Spotkanie - Zamiatin Eugeniusz - ebook + książka

Spotkanie ebook

Zamiatin Eugeniusz

4,0

Opis

Spotkanie Jewgienija Zamiatina to zbiór niepublikowanych dotąd w Polsce, tekstów Zamiatina w przekładzie Krzysztofa Tura.

Twórczość Jewgienija Zamiatina charakteryzowała się odwagą i nowatorstwem, zachowując przy tym wysokie walory artystyczne. Był prekursorem.

Już we wczesnych utworach Zamiatin dał się poznać jako godny następca Gogola - podobnie jak autor ""Rewizora"" wyczulony był na jałowość i pustkę powszedniości, bez litości dla ich przywar portretował swoich bohaterów. Rewolucja i wojna domowa były dla niego wyrazem apokaliptycznego rozpętania żywiołów, które opisywał z właściwym sobie gorzkim poczuciem humoru.

W przygotowywanym zbiorze tekstów znajdzie się to, co Zamiatin wydał i pisał w Paryżu w latach 1932-1937, tzn. nieskończona powieść „Bicz Boży”, cztery satyryczne opowiadania m. in. Zegarek i szkice publicystyczne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 213

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przedmowa

Dla Polaków, choć nie tylko, Zamiatin to legenda, pisarz polityczny o wyraźnie antysowieckim obliczu, autor jednej powieści – My (napisanej w 1921 roku) – wielkiej poprzedniczki głośnych antyutopii XX wieku – Orwellowskiego Roku 1984 czy Nowego wspaniałego świata Aldousa Huxleya. Choć utwory literackie rodzą się z wyobraźni, ta miała swój fundament w doświadczeniu życia, z którym przynajmniej w jakiejś części mogliśmy się utożsamiać. Piszę o tym dlatego, że polski czytelnik z pisarstwem Zamiatina zetknął się stosunkowo późno. Powieść Rosjanina pojawiła się u nas w latach stanu wojennego – była jedną z pierwszych propozycji nielegalnej oficyny wydawniczej, co nadawało jej posmaku zakazanego owocu. Nie był to jedyny Zamiatin, którego poznaliśmy – w latach 80. jego opowiadania drukowała „Literatura na Świecie”. W tych utworach przedstawiał się nam jako niepokojący talent i bezwzględny moralista. Przestrzegał przed systemem, który ochoczo wypisywał na sztandarach hasła o powszechnym dobrobycie, szczęściu i szansie dla każdego, a okazał się precyzyjnie zaplanowanym szatańskim projektem nowoczesnego niewolnictwa, szatańskim, bo poddawani mu ludzie dobrowolnie dawali się weń wciągnąć.

Po raz kolejny wczytuję się w autobiografię Zamiatina. Wczytuję się jest słowem właściwym, bo nic tu nie przypomina współcześnie wszystkim znanego CV – nawet własny życiorys pisarz kreuje tak, jakby pisał kolejny utwór. Opisanie własnego życia nie jest proste, gdy się tyle przeżyło: strzępy obrazów z wczesnego dzieciństwa: smak śniegu podanego na talerzu – ten śnieg, tak ważny w twórczości rosyjskich pisarzy i wszystkich tych, których życie naznaczyła walka o przetrwanie z tym, z czym wygrać się nie da – głodem i zimnem. Potem – złocista jak słońce cerkiew i śmierć czyjaś, której się nie pojmuje. To pierwsze zarejestrowane przez niego wrażenia. Dalej rzeka i rozrosłe ciało rosyjskiej kobiety oraz jakby dla kontrastu, kłębowisko martwych ciał, ofiar cholery.

Lata szkolne, gimnazjalne, Zamiatin wiąże z szarością munduru, obowiązkiem i samotnością oraz czerwienią flagi, ostrzegającą przed ekstremalnym mrozem, co oznaczało więcej czasu na ukochane lektury, wśród których poczesne miejsce zajmował Dostojewski, Gogol, France. Koniec gimnazjum zapamiętał pisarz na całe życie: ironicznie usposobiony szkolny inspektor zamiast mu pogratulować złotego medalu za wyniki w nauce poczynił groteskową uwagę, wspominając innego wybitnego absolwenta, Szczogolewa: „też skończył u nas z medalem, a co pisze? Toteż wylądował w więzieniu. Moja rada: proszę nie pisać, nie iść tą drogą”. Oczywiście przestroga nie pomogła, Zamiatin nie tylko nie przestał pisać, ale i dwukrotnie lądował w więzieniu oraz doświadczył zesłania.

Z czasem pisanie stanie się dla niego tak ważne, że zacznie wypierać bardzo solidne wykształcenie zawodowe, które uzyskał w latach 1902-1908 na politechnice w Petersburgu, na wydziale budowy okrętów. Jest to niewątpliwie jeden z ciekawszych momentów jego biografii. Nie każdy literat mógł o sobie napisać:„byłem cenionym twórcą legendarnych lodołamaczy”!

Czasy studenckie, kiedy przebywał w Petersburgu nielegalnie, miały niezwykłą, wręcz zapalną atmosferę. Jako praktykant na statkach pływających między Odessą i Aleksandrią odkrywał inne lądy, ludzi, smaki i zapachy. Był świadkiem buntu na „Potiomkinie” i podobnie jak inni młodzi tej epoki, uległ euforii rewolucji. Pisał: „W tamtych latach być bolszewikiem – znaczyło iść po linii największego oporu; ja też byłem wtedy bolszewikiem”. Zaangażował się wtedy ideowo, na kilka miesięcy na przełomie 1905-1906 trafił do więzienia. 5 lat trwało wodzenie się za nos z policją, która szukała pretekstu, by wydalić go z miasta, co ostatecznie stało się w 1911.

Mimo tych problemów studia ukończył z odznaczeniem i od 1911 roku zaczął pracę jako wykładowca na wydziale architektury okrętowej. Niemal równolegle do projektów nowoczesnych statków i licznych publikacji o charakterze zawodowym, zapełniały się także kajety jego literackich zapisków. Debiutował nowelami w „Oświacie”(1908) i tu zetknął się ze środowiskiem literackim Petersburga, m.in. Ostrogorskim i Arcybaszewem. Na dobre w pracy literackiej rozsmakował się jednak dopiero w latach zesłania (1911-1912 lub 13 ), niełatwych, bo do ogólnych nieszczęść doszły także kryzys nerwowy i problemy z sercem. Zbliżył się wtedy do pisarzy określanych mianem grupy „Zawietów”.

W 1913 otrzymał wreszcie prawo do zamieszkania w Petersburgu. Z powodów zdrowotnych musiał wyjechać do Nikołajewa, gdzie zajmował się pracą projektową i pisał opowiadania. Numer „Zawietów” z jego opowieścią Gdzie pieprz rośnie skonfiskowano, a autora i redaktorów postawiono przed sądem, ale to były ostatnie już paroksyzmy konającego Imperium. Na krótko przed rewolucją lutową Zamiatin odzyskał wolność. Lata I wojny światowej częściowo spędził w Anglii, dokąd wyjechał w marcu 1916 roku, by w stoczniach Glasgow, Newcastle i Sunderland nadzorować budowę rosyjskich okrętów. W wolnym czasie pisał wtedy utwory osadzone w realiach angielskich – najgłośniejszy z tych tekstów – Wyspiarze w przyszłości przyniesie mu uznanie poza Rosją.

Po rewolucji lutowej, we wrześniu 1917 roku Zamiatin powrócił do kraju, by wziąć udział w przemianie świata. Wspominał: „wszystko ruszyło z miejsca i popłynęło gdzieś w nieznane”. Z wielkich zawodowych planów nie pozostało prawie nic: „praktyka techniczna uschła i opadła ze mnie jak żółty liść (z techniki zostały tylko wykłady w Instytucie Politechnicznym)”. Ale pojawiły się w życiu Zamiatina nowe wyzwania – zaczął udzielać się w środowisku literackim. W 1921 związał się z grupą literacką znaną pod nazwą Bracia Serafińscy. Należeli do niej m.in. Zoszczenko, Tichonow, Kawierin. Prowadził wykłady z najnowszej literatury rosyjskiej w Instytucie Pedagogicznym im. Herzena (1920–21), kurs techniki prozy artystycznej w Studium Domu Sztuk Pięknych, podjął pracę w kolegium redakcyjnym Literatury Światowej, działał w Zarządzie Wszechrosyjskiego Związku Pisarzy, w Komitecie Domu Literatów…etc., etc. Zastanawia w tym kontekście wyznanie: „mało pisałem”. W tym okresie z większych rzeczy powstaje powieść My, która choć znana i akceptowana w środowisku literackim – Zamiatin czytał ją na wieczorze autorskim – z powodu zaostrzenia się cenzury nie mogła liczyć na druk. Pisarz zdecydował się wtedy przekazać ją na Zachód, choć – trzeba przyznać – jego stanowisko nie było w tym względzie do końca jasne, bo próbował się z tego wycofać. Ostatecznie powieść wyszła w 1924 w języku angielskim (Wydawnictwo E.P. Dutton, New York), a potem w przekładach na inne języki (np. w Pradze opublikował ją Mark Słonim), dając początek międzynarodowej karierze Zamiatina. Kopie edycji praskiej w postaci nielegalnych kopii krążyły w całym Związku Sowieckim.

W latach 20. prócz opowiadań pisarz z powodzeniem tworzył dla teatru. Jego utwory teatralne – Pchła (wystawiona w MChacie w lutym 1925) i Korporacja Honorowych Dzwonników (grana przez Teatr Michałowski w Leningradzie) – cieszyły się zarówno powodzeniem widzów, jak i krytyki. W 1928 pisarz ukończył dramat Atylla1 i tu jego biografia, choć niewolna przecież od różnych zawirowań, zmieniła się w koszmar. Rok 1929 w dziejach inteligencji rosyjskiej, także tej zaangażowanej w rewolucyjne przekształcanie świata, okazał się przełomem. Rewolucja się wyczerpała, a właściwie przeszła do innego etapu, na którym świat kultury, dotąd względnie autonomiczny, stał się elementem polityki. Odtąd liczyli się w niej najbardziej gorliwi i posłuszni ideowemu przesłaniu Dyktatora. Ani Bułhakow, którego w tym właśnie roku objęto zakazem druku i zdejmowano z afiszy teatralnych, ani Zamiatin, który ośmielił się publikować zagranicą – odcięto go od możliwości zarobkowania na życie – nie mieścili się już w formule obowiązującego „zamówienia społecznego”. Uznani za przeżytki kultury burżuazyjnej podzielili los ogromnej części twórców kultury w Rosji, dla których we własnym kraju zabrakło miejsca. Masowy exodus pisarzy rosyjskich z kraju stał się ewenementem nieznanym dotąd w historii światowej. Wśród emigrantów, którzy często na całe życie opuścili swój kraj, by – czasem z całą naiwnością wierząc, iż zapaść jest tylko chwilowa – kontynuować za granicą (w Londynie, Paryżu, Pradze czy gdzie indziej) misję przechowania kultury rosyjskiej. Były tu nazwiska z pierwszych stron gazet: Bunin, Balmont, Cwietajewa, Kuprin, Nabokow, Remizow, Mereżkowski, Gippius, Andriejew, Arcybaszew, Awerczenko, Amfitetatrow, Szestow, Bierdiajew i wielu innych. Nielicznym, jak Nabokow czy filozofom (Bierdiajew, Szestow) udało się przebić do kultury światowej. Ale ogromnej części to się nie udało – ich twórczość została jeśli nie zapomniana, to zmarginalizowana. Część emigrantów powróciła do Rosji w latach 80., by na ziemi ojczystej dokonać żywota. Zastanawiające, że większość z nich nie należała do reakcji czy kontrrewolucji, zazwyczaj byli to liberalni radykałowie, niektórzy, jak Zamiatin, z rewolucyjnymi epizodami datującymi się na wczesną młodość. Jak wiadomo, rewolucje lubią pożerać własne dzieci.

Autor Bicza Bożego spędził na emigracji 6 lat. Wyjechał po dwukrotnym odrzuceniu przez politbiuro prośby o wyjazd, po tym, gdy wstawił się za nim Maksym Gorki. Na miejsce swego pobytu wybrał Paryż. Najlepsze lata miał już jednak za sobą – pisał, ale jego twórczość nie miała tego żaru, jaki dawała mu Rosja i rosyjski człowiek – odwieczne tematy jego twórczości. W 1935 roku wziął udział w antyfaszystowskim kongresie pisarzy w obronie kultury jako reprezentant delegacji rosyjskiej. W ostatnich latach życia przygotował (wraz z J. Companezem) scenariusz na podstawie dramatu Gorkiego Na dnie do filmu Jeana Renoira (1936). Zmarł w marcu 1937 roku na zawał serca.

Jakim nowelistą był Zamiatin? Powiem krótko: wytrawnym, błyskotliwym. To niezrównany mistrz słowa, zadłużony u swoich wielkich rodaków – Gogola, Leskowa i Dostojewskiego, niewykluczone, że i u nowelistów zachodnioeuropejskich, ale jednak osobny. Umie pisać jak oni, ale też pozostawia w słowie swój niezatarty ślad. Choć wyrosły z XIX–wiecznej sztuki słowa, jest pisarzem XX wieku, genialnym stylistą, który sposób ekspresji dopasowuje do tematyki utworu. Potrafi zrobić wszystko: stylizowaną na przypowieść ludową rzecz o goryczy życia prostego człowieka, gogolowsko profetyczną, a więc groźną w swej wymowie relację o karierze nicponia, a także, spróbować narracji fragmentarycznej, niemal filmowej, z różnych punktów widzenia opowiadającej zdarzenie, w którym przecinają się ludzkie losy, bez możliwości korekty bezlitośnie prowadzącej do okrutnego, nieludzkiego w swej wymowie końca. Nieludzkiego, bo pisarz jest bezpardonowym pesymistą. Od pierwszych utworów napisanych w czasach carskich, obnażających duchową pustkę życia w rozpadającym się Imperium, do ostatnich – nieukończonej powieści Bicz Boży, ujawniającej zgniliznę i słabość cesarstwa rzymskiego, Zamiatin opowiada historię człowieka poddanego miażdżącym trybom historii, władzy i determinantom własnej biologii. Jego ludzie są puści w środku, wydrążeni niczym pałuby, nastawieni już tylko na przetrwanie za wszelką cenę. W świecie bez Boga marionetki pozbawione własnej woli, manipulowane przez instynkty, innych ludzi, cynizm i bezmyślność rządzących, zmierzają do swego przeznaczenia, okrutnie śmieszne w bezskutecznych próbach ocalenia człowieczeństwa.

Ostatnie utwory Zamiatina, które otrzymujemy tu w reprezentatywnym wyborze w mistrzowskim tłumaczeniu Krzysztofa Tura, ujawniając tę niepiękną i jakże dramatyczną prawdę o człowieku, w dużym stopniu mówią także o autorze tych utworów – opowiadań, powieści, listów, publicystyki. Jest bowiem w pisarstwie Zamiatina jakiś rys głęboko skrywanej rozpaczy, jak krzyk, który nie może się wyrwać ze ściśniętego gardła.

Jolanta Sztachelska

Pisownia Zamiatina. [wróć]

Bicz Boży

1

Niepokój był w całej Europie, był w samym powietrzu, oddychano nim.

Wszyscy oczekiwali wojny, powstań, katastrof. Nikt nie chciał wkładać pieniędzy w nowe przedsięwzięcia. Zamykano fabryki. Tłumy bezrobotnych szły ulicami i żądały chleba. Chleb był coraz droższy, a wartość pieniądza z każdym dniem spadała. Wieczne, nieśmiertelne złoto nagle zachorowało, ludzie stracili weń wiarę. To był koniec, nie zostało nic trwałego w życiu.

Nawet ziemia pod nogami przestała być pewna. Była jak kobieta, która czuje, że jej wzdęty brzuch wkrótce wyrzuci na świat nowe istoty – i miota się w strachu, oblewana to żarem, to chłodem.

Była zima, kiedy ptaki zamarzały w locie i ze stukiem spadały na dachy i ulice. Potem nastało takie lato, że drzewa zakwitały trzykrotnie, a ludzie umierali od gorączkowego żaru ziemi. W lipcowy dzień, kiedy ziemia leżała z czarnymi, wyschniętymi, popękanymi ustami, po jej ciele przebiegł dreszcz. Ziemia była kulistym, potężnym głosem. Ptaki z krzykiem unosiły się ponad drzewami i bały się na nich usiąść. W oddali padały w milczeniu mury, kościoły, domy. Ludzie uciekali z miast jak zwierzęta i stadami koczowali pod gołym niebem. Czas znikł. Nikt nie mógł powiedzieć, ile godzin czy dni to trwało.

Ziemia, cała pokryta zimnym potem, na koniec uspokoiła się. Wszyscy rzucili się do kościołów. Poprzez szczeliny w sklepieniach zionęło rozpalone niebo. Płomienie świec uginały się od ludzkich wyziewów, od ciężaru wyrzucanych na głos ludzkich grzechów. Pobladli kapłani krzyczeli z ambon, że w ciągu trzech dni świat rozpadnie się na kawałki, jak położony na węgle kasztan.

Termin ten minął. Ziemia od czasu do czasu jeszcze drgała, lecz ocalała. Ludzie wrócili do domów i zaczęli żyć. Nocami uświadamiali sobie, że cała przeszłość skończyła się i że teraz trzeba mierzyć życie na miesiące i dni. I żyli w biegu, szybko, zadyszani, w pośpiechu. Jak bogacz, który przed śmiercią śpieszy się, by wszystko rozdać, tak kobiety rozdawały się na prawo i lewo, niczego nie żałując. Ale teraz nie chciały już więcej rodzić dzieci, piersi stały się im zbędne, piły więc lekarstwa, by się ich pozbyć.

I pola, tak jak kobiety, pozostawały niezasiane, bezpłodne. Wioski pustoszały, a miasta wylewały się z brzegów, brakowało w nich domów. Nie było czym oddychać, w teatrach i cyrkach nie milkła muzyka, światła nie gasły przez całą noc, czerwone iskry migotały w jedwabiach, złocie, w kosztownościach – i w oczach.

Te oczy były teraz wszędzie. Twarze były żółte, martwe, i tylko oczy płonęły jak węgle. Te oczy paliły. Potrójnymi ogniskami oblegały wejścia do teatrów, kościołów, bogatych domów. W milczeniu patrzyły na wchodzących. Wszyscy zapamiętali pewną kobietę: trzymała ona na rękach zawinięte w łachmany dziecko z poczerniałą twarzą, sądziła, że jest żywe i kołysała je. Uciekano od niej, zatykając nosy uperfumowanymi chusteczkami, uciekano, by żyć prędzej, by zdążyć jeszcze do końca stracić swoje złoto, ciało, duszę. Pito wino, przyciskano usta do ust, krzyczano do muzykantów: „Głośniej!” – żeby nie myśleć, nie słyszeć…

Ale pewnego razu usłyszano: ziemia znowu zawyła. Jak rodząca kobieta konwulsyjnie naprężyła czarne łono i chlusnęły z niego wody. Morze z rykiem rzuciło się na stolicę i w tejże chwili runęło z powrotem, unosząc domy, drzewa, ludzi. Kiedy zaświtało, wśród różowej piany widać było jeszcze głowy, potem zginęły. Wzeszło słońce. Na dachu domu leżała bokiem barka, jej dno było zielone od wodorostów, zwisających jak kobiece włosy; ciekły z nich strugi wody. Olbrzymie, srebrne ryby, migocząc, rzucały się na ulicy. Wygłodniałe tłumy chwytały je z krzykiem, zabijały o kamienie i unosiły, by zjeść.

Wszyscy czekali na nową falę – i wkrótce przyszła. Jak za pierwszym razem, podniosła się na Wschodzie i potoczyła na Zachód, zmiatając wszystko po drodze. Ale teraz nie było to morze, tylko ludzie.

Wiedziano o nich, że żyją całkiem inaczej niż wszyscy tu, w Europie, że zimą wszystko u nich jest białe od śniegu, że chodzą w baranich kożuchach, że u siebie na ulicach zabijają wilki – i sami są jak wilki. Oderwawszy się od brzegów Bałtyku, od Dunaju, Dniepru, od swoich stepów, toczyli się w dół – na południe, na zachód – coraz szybciej, jak ogromny kamień z góry.

Od kamiennego tętentu tysięcy koni ziemia drżała jak w czasie trzęsienia ziemi. Była wczesna wiosna, we włoskich dolinach drzewa stały pełne i białe od kwiatów, liści jeszcze nie było. Jeźdźcy galopowali, zrzucając z siebie baranice i mieszając swój zapach z zapachem migdałowego kwiecia. Prowadził ich Radagost, nazwany tak od imienia boga Rusów. Jedno ucho miał odrąbane i dlatego nigdy nie zdejmował wilczej czapy. Rzymianie uciekali przed nim, nie oglądając się; puchary rzymskich żołnierzy już od dawna były cięższe od ich mieczów.

Ale Rzym miał jeszcze złoto, za złoto kupiono pomoc Ulda, księcia Hunów, których nazywano także Scytami. Uld i jego Hunowie stanęli na drodze Radagosta. W południe Uld przyjechał do Rzymian, dzierżąc na kopii brodatą głowę w wilczej czapie. Czapka spadła z niej i wszyscy zobaczyli, że jedno ucho jest obcięte. Uld usłyszał, jak Rzymianie tłukli w swoje tarcze i wznosili okrzyki na jego cześć. Słowa były obce i odróżnił tylko swoje imię. Ale i ono w ustach Rzymian stało się miękkie jak ugotowane w wodzie mięso dla starców: – „Uldi! Uldi!”. Rozśmieszyło go to, zaczął kaszleć ze śmiechu tak, że głowa z jego kopii spadła w biały kurz. Podniesiono ją i włożono do napełnionego octem skórzanego worka na wino, aby ją przechować i pokazać Rzymianom w dniu triumfalnego pochodu Ulda.

Ten dzień był wyznaczony przez senat na 12 kwietnia. Roku po narodzeniu Chrystusa czterysta piątego.

* * *

Czarna kwietniowa noc. Otulony nocą Rzym był niewidoczny, jego wielopiętrowe kolosy rysowały się tylko wyciętymi w mroku czerwonymi otworami okien. Domy trzęsły się, dzwoniły naczynia. Po kamiennym bruku całą noc dudniły wojenne powozy, tupotali tysiącem nóg gwardziści. Nikt nie wiedział, czym skończy się jutrzejszy dzień, kiedy miasto zostanie zalane przez pułki Hunów Ulda i rozhukany motłoch stolicy. Pod wieczór, jak zwykle, rozdawano proletariuszom chleb; stali oni w długiej kolejce. Chleba nie wystarczyło dla wszystkich. Tłum podpalił miejskie piekarnie, jedna z nich dopalała się za mostem. Na czerwonym niebie blanki zamku św. Anioła były czarne jak węgiel.

Kiedy wzeszło słońce, ludzkie potoki z przedmieść wlały się do centrum. Wąskie ulice niemiłosiernie ściskały cuchnący łachmanami i potem tłum, w górze pomiędzy siedmiopiętrowymi domami zamiast nieba była niebieska szczelina. Ludzie dusili się, twarze im czerwieniały. Płynęli, krzyczeli, ich usta były otwarte, ale krzyku nie było słychać. Płynęli, zalewali wszystko jak lawa. Czyjaś głowa na długiej, gęsiej szyi obracała się ponad tłumem na wszystkie strony. W bramie na schodach egipski mnich z ogoloną czaszką potrząsał niebieskimi woreczkami. „Niebiańskie lekarstwo – proch z mogiły świętego Szymona – najlepszy cudowny środek przeczyszczający!” W tłumie krzyknęła staruszka: „Sprzedawaj to tym, co się obżarli!”. W mnicha trafił kamień, i mnich zniknął. Staruchę czuć było winem, miała rozpiętą suknię, widać było wyschnięte, długie piersi. Zaczęła przeklinać mnichów, apostoła Piotra, Jupitera, Najświętszą Panienkę. W tłumie kręciła się głowa na gęsiej szyi. Ludzie płynęli. Skądś z dna wychyliła się brudna ręka, na której siedziała różowa papuga; papuga przenikliwie wrzasnęła: „Obywatele – jestem weteranem!”. Papugę trzymał na ręku żołnierz z nasłuchującą, podniesioną do góry twarzą; nic miał oczu, wypalono mu je na wojnie. Zaczęto rzucać mu pieniądze i owoce. Starucha przeklinała cesarskich żołnierzy, nie zapomniała o samym cesarzu i jego siostrze: ta kurwa Placydia ze swoim bratem…

Nagle zamilkła i odwróciła się. Człowiek z gęsią szyją chwycił ją za ramię i powiedział: „Pójdziesz ze mną”. Już całkiem blisko widać było most i w otwartej bramie zamku św. Anioła – żołnierzy prefektury. Ulica spadała w dół, pod nogami były stopnie, wszyscy potykali się, ale nikt nie mógł upaść: szli tak ciasno, że każdy czuł ramiona, łokcie, oddechy sąsiadów. Człowiek z gęsią szyją otworzył usta, żeby krzyknąć – i nie zdążył. Jego długa szyja ugięła się, głowa zwisła: z tyłu pchnięto go nożem. Nie mógł upaść i martwy szedł powoli w tłumie, głowa obwisła mu jak pijanemu, dookoła rozlegał się śmiech. Upadł dopiero wtedy, kiedy tłum minął most i rozlał się po placu. W oddali, na forum, trzykrotnie zagrały trąby: tam już się zaczęło.

Pięć słońc lśniło na skraju forum – pięć okrętowych galionów obitych miedzią. Płynęły wysoko ponad tłumem wprawione w marmur oratorskiej trybuny. Stała tam setka ludzi, kobiet i mężczyzn, byli to wybrani. Wiał wiatr, ludziom było zimno, z dołu patrzyły na nich oczy. Wokoło zimne kolumny gęsto wyrastały w górę, jakby ciężkie, granatowe niebo groziło runięciem i Rzym chciał je podeprzeć. Na marmurach czerniały pęknięcia od niedawnego trzęsienia ziemi, kilka kolumn już upadło, i upadło kilka posągów. Na pustych piedestałach, czepiając się jeden drugiego, siedzieli teraz ludzie w łachmanach; z góry mieli lepszy widok.

Na pomost pod trybuną wszedł człowiek z kamienną, siną od zarostu szczęką. Po tej szczęce wszyscy od razu go poznali, był to prefekt. Mówił, rzucał w tłum słowa jak kamienie z procy. „Nieśmiertelny imperator…” – „Głośniej!” – „Nieśmiertelny imperator cierpi na gorączkę i wyjechał do Rawenny. Wraz z lekarzami pielęgnuje chorego jego siostra, boska Augusta Placydia…” W dole przemknęły szepty i śmiechy. Prefekt wyliczył cesarskie mości i oznajmił, że dzisiaj, ręką konsula, zostanie uwolnionych pięćdziesięciu niewolników – na cześć triumfu Ulda.

To imię spadło w tłum jak wiatr: „Uldi! Uldi!”. Białe dłonie klaskały nad głowami, nie było nic słychać, oprócz tego imienia: „Uldi”. U końca żywej ulicy odgrodzonej przez cesarskich gwardzistów szli śpiewacy w fioletowej odzieży, zapewne śpiewali, ich usta były bezdźwięcznie otwarte, jak na obrazie. Fioletowy biskup podniósł rękę błogosławiąc, na jego pierścieniu błysnął kamień. Za nim szedł konsul i władze Rzymu. Wiatr cisnął im kurz prosto w oczy, tłum rzucał im na spotkanie barbarzyńskie imię: „Uldi! Uldi!”, a oni pochylali głowy.

Nagle wszystko ucichło. W ciszy słychać było jak parska od kurzu koń, ale nikt go nie widział, wszyscy patrzyli w górę: tam, kołysząc się, płynęła głowa podniesiona na kopii. Jedno ucho było odcięte, na zamkniętych powiekach siedziały muchy, wiatr targał rudą brodę. Wyszczerzywszy zęby, uśmiechała się do Rzymian, po ich plecach przebiegał dreszcz. Potem pędzono jak stado jeńców. Mieli oni takie same brody, czarne, rude i takie same wyszczerzone białe zęby.

Wyprzedzając pochód, podjechał do jeńców jeździec. To też był barbarzyńca. Miał szerokie skórzane spodnie. Jego koń parskał od kurzu różowymi nozdrzami. Pochylił się z konia i coś powiedział do jeńców, a ci roześmiali się. Jeździec przejechał obok nich naprzód.

Na turkoczących dwukółkach wieziono nieprzyjacielski, broń, na wietrze unosiły się barbarzyńskie sztandary z końskich ogonów. I w końcu spoza trofeów błysnął złotem triumfalny powóz zaprzężony w czwórkę białych koni. Wszyscy chciwie wyciągnęli szyje, unosząc się na palce żeby go zobaczyć.

Ale pozłacany powóz był pusty. Zdezorientowany tłum milczał. Nikt nie rozumiał, co to znaczy. Na pomoście, oczekując triumfatora, stał rzymski konsul, widać było jego wyschłą, ciemną twarz i śnieżnobiałe włosy. W dole ktoś krzyknął: „Oszukali!”. Tłum zahuczał, szpalery gwardzistów zachwiały się. W tejże chwili konsul zszedł po czerwonych stopniach pomostu i wyciągnął rękę: w ręku trzymał laurowy wieniec. Barbarzyńca w skórzanych spodniach pochylił się i wziął wieniec. Wtedy wszyscy poznali, że to właśnie był triumfator Uld. Imię to znowu wzleciało ponad forum: całe forum zakipiało, dłonie klaskały: „Uldi! U-uldi!”.

A on stał już teraz na pomoście i śmiał się, śmieszyło go miękkie „Uldi”. Na głowie miał czapkę z białej skóry, nie zdjął jej, wieniec trzymał w ręku. Konsul odszedł od barbarzyńcy na bok, ponieważ cuchnęło od niego skórą i potem. Garbaty tłumacz z niebieską szarfą przewiązaną przez ramię biegał od konsula do Ulda. Wskazał Uldowi ustawiony przed pomostem długi szereg niewolników. Uld nie odzywał się, kiwnął garbusowi głową i wsadził laurowy wieniec pod pachę, żeby się podrapać. Na oratorskiej trybunie nad jego głową ktoś się roześmiał. Uld obejrzał się, jego źrenice były wąskie, kocie.

Prefekt, ruszając siną szczęką i zaglądając do spisu, zaczął pojedynczo wywoływać wyzwolonych niewolników. Jako pierwszy wszedł na pomost młody niewolnik, jeszcze prawie chłopiec, skóra na jego twarzy była dziewczęco biała. Konsul, spełniając obyczaj, uniósł brązową, chudą rękę i uderzył go po policzku. Niewolnik stał się wolny, w oczach mu pociemniało, potykając się zbiegł na dół. Na jego białej skórze widać było czerwoną plamę po uderzeniu. „Tutaj, tutaj!” – krzyczano do niego z tłumu. Rzucił się w tłum, zamknąwszy oczy, wciąż jeszcze nie wierząc. Do konsula podchodził już następny.

Ten był barczysty, wysoki, ale szedł pochyliwszy się, jakby niósł ciężar na ramionach. Z lewej strony na czarnej głowie miał pasmo siwych włosów podobne do srebrnej monety. Drżał tak, że jego gołe kolana stukały jedno o drugie. Konsul zauważył to i ze zdziwieniem popatrzył na niewolnika. Nadleciał wiatr i zawinął przerzucony przez ramię skraj płaszcza konsula. Konsul poprawił płaszcz, potem podniósł rękę, żeby uderzyć niewolnika w policzek.

Niewolnik niespodziewanie stał się o głowę wyższy od konsula: wyprostował się i chwycił konsula za rękę. Stali tak przez sekundę, jak wyciosani z marmuru. Tłum zamarł. Konsul wyrwał swoją rękę, jakby ją odłamał. Dwaj żołnierze pochwycili niewolnika. Ów krzyknął głośno, w dole podchwycono okrzyk, tłum zakołysał się i przerwawszy łańcuch gwardzistów, runął na triumfalny pomost ku oratorskiej trybunie. Były to dwie male wysepki i było jasne, że natychmiast zostaną zatopione.

Ku krawędzi pomostu podszedł Uld. Włożył w usta dwa palce i przeciągle, przenikliwie zagwizdał. Tłum drgnął jak znarowiony koń pod uderzeniem bata i zatrzymał się. Uld zdjął białą czapkę i włożył na głowę laurowy wieniec. Tłum zaklaskał, nieskładnie, niepewnie. Głośniej od wszystkich, zapomniawszy o przyzwoitości, klaskała publiczność na oratorskiej trybunie, kobiety rzucały stamtąd Uldowi kwiaty. Konsul pospiesznie kończył ceremonię wyzwalania niewolników.

Po czerwonych stopniach pomostu wchodziło teraz dwudziestu chłopców, wszyscy byli jasnowłosi, tylko jeden ciemny. Uldowi wszystko to już się znudziło, zmęczyło go słońce. Sennie spojrzał na chłopców. Natychmiast jego oczy otworzyły się szerzej i cały nachylił się ku nim. Nie odrywając od nich spojrzenia, spytał o coś garbatego tłumacza. Tłumacz odpowiedział, że są to synowie frankońskich i burgundzkich książąt, przysłani przez ojców do Rzymu jako zakładnicy. Uld milcząc wskazał ręką na jednego z nich. Tłumacz spojrzał na Ulda mądrymi, psimi oczami, jakie zawsze mają garbaci i za rękę wyciągnął chłopca z ciemnymi włosami. Chłopiec miał na sobie białą koszulę wyszywaną złotem i szerokie, zawiązane w kostkach spodnie. Stał, pochyliwszy głowę, jakby miał na niej rogi. „Tak, ten jest z twojego kraju – rzekł do Ulda tłumacz. – To jest syn księcia Hunów, Mudiuga”. – „Mudiuga? Dobrze pamiętam, że miał dwóch synów. Jak ten się nazywa?” – „Nazywają go Attyla” – odpowiedział garbus.

Uld podszedł do chłopca i powiedział coś do niego w swoim języku. Attyla milczał, pochyliwszy głowę. Uld wziął go pod brodę i podniósł do góry jego twarz. Chłopiec zaczął jakby się uśmiechać, po czym szybkim jak mgnienie ruchem wbił zęby w rękę triumfatora. Wskutek zaskoczenia czy bólu Uld głośno krzyknął i odskoczył do tyłu, z jego ręki kapała krew; owinął ją swoją białą czapką. Potem, nie oglądając się, zszedł z pomostu, wskoczył na konia i poderwawszy go, pogalopował przez forum.

Panowała taka cisza, że słychać było, jak kopyta jego konia uderzały o kamienie. I dopiero gdy zniknął, tłum przyszedł do siebie, wszyscy naraz zaczęli mówić, jedni pytali drugich: „Co to znaczy? Cóż to za widowisko? Czemu on go nagle ugryzł?”

Nikt nie wiedział.

2

Ze stepów przybyły susły. Było ich mnóstwo, były tłuste, pieczono je na ogniu i zjadano. Potem ludzie, jeden za drugim, zaczęli puchnąć, czernieć, umierać. Wówczas Mudiug zrozumiał, że trzeba porzucić wszystko i odejść stąd, aby wszyscy nie poumierali.

Był to już koniec zimy, śnieg już nie skrzypiał, z koni buchała para. Powędrowali nad rzekę, która nazywała się Attil, nazywano ją także Ra, a jeszcze później – Wołgą. Nadchodził ranek. Zorza wisiała na niebie strzępami, jak kawałki surowego mięsa, czerwonymi kroplami padała na śnieg. Żona Mudiuga krzyknęła tak, że wszyscy się zatrzymali. Położyli ją na wojłoku, na śniegu rozsunęła nogi, jej wzdętym brzuchem wstrząsały konwulsje. Dziecko miało ramiona tak szerokie, że wychodząc porozrywało matce wszystko, i umarła. Od nazwy rzeki ojciec nadał mu imię Attyla.

Szli dalej, a szli całą wiosnę tak, żeby słońce zachodziło im przed oczami, a wstawało z tyłu za nimi. Kiedy Mudiug widział dym, nakazywał zbaczać z drogi, nie chciał bić się z ludźmi, gdyż jego konie i ludzie byli zmęczeni. Zatrzymali się znów nad wielką rzeką, były w niej kamienie, biała woda biła o nie z szumem. Nocą na przeciwległym brzegu niebo nabrzmiało i poczerwieniało od ognia, unosiło się i opadało, psy wyły. Do Mudiuga przyprowadzono dwóch ludzi, ich brody były osmalone w ogniu; przypłynęli stamtąd. Powiedzieli, że rzeka nazywa się Napr, a Rzymianie zwą ją Borisfenem, i że Goci nazajutrz zdobędą ich miasto. Wówczas Hunowie z szumem, jak rzeka, runęli na drugi brzeg i zmietli Gotów, Mudiug został tu księciem.

Miasto było podobne do czaszki. Na czubku żółtej i łysej góry leżał jak wieniec dębowy tyn, sterczały wyciosane z drzewa baszty. Pod żółtym zboczem ciemniały pieczary, pozostałe po starożytnych mieszkańcach, o których nikt nic nie wiedział. W jednej z pieczar była teraz kuźnia, wieczorami migotała czerwonym okiem. Wszystkie domostwa i sklepy znajdowały się na dole, u stóp góry, nad samą wodą. Ogromna żółta łysina wewnątrz miasta była pusta, stało tam tylko pięć budynków z bali, w jednym z nich mieszkał Mudiug, w innych jego najbliżsi kmiecie. Czasami miasto nic spodziewanie wypełniało się ludźmi, huczało jak ul. Znaczyło to, że w okolicznych lasach krzyczą Goci, przyłożywszy usta do tarcz, lub podkradają się Awarowie, porozumiewając się gwizdami jak chmara ptaków.

Na ostrzach lewego częstokołu słońce sterczało wieczorami jak odrąbana głowa, potem spadało w dół. U stóp częstokołu stał wysoki, ciemny dom, na balach wyrzeźbione były postacie ludzi, zwierząt i ptaków. Obite miedzią wrota migotały otwierając się, wyprowadzano z nich białego konia. Attyła długo nie wiedział, co znajduje się w środku. Uczył się stać, chwytając się nóg spętanych koni, ciepła i okrągła była pierś kobiety, ciepły był szczeniak, z którym razem sypia! Zimny był brat, Beda. Wyższy od Attyli, zimnymi rękami szturchał go z tyłu, Attyla uderzał kolanami i podbródkiem o podłogę. Wiedział, że jeśli będzie leżał, to już się to nie powtórzy. Ale zawsze podnosił się i znów padał, czując na karku zimne ręce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki