. Parł naprzód bez świa­do­mo­ści, gdzie góra, gdzie dół, gdzie lewo, prawo, gdzie za nisko i gdzie za wysoko. Po pro­stu sunął przed sie­bie.

Uch, skiep­ścił.

Skie­ro­wał się w stronę następ­nego odłamka i popły­nął ku niemu w poczu­ciu celu. Powoli, acz zde­cy­do­wa­nie.

Gdy jego mistrz Jaro Tapal po raz pierw­szy wybrał się z nim w prze­strzeń, powie­dział: „Gdy raz wpra­wisz tutaj coś w ruch, obiekt będzie się poru­szał w tym samym kie­runku i z tą samą pręd­ko­ścią – chyba że zadziała na niego nie­zrów­no­wa­żona siła”.

Dziś z tego czy innego powodu to Cal był tą nie­zrów­no­wa­żoną siłą.

Wycią­gnął przed sie­bie ręce i gdy tylko dotknęły kolej­nego zawie­szo­nego w próżni frag­mentu skały, zaczęły szu­kać punktu zacze­pie­nia. Wsku­tek ude­rze­nia i on, i skała zaczęli wiro­wać. Trzy­mał się ze wszyst­kich sił, aż wresz­cie po chwili, wyda­ją­cej się mu dzie­się­cioma minu­tami, choć był pewien, że w isto­cie mowa o sekun­dach, BD uru­cho­mił magne­tyczne pode­szwy jego butów, które ude­rzyły mocno o skałę i go usta­bi­li­zo­wały.

Cóż, w kul­tu­ral­nym towa­rzy­stwie Cal powie­działby, iż „odzy­skał” owe buty z rąk, a wła­ści­wie to z nóg łowcy nagród pra­cu­ją­cego dla Pomio­tów Haxionu, szcze­gól­nie że po tym, jak roz­pra­wił się z nim wraz z Mer­rin, ten już ich nie potrze­bo­wał. Była to jedna z naj­lep­szych zdo­by­czy załogi w ostat­nim cza­sie.

Ostroż­nie puścił się skały i powoli wró­cił do pozy­cji sto­ją­cej. Cie­szył się, że ma już z głowy przed­ostatni manewr. Był przy­zwy­cza­jony do prze­ska­ki­wa­nia z uchwytu na uchwyt, czę­sto powie­rza­jąc życie śle­pemu losowi, naj­pierw gdy pra­co­wał jako zło­miarz na Bracce, a potem gdy infil­tro­wał kolejne pokątne impe­rialne pla­cówki, ale mimo wszystko gra­wi­ta­cja z jakie­goś powodu dzia­łała na niego kojąco. Czy gdyby nie dosko­czył do celu albo pazury wspi­nacz­kowe zawio­dły, runąłby ku ziemi, ska­zany na nie­mal pewną śmierć? Jasne. Przy­naj­mniej w teo­rii. Ale jed­no­cze­śnie nie byłby ska­zany na samotny koniec w próżni, gdzie latałby tak sobie bez celu, aż zamie­niłby się w wysu­szony, choć zadzi­wia­jąco dobrze zakon­ser­wo­wany Jedi-sopel.

Co byłoby o wiele, wiele gor­sze.

– Prze­ży­łeś? – Z komu­ni­ka­tora Cala wśród szu­mów wydo­był się głos Mer­rin. Jej akcent i pła­ski czę­sto ton głosu spra­wiły, że i tym razem pyta­nie zabrzmiało lek­ce­wa­żąco, jakby tak naprawdę było jej wszystko jedno.

– Sły­sza­łeś coś, BD? – Cal zadał dro­idowi pyta­nie reto­ryczne. Znał Mer­rin na tyle dobrze, że wie­dział, iż dźwięk jego głosu wystar­czy za odpo­wiedź na jej pozor­nie olew­cze, choć mimo wszystko szczere pyta­nie. – Zabrzmiało pra­wie tak, jakby… ktoś… mar­twił się o nasz los? – dodał rado­śnie.

– Coś sobie ubz­du­ra­łeś – rzu­ciła zbla­zo­wa­nym tonem Mer­rin. Na chwilę zapa­dła cisza, jakby dziew­czyna była głę­boko pogrą­żona w myślach. – Tak, następ­nym razem, gdy będzie nam doskwie­rał nie­do­bór kre­dy­tów, po pro­stu cię wrzu­cimy do kan­tyny. Prze­ży­jesz.

– Ej – prze­rwał im nowy głos. Nale­żał do Gre­eza. – Jeśli ktoś tu ma szansę na napiwki za wygląd, to prę­dzej ja. Wy dwu­nożni nie doce­nia­cie tego, jakim jestem cia­chem dla istot obda­rzo­nych praw­dzi­wym gustem.

BD-1 zaczął gorącz­kowo stu­kać w ska­fan­der. Cal wyłą­czył na chwilę mikro­fon i zaniósł się śmie­chem.

– Skoro już sobie poflir­to­wa­li­śmy… – Bar­dziej poważny głos Cere zyski­wał posłuch nawet przez komu­ni­ka­tor. – Cal, kiedy dotrzesz na miej­sce i zapew­nisz nam dostęp?

„Wra­camy do roboty. Jak zawsze”.

Teraz, gdy zna­lazł się już pra­wie przy bazie Pomio­tów, Cal poświę­cił kolejną chwilę, by roze­znać się w sytu­acji. Nie była to typowa misja, choć podej­rze­wał, że mógłby powie­dzieć to samo o dowol­nych wyczy­nach załogi „Modliszki”. Ale tym razem sporo ryzy­ko­wali, nawet jak na nich.

Stał na drob­nej, wiru­ją­cej skale w otwar­tej prze­strzeni, oto­czony odłam­kami znisz­czo­nej pla­nety. Pla­nety, która, jak mu powie­dziano, daw­niej sta­no­wiła poro­śnięty bujną zie­le­nią, jasny dom dla milio­nów, nim została prze­żuta i wypluta albo przez Impe­rium, albo jedną z kor­po­ra­cji – albo przez coś podob­nego. Po pew­nym cza­sie tra­ciło się roze­zna­nie. Pozo­stały jedy­nie frag­menty prze­szło­ści, odłamki, pył i wyspy w próżni, orbi­tu­jące wokół sta­łego żela­znego jądra byłego świata.

I to wła­śnie na nie spo­glą­dał Cal. Znaj­do­wało się tuż nad nim. To wła­śnie w jego powierzchni została wydrą­żona pla­cówka Pomio­tów Haxionu, oto­czona naprędce zmon­to­wa­nym zewnętrz­nym pier­ście­niem z sze­re­giem skle­jo­nych na ślinę bara­ków i stra­ga­nów. Całość była chro­niona odpor­nym na dzia­ła­nie próżni bąblem tar­czy, wypo­sa­żo­nym w sen­sory zdolne wykryć statki dowol­nych roz­mia­rów.

Ale tak się skła­dało, że tar­cza nie wykry­wała niczego wiel­ko­ści czło­wieka, który aku­rat był wypo­sa­żony w ple­cak odrzu­towy.

Albo – jak w przy­padku Cala – obda­rzony głu­pią bra­wurą do tego stop­nia, by uno­sić się bez ple­caka.

W trak­cie odprawy Greez wyja­śnił mu budowę sys­temu czuj­ni­ków bazy. Pole sen­so­ryczne tar­czy omia­tało aste­ro­idę na tyle szybko, by wykryć wszel­kie obiekty więk­sze od czło­wieka, a jed­no­cze­śnie na tyle wolno, by poje­dyn­czy łowcy nagród mogli nie­po­strze­że­nie wró­cić do środka.

Załoga „Modliszki” była w te gierki naj­lep­sza. A wła­śnie grała.

I wła­śnie dla­tego Cal miał tak cho­ler­nie udany dzień.

– Patrz się na lądo­wi­sko – odpo­wie­dział na pyta­nie Cere. – Ska­czę za trzy… dwa…

Po raz – niech będzie chwała! – ostatni, po, mógłby przy­siąc, godzi­nach ska­ka­nia ze skały na skałę przez pas aste­roid Cal poczuł, jak BD wyłą­cza zaczep przylg. Odbił się od ostat­niego odłamka i wzniósł pio­nowo. Przez krótką chwilę, gdy pod­la­ty­wał do bazy głową do przodu, czuł się zdez­o­rien­to­wany: góra była na dole, dół – na górze, zresztą czy w kosmo­sie miało to jakie­kol­wiek zna­cze­nie? Wła­śnie dla­tego Cal wolał gra­wi­ta­cję.

– Greez, obyś miał rację – mruk­nął głów­nie do samego sie­bie, choć nie prze­rwał połą­cze­nia. Z dużą pręd­ko­ścią leciał głową do przodu, pro­sto w tar­czę magne­tyczną.

Poczuł, jak hełm wnika w bąbel i przez sekundę wyczu­wał opór – jak wtedy, gdy dźgało się nie­sławną Żela­ty­nową Nie­spo­dziankę Gre­eza (nie­spo­dzianką było to, że jest pełna soli), a ta, co cie­kawe, odpła­cała pięk­nym za nadobne. Ale wra­że­nie oka­zało się chwi­lowe – a potem błona go prze­pu­ściła.

I nagle wpadł w obję­cia ser­decz­nej przy­ja­ciółki gra­wi­ta­cji.

Poża­ło­wał wszyst­kiego, co wła­śnie pomy­ślał o tęsk­no­cie za przy­cią­ga­niem. Uznał, że jed­nak wolałby zostać w próżni, bo wła­śnie leciał głową w dół ku ziemi, która zbli­żała się cho­ler­nie szybko i…

„Skup się”.

Usły­szał w gło­wie głos – albo nie tyle usły­szał, co poczuł. Głos, wspo­mnie­nie, ducha, wszystko jed­no­cze­śnie.

I sie­bie samego.

Nie miał poję­cia, czy każdy odczuwa Moc w ten sam spo­sób. Od dziecka czy­tał i sły­szał liczne opisy. Z ust pierw­szego nauczy­ciela, Jaro Tapala. Z ust naj­now­szej mistrzyni, Cere. Od pozo­sta­łych mło­dzi­ków, z któ­rymi ćwi­czył, zanim…

„Zanim”.

Ale dla Cala zawsze było tak samo. Moc przy­po­mi­nała głę­boką sadzawkę, naj­ciem­niej­szą w naj­głęb­szej czę­ści, pochła­nia­jącą go w cało­ści, gdy zanu­rzał się coraz niżej i niżej, i wyła­niał się w pustce, gdzie barwy i dźwięki tra­ciły na wyra­zi­sto­ści, sta­wały się odle­głe. Sta­no­wiła roz­sze­rze­nie jego świa­do­mo­ści, krót­kie bez­po­śred­nie połą­cze­nie ze źró­dłem wszech­rze­czy. Jakby roz­cią­gał ręce przed medy­ta­cją, jakby nawie­dzał pustkę łączącą wszyst­kie istoty żywe, prze­miesz­czał się przez nią. Fale odcho­dziły od niego kon­cen­trycz­nie niczym nacho­dzące na sie­bie kręgi i wpły­wały na ota­cza­jący go świat. Daw­niej przy­cho­dziło mu to z więk­szym tru­dem. Tak długo musiał tłu­mić wła­sne umie­jęt­no­ści, że otchłań zda­wała mu się nie­ru­choma, pusta. Teraz jed­nak, po latach, dzięki wielu wysił­kom, sku­pie­niu i pogo­dze­niu się z teraź­niej­szo­ścią…

Cal otwo­rzył się na Moc, a ta odpo­wie­działa.

Z pręd­ko­ścią i rów­no­wagą dostępną nie­licz­nym – może to i lepiej? – zdo­łał wylą­do­wać rękoma do przodu. Sku­lił się i prze­tur­lał. Ide­al­nie. W innym razie skrę­ciłby sobie kark.

Zerwał się na nogi, by o tym nie myśleć.

– Wylą­do­wa­łem – zamel­do­wał po cichu przez komu­ni­ka­tor. Skrył się w cie­niu za rogiem naj­bliż­szej budowli.

Zdo­łał prze­chy­trzyć czuj­niki Pomio­tów. Sko­rzy­stał ze wbu­do­wa­nej sła­bo­ści orga­ni­za­cji: nie­cier­pli­wo­ści jej człon­ków, któ­rzy chcieli móc lądo­wać w bazie przy pomocy fiku­śnych ple­ca­ków odrzu­to­wych. Nie chcieli myśleć o tym, że nawet tutaj, z dala od zalud­nio­nych ukła­dów, ktoś mógłby ich zna­leźć.

Pomioty Haxionu zde­cy­do­wa­nie lubiły zakła­dać bazy w wydrą­żo­nych ska­łach. Ale Cal podej­rze­wał, że lubiły też zabi­jać ludzi za kre­dyty, więc ten.

Co kto lubi.

Zdo­łał wylą­do­wać w pobliżu naj­bar­dziej dogod­nego punktu infil­tra­cyj­nego. Ta baza Pomio­tów na cen­tral­nej aste­ro­idzie miała struk­turę tar­czy strze­lec­kiej. Zewnętrzny pier­ścień, na któ­rym się zna­lazł, peł­nił funk­cję sta­cji pośred­niej, skle­co­nej byle jak, by uła­twić wymianę han­dlową i zapew­nić miej­sca noc­le­gowe łow­com nagród wra­ca­ją­cym z misji i wybie­ra­ją­cym się na kolejne. Pośrodku tar­czy mie­ściła się sama baza – choć „baza” to za dużo powie­dziane. Bar­dziej przy­po­mi­nało to coś w rodzaju kan­tyny na szczu­dłach, sta­cję prze­siad­kową ofe­ru­jącą bespiń­ski fizz, posła­nie czy port ładu­jący na noc naj­gor­szym mętom w galak­tyce. Można tu było zatan­ko­wać i – jak zakła­dał – wymie­nić się opo­wie­ściami o tym, jak to łubu-dubu, wszy­scy kochają pre­zesa łow­czego klubu, Sorca Tormo. Wiel­kiego blur­r­go­wego placka i nie­usta­ją­cego wrzodu na dupie Cala.

Czy tam coś tam.

A pomię­dzy zewnętrz­nym pier­ście­niem a środ­kiem tar­czy, bez­po­śred­nio przed Calem, ziała prze­paść i to nie­mal na prze­strzał ku prze­ciw­nej stro­nie aste­ro­idy. Prze­kra­czali ją jedy­nie ci pewni sie­bie, za pomocą ple­ca­ków odrzu­to­wych, by nie runąć w otchłań, a dole­cieć na lądo­wi­sko po prze­ciw­nej stro­nie.

Co było dość nie­for­tunne dla Pomio­tów, bo traf chciał, że Cal spe­cja­li­zo­wał się w uni­ka­niu śmier­tel­nych upad­ków nawet w takich sytu­acjach, gdy praw­do­po­dob­nie (a nawet zde­cy­do­wa­nie) powi­nien umrzeć.

W pośpie­chu zdjął hełm i zaczął zrzu­cać z sie­bie krę­pu­jący ruchy ska­fan­der. BD-1 zesko­czył mu z ple­ców i otrzą­snął się, by przy­zwy­czaić się do przy­cią­ga­nia i pew­nego gruntu. Prze­ska­ki­wał z nogi na nogę i przy­glą­dał się, jak Cal pozbywa się kolej­nych czę­ści kom­bi­ne­zonu. Jedi uśmiech­nął się do przy­ja­ciela i BD-1 udał się za róg budowli ku miej­scu, gdzie mieli zamon­to­wać zagłu­szacz czuj­ni­ków. Nie trzeba było mu przy­po­mi­nać – sam zabrał się za kolejną część planu. Dobry, mały droid.

Cal scho­wał ska­fan­der i hełm za skrzy­nią, popra­wił pon­czo, poma­cał kie­sze­nie i pas, by się upew­nić, że ma przy sobie wszystko, czego potrze­buje – miecz świetlny, kom­link, kre­dyty – i wyło­nił się zza rogu, by zrów­nać się z dro­idem. BD znaj­do­wał się już w poło­wie drogi stro­mi­zną, kra­wę­dzią prze­pa­ści mię­dzy zewnętrz­nym a wewnętrz­nym pier­ście­niem pośrodku pla­sterka tar­czy. Gwiz­dał do sie­bie, gdy wbi­jał nie­duże złą­cze w ścianę, która zda­wała się kli­fem – choć Cal wie­dział, że tak naprawdę for­ma­cja skalna kamu­flo­wała masywne ilo­ści tech­no­lo­gii nie­zbęd­nej do tego, by zapew­nić temu miej­scu bez­pieczne funk­cjo­no­wa­nie. W pustym pier­ście­niu mie­ściły się gene­ra­tory tar­czy, układy pod­trzy­my­wa­nia życia – a nawet gorzel­nia umiesz­czona pod kan­tyną.

Czło­nek Pomio­tów Haxionu, na któ­rego wpa­dli na początku mie­siąca – ten, któ­rego buty Cal miał na sobie w tej chwili – wyja­wił zarówno loka­li­za­cję bazy, jak i spo­sób jej funk­cjo­no­wa­nia. Miło z jego strony, że się tak przed nimi uze­wnętrz­nił. Wystar­czyło, że Mer­rin przez chwilę oka­zała się wyjąt­kowo prze­ko­nu­jąca dzięki tej jej rów­nie impo­nu­ją­cej i strasz­nej jak ona sama magii kosmo­wiedźm.

Bo Cal i Mer­rin two­rzyli cho­ler­nie dobry zespół.

Pomioty od lat polo­wały na Cala i jego ekipę. Jeśli miał być ze sobą kom­plet­nie szczery, zaczęło mu to grać na ner­wach. W końcu sami polo­wali na grub­sze ryby burra niż na gro­madę cyber­ne­tycz­nie zmo­dy­fi­ko­wa­nych gan­gu­sów z Zewnętrz­nych Rubieży. Ale Greez wisiał im kre­dyty. Cal pró­bo­wał ich, eee, odstra­szyć, a koniec koń­ców uciekł ich sze­fowi Sor­cowi Tormo z areny do walk nie­wol­ni­ków, która jed­no­cze­śnie robiła za spe­lunę szu­le­rów. Od tam­tej pory miał u nich prze­rą­bane (a reszta załogi – nie­stety – na doczepkę). Już lata temu wyzna­czyli nagrodę za jego głowę, a obec­nie nawet nie pró­bo­wał zga­dy­wać, ile wynosi.

Szcze­rze mówiąc, mile łech­tało mu to ego.

BD-1 zapi­kał na znak, że dokoń­czył mon­taż. Cal kuc­nął, by prze­chwy­cić dro­ida. Ten wspiął się przez kra­wędź prze­pa­ści i spo­czął na ple­cach kom­pana. (Gdy BD wspi­nał się na swoje miej­sce, Cal miał wra­że­nie, że droid wbija mu pazurki w plecy, ale nie miał nic prze­ciwko. Maluch był zbyt dobrym przy­ja­cie­lem, by się tym przej­mo­wał).

A wtedy pół­prze­zro­czy­sta tar­cza ener­ge­tyczna wyłą­czyła się na chwilę na znak, że zgod­nie z pla­nem udało im się zakłó­cić dzia­ła­nie sen­so­rów bazy.

Rów­nie szybko wszystko wró­ciło do normy i Cal miał cho­lerną nadzieję, że nikt prócz niego nie zauwa­żył krót­kich zakłó­ceń w jej funk­cjo­no­wa­niu – ale pew­no­ści nie miał i mieć nie mógł.

Tak czy ina­czej, będzie gotowy.

– Ruszaj­cie, „Modliszko”, i…

– Jedziem, młody – prze­rwał mu Greez, nim Cal dokoń­czył wypo­wiedź. – Widzimy się w punk­cie zbor­nym.

BD był mały, ale pio­ruń­sko zdolny. Czę­sto­tli­wość ska­nów tar­czy oka­zała się na tyle niska, by przez osłonę mogło prze­nik­nąć coś małego – coś takiego jak Cal. Nie­mniej dzięki tech­no­lo­gicz­nej wie­dzy prze­cho­wy­wa­nej w malut­kim pro­ce­sorku BD zdo­łał zdez­ak­ty­wo­wać sys­tem na wystar­cza­jąco długą chwilę, by przez barierę nie­zau­wa­że­nie prze­śli­zgnęło się coś znacz­nie, znacz­nie więk­szego.

Coś tak dużego jak, powiedzmy, luk­su­sowy jacht S-161 XL, coś jak „Modliszka”.

Gdy BD zajął ulu­bioną pozy­cję na ple­cach Jedi, Cal pod­biegł do umó­wio­nego wcze­śniej punktu zbor­nego – cia­snej prze­strzeni mię­dzy dwoma sto­sun­kowo wyso­kimi budow­lami na obsza­rze zewnętrz­nego pier­ście­nia, mar­nej namiastki cze­goś, co na tej skale mogłoby ujść za „noc­le­gow­nię” – i obser­wo­wał z cie­niem uśmie­chu na ustach, jak „Modliszka” po cichu obniża pułap i zaj­muje pozy­cję. Jasne, tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, jacht nale­żał do Gre­eza, ale przez ostat­nich kilka lat stał się domem dla Cala oraz osób, które kochał naj­bar­dziej w tej całej popa­pra­nej galak­tyce.

Długa i smu­kła „Modliszka” miała kształt ostrza noża, zwę­żo­nego w przed­niej czę­ści, gdzie w wyko­na­nym dla sie­bie na zamó­wie­nie fotelu pilota sie­dział Greez Dri­tus, czwo­ro­ręki Late­roń­czyk. Naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczną cechą jachtu była jed­nak impo­nu­ją­cej wiel­ko­ści płe­twa, wysta­jąca z jego grzbietu tuż za rufą. Masywna struk­tura, dłuż­sza niż sam sta­tek i wysta­jąca też odro­binę po prze­ciw­nej stro­nie ze stępki, była umiesz­czona w obro­to­wym seg­men­cie kadłuba. Jej brzuszną część zakoń­czono pod­wie­szoną gon­dolą głów­nego sil­nika. Płe­twa mogła wiro­wać bez ogra­ni­czeń wokół statku w zależ­no­ści od tego, dokąd chciał się udać Greez. Poszy­cie miało barwę wypło­wia­łej bieli z żół­tymi deta­lami. Pier­wot­nie jacht powstał z myślą o trans­por­cie zamoż­nych przed­się­bior­ców mię­dzy świa­tami oga­ła­ca­nymi przez nich ze wszyst­kiego, co dobre.

Cal lubił myśleć o „Modliszce” jak o ostat­nim członku załogi, wyzwo­lo­nym ze służby na rzecz naj­gor­szych z naj­gor­szych i wcie­lo­nym do walki po stro­nie tych zmu­szo­nych do buntu prze­ciwko isto­tom, które w prze­ciw­nym razie wyko­rzy­sta­łyby ich i porzu­ciły na pastwę losu.

Innymi słowy, „Modliszka” powstała z myślą o ele­gan­cji, nie­wy­kry­wal­no­ści i kom­for­cie. Wśli­zgnęła się nie­zau­wa­że­nie mię­dzy budowle zewnętrz­nego pier­ście­nia, nie wzbu­dziw­szy naj­mniej­szych podej­rzeń wśród Pomio­tów – a przy­naj­mniej taką nadzieję miał Cal.

– Patrz­cie, patrz­cie, któż to wresz­cie raczył się zja­wić – prze­drzeź­niał ich, gdy trap statku wysu­wał się do wtóru syków hydrau­liki.

– Prze­cież wszystko idzie zgod­nie z pla­nem. – Mer­rin opu­ściła pokład „Modliszki” jako pierw­sza, a jej niski głos i nie­ty­powy akcent zmie­niły słowo „wszystko” we „wszydko”. Cal przy­glą­dał się dziew­czy­nie z pewną taką zazdro­ścią, gdy scho­dziła po tra­pie. Czy tego chciała, czy nie, jakimś cudem zawsze wyda­wała się onie­śmie­la­jąca i prze­ra­ża­jąca. Jako Datho­mi­rianka miała skórę tak bladą, że aż wcho­dzącą w odcień przy­po­mi­na­jący kredę, odbi­ja­jącą świa­tło osłony aste­ro­idy, a szare zdo­bie­nia twa­rzy roz­cho­dziły się we wszyst­kich kie­run­kach niczym paję­cze odnóża. Dłu­gie, rów­nie białe jak skóra włosy miała spięte w cia­sny kok – oprócz jed­nego pasemka przy samej twa­rzy. Ile by nie pró­bo­wała nad nim zapa­no­wać, zawsze się jej wymy­kało. Cal chyba z milion razy widział, jak go dotyka. Nawet tyle lat po opusz­cze­niu Datho­miry na­dal nosiła się w czer­niach i czer­wie­niach, tak uko­cha­nych przez jej lud (choć już zde­cy­do­wa­nie nie w tra­dy­cyj­nym stylu Sióstr Nocy – ostat­nimi czasy eks­pe­ry­men­to­wała, jakie stroje spraw­dzają się na misjach i nie tylko), ale Cal mógłby przy­siąc, że dostrzegł i nutę zie­leni – barwy magii Sióstr Nocy.

Którą Cal w pełni poj­mo­wał i która zde­cy­do­wa­nie go nie stre­so­wała.

– To taki żar­cik, Mer­rin – wyja­śniła Cere, scho­dząc w ślad za młodą kobietą. – On tylko sobie tak żar­to­wał. – Cal ski­nął jej na powi­ta­nie – swo­jej mistrzyni Jedi. To, że Cere wyglą­dała tak… nor­mal­nie, świad­czyło o jej skrom­no­ści. W isto­cie była przy­pusz­czal­nie naj­po­tęż­niej­szą użyt­kow­niczką Mocy w zna­nej galak­tyce. Sta­ran­nie przy­cięte czarne włosy – krót­kie po bokach, dłuż­sze pośrodku – oka­lały jej głowę niczym aure­ola. Cal jed­nak dostrze­gał, że ostat­nie lata nie obe­szły się z nią łagod­nie: worki pod oczyma były o kilka odcieni ciem­niej­sze niż reszta rdza­wo­brą­zo­wej skóry. Na tunikę i leg­ginsy narzu­ciła prak­tyczną kami­zelkę, podobną zresztą do tej Cala, a jej buty pra­wie nie wyda­wały dźwięku, kiedy się poru­szała.

Tej umie­jęt­no­ści Cal jesz­cze nie opa­no­wał. Musiał przy­znać: robiła wra­że­nie.

– To nie jest śmieszne – skwi­to­wała Mer­rin. Cal był prze­ko­nany, że w jej mnie­ma­niu miał to być żart.

Przy­naj­mniej na to liczył.

– Trzy­majmy się planu, a zdo­łamy stąd odle­cieć, tak by Pomioty nie mogły wyśle­dzić naszego każ­dego ruchu. Potrze­bu­jemy tej swo­body – a jed­no­cze­śnie musimy wyeli­mi­no­wać tę pla­cówkę. Te dra­nie prze­pro­wa­dzają stąd nisz­czy­ciel­skie ataki na lokalne układy. Krzyw­dzą nie­win­nych, a jeśli im na to pozwo­limy, tylko się roz­zu­chwalą – przy­po­mniała im Cere, spraw­dza­jąc swój sprzęt. – Wszy­scy macie opu­ścić tę bazę w jed­nym kawałku. Zro­zu­miano?

– Zro­zu­miano – potwier­dził Cal.

– Tak – rze­kła Mer­rin.

– Bwee doop – skwi­to­wał BD.

– Dobrze – odparła Cere. Spraw­dziła dla pew­no­ści, czy jej miecz spo­czywa na swoim miej­scu. – To roz­nie­śmy to miej­sce na kawałki.

Rozdział 2

Merrin nie mogła się docze­kać, aż ten dzień dobie­gnie końca.

Wylą­do­wali na aste­ro­idzie i wzięli się za typowe zada­nia: Cal infil­tro­wał bazę z powierzchni, Mer­rin – od góry, Cere zajęła się tech­no­lo­gią, a Greez peł­nił wartę na jach­cie, gotów szybko się zwi­nąć. Mer­rin stała na dachu bazy Pomio­tów i zaci­skała zęby.

Pomioty były niczym wię­cej jak lek­kim utra­pie­niem, szkod­ni­kiem, który upar­cie nie chciał grzecz­nie umrzeć albo przy­naj­mniej zna­leźć sobie bar­dziej ape­tycz­nej ofiary. Tego rodzaju misje sta­no­wiły koniecz­ność dla człon­ków załogi „Modliszki”, bo jak mieli sta­wiać czoła grub­szym rybom, gdy dro­idy łowcy o nazwie Blorp (a przy­naj­mniej Greez się zarze­kał, że tak się nazy­wał ten ostatni) pró­bo­wały ci odstrze­lić głowę w najbar­dziej nie­od­po­wied­nich chwi­lach?

Dla Mer­rin jed­nak Pomioty były nie­do­god­no­ścią odry­wa­jącą ją od więk­szego, waż­niej­szego celu: znisz­cze­nia tych, któ­rzy sami znisz­czyli jej serce. Za wszelką cenę.

Zamiesz­ku­jące galak­tykę Blorpy jed­nak znów dep­tały im po pię­tach, więc załoga „Modliszki” tra­fiła tutaj, na jakąś mar­twą skałę na Zewnętrz­nych Rubie­żach, i pró­bo­wała wyrwać nagrodę z rąk łow­ców nagród, któ­rzy na nich polo­wali. Mieli do tego święte prawo.

– Czy kogoś jesz­cze nie­po­koi, że zewnętrzny pier­ścień jest opusz­czony? – spy­tała przez komu­ni­ka­tor.

– Pew­nie wszy­scy spili się jak ske­ezumpy w kan­ty­nie. – Usły­szała wyraźny, zacią­ga­jący głos Gre­eza. Oczyma wyobraźni widziała, jak Late­roń­czyk sie­dzi w kok­pi­cie „Modliszki” z nogami na pane­lach i czeka, aż reszta zespołu dokoń­czy pracę.

– Czym, do cho­lery, są ske­ezumpy? – spy­tał Cal.

Mer­rin miała wra­że­nie, że Cal jest zdy­szany. Przy­pusz­czal­nie wła­śnie w tej chwili zwi­sał z jakie­goś skal­nego występu, a pod nogami miał całe kilo­me­try pustego powie­trza.

– No wie­cie, ske­ezumpy – odparł Greez, jakby to wszystko wyja­śniało. – Tam, skąd pocho­dzi­cie, ich nie ma?

Cere wes­tchnęła głę­boko tam, gdzie ją zosta­wili. Stała pochy­lona nad mecha­nicz­nymi trze­wiami bazy Pomio­tów, nad kra­wę­dzią prze­pa­ści, bli­sko miej­sca, gdzie BD zamon­to­wał moduł sli­cer­ski.

– W żad­nym wypadku.

– Na Late­ro­nie jest ich zatrzę­sie­nie – wyja­śnił Greez z nowym entu­zja­zmem. – Puchate istoty. W ich ukła­dzie tra­wien­nym sie­dzi coś, przez co wszystko, co zje­dzą, fer­men­tuje, więc przez całą dobę łażą zalane w trupa. Na zwie­rzątko domowe to to się nie nadaje.

Mer­rin prze­cha­dzała się po dachu pla­cówki, słu­cha­jąc papla­niny załogi. Roz­glą­dała się po ziemi w poszu­ki­wa­niu cze­goś przy­po­mi­na­ją­cego wej­ście. Nie­długo po tym, jak wylą­do­wali i spo­tkali się z Calem, chło­pak prze­biegł poje­dyn­czym wąskim most­kiem, łączą­cym zewnętrzny pier­ścień z cen­tralną bazą, po czym pobiegł w dół stro­mi­zną pod­pie­ra­jącą pla­cówkę. Teraz masze­ro­wał wokół stóp wznie­sie­nia i roz­glą­dał się za innym wej­ściem, by oszczę­dzić zało­dze nie­po­trzeb­nych wra­żeń – i poten­cjal­nej śmierci. Dzięki magii Sióstr Nocy – na tyle, na ile obec­nie potra­fiła ją przy­wo­ły­wać – Mer­rin uczy­niła się nie­wi­dzialną i pod­bie­gła, zwięk­sza­jąc swoją szyb­kość mocami, ku ścia­nie bazy. Wspięła się na dach i teraz robiła to samo co Cal.

Wię­cej niż jedno wej­ście i wyj­ście z danego miej­sca było nie­za­prze­czal­nym atu­tem, ogra­ni­cza­nie moż­li­wo­ści pod­czas infil­tra­cji zaś domeną głup­ców. Zde­cy­do­wa­nie zbyt nie­bez­pieczne. Cere, która nie miała sobie rów­nych w obsłu­dze tech­no­lo­gii, moni­to­ro­wała mecha­ni­zmy zapew­nia­jące sprawne funk­cjo­no­wa­nie bazy. Wystar­czyło ją popro­sić, a uru­chomi dowolną tur­bo­windę, natych­miast otwo­rzy dowolne drzwi – osią­gnie wszystko, z czym nie pora­dzą sobie BD-1 czy Cal, albo dla­tego, że są za daleko, albo ze względu na sto­pień kom­pli­ka­cji. Greez grzał sil­niki. Spe­cja­li­zo­wał się w bra­wu­ro­wych uciecz­kach. Jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, znajdą się daleko, daleko stąd, nim to miej­sce wypełni próż­nia.

Przez te lata oso­bliwa załoga „Modliszki” zła­pała pewien rytm. Nie mieli za sobą siły god­nej armii, bar­dziej przy­po­mi­nali – jak to ujęła Cere – oddział sztur­mowy. Byli w sta­nie poja­wić się i znik­nąć, pozo­sta­wia­jąc za sobą moż­li­wie naj­więk­sze znisz­cze­nia. Greez, ich cudaczny mały pilot, naj­lep­szy, jakiego Mer­rin miała oka­zję poznać (choć musiała uczci­wie przy­znać, że aż tylu to ich znów nie poznała, odkąd opu­ściła Datho­mirę), zawsze gotów zawieźć ich w dowolne nie­bez­pieczne miej­sce, a potem z niego zwiać. Tak, narze­kał przy tym bez końca, ale zawsze sta­wał na wyso­ko­ści zada­nia. BD-1, mały droid, był tak uro­czy, że Mer­rin aż mdliło. Miała ochotę go przy­tu­lać tak mocno, aż zgnie­cie go na śmierć (zamiast tego zado­wa­lała się regu­lar­nymi docin­kami). Cere, impo­nu­jąco zrów­no­wa­żona w Mocy i w ogóle najbar­dziej ogar­nięta spo­śród wszyst­kich człon­ków grupy, widziała rze­czy z sze­ro­kiej per­spek­tywy. Była naj­lep­szą namiastką star­szej sio­stry, jaka pozo­stała Mer­rin we wszech­świe­cie.

No i, rzecz jasna, Cal, Jedi, podobny do niej oca­lały, który zawarł sojusz z Sio­strą Nocy. Razem sta­no­wili połą­cze­nie świa­tła i ciem­no­ści. Cal był gwiazdą, która roz­świe­tlała cie­nie Mer­rin. Miał szczerą, życz­liwą twarz, bladą jak na czło­wieka, upstrzoną ciem­niej­szymi pie­gami. Jego czoło i nos prze­ci­nały bli­zny, świad­czące o peł­nym tru­dów życiu. Włosy barwy poły­sku­ją­cej mie­dzi, zawsze posta­wione na sztorc, jakby bun­to­wały się prze­ciwko samej gra­wi­ta­cji, by nie wpa­dać mu do tych zie­lo­nych oczu. Uśmie­chał się czę­sto i bez trudu – i tak samo nawią­zy­wał więź z Mocą.

Jemu to dobrze.

Przez ostat­nie lata za każ­dym razem, gdy spo­glą­dała na Cala, Mer­rin dostrze­gała w nim coś innego. Nie­kiedy wyda­wał się zatwar­dzia­łym, wojow­ni­czym przy­wódcą żąd­nym zemsty. Innym razem, choć robił, co mógł, by się z tym kryć, wystra­szo­nym, samot­nym zbie­głym Jedi. Był oddany – po równi spra­wie i zało­dze. Był taki miły.

Grał jej na ner­wach.

Mer­rin więk­szość życia spę­dziła wśród samych Datho­mi­rian. Nim jej klan został tak bru­tal­nie zdzie­siąt­ko­wany w cza­sach, które Cal nazwał woj­nami klo­nów, głów­nie obra­cała się pośród innych Sióstr Nocy i poje­dyn­czych Braci. W latach, nim odna­lazł ją Cal, naj­pierw była sama, a potem zno­siła kaza­nia upa­dłego Jedi Tarona Mali­cosa i jego kultu Braci Nocy.

Dora­stała zatem w sto­sun­kowo jed­no­rod­nym śro­do­wi­sku wśród innych Datho­mi­rian i do dziś miała wra­że­nie, że załoga „Modliszki” jest… przy­pad­kową zbie­ra­niną istot. Ale ich róż­nice czy­niły z nich nie­mal nie­po­wstrzy­maną siłę. Zjed­no­czeni w słusz­nej spra­wie, każdy wno­sił do inte­resu swoje silne strony.

„No, zjed­no­czeni jak zjed­no­czeni” – skwi­to­wała w duchu. Rzadko o tym roz­ma­wiali. Tak naprawdę domnie­my­wali, że cho­dzi im o jedno i to samo. Nie­spe­cjal­nie się przed sobą uze­wnętrz­niali. Mer­rin nie wie­działa nawet, czym mia­łoby być owo „uze­wnętrz­nia­nie”, aż Cal wytłu­ma­czył jej to dość wcze­śnie pod­czas jed­nej z tych nie­zręcz­nych chwil, gdy pró­bo­wał wypy­ty­wać ją o sio­stry w ramach – jak sama uznała – roz­mowy słu­żą­cej zacie­śnia­niu więzi.

Wes­tchnęła, roz­glą­da­jąc się po dachu. Coś nie miała dziś szczę­ścia.

– Od tej strony nie wej­dziemy – zamel­do­wała, prze­ry­wa­jąc rado­sne poga­wędki, by prze­ka­zać infor­ma­cje nie­zbędne pod­czas misji. W tej czę­ści dachu nie dostrze­gała żad­nych szy­bów czy innych punk­tów dostępu, będzie musiała poszu­kać gdzie indziej. – Zmie­niam poło­że­nie.

Wyj­rzała przez kra­wędź na niż­szy poziom. Baza ewi­dent­nie powsta­wała par­tiami – kolejne dobu­dówki miały różne wyso­ko­ści. Uznała, że ten niż­szy dach nie nadaje się do cho­dze­nia: zbyt wiele źró­deł gorą­cej, goto­wej roz­to­pić skórę pary, ostrych jak brzy­twa kra­wę­dzi i szpar tak sze­ro­kich, że nie prze­sko­czyłby nad nimi i Cal.

Ale Mer­rin znała inne metody podró­żo­wa­nia.

Pomimo jej nie­daw­nych… pro­ble­mów z mocami, przez ostat­nie lata umie­jęt­ność zni­ka­nia i prze­miesz­cza­nia się po polu bitwy pozo­stała nie­zmienna. Cza­sami się zasta­na­wiała, czy dzieje się tak dla­tego, że pozba­wia­nie sie­bie samej kształtu, widocz­no­ści, umie­jęt­ność zni­ka­nia na wie­trze tak naprawdę jest jedyną rze­czą, która przy­cho­dzi jej natu­ral­nie. Czy jest to ta jedna, jedyna zdol­ność, w któ­rej przo­duje – i czy nie powinna aby już zostać w tej postaci na zawsze.

Ale pogrą­ża­nie się w takich myślach było nie­bez­pieczne. Zresztą wciąż miała wiele do zro­bie­nia. Cze­kało ją zbyt dużo pracy, by ulec takiemu kłam­stwu.

Samo korzy­sta­nie z magii przy­cho­dziło jej z coraz więk­szym tru­dem. Przy­wo­ły­wa­nie, mani­pu­lo­wa­nie zewnętrz­nym świa­tem, pro­jek­cja mocy… Nie było jej łatwo przy­zy­wać ogień w swoje dło­nie. Co innego zani­ka­nie i prze­miesz­cza­nie się. Gdy mowa o jej fizycz­nym ciele, ta jedna zdol­ność ni­gdy jej nie zawo­dziła. Pod tym wzglę­dem nawią­za­nie więzi oka­zy­wało się łatwiej­sze.

Zatem zamknęła oczy. Aktem woli stała się nie­wi­dzialna. W ciem­no­ściach wszystko zaświe­ciło się na zie­lono: lumi­ne­scen­cyjną zie­le­nią jądra Datho­miry, magią krą­żącą w żyłach Mer­rin.

Czuła, jak widoczne czę­ści jej ciała zani­kają niczym per­ga­min wrzu­cony do ognia.

Przez chwilę sama pło­nęła. Ogień wyże­rał ją od środka. Ostat­nimi czasy tylko w takich chwi­lach czuła się w pełni zjed­no­czona z sobą samą. Jej nerwy żyły, miała wra­że­nie, że wyszar­py­wane są w nicość. Czuła wszystko.

A potem nie czuła już nic.

Ale chwila ta ni­gdy nie trwała wystar­cza­jąco długo, by Mer­rin mogła z niej czer­pać przy­jem­ność. A nawet gdyby tak było i tak by o tym nie pamię­tała. Zawsze czuła, że zni­ka­nie można porów­nać z zasy­pia­niem. Gdy jesteś nie­świa­doma, nie pamię­tasz o byciu świa­domą. Dzięki mocom mogła prę­dzej biec, wyżej ska­kać, szyb­ciej reago­wać, ale gdy była nie­wi­dzialna, miała wra­że­nie, że tak naprawdę w ogóle tego nie doświad­cza. Gdy nie masz widzial­nej, fizycz­nej postaci choćby i przez chwilę, twój mózg nie ma jak doświad­czać ota­cza­ją­cego cię świata. Po pro­stu… cię nie ma.

A potem jesteś.

Rze­czy­wi­stość powró­ciła do Mer­rin gwał­tow­nie, w jed­nej chwili, gdy jej ciało wyło­niło się wśród pło­mieni i popiołu. Nie­ważne, ile razy zni­kała w jed­nym miej­scu i poja­wiała się w innym, prze­mie­ściw­szy się z więk­szą pręd­ko­ścią, niż byłaby w sta­nie, gdyby nie moce – za każ­dym razem czuła się zdez­o­rien­to­wana. Choć była wiedźmą, zawsze mijała ta jedna sekunda, nim jej mózg się dosto­so­wał.

Teraz stała na dale­kim krańcu dachu pla­cówki, oto­czona wylo­tami szy­bów, z któ­rych leciała para. Podmu­chy powie­trza szar­pały rąb­kami jej dłu­giej czer­wo­nej tuniki, która pod­le­ciała jej ku piersi. Mer­rin prze­sło­niła ręką oczy, by uchro­nić się przed poten­cjal­nymi odłam­kami.

– Zna­la­złam cen­tralny sys­tem cie­płow­ni­czy – zamel­do­wała. – Cere?

– Już. – Usły­szała po chwili.

Przez komu­ni­ka­tor dobie­gał ją ury­wany oddech Cala. Mer­rin wyobra­ziła sobie, jak chło­pak bie­gnie po sko­sie po pio­no­wej powierzchni, ska­cze ku następ­nej – i doska­kuje.

– Może byś mnie kie­dyś tego nauczyła? – powie­dział pół żar­tem, pół serio – a przy­naj­mniej tak to odczy­tała.

– Twój ogień chyba w cało­ści pocho­dziłby z wło­sów – odparła, cze­ka­jąc, aż Cere wyłą­czy jeden z szy­bów. – Zni­kał­byś od góry do dołu, kon­su­mo­wany przez same…

– Skąd się tu, do cho­lery, wzię­łaś? – prze­rwał jej głos docho­dzący zza ple­ców.

Mer­rin odwró­ciła się i nagle zna­la­zła po tej nie­bez­piecz­nej stro­nie mio­ta­cza ognia łow­czyni nagród. Kobieta miała na sobie jeden z tych ohyd­nych heł­mów w kształ­cie kubła, a na ple­cach – ciężki ple­cak odrzu­towy. Mer­rin nie potra­fiła powie­dzieć, w jakim stop­niu prze­ciw­niczka składa się z komó­rek, a w jakim – z obwo­dów.

„Deremo”. Szlag. Głupi błąd. „Cere…”

Bogom Datho­miry niech będą dzięki, że Cere miała tak silną więź z Mocą, jakby od razu wie­działa, czego od niej ocze­kuje Mer­rin, nim ta wypowie­działa odpo­wied­nie słowa. Z szybu znaj­du­ją­cego się bez­po­śred­nio mię­dzy Datho­mi­rianką a najem­niczką nagle wystrze­lił słup roz­grza­nej pary. Sio­stra Nocy zyskała cenne sekundy, by znik­nąć w pło­mie­niach.

Znik­nęła i poja­wiła się ponow­nie, tyle że tym razem za łow­czy­nią, nim ta odzy­skała rów­no­wagę po ude­rze­niu pary. Mer­rin czym prę­dzej spoj­rzała na plecy prze­ciw­niczki: zarówno z ple­ca­kiem, jak i z bro­nią łączył się kani­ster z pali­wem.

Skoro jeste­śmy przy głu­pich błę­dach…

Mer­rin w pośpie­chu rzu­ciła się przed sie­bie i wyrwała kabel z kani­stra. Płynny wspo­ma­gacz reak­cji popły­nął po nogach łow­czyni w tej samej chwili, gdy ta z wrza­skiem obró­ciła się z pal­cem na spu­ście mio­ta­cza. Mer­rin znów znik­nęła i poja­wiła się na wyż­szym dachu tuż przed tym, gdy chmura pło­mieni pod­pa­liła sub­stan­cję u stóp prze­ciw­niczki.

Mer­rin nie odwró­ciła wzroku, gdy łow­czy­nię tra­wił ten sam ogień, który miał jej zapew­nić ochronę.

Gdy wrza­ski ustały, zesko­czyła przez kra­wędź. Zwę­glone tru­chło cuch­nęło… Cóż. Zapach przy­po­mi­nał jej o domu.

Uśmiech­nęła się.

– Dzię­kuję – powie­działa przez komu­ni­ka­tor. Wie­działa, że Cere nasłu­chuje. – Wcho­dzę do środka.

Metal szybu sys­temu cie­płow­ni­czego na­dal pozo­sta­wał roz­grzany pod jej dłońmi, gdy ześli­zgi­wała się wen­ty­la­cją ku środ­ko­wemu rdze­niowi pla­cówki Pomio­tów. Nie była to naj­gor­sza rura, przez jaką musiała się prze­czoł­gi­wać jako człon­kini załogi „Modliszki”, ale nie ozna­czało to jesz­cze, że musi to lubić.

Przy­świe­cał im jed­nak jeden cel: szybko, po cichu i bez utrud­nień. Nie zamie­rzali bez powodu prze­dzie­rać się przez hordy łow­ców nagród. Ta baza ter­ro­ry­zo­wała pobli­skie układy na Zewnętrz­nych Rubie­żach przez wiele cykli, nie wspo­mi­na­jąc o tym, że to stąd wyru­szali liczni człon­ko­wie Pomio­tów Haxionu polu­jący na „Modliszkę”. Zda­niem Cere było to „bar­dzo szla­chetne” z ich strony, że aku­rat tu się zgro­ma­dzili. Mer­rin byłaby prze­szczę­śliwa, gdyby udało im się pozbyć tego utra­pie­nia raz na zawsze.

Aku­rat dzi­siaj, po uda­nej wypra­wie gra­bież­czej, miało tu urzę­do­wać mnó­stwo Pomio­tów. Im prę­dzej Mer­rin i reszta zmie­nią to miej­sce w pie­kło, jakim była znisz­czona pla­neta, nim banda głup­ców posta­no­wiła je ponow­nie zasie­dlić, tym lepiej. A w tym celu naj­ła­twiej było umie­ścić ładunki wybu­chowe wewnątrz samej bazy, by naro­bić jak naj­więk­szych szkód. A potem usta­wić odli­cza­nie i zwiać.

Wydaj­nie. Dokład­nie tak, jak lubiła. Szcze­gól­nie w te dni, które po pro­stu chciała zakoń­czyć.

Wresz­cie po cza­sie, który wyda­wał się jej wiecz­no­ścią, gdy prze­ci­skała się rurą na brzu­chu – usu­nię­cie smaru z tuniki zaj­mie jej całe wieki, wszystko odzna­czało się na tej czer­wieni – zauwa­żyła koniec szybu. Dokład­nie tam, gdzie zało­żył Greez, gdy pla­no­wali misję. Ide­al­nie.

– Jestem nie­mal na miej­scu – zamel­do­wała.

– Ja tak samo – po chwili dobiegł ją głos Cala. – Nad­cho­dzę od dołu. Ustalmy naj­lep­sze miej­sca na ładunki i…

Cal zamilk­nął.

Mer­rin się skrzy­wiła. Cal nie­mal ni­gdy nie mil­czał.

– I…? – zaga­iła. Miała nadzieję, że to jej komu­ni­ka­tor stra­cił sygnał na sekundę.

Kolejna prze­rwa. Mer­rin ponow­nie ruszyła w stronę zakra­to­wa­nej pokrywy szybu.

Nagle głos Cala powró­cił, choć tym razem jakby cich­szy.

– Chyba już wiem, dla­czego zewnętrzny pier­ścień był opusz­czony.

Mer­rin z sap­nię­ciem poko­nała ostatni kawa­łek drogi.

– E? – Chwy­ciła za pokrywę i pod­cią­gnęła się, by wyj­rzeć przez szpary. – To dla­cze…

Nie musiała koń­czyć zda­nia.

Śro­dek pla­cówki Pomio­tów – dzie­siątka na tar­czy, naj­waż­niej­sza loka­li­za­cja – był wypeł­niony po brzegi. Znaj­do­wały się tam dwie grupy istot. Obie liczyły mniej wię­cej tyle samo człon­ków, róż­nią­cych się ciem­nymi i jasnymi wdzian­kami niczym dwie strony monety. Za barem znaj­do­wali się wszy­scy obecni w bazie człon­ko­wie Pomio­tów. Łowcy nagród, koman­dosi, dro­idy łowcy. Istoty ciemne, ole­iste, pokryte sadzą i… pomio­to­wate. Ostroż­nie ser­wu­jące drinki.

A po prze­ciw­nej stro­nie baru, w zbro­jach lśnią­cych niczym kar­kowe słońce w tym zapo­mnia­nym przez galak­tykę miej­scu, znaj­do­wał się legion jasnych, bia­łych, poły­sku­ją­cych sztur­mow­ców. Któ­rzy tam po pro­stu… stali. Jakby sobie uci­nali miłą poga­wędkę. Jeden popi­jał tru­nek przez nie­wielki port induk­cyjny z przodu hełmu. Tak sobie po pro­stu sior­bał przez słomkę.

Sztur­mowcy. Ot tak. W barze Pomio­tów Haxionu.

– E… – powtó­rzyła Mer­rin. Na pewno wyj­dzie na geniu­sza. – Tego się nie spo­dzie­wa­łam.

Mało co naprawdę na­dal dzi­wiło Cala Kestisa.

Po tylu latach ucie­ka­nia przed Impe­rium, Pomio­tami i wszyst­kimi tymi, któ­rych Greez w danym tygo­dniu wku­rzył w barze, Cal miał poczu­cie, że już dosłow­nie nie spo­sób go zasko­czyć. Ponadto był przy­zwy­cza­jony do tego, że dzięki wraż­li­wo­ści na Moc zawczasu dowia­duje się, gdy nad­ciąga coś podej­rza­nego – nie­ła­two się pod­kraść do Jedi. Gdy jesteś połą­czony z ener­gią, która prze­nika wszystko inne we wszech­świe­cie, co można zro­bić? Podejść na palusz­kach?

To tak nie dzia­łało.

Więc na swój spo­sób było to miłe, gdy od święta bywał zaska­ki­wany – tak jak teraz, gdy się oka­zało, że w bazie Pomio­tów roi się od sztur­mow­ców. Uznał, że to ponie­kąd uro­cze.

No i tak szcze­rze: to jedyna uro­cza rzecz w sztur­mow­cach.

Gorącz­kowo roz­glą­dał się po kan­ty­nie. Czuł, jak BD-1 wychyla się na jego ramie­niu, by lepiej się przyj­rzeć. Po peł­nej tru­dów i nie­bez­pie­czeństw wędrówce wokół skal­nego fun­da­mentu bazy Cal odna­lazł wej­ście przez kory­tarz ser­wi­sowy. Gdy już zdjął poje­dyn­czego koman­dosa Pomio­tów o zie­lo­nym heł­mie i nie­wy­pa­rzo­nej gębie, która nie zamy­kała się przez dwie sekundy, aż wresz­cie sam ją zamknął, bez trudu wkradł się do niż­szego maga­zynu, a tam wspiął się dra­biną, aż dotarł do włazu połą­czo­nego z barem.

Deli­kat­nie uniósł pokrywę na tyle, by zaj­rzeć do środka, nie zwra­ca­jąc na sie­bie uwagi. Z niskiego punktu przy pod­ło­dze widział nie­mal same nogi. Po jed­nej stro­nie baru, tej z butel­kami, dostrze­gał róż­no­rodną zbie­ra­ninę bucio­rów, cyber­ne­tycz­nych nóg i stóp dro­idów. Po prze­ciw­nej – las lśniąco bia­łych butów z tego ele­ganc­kiego pla­sto­idu, który wydzie­lał słodki zapach w kon­tak­cie z pło­ną­cym szty­chem mie­cza świetl­nego. Cal żało­wał, że poznał go tak dobrze. Doko­nał szyb­kich obli­czeń: może dzie­się­cioro łow­ców nagród, czyli zgod­nie z ocze­ki­wa­niami, i co naj­mniej dwa razy tyle sztur­mow­ców. Raczej słabe szanse prze­ciwko Jedi i wiedź­mie.

Dla nich.

Gdy wspi­nał się ku pla­cówce, poczuł łasko­ta­nie na gra­nicy zmy­słów, jakby coś wisiało w powie­trzu. Jakby atmos­fera stała się przy­tła­cza­jąca, co nie do końca mu odpo­wia­dało. Poczuł coś w rodzaju migreny z aurą, prze­cią­że­nia sen­so­rycz­nego, a dość wcze­śnie się nauczył, jak dusić taki ból w zarodku, by na­dal nor­mal­nie funk­cjo­no­wać, nawet gdy w galak­tyce poten­cjal­nie działo się coś nie­do­brego.

Bo potem się oka­zy­wało, że wła­śnie tak się dzieje.

Zatem Cal nie prze­jął się spe­cjal­nie, gdy Moc pró­bo­wała go ostrzec, że coś nie gra, gdy jego więź z ener­gią zewnętrz­nego świata oka­zała się okra­szona ciem­no­ścią. Znaj­do­wał się na tere­nie pla­cówki Pomio­tów Haxionu na mar­twej skale zawie­szo­nej w kosmicz­nej pustce – dziw­nie by się czuł, gdyby w Mocy wszystko zda­wało się nor­malne.

W każ­dym razie w kan­ty­nie stała cała kawa­le­ria sztur­mow­ców, więc ten. Popeł­nił błąd.

Mimo wszystko było miło, gdy życie co pewien czas cię zaska­ki­wało.

– Co oni tu robią? – spy­tała Mer­rin.

– Coś się stało? – rzu­cił w tej samej chwili Greez.

– Sztur­mowcy się stali. – Cal naj­pierw odpo­wie­dział Gre­ezowi.

– To niczego nie zmie­nia, trzy­mamy się planu – pod­kre­śliła szybko Cere przez komu­ni­ka­tor.

Greez wypu­ścił gło­śno powie­trze z ust, łopo­cząc war­gami.

– Bo czemu nie? Jasne. Czemu nie.

– Oni… roz­ma­wiają? – Mer­rin wyda­wała się bar­dziej zacie­ka­wiona niż zanie­po­ko­jona.

Cere wyraź­nie było wszystko jedno.

– Nie­ważne. Pod­łóż­cie ładunki i wra­caj­cie na pokład „Modliszki”.

– Naprawdę nie chcesz się dowie­dzieć, co tu robią? – odparł Cal, pró­bu­jąc usta­lić kolejne posu­nię­cie. Potra­fił impro­wi­zo­wać, była to jedna z jego naj­lep­szych cech. Z koniecz­no­ści. – Nie wykry­li­śmy żad­nych impe­rial­nych jed­no­stek, a prze­cież zoba­czy­li­by­śmy je na sen­so­rach.

– Echhh – sprze­ci­wił się Greez. – Sporo tu uno­szą­cych się skał, za któ­rymi można się scho­wać. A ja tu jestem sam jak palec.

– Oczy­wi­ście, że chcę wie­dzieć. – Głos Cere był spo­kojny, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści. – Ale co zro­bimy, po pro­stu spy­tamy? Pod­łóż­cie ładunki i wra­caj­cie. Tylko bez żad­nych nume­rów. Nie jeste­śmy tu z ich powodu.

Cal wes­tchnął. Cere jak zwy­kle miała rację. Fakt, czę­sto zapę­dzał się bez potrzeby. Po co mar­no­wać ener­gię na bez­sen­sowną walkę?

– No dobrze – odparł. – Bierz…

Wtem pokrywa otwo­rzyła się na oścież. Jeden z Pomio­tów sta­nął nad otwo­rem i zawo­łał do kogoś za barem:

– Mamy wię­cej ban­tha bla­ste­rów w zamra­żar…

Łowca spoj­rzał w dół i zamarł. Wbił wzrok w Jedi i dro­ida, ucze­pio­nych mocno dra­biny pro­wa­dzą­cej z maga­zy­nów.

Cal spoj­rzał na łowcę.

„Potrzebo? To ty?”

Wyszcze­rzył zęby.

– No cześć.

Bar eks­plo­do­wał w kilka sekund. I to nie tak, jak pier­wot­nie pla­no­wali Cal z ekipą.

Łowca nagród zawo­łał: „Jedi!”, a potem Cal usły­szał sze­lest i brzdęk nie­zli­czo­nej doby­wa­nej broni, tupot stóp prze­miesz­cza­ją­cych się na jego pozio­mie wzroku, roz­kazy wykrzy­ki­wane przez modu­la­tory głosu sztur­mow­ców, pomruk sta­wów dro­idów, trzask kufli ciska­nych na pod­łogę.

A przez komu­ni­ka­tor, gło­śniej niż nara­sta­jący har­mi­der nad głową, zabrzmiał głos Mer­rin:

– Ide­al­nie.

Który to głos dla odmiany był pozba­wiony sar­ka­zmu.

Cal ode­pchnął się od dra­biny, wzbił w powie­trze i u szczytu skoku wycią­gnął dło­nie. Ode­pchnął się Mocą od pod­łogi, by prze­le­cieć nad głową osłu­pia­łego łowcy, nim ten zdą­żył się­gnąć po broń. Prze­ko­zioł­ko­wał w powie­trzu i z mie­czem świetl­nym w ręku wylą­do­wał za ple­cami wroga.

Gdy błę­kitne ostrze zapło­nęło, poczuł na twa­rzy jego cie­pło. Jedyne cie­pło w tym cho­ler­nym miej­scu.

Wypro­wa­dził cios od góry, po czym cof­nął klingę i wyko­rzy­stał pęd, by wyko­nać piruet i prze­le­cieć ostrzem po ple­cach łowcy po raz drugi. Wolną dło­nią oparł się o zie­mię, by zacho­wać rów­no­wagę. Łowca runął jak kłoda przez otwartą pokrywę – cyber­ne­tycz­nie mody­fi­ko­wana kłoda, nie­mniej kłoda. Cal zaś zerwał się na nogi i cof­nął miecz do pozy­cji neu­tral­nej, gotów zaata­ko­wać następ­nych nie­szczę­śni­ków. Kogo?

Odpo­wiedź: całe pomiesz­cze­nie pełne onie­mia­łych sztur­mow­ców, któ­rzy zde­cy­do­wa­nie się nie spo­dzie­wali, że staną twa­rzą w twarz z Jedi w pla­cówce Pomio­tów Haxionu na mar­twej skale na Zewnętrz­nych Rubie­żach, w towa­rzy­stwie pew­nej liczby łow­ców nagród zrze­szo­nych ze wspo­mnia­nymi Pomio­tami, a każdy chęt­nie zosta­nie tym, który przy­nie­sie głowę Cala na tacy w zamian za obie­cane kre­dyty.

Walka prze­ciwko Pomio­tom oraz sztur­mow­com? Jed­no­cze­śnie? Oka­zja, by się nieco zaba­wić, by zro­bić wię­cej, niż tylko się wkraść i pod­ło­żyć ładunki? By zara­zem uszczu­plić rezerwy Impe­rium i pira­tów?

To dopiero udany dzień.

Cal ani myślał zwle­kać. Poczuł, jak jego jaźń się roz­sze­rza, otwiera kom­plet­nie na Moc. Ener­gia buzo­wała w nim, wokół niego i z nim, a dzięki niej czuł się nie­po­wstrzy­many jak ni­gdy dotąd. Sta­rał się nie zadzie­rać nosa, ale cóż, nie spo­tkał jesz­cze sztur­mowca, któ­rego nie mógłby poko­nać.

Sku­lił się i prze­tur­lał, by unik­nąć nad­cią­ga­ją­cych wystrza­łów, po czym wycią­gnął przed sie­bie rękę i sku­pił się na Mocy przez wystar­cza­jąco długą chwilę, by ją zgro­ma­dzić, a potem ode­pchnąć od sie­bie. Wraz z Mocą ode­pchnął grupę sztur­mow­ców, a ci wal­nęli w ścianę za swo­imi ple­cami. Wtem coś bły­snęło mu w gło­wie. Ostrze­że­nie: Cal wykrę­cił się szybko, by odbić wiązkę wystrze­loną przez łowcę, któ­rego miał na czubku mie­cza świetl­nego. Na tyle reje­stro­wał zmy­słami ścianę sztur­mow­ców, by zauwa­żyć, jak Mer­rin wyska­kuje z szybu i opada na pod­łogę, by wykoń­czyć wro­gów na swój wła­sny, wyjąt­kowy spo­sób.

Mer­rin nie­po­ko­iła go na co dzień, ale zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści, był zachwy­cony zasta­na­wia­niem się nad tym, co takiego czują sztur­mowcy wbi­ja­jący wzrok w Sio­strę Nocy w ostat­nich chwi­lach życia.

Ata­ku­jący go łowca chwy­cił za dyszę mio­ta­cza pło­mieni, ale Cal nie dał mu oka­zji się nim posłu­żyć. Zerwał się na nogi i sko­czył przed sie­bie. Wypro­wa­dził potężny cios od góry i na dobre zakoń­czył żywot prze­ciw­nika.

Nie pora na świę­to­wa­nie. Od pra­wej jeden z dro­idów łow­ców Pomio­tów wbił się w Jedi z pełną pręd­ko­ścią nie­spo­dzie­wa­nie masyw­nym kor­pu­sem – wyglą­dał jak ogromna cegła z dwoma nogami i rękoma. Wsku­tek ude­rze­nia Cal prze­bił się przez zewnętrzną ścianę kan­tyny na zewnątrz. Ude­rzył głu­cho ple­cami o zie­mię – miał nadzieję, że BD zdo­łał się odcze­pić. Gdy zmie­niał pozy­cję, spoj­rzał w lewo.

I niczego nie ujrzał. Znaj­do­wał się na samym krańcu stro­mego klifu oka­la­ją­cego bazę. Wiatr zmierz­wił mu włosy. Cal prze­łknął ślinę.

Ale wtedy znów zaszar­żo­wał na niego droid. Cal odtur­lał się mu z drogi w ostat­niej chwili i tylko patrzył, jak maszyna bez­sku­tecz­nie pró­buje się zatrzy­mać, po czym spada z klifu.

No, pra­wie. Zatrzy­mała się tuż przy kra­wę­dzi. Przy­klęk­nąw­szy na jed­nym kola­nie, Cal wycią­gnął dłoń przed sie­bie i posłał ją w dal­szą drogę.

Był nie­mal pewien, że z woka­bu­la­tora dro­ida sły­szał powoli zani­ka­jący okrzyk „Kaaaaaark…!”, gdy prze­ciw­nik leciał na zatra­ce­nie.

Cal uspo­koił oddech. Odwró­cił się i zaj­rzał przez dziurę w ścia­nie kan­tyny. Mer­rin jak zawsze trzy­mała się mocno w star­ciu ze sztur­mow­cami. To zni­kała, to poja­wiała się w innym miej­scu tak szybko, że żoł­nie­rze strze­lali nie do niej, a do sie­bie nawza­jem, eli­mi­nu­jąc kom­pa­nów meto­dycz­nie i jak idioci.

Rzadko kiedy Cal widy­wał sztur­mow­ców z dobrym celem, a nawet gdy tra­fiali, to wła­śnie wtedy, gdy przy­pad­kiem celo­wali jeden w dru­giego.

Z pobliża dobie­gły piśnię­cie i trel – BD-1 fak­tycz­nie zdo­łał zesko­czyć mu z ple­ców w ostat­niej chwili. Mały droid zadarł główkę i z jed­nego z nie­zli­czo­nych schow­ków wyle­ciał świe­cący zie­lony kani­ster. Cal zła­pał stym leczący i wstrzyk­nął zawar­tość w drugą rękę, nie­wiele o tym myśląc (nikt nie lubił igieł, ale Cal to już wyjąt­kowo po nie­mi­łym doświad­cze­niu ze wście­kłą dia­nogą). Poczuł, jak w żyłach roz­cho­dzi się chłodna, kojąca sub­stan­cja, jakby brał zimną kąpiel po ostrym tre­ningu. Siniaki na ple­cach momen­tal­nie zaczęły bled­nąć, a sfa­ty­go­wane, uszko­dzone mię­śnie goić. Przy­śpie­szyło mu tętno. Dawka sty­mu­lan­tów i pły­nów lecz­ni­czych była dokład­nie tym, czego potrze­bo­wał, by wró­cić do akcji.

– Co bym bez cie­bie zro­bił, kolego? – spy­tał dro­ida.

– Bwee beep – zgo­dził się BD. Wró­cił na ramiona Jedi, dra­piąc mu po ple­cach ostrymi nóż­kami – uczu­cie było Calowi dosko­nale znane, wręcz kom­for­towe.

– Wiem, że dobrze się bawisz, ale robi się nie­przy­jem­nie. Pod­łóż­cie ładunki i ucie­kaj­cie. – Głos Cere prze­bi­jał się donio­śle przez komu­ni­ka­tor ponad gwa­rem bitwy. – Na „Modliszkę”, natych­miast!

Cal zerwał się na nogi. Skoro tak, to tak.

Jed­nak po dro­dze zdoła zdjąć jesz­cze paru zaka­pio­rów.

– Sztur­mow­ców zostaw mnie – oświad­czyła Mer­rin. Z miej­sca, gdzie stał Cal, na cien­kiej skal­nej półce mię­dzy znisz­czoną ścianą kan­tyny a stromą ścianą klifu, wio­dącą w prze­paść, widział, jak Sio­stra Nocy robi swoje. Zdo­łała już wyeli­mi­no­wać sporą część impe­rial­nych. Musiał przy­znać: wyglą­dało to impo­nu­jąco.

Ale można było to powie­dzieć o więk­szo­ści rze­czy, jakie robiła Mer­rin. Inspi­ru­jące, na swój spo­sób.

Inspi­ru­jące, a nie­kiedy nie­po­ko­jące. Cal wie­dział, że Mer­rin tak naprawdę prze­nosi na impe­rial­nych nie­na­wiść wobec sepa­ra­ty­stów, któ­rzy znisz­czyli Datho­mirę. Rozu­miał też – no, przy­naj­mniej w jakimś stop­niu – że magia Mer­rin jest jakoś zwią­zana z ciemną stroną. Jed­no­cze­śnie wie­dział, dokąd może popro­wa­dzić serce ogar­nięte żądzą zemsty, a choć zdol­no­ści Datho­mi­rianki robiły wra­że­nie, miał nadzieję, że do tej pory Mer­rin znaj­dzie jed­nak uko­je­nie.

Gdy Cal się­gał do pasa po ładunki i wrzu­cał je do szybu dostę­po­wego, przez który dopiero co się wspi­nał, widział, jak Mer­rin bie­gnie przez wylot szybu wen­ty­la­cyj­nego, teraz już wiel­ko­ści czło­wieka, bo popę­kał pod cię­ża­rem grupy sztur­mow­ców, któ­rych sam popchnął. Ci zerwali się za napast­niczką, ale dał im spo­kój – wie­dział, że Mer­rin bez trudu się z nimi roz­prawi. Wie­dział też, że gdyby napo­tkała pro­blemy, pomoże jej Cere. Nie mieli nawet do czy­nie­nia ze sztur­mow­cami Czystki, eli­tar­nymi oddzia­łami wspar­cia impe­rial­nej Inkwi­zy­cji.

Więc na miej­scu został sam wraz z zaka­pio­rami Pomio­tów Haxionu.

Otrze­pał się i skie­ro­wał w stronę kan­tyny, gdzie na­dal cze­kała zbie­ra­nina łow­ców: róż­no­rodna mie­sza­nina istot wspo­ma­ga­nych mecha­nicz­nymi czę­ściami, ple­ca­kami odrzu­to­wymi i mio­ta­czami ognia. Wśród nich znaj­do­wali się też koman­dosi dzier­żący masywne tar­cze i zaopa­trzeni w gra­naty pora­ża­jące, a także dro­idy łowcy, bra­wu­rowe, silne i zbu­do­wane z myślą o szar­żach. Wszy­scy tylko cze­kali, aż Cal wyrówna szanse.

Czemu nie.

Cal puścił im oczko.

Uniósł przed sie­bie miecz i uru­cho­mił dru­gie ostrze.

Rozdział 3

Rozprawa z łow­cami nagród oka­zała się trud­niej­sza, niż Cal by tego sobie życzył; nie to, że od razu trudna, ale też wcale nie taka łatwa. Z Pomio­tami Haxionu nie było żar­tów, więc Cal i załoga tym bar­dziej musieli znisz­czyć ich bazę.

No i wro­go­wie ni­gdy nie ata­ko­wali w poje­dynkę. Nie dało się wal­czyć czy­sto z jed­nym prze­ciw­ni­kiem, ode­tchnąć i zabrać się za kolej­nego. Gdzie tam. Łow­ców nagród zawsze nad­cią­gało wię­cej, niż się miało koń­czyn, a trzeba było zdjąć ich wszyst­kich, bo porażka koń­czyła się śmier­cią.

Szcze­rze mówiąc, Calowi impo­no­wał sam fakt, że ktoś w ogóle podej­muje walkę bez umie­jęt­no­ści wła­da­nia Mocą. Nie miał poję­cia, jak ludzie to robią.

Gdy wró­cił do kan­tyny z włą­czo­nymi oboma ostrzami mie­cza i prze­szedł przez otwór w ścia­nie, jeden z łow­ców cisnął gra­nat, a w tej samej chwili zaszar­żo­wał chro­niony tar­czą koman­dos. Cal led­wie zdo­łał kuc­nąć i odtur­lać się z drogi, by wróg nie strą­cił go z klifu. Odbił dwie bla­ste­rowe wiązki, zerwał się na nogi i popę­dził przed sie­bie, wyma­chu­jąc mie­czem nad głową. Zro­bił piruet i prze­ciął pan­cerz koman­dosa. W naj­do­god­niej­szym momen­cie puścił ręko­jeść i posłał wiru­jącą broń wokół sie­bie po łuku. Ude­rzyła w każ­dego Pomiota w zasięgu – no, jed­nego dla pew­no­ści wcze­śniej sam przy­cią­gnął Mocą, by się w tym zasięgu zna­lazł. Chwy­cił ręko­jeść w locie i szarp­nął Mocą. Przy­cią­gnął kolej­nych łow­ców na tyle bli­sko, by zdjąć sporą część kolej­nym rzu­tem mie­cza.

Gdy tak wal­czyli, część prze­ciw­ni­ków obrzu­cała go wyzwi­skami. Pomioty sły­nęły z prze­chwa­łek, pro­wo­ka­cji i poka­zów broni. Zawsze ocze­ki­wali, że Cal jakoś zare­aguje, że im coś odburk­nie, że się roz­pro­szy. Ale nie, Cal odkrył, że cisza jest potęż­niej­szą bro­nią niż obe­lgi. Jego mil­cze­nie czę­sto wypro­wa­dzało wro­gów z rów­no­wagi. Brak odpo­wie­dzi na inwek­tywy spra­wiał, że uzna­wali go za głupca, sza­leńca – albo za jed­nego i dru­giego.

Tak czy ina­czej, mógł tylko zyskać. Lubił, gdy inni go lek­ce­wa­żyli.

Przy­zwy­czaił się.

Poczuł ostrze­gaw­cze łasko­ta­nie Mocy. Wie­dział, że za chwilę zosta­nie zaata­ko­wany przez dużego dro­ida łowcę o dłu­gim, owal­nym ciele, osa­dzo­nym na dwóch paty­ko­wa­tych nóż­kach. Prze­ciw­nik w jed­nej dłoni dzier­żył szyb­ko­strzelną wyrzut­nię, a druga została stwo­rzona z myślą o walce wręcz. Gdy droid szy­ko­wał się do wystrzału z roz­biegu, Cal sko­czył i wypro­wa­dził cios od góry, led­wie uni­ka­jąc poci­sków. Popę­dził z osza­ła­mia­jącą pręd­ko­ścią mię­dzy łow­ców, wyma­chu­jąc szybko mie­czem i pozo­sta­wia­jąc w ich pan­cer­zach sze­ro­kie bruzdy. Wytrą­cał ich z rów­no­wagi i spra­wiał, że musieli zga­dy­wać, na kim skupi się za chwilę. Dwoje napast­ni­ków odpa­liło ple­caki odrzu­towe i wznio­sło się w powie­trze, by odda­lić się nieco od prze­ciw­nika. Oboje już szy­ko­wali mio­ta­cze ognia.

– Zaraz ci się zacznie palić pod nogami, Jedi – rzu­ciło jedno z nich.

Kolejny suchar? Niskich lotów.

Cal celowo wychy­lił się w kie­runku fali ude­rze­nio­wej – ktoś musiał rzu­cić gra­nat – by ode­pchnęło go ku kra­wę­dzi klifu. Zawi­jał mie­czem jedną ręką, by odbi­jać bla­ste­rowe wiązki. Sku­pił w sobie Moc i drugą dłoń wyce­lo­wał w kie­runku jed­nego z lecą­cych łow­ców. Szarp­nął i przy­cią­gnął do sie­bie opie­ra­ją­cego się prze­ciw­nika. Zła­pał go za ramię i zamach­nął się ostrzem, by prze­rwać połą­cze­nie wroga z ple­ca­kiem odrzu­to­wym. Obró­cił się nie­znacz­nie i sko­rzy­stał z Mocy, by posłać łowcę za kra­wędź prze­pa­ści.

Jego „Nie­eeeee!” stop­niowo zani­kało w otchłani.

Cal wbił wzrok w jego kum­pelę. Nie był pewien, czy to kwe­stia szko­le­nia, Mocy, czy oby­dwu tych rze­czy naraz, ale widział przed sobą roz­świe­tloną ścieżkę – i chęt­nie z niej sko­rzy­stał. Bie­gnąc w stronę jed­nego z ostat­nich dwóch dro­idów w kan­ty­nie, wybił się i jedną stopą wylą­do­wał prze­ciw­ni­kowi na ple­cach. Ugo­dził dro­ida ostrzem, prze­pa­la­jąc mu obwody w mózgu, i odsko­czył dalej, wyżej ku łow­czyni, która już na wszelki wypa­dek waliła z mio­ta­cza.

Odle­głość była zbyt wielka, Cal nie dosię­gnąłby kobiety po tym jed­nym skoku. Odbił się Mocą od ziemi i wyko­nał drugi – z powie­trza. Prze­le­ciał ponad głową prze­ciw­niczki, nie­mal w cało­ści uni­ka­jąc stru­mie­nia ognia – zauwa­żył tylko, że BD gorącz­kowo try­ska jakimś środ­kiem gaśni­czym na jego tunikę, która ewi­dent­nie zajęła się pło­mie­niami.

Wylą­do­wał na ple­cach kobiety, jakby był jedną z tych prze­ra­ża­ją­cych Datho­mi­ria­nek ujeż­dża­ją­cych chi­ro­dak­tyle (naj­ohyd­niej­sze ptaki w całej galak­tyce, gdyby ktoś mu kazał zabrać głos w tej spra­wie).

– Ej, nie fair! – Usły­szał zdła­wiony głos zasko­czo­nej łow­czyni.

Cal zazwy­czaj nie miał lęku wyso­ko­ści – jego praca w zbyt dużej mie­rze pole­gała na prze­ska­ki­wa­niu z pną­cza na pną­cze na poro­śnię­tych dżun­glą pla­ne­tach, by uni­kać sytu­acji takich jak ta – ale zazwy­czaj lepiej kon­tro­lo­wał swój lot. Balan­so­wa­nie na ramio­nach prze­ciw­niczki wypo­sa­żo­nej w ple­cak odrzu­towy i mio­tacz ognia przy­po­mi­nało jazdę na grzbie­cie Oggdo Bogdo, było jed­nak bar­dziej nie­prze­wi­dy­walne i przy­pusz­czal­nie bar­dziej gro­ziło zła­ma­niem karku.

Cal nie miał czasu na głu­poty. Dość wcze­śnie pod­czas szko­le­nia pojął, że cza­sami naj­prost­sze roz­wią­za­nia są naj­lep­sze. Przy­pa­sał miecz dosłow­nie na chwilę i obiema rękoma zerwał łow­czyni hełm z głowy, koń­cząc bitwę.

Pozba­wiony komend ope­ra­torki ple­cak odrzu­towy wystrze­lił pro­sto w niebo. Teraz albo ni­gdy – Cal musiał zary­zy­ko­wać. Chwy­cił miecz i sko­czył, zama­chu­jąc się od góry niczym nad­la­tu­jąca śmierć. Runął na prze­ciw­niczkę, igno­ru­jąc lata­jący cha­otycz­nie ple­cak odrzu­towy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki