Stacja nr 4 nie działa - S. Winefield - ebook + książka

Stacja nr 4 nie działa ebook

Winefield S.

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wszędzie tam, gdzie zjawiała się komisja lekarska, działająca pod kryptonimem T-4, w kilka dni po jej wyjeździe więźniowie, ujęci w ewidencje formularzy 14-f-13, wysyłani byli w transport. Przyjeżdżały po nich samochody, dostarczone przez najbliższy zakład eutanazyjny. I tak ostatni ślad wyselekcjonowanych więźniów z Buchenwaldu i Neuengamme urywał się w Bernburgu, z Gross-Rosen i z Auschwitz — w Sonnenschein nieopodal Drezna, z Dachau — na zamku Hartheim koło Linzu. Z jednego tylko obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück wyjechało — od stycznia 1942 roku do czasu zbudowania w tym obozie własnej komory gazowej — 60 transportów, z których każdy liczył od 60 do 1000 kobiet.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część I – Gra o życie

Kości są już rzucone

Narada miała się już ku koń­cowi. Jako ostatni zabrał głos Chur­chill:

– W cza­sie kiedy toczy się pomię­dzy bry­tyj­skimi a nie­miec­kimi siłami powietrz­nymi walka ludzi, pilota z pilo­tem, bate­rii prze­ciw­lot­ni­czych z samo­lo­tami, walka pomię­dzy bez­li­to­snymi bom­bar­do­wa­niami a męstwem ludu bry­tyj­skiego, inny kon­flikt roz­wija się krok za kro­kiem, mie­siąc za mie­siącem. Jest to wojna tajemna, któ­rej wygrane lub prze­grane bitwy nie są znane ogó­łowi. Gra, którą pro­wa­dzimy, jest dla obu stron grą o życie…

Chur­chill wie­dział, co mówi. W tym samym cza­sie, gdy wygła­szał te słowa, nie­mieccy kon­struk­to­rzy koń­czyli pracę nad urzą­dze­niem, które dla armii nie­miec­kiej miało być klu­czem do Wysp Bry­tyj­skich; od niego w wiel­kiej mie­rze miała zale­żeć inwa­zja. Praca oto­czona była ści­słą tajem­nicą – nawet wysocy ofi­ce­ro­wie Obe­rkom­mando der Wehr­macht znali jedy­nie zaszy­fro­waną nazwę: „Knic­ke­bein”. Dopiero kilka mie­sięcy póź­niej, po jej zakoń­cze­niu, Hitler uznał, że może pod­jąć ope­ra­cje będące wstę­pem do inwa­zji. Nad­szedł dra­ma­tyczny mie­siąc sier­pień 1940 roku – począ­tek bitwy o Wielką Bry­ta­nię. A potem wrze­sień…

Lot­nic­two nie­miec­kie roz­po­częło swoje nocne naloty. Zady­miły ruiny bom­bar­do­wa­nych miast… prze­peł­niły się szpi­tale… przy­było wiele nowych mogił… Co noc z pasów star­to­wych lot­nisk, poło­żo­nych w Bel­gii i w pół­noc­nej Fran­cji, wzbi­jały się w powie­trze setki samo­lo­tów, pilo­to­wa­nych przez „wier­nych synów Rze­szy Nie­miec­kiej”.

Otto von Olders­dorf zali­czał się nie­wąt­pli­wie do tych naj­wier­niej­szych. Jego star­szy brat poległ w pierw­szej woj­nie świa­to­wej pod Ver­dun. Otto, jako zawo­dowy ofi­cer szcząt­ko­wej armii nie­miec­kiej w okre­sie power­sal­skim, żył jedy­nie pra­gnie­niem rewanżu. Wią­zało się to z bole­snym wspo­mnie­niem o bra­cie, z ura­żoną dumą naro­dową jun­kra, wresz­cie z chę­cią zro­bie­nia kariery woj­sko­wej, któ­rej w armii repu­bliki weimar­skiej nie mógł ocze­ki­wać. Dla­tego sta­nął po stro­nie naro­do­wych socja­li­stów bez waha­nia, widząc w Hitle­rze nie tylko opatrz­no­ścio­wego wodza narodu nie­miec­kiego, ale i wła­snego ducho­wego przy­wódcę. Hitler nie zawiódł jego ocze­ki­wań.

Wszystko to prze­mknęło bez­ład­nie przez głowę puł­kow­nika von Olders­dorfa, gdy patrzył na swój zega­rek lot­ni­czy z cyframi pokry­tymi fos­fo­ry­zo­waną, świe­cącą w ciem­no­ści masą. Była godzina zero trzy­dzie­ści pięć. O godzi­nie zero dwa­dzie­ścia wystar­to­wali. Wsłu­chał się w głu­che dud­nie­nie sil­ni­ków. Samo­lot powi­nien teraz prze­la­ty­wać nad wybrze­żem kanału La Man­che, gęsta i czarna war­stwa chmur unie­moż­li­wiała jed­nak obser­wa­cję. Ota­czała ich ciemna bez­k­się­ży­cowa noc i wyda­wało się, że oprócz nich samych i wstrzą­sa­nej wibra­cjami sil­ni­ków maszyny nie ma niczego innego na świe­cie.

Puł­kow­nik von Olders­dorf nie czuł się jed­nak samotny, wszyst­kimi ner­wami odczu­wał obec­ność 199 innych bom­bow­ców, które wciąż w rów­nym szyku dążyły nie­zmor­do­wa­nie na pół­noc, nad cel swo­jego lotu: mia­steczko Baws­dey w hrab­stwie Suf­folk. 200 potęż­nych maszyn, 400 ton bomb – czy Baws­dey warte jest tego? Olders­dorf zasta­na­wiał się nad tym po raz nie wia­domo który. Lon­dyn, Bir­ming­ham, Liver­pool, Glas­gow – duże mia­sta por­towe, potężne ośrodki prze­my­słowe, oto cele, na które nie­wąt­pli­wie opła­cało się doko­ny­wać takich nalo­tów. Ale mia­sta te uzbro­jone były świet­nie w arty­le­rię prze­ciw­lot­ni­czą, a to nie nale­żało do przy­jem­no­ści. O! Puł­kow­nik von Olders­dorf znał dobrze owo uczu­cie nie­po­koju, które towa­rzy­szyło mu zawsze, gdy poja­wiały się w pobliżu nie­win­nie wyglą­da­jące obłoczki roz­ry­wa­ją­cych się poci­sków! Nie cho­ro­wał na spleen, nie potrze­bo­wał sil­nych wra­żeń; wystar­czyła mu satys­fak­cja, jaką odczu­wał, gdy odry­wa­jące się od samo­lotu bomby malały w oczach i koń­czyły swoją drogę chmurą wybu­chu. Tak było nad War­szawą, tak też powinno być nad Baws­dey, nad tymi wszyst­kimi małymi mia­stecz­kami angiel­skimi, w któ­rych robi się czę­ści uzbro­je­nia, amu­ni­cję, przy­rządy i urzą­dze­nia dla potrzeb armii angiel­skiej. Te małe, nie­bro­nione mia­steczka warte są tyle, co guziki; ale gdy ode­tnie się guziki, ubra­nie samo opad­nie. Gdy małe i śred­nie mia­steczka zostaną znisz­czone, a lud­ność ich ster­ro­ry­zo­wana, Anglia nie potrafi się obro­nić. Dla­tego wła­śnie lecą w ciemną wrze­śniową noc, wie­dzeni jedy­nie jed­no­staj­nym tonem, brzę­czą­cym bez prze­rwy w słu­chaw­kach radio­na­mier­nika.

Myśli puł­kow­nika von Olders­dorfa zwró­ciły się teraz ku nowemu urzą­dze­niu. Mimo iż tech­ni­ków trak­to­wał z uśmie­chem pobła­ża­nia i z leciut­kim odcie­niem wyż­szo­ści zawo­do­wego woj­sko­wego, w głębi duszy czuł podziw dla ludzi, dzięki któ­rym cała ta olbrzy­mia grupa samo­lo­tów dążyła po omacku nad wytknięty cel tak pew­nie, jak po rów­nej, oświe­tlo­nej dro­dze.

Spodo­bało mu się to porów­na­nie; w grun­cie rze­czy naj­traf­niej odda­wało ideę nowego wyna­lazku. Dwie sta­cje nada­wały sygnały, które w słu­chaw­kach skła­dały się na jeden cią­gły ton – jeżeli natu­ral­nie samo­lot trzy­mał się kursu. Jeśli nato­miast… O, wła­śnie w tym momen­cie w słu­chawce poja­wił się prze­ry­wany sygnał, to zna­czy, że samo­lot zbo­czył z kursu, trzeba wnieść poprawkę… Znów cią­gły ton: lecą wła­ściwą trasą.

Czas mijał nie­po­strze­że­nie; byli już nad Anglią. Gdzieś w dole, pod chmu­rami, leży Baws­dey. Jego czy­ste uliczki i małe domki w ogród­kach spo­wite są w ciem­no­ści! Baws­dey śpi, ufne w osłonę czar­nej wrze­śnio­wej nocy. Smutne będzie prze­bu­dze­nie!

W słu­chawce poja­wił się nowy ton. Naj­pierw prze­ry­wany… Zbli­żają się! Teraz cią­gły… Puł­kow­nik wydaje roz­kaz. Już! Nacisk na spust wyrzutni bom­bo­wych… Podłużny wrze­cio­no­waty kształt leci w dół… Jesz­cze chwila… Czer­wony pło­mień wybu­chu!

I znowu wybu­chy! Zdaje się, że to zie­mia pęka.

Von Olders­dorf przed­sta­wił sobie dokład­nie obraz tego, co się tam dzieje. Wille i kamie­niczki walą się jak domki z kart; gęste tumany pyłu prze­sła­niają ogień wybu­cha­ją­cych poża­rów. Roz­le­gają się krzyki osza­la­łych z prze­ra­że­nia ludzi; jęki ran­nych i płacz dzieci towa­rzy­szą syre­nom bez­ład­nie krą­żą­cych po uli­cach kare­tek pogo­to­wia i wozów straży ognio­wej. Nic z tego! Jutro to mia­sto będzie już tylko kupą gru­zów.

Puł­kow­nik Otto von Olders­dorf się­gnął po ołó­wek i prze­kre­ślił krzy­ży­kiem kółeczko na mapie. Mia­sto Baws­dey prze­stało ist­nieć.

Raport o „X”

– Bał­wan! – Feld­mar­sza­łek Kes­sel­ring naj­wy­raź­niej się powta­rzał; asor­ty­ment okre­śleń, odno­szą­cych się do sto­ją­cego przed nim ofi­cera, był widać dosyć ogra­ni­czony. – „Wspa­niałe zwy­cię­stwo – prze­drzeź­niał – całe mia­sto starte z powierzchni ziemi”. Czy pan wie, jaki był wynik pań­skiego nalotu? Dwie kury, dosłow­nie: dwie kury, zabite jakimś zabłą­ka­nym przy­pad­kowo odłam­kiem!

Puł­kow­nik von Olders­dorf stał wycią­gnięty jak struna. Był zbyt zasko­czony, aby móc zebrać myśli i odpo­wie­dzieć coś Kes­sel­rin­gowi. Na nic by się to zresztą zdało.

– Sie­dem dni cho­dził pan jak paw i opo­wia­dał na prawo i na lewo o swoim suk­ce­sie. A ja, jak ostatni głu­piec, piszę o tym raport do głów­nej kwa­tery. Po to, aby jakiś tam majo­rzyna mógł mnie poin­for­mo­wać, że według danych wywiadu wszyst­kie bomby zrzu­cone zostały w szczere pole. Jak ja teraz wyglą­dam!

Olders­dorf zasta­na­wiał się, czym się to może skoń­czyć. Ze nie ujdzie mu to na sucho, to pewne. Kes­sel­ring nie­jed­no­krot­nie oka­zy­wał mu dowody życz­li­wo­ści – przy­jaź­nił się kie­dyś z pole­głym bra­tem puł­kow­nika – ale są gra­nice, przy któ­rych koń­czy się życz­li­wość, a zaczyna dobrze zro­zu­miany inte­res wła­sny. Co, u dia­bła, mogło być przy­czyną takiej pomyłki? Gdyby on sam tylko – no, jest się tylko czło­wie­kiem – ale prze­cież całe ugru­po­wa­nie…

– Prze­no­szę pana do per­so­nelu naziem­nego. Będzie pan tam miał mniej­sze moż­li­wo­ści kom­pro­mi­to­wa­nia mnie swoim nie­do­łę­stwem.

Olders­dorf ode­tchnął z ulgą. Wyco­fa­nie z per­so­nelu lata­ją­cego dale­kie jest wpraw­dzie od zaszczytu, ale nie może się prze­cież porów­nać z sądem polo­wym. Poza tym przy­nosi to pewne nie­wąt­pliwe korzy­ści. Lot nad Anglią to jed­nak co innego ani­żeli loty ćwi­czebne nad Bawa­rią.

– Teraz jest pan wolny, a jutro zamel­duje się pan u gene­rała Kam­m­hu­bera.

Olders­dorf onie­miał ze zdzi­wie­nia: Kam­m­hu­ber był sze­fem nowo utwo­rzo­nego oddziału dla koor­dy­na­cji dzia­łań lot­nic­twa z obroną prze­ciw­lot­ni­czą. Prze­nie­sie­nie do tego oddziału – o któ­rego ist­nie­niu mało kto wie­dział i któ­rego prace oto­czone były ści­słą tajem­nicą – było raczej wyróż­nie­niem ani­żeli karą…

Kam­m­hu­ber był już poin­for­mo­wany o odko­men­de­ro­wa­niu Olders­dorfa. Przy­jął go w swoim gabi­ne­cie, urzą­dzo­nym z wyszu­ka­nym sma­kiem, raczej jak sta­rego zna­jo­mego ani­żeli jak nowego pod­wład­nego. Wypy­tał go dokład­nie o rodzinę, prze­bieg kariery woj­sko­wej, zna­jo­mość z feld­mar­szał­kiem, zapro­po­no­wał kie­li­szek koniaku. Póź­niej dopiero prze­szedł do spraw służ­bo­wych.

– Musi pan wie­dzieć o tym, że oddział nasz zaj­muje się orga­ni­za­cją i pla­no­wa­niem radio­wej służby namia­ro­wej na całym tere­nie Fran­cji. Nie sły­szał pan jesz­cze o tej służ­bie? To nic nie szko­dzi; do nie­dawna jesz­cze w ogóle jej nie było. Anglicy uprze­dzili nas w tym, trzeba przy­znać. Nasi inży­nie­ro­wie prze­spali tę sprawę, a nasz wywiad zasłu­żył na solidne cięgi, że nie dowie­dział się nawet o ist­nie­niu cze­goś takiego. Niech pan oczy­wi­ście nie powta­rza tego, co powie­dzia­łem; jest to moje naj­zu­peł­niej pry­watne zda­nie – ale co można innego powie­dzieć, gdy się pomy­śli, że dopiero po zdo­by­ciu Fran­cji wpa­dli­śmy na ślad angiel­skich urzą­dzeń do namiaru radio­wego? Anglicy nazy­wają to rada­rem – jest to skrót peł­nej nazwy urzą­dze­nia. Zapo­zna się pan oczy­wi­ście z zasadą dzia­ła­nia i z apa­ra­turą – mamy już radary wła­snej kon­struk­cji; powiem panu tylko, że za pomocą tych urzą­dzeń można wykryć z oddali przy każ­dej pogo­dzie i o każ­dej porze doby samo­loty, statki i w ogóle co pan tylko chce. Rozu­mie pan chyba teraz, jak ważne jest dla nas posia­da­nie sieci sta­cji rada­ro­wych na całym pół­noc­nym wybrzeżu Europy; powta­rzam to stale przy każ­dej oka­zji, gdyż zbyt mało ludzi doce­nia nie­bez­pie­czeń­stwo lądo­wa­nia alian­tów. Od Dun­kierki nie upły­nęło wpraw­dzie zbyt wiele czasu i w obec­nych dzia­ła­niach wojen­nych ini­cja­tywa leży w naszym ręku – ale for­tuna kołem się toczy, a woj­skowy powi­nien być zawsze przy­go­to­wany na wszel­kie ewen­tu­al­no­ści. Nazy­wają mnie defe­ty­stą – uśmiech­nął się kwa­śno – nie­mniej pierw­sze nasze sta­cje rada­rowe są już czynne. Naszym zada­niem jest pla­no­wa­nie dal­szej roz­bu­dowy tych sta­cji i orga­ni­zo­wa­nie jed­no­li­tej sieci obser­wa­cyjno–alar­mo­wej.

Olders­dorf słu­chał z zain­te­re­so­wa­niem. Tak, t o była praca dla niego. Gdyby dostał się tu dwa tygo­dnie temu, unik­nąłby owego nie­sław­nego lotu. Myśl ta przy­po­mniała mu znowu o urzą­dze­niu „Knic­ke­bein”. Mimo pew­nego onie­śmie­le­nia zagad­nął o to gene­rała.

– Tak – Kam­m­hu­ber zacią­gnął się dymem papie­rosa – sprawa nie jest jasna. Podej­rze­wamy, że Angli­kom udaje się w jakiś spo­sób wywo­łać odchy­le­nie nada­wa­nej przez nas wiązki fal. Róż­nica już kilku stopni może powo­do­wać błąd w okre­śle­niu celu wyno­szący kilka lub nawet kil­ka­na­ście kilo­me­trów. Moż­liwe, że są to jakieś fał­szywe sygnały. W każ­dym razie przed­się­wzię­li­śmy odpo­wied­nie kroki. Samo­loty Kamp­fgruppe 100 wypo­sa­żone zostały w nowe urzą­dze­nia, które ozna­czy­li­śmy kryp­to­ni­mem „X”. Pierw­sze wyniki są pomyślne. Zresztą – spoj­rzał na zega­rek – jest godzina dzie­siąta dwa­dzie­ścia; za czter­dzie­ści minut będzie tu ofi­cer łącz­ni­kowy sztabu zgru­po­wa­nia lot­ni­czego ze spe­cjal­nym codzien­nym rapor­tem…

O godzi­nie dzie­sią­tej pięć­dzie­siąt zadźwię­czał dzwo­nek tele­fonu. Mel­du­nek był rów­nie przy­kry, jak nie­spo­dzie­wany. Ofi­cer łącz­ni­kowy został ogłu­szony i porwany. Czarna teczka, w któ­rej znaj­do­wały się ostat­nie tajne raporty, została skra­dziona.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki