12,99 zł
Wszędzie tam, gdzie zjawiała się komisja lekarska, działająca pod kryptonimem T-4, w kilka dni po jej wyjeździe więźniowie, ujęci w ewidencje formularzy 14-f-13, wysyłani byli w transport. Przyjeżdżały po nich samochody, dostarczone przez najbliższy zakład eutanazyjny. I tak ostatni ślad wyselekcjonowanych więźniów z Buchenwaldu i Neuengamme urywał się w Bernburgu, z Gross-Rosen i z Auschwitz — w Sonnenschein nieopodal Drezna, z Dachau — na zamku Hartheim koło Linzu. Z jednego tylko obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück wyjechało — od stycznia 1942 roku do czasu zbudowania w tym obozie własnej komory gazowej — 60 transportów, z których każdy liczył od 60 do 1000 kobiet.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Narada miała się już ku końcowi. Jako ostatni zabrał głos Churchill:
– W czasie kiedy toczy się pomiędzy brytyjskimi a niemieckimi siłami powietrznymi walka ludzi, pilota z pilotem, baterii przeciwlotniczych z samolotami, walka pomiędzy bezlitosnymi bombardowaniami a męstwem ludu brytyjskiego, inny konflikt rozwija się krok za krokiem, miesiąc za miesiącem. Jest to wojna tajemna, której wygrane lub przegrane bitwy nie są znane ogółowi. Gra, którą prowadzimy, jest dla obu stron grą o życie…
Churchill wiedział, co mówi. W tym samym czasie, gdy wygłaszał te słowa, niemieccy konstruktorzy kończyli pracę nad urządzeniem, które dla armii niemieckiej miało być kluczem do Wysp Brytyjskich; od niego w wielkiej mierze miała zależeć inwazja. Praca otoczona była ścisłą tajemnicą – nawet wysocy oficerowie Oberkommando der Wehrmacht znali jedynie zaszyfrowaną nazwę: „Knickebein”. Dopiero kilka miesięcy później, po jej zakończeniu, Hitler uznał, że może podjąć operacje będące wstępem do inwazji. Nadszedł dramatyczny miesiąc sierpień 1940 roku – początek bitwy o Wielką Brytanię. A potem wrzesień…
Lotnictwo niemieckie rozpoczęło swoje nocne naloty. Zadymiły ruiny bombardowanych miast… przepełniły się szpitale… przybyło wiele nowych mogił… Co noc z pasów startowych lotnisk, położonych w Belgii i w północnej Francji, wzbijały się w powietrze setki samolotów, pilotowanych przez „wiernych synów Rzeszy Niemieckiej”.
Otto von Oldersdorf zaliczał się niewątpliwie do tych najwierniejszych. Jego starszy brat poległ w pierwszej wojnie światowej pod Verdun. Otto, jako zawodowy oficer szczątkowej armii niemieckiej w okresie powersalskim, żył jedynie pragnieniem rewanżu. Wiązało się to z bolesnym wspomnieniem o bracie, z urażoną dumą narodową junkra, wreszcie z chęcią zrobienia kariery wojskowej, której w armii republiki weimarskiej nie mógł oczekiwać. Dlatego stanął po stronie narodowych socjalistów bez wahania, widząc w Hitlerze nie tylko opatrznościowego wodza narodu niemieckiego, ale i własnego duchowego przywódcę. Hitler nie zawiódł jego oczekiwań.
Wszystko to przemknęło bezładnie przez głowę pułkownika von Oldersdorfa, gdy patrzył na swój zegarek lotniczy z cyframi pokrytymi fosforyzowaną, świecącą w ciemności masą. Była godzina zero trzydzieści pięć. O godzinie zero dwadzieścia wystartowali. Wsłuchał się w głuche dudnienie silników. Samolot powinien teraz przelatywać nad wybrzeżem kanału La Manche, gęsta i czarna warstwa chmur uniemożliwiała jednak obserwację. Otaczała ich ciemna bezksiężycowa noc i wydawało się, że oprócz nich samych i wstrząsanej wibracjami silników maszyny nie ma niczego innego na świecie.
Pułkownik von Oldersdorf nie czuł się jednak samotny, wszystkimi nerwami odczuwał obecność 199 innych bombowców, które wciąż w równym szyku dążyły niezmordowanie na północ, nad cel swojego lotu: miasteczko Bawsdey w hrabstwie Suffolk. 200 potężnych maszyn, 400 ton bomb – czy Bawsdey warte jest tego? Oldersdorf zastanawiał się nad tym po raz nie wiadomo który. Londyn, Birmingham, Liverpool, Glasgow – duże miasta portowe, potężne ośrodki przemysłowe, oto cele, na które niewątpliwie opłacało się dokonywać takich nalotów. Ale miasta te uzbrojone były świetnie w artylerię przeciwlotniczą, a to nie należało do przyjemności. O! Pułkownik von Oldersdorf znał dobrze owo uczucie niepokoju, które towarzyszyło mu zawsze, gdy pojawiały się w pobliżu niewinnie wyglądające obłoczki rozrywających się pocisków! Nie chorował na spleen, nie potrzebował silnych wrażeń; wystarczyła mu satysfakcja, jaką odczuwał, gdy odrywające się od samolotu bomby malały w oczach i kończyły swoją drogę chmurą wybuchu. Tak było nad Warszawą, tak też powinno być nad Bawsdey, nad tymi wszystkimi małymi miasteczkami angielskimi, w których robi się części uzbrojenia, amunicję, przyrządy i urządzenia dla potrzeb armii angielskiej. Te małe, niebronione miasteczka warte są tyle, co guziki; ale gdy odetnie się guziki, ubranie samo opadnie. Gdy małe i średnie miasteczka zostaną zniszczone, a ludność ich sterroryzowana, Anglia nie potrafi się obronić. Dlatego właśnie lecą w ciemną wrześniową noc, wiedzeni jedynie jednostajnym tonem, brzęczącym bez przerwy w słuchawkach radionamiernika.
Myśli pułkownika von Oldersdorfa zwróciły się teraz ku nowemu urządzeniu. Mimo iż techników traktował z uśmiechem pobłażania i z leciutkim odcieniem wyższości zawodowego wojskowego, w głębi duszy czuł podziw dla ludzi, dzięki którym cała ta olbrzymia grupa samolotów dążyła po omacku nad wytknięty cel tak pewnie, jak po równej, oświetlonej drodze.
Spodobało mu się to porównanie; w gruncie rzeczy najtrafniej oddawało ideę nowego wynalazku. Dwie stacje nadawały sygnały, które w słuchawkach składały się na jeden ciągły ton – jeżeli naturalnie samolot trzymał się kursu. Jeśli natomiast… O, właśnie w tym momencie w słuchawce pojawił się przerywany sygnał, to znaczy, że samolot zboczył z kursu, trzeba wnieść poprawkę… Znów ciągły ton: lecą właściwą trasą.
Czas mijał niepostrzeżenie; byli już nad Anglią. Gdzieś w dole, pod chmurami, leży Bawsdey. Jego czyste uliczki i małe domki w ogródkach spowite są w ciemności! Bawsdey śpi, ufne w osłonę czarnej wrześniowej nocy. Smutne będzie przebudzenie!
W słuchawce pojawił się nowy ton. Najpierw przerywany… Zbliżają się! Teraz ciągły… Pułkownik wydaje rozkaz. Już! Nacisk na spust wyrzutni bombowych… Podłużny wrzecionowaty kształt leci w dół… Jeszcze chwila… Czerwony płomień wybuchu!
I znowu wybuchy! Zdaje się, że to ziemia pęka.
Von Oldersdorf przedstawił sobie dokładnie obraz tego, co się tam dzieje. Wille i kamieniczki walą się jak domki z kart; gęste tumany pyłu przesłaniają ogień wybuchających pożarów. Rozlegają się krzyki oszalałych z przerażenia ludzi; jęki rannych i płacz dzieci towarzyszą syrenom bezładnie krążących po ulicach karetek pogotowia i wozów straży ogniowej. Nic z tego! Jutro to miasto będzie już tylko kupą gruzów.
Pułkownik Otto von Oldersdorf sięgnął po ołówek i przekreślił krzyżykiem kółeczko na mapie. Miasto Bawsdey przestało istnieć.
– Bałwan! – Feldmarszałek Kesselring najwyraźniej się powtarzał; asortyment określeń, odnoszących się do stojącego przed nim oficera, był widać dosyć ograniczony. – „Wspaniałe zwycięstwo – przedrzeźniał – całe miasto starte z powierzchni ziemi”. Czy pan wie, jaki był wynik pańskiego nalotu? Dwie kury, dosłownie: dwie kury, zabite jakimś zabłąkanym przypadkowo odłamkiem!
Pułkownik von Oldersdorf stał wyciągnięty jak struna. Był zbyt zaskoczony, aby móc zebrać myśli i odpowiedzieć coś Kesselringowi. Na nic by się to zresztą zdało.
– Siedem dni chodził pan jak paw i opowiadał na prawo i na lewo o swoim sukcesie. A ja, jak ostatni głupiec, piszę o tym raport do głównej kwatery. Po to, aby jakiś tam majorzyna mógł mnie poinformować, że według danych wywiadu wszystkie bomby zrzucone zostały w szczere pole. Jak ja teraz wyglądam!
Oldersdorf zastanawiał się, czym się to może skończyć. Ze nie ujdzie mu to na sucho, to pewne. Kesselring niejednokrotnie okazywał mu dowody życzliwości – przyjaźnił się kiedyś z poległym bratem pułkownika – ale są granice, przy których kończy się życzliwość, a zaczyna dobrze zrozumiany interes własny. Co, u diabła, mogło być przyczyną takiej pomyłki? Gdyby on sam tylko – no, jest się tylko człowiekiem – ale przecież całe ugrupowanie…
– Przenoszę pana do personelu naziemnego. Będzie pan tam miał mniejsze możliwości kompromitowania mnie swoim niedołęstwem.
Oldersdorf odetchnął z ulgą. Wycofanie z personelu latającego dalekie jest wprawdzie od zaszczytu, ale nie może się przecież porównać z sądem polowym. Poza tym przynosi to pewne niewątpliwe korzyści. Lot nad Anglią to jednak co innego aniżeli loty ćwiczebne nad Bawarią.
– Teraz jest pan wolny, a jutro zamelduje się pan u generała Kammhubera.
Oldersdorf oniemiał ze zdziwienia: Kammhuber był szefem nowo utworzonego oddziału dla koordynacji działań lotnictwa z obroną przeciwlotniczą. Przeniesienie do tego oddziału – o którego istnieniu mało kto wiedział i którego prace otoczone były ścisłą tajemnicą – było raczej wyróżnieniem aniżeli karą…
Kammhuber był już poinformowany o odkomenderowaniu Oldersdorfa. Przyjął go w swoim gabinecie, urządzonym z wyszukanym smakiem, raczej jak starego znajomego aniżeli jak nowego podwładnego. Wypytał go dokładnie o rodzinę, przebieg kariery wojskowej, znajomość z feldmarszałkiem, zaproponował kieliszek koniaku. Później dopiero przeszedł do spraw służbowych.
– Musi pan wiedzieć o tym, że oddział nasz zajmuje się organizacją i planowaniem radiowej służby namiarowej na całym terenie Francji. Nie słyszał pan jeszcze o tej służbie? To nic nie szkodzi; do niedawna jeszcze w ogóle jej nie było. Anglicy uprzedzili nas w tym, trzeba przyznać. Nasi inżynierowie przespali tę sprawę, a nasz wywiad zasłużył na solidne cięgi, że nie dowiedział się nawet o istnieniu czegoś takiego. Niech pan oczywiście nie powtarza tego, co powiedziałem; jest to moje najzupełniej prywatne zdanie – ale co można innego powiedzieć, gdy się pomyśli, że dopiero po zdobyciu Francji wpadliśmy na ślad angielskich urządzeń do namiaru radiowego? Anglicy nazywają to radarem – jest to skrót pełnej nazwy urządzenia. Zapozna się pan oczywiście z zasadą działania i z aparaturą – mamy już radary własnej konstrukcji; powiem panu tylko, że za pomocą tych urządzeń można wykryć z oddali przy każdej pogodzie i o każdej porze doby samoloty, statki i w ogóle co pan tylko chce. Rozumie pan chyba teraz, jak ważne jest dla nas posiadanie sieci stacji radarowych na całym północnym wybrzeżu Europy; powtarzam to stale przy każdej okazji, gdyż zbyt mało ludzi docenia niebezpieczeństwo lądowania aliantów. Od Dunkierki nie upłynęło wprawdzie zbyt wiele czasu i w obecnych działaniach wojennych inicjatywa leży w naszym ręku – ale fortuna kołem się toczy, a wojskowy powinien być zawsze przygotowany na wszelkie ewentualności. Nazywają mnie defetystą – uśmiechnął się kwaśno – niemniej pierwsze nasze stacje radarowe są już czynne. Naszym zadaniem jest planowanie dalszej rozbudowy tych stacji i organizowanie jednolitej sieci obserwacyjno–alarmowej.
Oldersdorf słuchał z zainteresowaniem. Tak, t o była praca dla niego. Gdyby dostał się tu dwa tygodnie temu, uniknąłby owego niesławnego lotu. Myśl ta przypomniała mu znowu o urządzeniu „Knickebein”. Mimo pewnego onieśmielenia zagadnął o to generała.
– Tak – Kammhuber zaciągnął się dymem papierosa – sprawa nie jest jasna. Podejrzewamy, że Anglikom udaje się w jakiś sposób wywołać odchylenie nadawanej przez nas wiązki fal. Różnica już kilku stopni może powodować błąd w określeniu celu wynoszący kilka lub nawet kilkanaście kilometrów. Możliwe, że są to jakieś fałszywe sygnały. W każdym razie przedsięwzięliśmy odpowiednie kroki. Samoloty Kampfgruppe 100 wyposażone zostały w nowe urządzenia, które oznaczyliśmy kryptonimem „X”. Pierwsze wyniki są pomyślne. Zresztą – spojrzał na zegarek – jest godzina dziesiąta dwadzieścia; za czterdzieści minut będzie tu oficer łącznikowy sztabu zgrupowania lotniczego ze specjalnym codziennym raportem…
O godzinie dziesiątej pięćdziesiąt zadźwięczał dzwonek telefonu. Meldunek był równie przykry, jak niespodziewany. Oficer łącznikowy został ogłuszony i porwany. Czarna teczka, w której znajdowały się ostatnie tajne raporty, została skradziona.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki