Spis paru strat - Judith Schalansky - ebook

Spis paru strat ebook

Schalansky Judith

2,8

Opis

Autorka Atlasu wysp odległych, prowadzona przez strzępy wyblakłych map, dawno przebrzmiałe pieśni i zamazane drogowskazy, wyrusza w fascynującą podróż, w ramach której przemierzy najodleglejsze epoki, kontynenty i gatunki literackie w przekonaniu, że choć pisanie nie przywraca niczego do życia, to jednak pozwala wszystkiego doświadczyć. Tygrys kaspijski, zaginiona wyspa na Pacyfiku, ekscentryczna encyklopedia w kasztanowym gaju czy NRD-owski Pałac Republiki to tylko niektóre pozycje tytułowego spisu, stanowiącego najlepszy dowód na to, że fenomen utraty jest nie mniej różnorodny niż ogrom rzeczy utraconych, a dzięki połączeniu wyobraźni z rzetelną kwerendą można wypełnić puste miejsca nowymi światami.

Judith Schalansky – pisarka, projektantka książek i wydawczyni, laureatka wielu prestiżowych nagród literackich, członkini niemieckiego PEN Clubu

Kamil Idzikowski – tłumacz pisemny kształcący się na tłumacza ustnego, absolwent filozofii i germanistyki na UAM w Poznaniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (5 ocen)
0
0
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ju­dith Scha­lan­sky, Spis paru strat,prze­ło­żył Ka­mil Idzi­kow­ski, Kra­ków 2022
Co­py­ri­ght © Suhr­kamp Ver­lag Ber­lin 2018. All ri­ghts re­se­rved by and con­trol­led thro­ugh Suhr­kamp Ver­lag Ber­lin.
Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Ha!art, 2022.
Re­dak­tor ini­cju­jący · Piotr Ma­recki
Re­dak­cja · Mi­łosz Bie­drzycki
Ko­rekta · Ma­ciej No­wacki
Skład i ła­ma­nie · By Mo­use | www.by­mo­use.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-66571-82-2
512. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa
Wy­daw­nic­two Ha!art ul. Ko­nar­skiego 35/8, 30-049 Kra­ków tel. 795 124 207wy­daw­nic­[email protected]
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

SE­RIA PRZE­KŁA­DÓW pro­wa­dzona przez Alek­san­drę Ma­łecką i Pio­tra Ma­rec­kiego

· Na­pitki & li­te­ra­tura. An­to­lo­gia opo­wia­dań ho­len­der­skich i fla­mandz­kich, pod re­dak­cją Bar­bary Kalli i Bo­żeny Czar­nec­kiej, prze­ło­żyły z ję­zyka ni­der­landz­kiego Bar­bara Kalla, Bo­żena Czar­necka i Ewa Dy­na­ro­wicz

· Am­brose Bierce, Dia­bli dyk­cjo­narz, prze­ło­żył Ma­te­usz Ko­pacz

· An­thony Jo­seph, Afry­kań­skie ko­rze­nie UFO, prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka Blask!

· Ro­bert Bur­ton, Ana­to­mia me­lan­cho­lii, wy­brał i prze­ło­żył Mi­chał Ta­ba­czyń­ski

· Jean Ray, Mal­per­tuis, prze­ło­żył Ja­kub Po­lasz­czyk

· Niña We­ijers, Kon­se­kwen­cje, prze­ło­żyła Ja­dwiga Ję­dryas

· Ish­mael Reed, Mambo dżambo, prze­ło­żyła prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka blasK!

· Ka­ta­rína Kuc­be­lová, Cze­piec, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Du­dzic-Gra­biń­ska

· Pe­ter Mar­kus, Bob albo męż­czy­zna na ło­dzi, prze­ło­żył Piotr Si­wecki

· Da­niel Maj­ling, Ru­ska kla­syka, prze­ło­żyła We­ro­nika Go­gola

· Ju­dith Scha­lan­sky, Szyja ży­rafy, prze­ło­żył Ka­mil Idzi­kow­ski

KO­LEJNE KSIĄŻKI W SE­RII

· Ka­thy Ac­ker, Krew i flaki w szkole śred­niej, prze­ło­żył An­drzej Woj­ta­sik

· Leś Be­lej, Plan na­prawy Ukra­iny, prze­ło­żył Zie­mo­wit Szcze­rek

· Ice­berg Slim, Al­fons. Hi­sto­ria mo­jego ży­cia, prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka Blask!

· Bar­bora Hrínová, Jed­no­rożce, prze­ło­żyła Olga Sta­wiń­ska

· Ger­trude Stein, Kru­che przy­ci­ski, prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka Blask!

· Alena Sa­bu­chová, Szep­tu­chy, prze­ło­żyła Olga Sta­wiń­ska

· Ni­col Ho­ch­hol­cze­rová, Tego po­koju nie da się zjeść, prze­ło­żył Ra­fał Bu­ko­wicz

SŁOWO WSTĘPNE

Pod­czas prac nad tą książką sonda ko­smiczna Cas­sini spło­nęła w at­mos­fe­rze Sa­turna; lą­dow­nik mar­sjań­ski Schia­pa­relli roz­bił się o rdzawą i ska­li­stą po­wierzch­nię pla­nety, któ­rej zba­da­nie było jego mi­sją; sa­mo­lot pa­sa­żer­ski Bo­eing 777 za­gi­nął bez śladu na tra­sie z Ku­ala Lum­pur do Pe­kinu; lu­dzie wy­sa­dzili w po­wie­trze dwu­ty­siąc­let­nie świą­ty­nie Bela i Ba­al­sza­mina, fa­sadę te­atru rzym­skiego, łuk trium­falny, te­tra­py­lon oraz frag­menty ko­lum­nady w Pal­my­rze; Wielki Me­czet al-Nuri i me­czet pro­roka Jo­na­sza w irac­kim Mo­sulu, a także wcze­sno­chrze­ści­jań­ski klasz­tor Mar Elian w Sy­rii zo­stały ob­ró­cone w perzynę; wieża Dha­ra­hara w Kat­mandu po raz drugi w hi­sto­rii za­wa­liła się na sku­tek trzę­sie­nia ziemi; jedna trze­cia Wiel­kiego Muru Chiń­skiego pa­dła ofiarą wan­da­li­zmu oraz ero­zji; nie­znani sprawcy ukra­dli głowę re­ży­sera Frie­dri­cha Wil­helma Mur­naua z jego gro­bowca; do­szczęt­nie wy­schło je­zioro Ate­sca­tempa w Gwa­te­mali, znane z tur­ku­so­wej wody; most skalny Azure Win­dow (La­zu­rowe Okno) u wy­brzeży Malty ru­nął do Mo­rza Śród­ziem­nego; wy­marł szczu­rzy­nek ko­ra­lowy, ga­tu­nek gry­zo­nia wy­stę­pu­jący je­dy­nie na Bram­ble Cay, jed­nej z wysp Wiel­kiej Rafy Ko­ra­lo­wej; ostatni sa­miec no­so­rożca bia­łego pół­noc­nego zo­stał uśpiony w wieku czter­dzie­stu pię­ciu lat, wo­bec czego przy ży­ciu po­zo­stały już tylko dwa osob­niki tego pod­ga­tunku, a mia­no­wi­cie córka i wnuczka zmar­łego zwie­rzę­cia; z la­bo­ra­to­rium Uni­wer­sy­tetu Ha­rvarda zni­kły je­dyne ist­nie­jące czą­steczki me­ta­licz­nego wo­doru, uzy­skane po osiem­dzie­się­ciu la­tach sta­rań – nikt nie wie, czy zo­stały skra­dzione lub znisz­czone, czy może po pro­stu prze­szły z po­wro­tem w stan ga­zowy.

Pod­czas prac nad tą książką bi­blio­te­karz z Schaf­fer Li­brary w sta­nie Nowy Jork, prze­glą­da­jąc al­ma­nach z 1793 roku, na­tra­fił na ko­pertę z pa­roma ko­sm­kami sre­brzy­sto­si­wych wło­sów Geo­rge’a Wa­shing­tona; wy­dano nie­pu­bli­ko­waną do­tąd po­wieść Walta Whit­mana, a także za­gi­niony al­bum Both Di­rec­tions at Once sak­so­fo­ni­sty Johna Col­trane’a; dzie­więt­na­sto­letni sta­ży­sta w Ga­bi­ne­cie Mie­dzio­ry­tów w Karls­ruhe od­na­lazł setki ry­sun­ków Pi­ra­ne­siego; od­czy­tano dwie za­kle­jone pa­pie­rem pa­ko­wym strony dzien­nika Anne Frank; eks­perci uznali in­skryp­cje na ka­mien­nych ta­bli­cach sprzed trzech ty­sięcy ośmiu­set lat za za­pis naj­star­szego al­fa­betu świata; do­bie­gła końca re­kon­struk­cja cy­frowa ma­te­riału fo­to­gra­ficz­nego ze­bra­nego w la­tach 1966–1967 przez sondy księ­ży­cowe Lu­nar Or­bi­ter; od­kryto frag­menty dwóch nie­zna­nych wier­szy Sa­fony; na sa­wan­nie drze­wia­stej w Bra­zy­lii or­ni­to­lo­dzy za­ob­ser­wo­wali kilka oka­zów go­łą­beczka rdza­wego, od 1941 r. uwa­ża­nego za ga­tu­nek wy­marły; bio­lo­dzy opi­sali nowy ga­tu­nek osy o na­zwie Deu­te­ra­ge­nia ossa­rium, który składa jaja w cia­łach spa­ra­li­żo­wa­nych pa­ją­ków, a wej­ście do gniazda za­gra­dza zwło­kami mró­wek; w Ark­tyce od­na­le­ziono wraki okrę­tów Ere­bus i Ter­ror, uczest­ni­czą­cych w eks­pe­dy­cji Fran­klina z 1845 r., która w 1848 r. za­koń­czyła się fia­skiem; wy­ko­pa­li­ska na pół­nocy Gre­cji od­sło­niły ogromny kur­han, który ra­czej nie jest miej­scem po­chówku Alek­san­dra Wiel­kiego, ale być może spo­czął tam jego druh He­faj­stion; w po­bliżu kom­pleksu świą­tyn­nego Ang­kor Wat w Kam­bo­dży od­szu­kano ru­iny Ma­hen­dra­par­waty, pierw­szej sto­licy pań­stwa Khme­rów i praw­do­po­dob­nie naj­więk­szej osady ludz­kiej przez pe­wien czas w śre­dnio­wie­czu; ba­da­jąc ne­kro­po­lię w Sak­ka­rze, grupa ar­che­olo­gów na­tra­fiła na warsz­tat mu­mi­fi­ka­cji zwłok; w gwiaz­do­zbio­rze Ła­bę­dzia, w od­le­gło­ści ty­siąca czte­ry­stu lat świetl­nych stąd, od­kryto pla­netę, na któ­rej pa­nują śred­nie tem­pe­ra­tury zbli­żone do ziem­skich, dzięki czemu może tam wy­stę­po­wać lub kie­dyś wy­stę­po­wała woda w sta­nie cie­kłym, a za­tem rów­nież ży­cie w for­mie, jaką znamy.

PRZED­MOWA

Pew­nego sierp­nio­wego dnia przed kilku laty za­wi­ta­łam do mia­sta na pół­nocy kraju. Zbu­do­wano je w głębi dłu­giej za­toki, która wcina się w ląd od cza­sów pra­daw­nych zlo­do­wa­ceń, a jej sło­nawa woda ob­fi­tuje wio­sną w śle­dzie, la­tem – w wę­go­rze, je­sie­nią – w dor­sze, zimą zaś – w kar­pie, szczu­paki i lesz­cze, to­też za­wód ry­baka wciąż ma się tam do­brze. Wła­śnie ry­bacy i ich ro­dziny żyją od wie­ków w jed­nej z dziel­nic tego mia­sta, daw­nej osa­dzie, nie­za­prze­czal­nie ma­low­ni­czej, choć zło­żo­nej wła­ści­wie z pary bru­ko­wa­nych ulic, placu do su­sze­nia sieci oraz klasz­toru, za­miesz­ka­łego dziś już tylko przez dwie dys­tyn­go­wane sta­ruszki. Krótko mó­wiąc, to jedno z tych miejsc, gdzie czas zdaje się nie pły­nąć, a czło­wieka aż kusi, by uwie­rzyć w żywą obec­ność prze­szło­ści, rów­nie nie­okre­ślo­nej, co uwo­dzi­ciel­skiej. Tym jed­nak, co naj­bar­dziej za­pa­dło mi w pa­mięć, nie były kwit­nące róże ani wy­bu­jałe malwy przed ni­skimi, bie­lo­nymi wap­nem do­mami, nie barwne drew­niane drzwi ani wą­ziut­kie uliczki, w więk­szo­ści scho­dzące pro­sto nad ska­li­sty brzeg, lecz in­try­gu­jący fakt, że cała za­bu­dowa nie sku­piała się wcale wo­kół rynku, tylko skry­tego w cie­niu mło­dych lip, ogro­dzo­nego że­liw­nym pło­tem cmen­ta­rza, a za­tem że w miej­scu, gdzie mógłby kwit­nąć han­del, zmarli od­da­wali się pod zie­mią za­ję­ciu, które z winy nie­szczę­snej, ży­cze­nio­wej wiary wciąż lu­bimy na­zy­wać „spo­czy­wa­niem”. Moje ogromne zdu­mie­nie, z po­czątku przy­po­mi­na­jące nie­po­kój, stało się tym więk­sze, gdy ktoś po­ka­zał mi dom ko­biety, która z ku­chen­nego okna miała wi­dok na grób przed­wcze­śnie zmar­łego syna, bo wów­czas zda­łam so­bie sprawę, iż zgod­nie z wie­lo­wie­kową tra­dy­cją, kul­ty­wo­waną przez gil­dię gra­ba­rzy, zmar­łym i ży­ją­cym człon­kom ro­dziny po­zwala się tu prze­by­wać bar­dzo bli­sko sie­bie, a do tej pory wie­dzia­łam je­dy­nie, że po­dobny zwy­czaj pa­nuje na nie­któ­rych wy­spach Pa­cy­fiku. Oczy­wi­ście już przed­tem zda­rzało mi się od­wie­dzać wy­jąt­kowe miej­sca po­chówku, cho­ciażby wy­spę cmen­tarną San Mi­chele z wy­so­kimi mu­rami z czer­wo­nej ce­gły, wy­ra­sta­ją­cymi z tur­ku­so­wych wód La­guny We­nec­kiej jak nie­zdo­byta twier­dza, albo po­grą­żony w ja­skra­wym zgiełku Hol­ly­wood Fo­re­ver Ce­me­tery pod­czas ob­cho­dzo­nego co roku przez mek­sy­kań­ską część lud­no­ści Día de los Mu­er­tos, kiedy groby są przy­stro­jone na po­ma­rań­czowo i żółto, a wo­kół roi się od cza­szek – ska­za­nych na wieczne szcze­rze­nie zę­bów, zro­bio­nych z ko­lo­ro­wego cu­kru i pa­pier mâché. Żadne z tych miejsc nie po­ru­szyło mnie jed­nak tak mocno, jak cmen­tarz w tam­tej dziel­nicy ry­bac­kiej, za­ło­żony na nie­ty­po­wym pla­nie sta­no­wią­cym swego ro­dzaju kom­pro­mis mię­dzy ko­łem a kwa­dra­tem, w czym do­pa­try­wa­łam się sym­bolu tej nie­sa­mo­wi­tej, urze­czy­wist­nio­nej uto­pii – ży­cia, które spo­gląda śmierci w oczy. Przez długi czas wie­rzy­łam, że w tej osa­dzie, któ­rej na­zwa po­cho­dzi od duń­skiego słowa „wy­sepka” albo „miej­sce oto­czone przez wodę”, lu­dzie są bli­żej ży­cia, i to wła­śnie dzięki temu, że włą­czyli zmar­łych do wspól­noty, umie­ściw­szy ich do­słow­nie w jej sercu, za­miast ska­zy­wać ich na wy­gna­nie, jak to zwy­kle czy­nimy w na­szych stro­nach, choć roz­ra­sta­jące się nie­po­wstrzy­ma­nie mia­sta prę­dzej czy póź­niej i tak wchła­niają od­da­lone cmen­ta­rze.

Do­piero te­raz, gdy już koń­czę pracę nad tą książką, mó­wiącą w du­żej mie­rze o de­kom­po­zy­cji i de­struk­cji, za­czyna świ­tać mi w gło­wie, że uj­rza­łam tam za­le­d­wie je­den z nie­zli­czo­nej liczby spo­so­bów ob­cho­dze­nia się ze śmier­cią, w grun­cie rze­czy nie bar­dziej tro­skliwy czy nie­po­radny niż przy­to­czony przez He­ro­dota zwy­czaj ple­mie­nia Kal­la­tów, któ­rzy zja­dali ciała swych ro­dzi­ców, na­to­miast wieść o tym, iż Grecy pod­dają zwłoki kre­ma­cji, wpra­wiła ich w trwogę. Na py­ta­nie, czy bli­żej ży­cia jest ten, kto bez­u­stan­nie przy­po­mina so­bie o nie­uchron­nej śmierci, czy może ra­czej ten, kto sku­tecz­nie wy­piera ją ze świa­do­mo­ści, ist­nieje bo­wiem nie mniej sprzecz­nych od­po­wie­dzi niż w kwe­stii oceny, co jest bar­dziej prze­ra­ża­jące: myśl, że wszystko się kie­dyś skoń­czy, czy też wy­obra­że­nie, że nie ma żad­nego kresu.

Nie­wąt­pli­wie śmierć i zwią­zany z nią pro­blem ra­dze­nia so­bie z czy­imś na­głym bra­kiem przy jed­no­cze­snej obec­no­ści jego spu­ści­zny – po­cząw­szy od ciała, a na po­rzu­co­nym do­bytku skoń­czyw­szy – z bie­giem czasu do­ma­gały się od­po­wie­dzi i pro­wo­ko­wały do po­dej­mo­wa­nia dzia­łań, któ­rych do­nio­słość wy­kra­czała po­nad ich bez­po­śred­nie cele, sta­jąc się dla na­szych naj­daw­niej­szych przod­ków po­mo­stem mię­dzy sferą zwie­rzęcą a świa­tem lu­dzi. Po­wszech­nie przyj­mu­jemy, że tylko czło­wiek nie wy­daje do­cze­snych szcząt­ków przed­sta­wi­cieli wła­snego ga­tunku na pa­stwę na­tu­ral­nych pro­ce­sów roz­kładu, cho­ciaż po­dobne za­cho­wa­nia można za­ob­ser­wo­wać rów­nież wśród in­nych zwie­rząt wyż­szych. Sło­nie na przy­kład gro­ma­dzą się wo­kół ko­na­ją­cego członka stada, przez wiele go­dzin do­ty­kają go trą­bami, raz po raz trą­bią ze wzbu­rze­niem i pró­bują pod­nieść go z ziemi, nim wresz­cie przy­kryją zwłoki zie­mią oraz ga­łąz­kami. Co wię­cej, na­wet po wielu la­tach re­gu­lar­nie od­wie­dzają miej­sca śmierci to­wa­rzy­szy, do czego bez wąt­pie­nia po­trzebna jest do­bra pa­mięć, a być może także pewna forma wiary w ży­cie po­za­gro­bowe, nie­ko­niecz­nie ustę­pu­jąca na­szej, czy to pod wzglę­dem fan­ta­zji, czy nie­we­ry­fi­ko­wal­no­ści.

Śmierć jako ce­zura jest za­cząt­kiem dzie­dzic­twa i pa­mięci, la­ment ża­łobny zaś źró­dłem wszel­kich kul­tur, wy­peł­nia­ją­cych na­głą pustkę i ci­szę pie­śniami, mo­dłami oraz opo­wie­ściami, w któ­rych to, co nie­obecne, po­wraca do ży­cia. W do­świad­cze­niu straty, ni­czym w for­mie do od­lewu, do­strze­gamy za­rysy opła­ki­wa­nego przed­miotu, który w cu­dow­nym bla­sku ża­łoby staje się nie­raz godny po­żą­da­nia. Jak ujął to pe­wien pro­fe­sor zoo­lo­gii z He­idel­berga w przed­mo­wie do tomu z se­rii Neue Brehm-Büche­rei: „Jedną z cech czło­wieka Za­chodu, które wy­my­kają się ra­cjo­nal­nemu uję­ciu, jest fakt, że rze­czy utra­cone ceni wy­żej ani­żeli ist­nie­jące; oso­bli­wej, trwa­ją­cej po dziś dzień fa­scy­na­cji wil­ko­wo­rem ta­smań­skim nie da się wy­tłu­ma­czyć w inny spo­sób”.

Sto­su­jemy naj­roz­ma­it­sze stra­te­gie, aby utrwa­lić prze­szłość i po­wstrzy­mać nie­pa­mięć. Je­śli wie­rzyć prze­ka­zom, po­czątki na­szego dzie­jo­pi­sar­stwa wy­zna­cza ciąg okrut­nych wo­jen mię­dzy Per­sami a Gre­kami, na­to­miast mne­mo­nika, nie­mal już za­po­mniana sztuka pa­mięci, na­ro­dziła się wsku­tek wy­padku, w któ­rym wielu stra­ciło ży­cie: na po­czątku V w. p.n.e. w Te­sa­lii za­wa­lił się bu­dy­nek, grze­biąc pod sobą bie­siad­ni­ków, na­to­miast je­dyny oca­lały, po­eta Sy­mo­ni­des z Keos, dzięki świet­nie wy­ćwi­czo­nej pa­mięci od­two­rzył w wy­obraźni zruj­no­waną salę i usta­lił, gdzie sie­dzieli po­szcze­gólni go­ście, co umoż­li­wiło iden­ty­fi­ka­cję ciał zma­sa­kro­wa­nych pod gru­zami. Do licz­nych pa­ra­dok­sów wpi­sa­nych w for­mułę albo-albo śmierci oraz ży­cia na­leży fakt, że kiedy za­czy­namy my­śleć o zmar­łym jako kimś bez­pow­rot­nie utra­co­nym, ból po jego odej­ściu staje się dwa razy więk­szy i dwa razy mniej­szy za­ra­zem, pod­czas gdy nie­pewny los osoby za­gi­nio­nej lub uzna­nej za zmarłą wpę­dza jej bli­skich w pu­łapkę za­gma­twa­nego kosz­maru trwoż­li­wej na­dziei oraz wy­pie­ra­nej ża­łoby, unie­moż­li­wia­jąc po­go­dze­nie się ze stratą i po­wrót do co­dzien­no­ści.

Żyć zna­czy prze­ży­wać straty. Py­ta­nie o to, co nas czeka, sięga przy­pusz­czal­nie po­cząt­ków ro­dzaju ludz­kiego, zwłasz­cza że rów­nie nie­zby­walną, co nie­po­ko­jącą ce­chą przy­szło­ści jest jej nie­prze­wi­dy­wal­ność, czyli także nie­pew­ność co do czasu i oko­licz­no­ści śmierci. Któż nie ko­rzy­stał ni­gdy z ma­gii ochron­nej słodko-gorz­kiego cier­pie­nia na za­pas, któż nie zna zgub­nej chęci uko­je­nia obaw przez my­ślową an­ty­cy­pa­cję? Prze­wi­du­jemy przy­szłe nie­szczę­ścia, wi­zu­ali­zu­jemy za­wczasu moż­liwe ka­ta­strofy, wma­wia­jąc so­bie, iż uchroni to nas przed przy­krymi nie­spo­dzian­kami. W cza­sach sta­ro­żyt­nych po­cie­chę da­wały sny: Grecy twier­dzili, że na wzór wy­roczni zwia­stują nad­cho­dzące wy­da­rze­nia, nie od­bie­ra­jąc wpraw­dzie przy­szło­ści jej nie­od­wra­cal­nego cha­rak­teru, po­zba­wia­jąc ją jed­nak grozy nie­ocze­ki­wa­nego. Nie­je­den już ode­brał so­bie ży­cie ze stra­chu przed śmier­cią. Sa­mo­bój­stwo może się wy­da­wać naj­bar­dziej ra­dy­kal­nym spo­so­bem triumfu nad nie­pew­no­ścią ju­tra, choć za cenę skró­ce­nia wła­snej eg­zy­sten­cji. Po­dobno wśród da­rów, które Okta­wian Au­gust otrzy­mał na wy­spie Sa­mos od po­słów z In­dii, zna­lazł się nie tylko ty­grys i bez­ręki mło­dzie­niec o sto­pach do­rów­nu­ją­cych spraw­no­ścią dło­niom zwy­kłych lu­dzi, ale także bra­min zwany Za­rma­ro­sem, który za­mie­rzał sa­mo­dziel­nie za­koń­czyć swe ży­cie, gdyż do tej pory to­czyło się ono do­kład­nie po jego my­śli. Aby mieć pew­ność, że nie przy­da­rzy mu się już żadne nie­szczę­ście, po do­tar­ciu do Aten, na­ma­ściw­szy na­gie ciało oliwą, wsko­czył ro­ze­śmiany w ogień i spło­nął żyw­cem w nie­za­prze­czal­nych mę­czar­niach, a jego do­bro­wolna śmierć prze­szła do hi­sto­rii, niechby na­wet tylko jako cie­kawa aneg­dota, opi­sana w jed­nej z osiem­dzie­się­ciu nie­gdyś ksiąg Historii rzym­skiej Ka­sju­sza Diona, któ­rej treść szczę­śli­wym tra­fem prze­trwała do na­szych cza­sów. Bądź co bądź wszystko, co jesz­cze ist­nieje, jest po pro­stu tym, co się za­cho­wało.

Po­ten­cjalna wszech­pa­mięć to w grun­cie rze­czy nie­pa­mięć. Słynna ko­bieta z Ka­li­for­nii, która bez po­mocy mne­mo­tech­nik po­trafi przy­po­mnieć so­bie każdy dzień, po­cząw­szy od 5 lu­tego 1980 roku, zo­stała uwię­ziona w la­bi­ryn­cie na­wra­ca­ją­cych wspo­mnień, sta­jąc się no­wym wcie­le­niem Te­mi­sto­klesa, ateń­skiego przy­wódcy, który znał imiona wszyst­kich miesz­kań­ców ro­dzin­nego mia­sta, a mne­mo­ni­ście Sy­mo­ni­de­sowi wy­znał, iż bar­dziej niż sztukę za­pa­mię­ty­wa­nia pra­gnąłby opa­no­wać sztukę za­po­mi­na­nia: „Bo pa­mię­tam na­wet to, czego nie chcę pa­mię­tać, a nie mogę za­po­mnieć tego, co za­po­mnieć chciał­bym”. Sztuka za­po­mi­na­nia jest wszakże czymś nie­moż­li­wym, po­nie­waż każdy znak przed­sta­wia ja­kąś obec­ność, na­wet je­żeli od­nosi się do nie­obec­no­ści. W en­cy­klo­pe­diach fi­gu­rują po­noć imiona nie­mal wszyst­kich miesz­kań­ców Ce­sar­stwa Rzym­skiego ska­za­nych na dam­na­tio me­mo­riae.

Z pew­no­ścią źle jest za­po­mi­nać o wszyst­kim. Go­rzej jed­nak nie za­po­mi­nać o ni­czym, po­nie­waż wie­dza po­wstaje wła­śnie przez za­po­mi­na­nie. Kiedy re­je­stru­jemy wszystko jedno po dru­gim ni­czym elek­tro­niczne no­śniki da­nych, gu­bimy sens, zy­sku­jąc w za­mian je­dy­nie cha­otyczną masę bez­u­ży­tecz­nych in­for­ma­cji.

O ile za­kła­da­nie ar­chi­wów, po­dob­nie jak bu­dowa arki, czyli ich pier­wo­wzoru, może być po­dyk­to­wane chę­cią oca­le­nia wszyst­kiego, o tyle atrak­cyjne ską­d­inąd po­my­sły, jak choćby pro­jekt prze­kształ­ce­nia An­tark­tydy czy na­wet Księ­życa w cen­tralne, de­mo­kra­tyczne mu­zeum, gdzie na rów­nych pra­wach wy­sta­wiano by naj­roz­ma­it­sze wy­twory ludz­kiej kul­tury, są nie mniej to­ta­li­tarne i ska­zane na po­rażkę niż ma­rze­nie o przy­wró­ce­niu raju na ziemi, owa ar­che­ty­piczna tę­sk­nota, wciąż żywo obecna w wy­obraźni wszyst­kich krę­gów kul­tu­ro­wych świata.

W za­sa­dzie każda rzecz już od sa­mego po­czątku jest śmie­ciem, każda bu­dowla ru­iną, wszel­kie two­rze­nie zaś zwy­czajną de­wa­sta­cją, po­dob­nie jak do­ro­bek tych dys­cy­plin na­uko­wych i in­sty­tu­cji, które cheł­pią się ra­to­wa­niem dzie­dzic­twa ludz­ko­ści. Na­wet ar­che­olo­gia – choćby spra­wiała wra­że­nie nie­zwy­kle ostroż­nej i peł­nej roz­wagi w pe­ne­tro­wa­niu osa­dów mi­nio­nych epok – sta­nowi formę wan­da­li­zmu, na­to­miast ar­chiwa, mu­zea i bi­blio­teki, ogrody zoo­lo­giczne oraz re­zer­waty przy­rody są po pro­stu od­gór­nie za­rzą­dza­nymi cmen­ta­rzami, gdzie skła­duje się to­wary, nie­rzadko wy­rwane z ży­wego obiegu te­raź­niej­szo­ści, ażeby je zar­chi­wi­zo­wać czy wręcz o nich za­po­mnieć, ni­czym o bo­ha­ter­skich czy­nach i po­sta­ciach, któ­rych po­mniki wy­peł­niają kra­jo­brazy miast.

Trzeba chyba po­czy­ty­wać za szczę­ście, iż ludz­kość nie zdaje so­bie sprawy, jak wiel­kie idee, po­ru­sza­jące dzieła sztuki i re­wo­lu­cyjne wy­na­lazki zdą­żyła już utra­cić – czy to wsku­tek umyśl­nej de­struk­cji, czy zwy­kłą ko­leją rze­czy. Może się wy­da­wać, że to, o czym nikt nie wie, nie przy­spa­rza ni­komu trosk. Po­glądy wielu eu­ro­pej­skich my­śli­cieli no­wo­żyt­no­ści, zgod­nie z któ­rymi cy­kliczny upa­dek kul­tury jest rze­czą sen­sowną, o ile nie zba­wienną, bu­dzą jed­nak zdu­mie­nie. W ta­kim uję­ciu pa­mięć kul­tu­rowa by­łaby prze­cież czymś w ro­dzaju ogól­no­świa­to­wego or­ga­ni­zmu, któ­rego funk­cje ży­ciowe pod­trzy­muje je­dy­nie sprawna prze­miana ma­te­rii, obej­mu­jąca etapy tra­wie­nia i wy­da­la­nia przed każ­dym przy­ję­ciem po­karmu.

Ten nad wy­raz ogra­ni­czony i sa­mo­władny świa­to­po­gląd spra­wił, że nie­po­ha­mo­wane za­gar­nia­nie i eks­plo­ata­cję ob­cych te­ry­to­riów, ujarz­mia­nie, znie­wa­la­nie i mor­do­wa­nie po­za­eu­ro­pej­skich lu­dów, a także uni­ce­stwia­nie po­gar­dza­nych kul­tur można było po­strze­gać jako część na­tu­ral­nego pro­cesu, przy czym nie­wła­ściwa in­ter­pre­ta­cja teo­rii ewo­lu­cji, we­dle któ­rej prze­trwa je­dy­nie naj­sil­niej­szy, sprzy­jała uspra­wie­dli­wia­niu do­ko­na­nych zbrodni.

Oczy­wi­ście mo­żemy opła­ki­wać tylko to, czego bra­kuje lub co za­gi­nęło, a więc ta­kie rze­czy, które choć czę­ściowo oca­lały lub po­zo­sta­wiły po so­bie ja­kieś świa­dec­two, cza­sem le­d­wie po­gło­skę, na wpół za­tarty ślad albo echo echa. Jakże bym chciała wie­dzieć, co ozna­czają ry­sunki na pe­ru­wiań­skiej pu­styni Na­zca, ja­kimi sło­wami koń­czy się utwór Sa­fony o in­ci­pi­cie φαίνεταί μοι oraz dla­czego Hy­pa­tia była uwa­żana za tak wiel­kie za­gro­że­nie, że nie tylko jej dzieła, ale także ją samą po­cięto na ka­wałki.

Nie­które szczątki wy­dają się ko­men­to­wać wła­sny los. Weźmy operę Ariadna Mon­te­ver­diego, z któ­rej za­cho­wał się je­dy­nie frag­ment la­mentu zroz­pa­czo­nej he­ro­iny: „Po­zwól­cie mi umrzeć. Któż miałby mnie po­cie­szyć w tak cięż­kim lo­sie, tak wiel­kim cier­pie­niu? Po­zwól­cie mi umrzeć”. Ob­raz Lu­ciana Freuda, który ist­nieje dziś je­dy­nie w for­mie re­pro­duk­cji, po­nie­waż ory­gi­nał zo­stał skra­dziony z mu­zeum w Rot­ter­da­mie, a na­stęp­nie spa­lony w pie­cyku ła­zien­ko­wym gdzieś w Ru­mu­nii przez matkę jed­nego z ra­bu­siów, przed­sta­wia ko­bietę z za­mknię­tymi oczyma, wy­glą­da­jącą tro­chę tak, jakby spała, a tro­chę tak, jakby już nie żyła. Z twór­czo­ści tra­ge­dio­pi­sa­rza Aga­tona prze­trwały z ko­lei je­dy­nie dwie sen­ten­cje za­cy­to­wane przez Ary­sto­te­lesa: „Wszak sztuka i przy­pa­dek do się wza­jem lgną” oraz „Tej jed­nej rze­czy nie po­trafi na­wet Bóg: by się od­stało to, co raz już stało się”.

Naj­wy­raź­niej wła­śnie ta jedna rzecz, le­żąca poza za­się­giem sa­mego Boga, w każ­dej epoce staje się obiek­tem pra­gnień de­spo­tów, któ­rych nisz­czy­ciel­skiej woli prze­kształ­ca­nia świata nie wy­star­cza od­ci­śnię­cie śladu na te­raź­niej­szo­ści. Aby zdo­być kon­trolę nad przy­szło­ścią, trzeba się po­zbyć prze­szło­ści. Ten, kto ogła­sza się za­ło­ży­cie­lem no­wej dy­na­stii i źró­dłem wszel­kiej prawdy, musi wy­ma­zać pa­mięć o swych po­przed­ni­kach i cał­ko­wi­cie za­bro­nić kry­tycz­nego my­śle­nia ni­czym Qin Shi Hu­ang, który mia­no­waw­szy się Pierw­szym Ce­sa­rzem dy­na­stii Qin, w 213 r. p.n.e. jako je­den z pierw­szych w zna­nej hi­sto­rii roz­ka­zał spa­lić stare księgi, a wszel­kie próby sprze­ciwu ka­rał śmier­cią albo przy­mu­so­wymi ro­bo­tami przy roz­bu­do­wie sieci dróg, Wiel­kiego Muru Chiń­skiego lub też gi­gan­tycz­nego mau­zo­leum, wy­po­sa­żo­nego w tak me­ga­lo­mań­skie do­datki, jak Te­ra­ko­towa Ar­mia, zło­żona z na­tu­ral­nej wiel­ko­ści fi­gur uzbro­jo­nych żoł­nie­rzy, wo­zów oraz koni, któ­rych ko­pie wę­drują dziś po świe­cie, za sprawą tej bez­pre­ce­den­so­wej pro­fa­na­cji jed­no­cze­śnie pod­trzy­mu­jąc i ni­we­cząc wy­ma­rzoną przez władcę pa­mięć o jego oso­bie.

Po­dej­rzane plany wy­ru­go­wa­nia prze­szło­ści ro­dzą się nie­raz ze zro­zu­mia­łej chęci, aby za­cząć jesz­cze raz od nowa. Jak pi­sze Jorge Luis Bor­ges, cy­tu­jąc frag­ment z Sa­mu­ela John­sona, któ­rego nie udało mi się zlo­ka­li­zo­wać, w XVII wieku w an­giel­skim par­la­men­cie na po­waż­nie dys­ku­to­wano o tym, czy nie na­le­ża­łoby spa­lić zbio­rów ar­chi­wum To­wer of Lon­don w celu wy­ma­za­nia wszel­kiej pa­mięci o daw­nych cza­sach, co mia­łoby po­zwo­lić na cał­ko­wite prze­or­ga­ni­zo­wa­nie ży­cia spo­łecz­nego.

Sama Zie­mia jest, jak wia­domo, stertą gru­zów mi­nio­nej przy­szło­ści, a ludz­kość – skłó­coną zbie­ra­niną spad­ko­bier­ców mi­tycz­nych pra­wie­ków, które trzeba bez­u­stan­nie przy­swa­jać i prze­kształ­cać, od­rzu­cać i nisz­czyć, igno­ro­wać i wy­pie­rać, więc wbrew po­wszech­nemu prze­ko­na­niu to wcale nie przy­szłość, ale wła­śnie prze­szłość otwiera przed nami praw­dziwe moż­li­wo­ści. To dla­tego nowe re­żimy już od sa­mego po­czątku po­dej­mują wy­zwa­nie jej re­in­ter­pre­ta­cji. Wszy­scy ci, któ­rzy po­dob­nie do mnie byli świad­kami hi­sto­rycz­nego prze­łomu, iko­no­kla­zmu zwy­cięz­ców i oba­la­nia po­mni­ków, w każ­dej wi­zji przy­szło­ści z ła­two­ścią do­strzegą od­bi­cie cza­sów mi­nio­nych, w któ­rym, dajmy na to, na gru­zach od­bu­do­wa­nego zamku miej­skiego w Ber­li­nie po­wstaje ko­pia Pa­łacu Re­pu­bliki.

W 1796 r., czyli roku V we­dług ka­len­da­rza re­wo­lu­cyj­nego, na Sa­lo­nie Pa­ry­skim w Luw­rze wy­sta­wiono dwa ob­razy Hu­berta Ro­berta, ma­la­rza wi­do­ków ar­chi­tek­to­nicz­nych, który uwiecz­nił za­równo zdo­by­cie Ba­sty­lii, jak i wy­bu­rze­nie zamku w Meu­don oraz zbez­czesz­cze­nie gro­bów wład­ców w Sa­int-De­nis. Je­den z rze­czo­nych ob­ra­zów przed­sta­wia pro­jekt prze­bu­dowy pa­łacu kró­lew­skiego w Wielką Ga­le­rię Luwru – tęt­niącą ży­ciem, do­brze oświe­tloną salę z prze­szklo­nym da­chem, wy­peł­nioną ob­ra­zami i rzeź­bami – drugi zaś uka­zuje tę samą prze­strzeń jako przy­szłą ru­inę. W miej­scu szkla­nego da­chu z pierw­szej wi­zji przy­szło­ści w dru­giej wi­dać po­chmurne niebo – skle­pie­nie się za­pa­dło, ściany są cał­kiem na­gie, na ziemi leżą po­tłu­czone rzeźby. Tylko Apollo Bel­we­der­ski, zdo­bycz wo­jenna Na­po­le­ona, wpraw­dzie osma­lony, ale poza tym bez uszczerbku, gó­ruje nad ru­mo­wi­skiem. Wśród ruin włó­czą się cie­kaw­scy, od­grze­bują torsy przy­wa­lone gru­zem, sie­dzą przy ogni­sku. Ze szcze­lin w po­zo­sta­ło­ściach skle­pie­nia wy­ra­stają zie­lone pędy. To miej­sce jest uto­pią, gdzie prze­szłość i przy­szłość zle­wają się w jedno.

Nie­miecki ar­chi­tekt Al­bert Speer po­su­nął się jesz­cze da­lej, roz­wi­ja­jąc spe­ku­la­tywną teo­rię „war­to­ści ruin”; całe dzie­się­cio­le­cia po upadku na­ro­do­wego so­cja­li­zmu twier­dził, iż w swo­ich pro­jek­tach dla Ty­siąc­let­niej Rze­szy – poj­mo­wa­nej nie tylko me­ta­fo­rycz­nie – uży­wał moż­li­wie naj­trwal­szych ma­te­ria­łów, a po­nadto brał pod uwagę, jak jego bu­dowle będą wy­glą­dały, gdy za­czną się roz­pa­dać, aby na­wet wtedy kon­ku­ro­wały z wiel­ko­ścią ruin rzym­skich. Au­schwitz na­to­miast nie bez przy­czyny okre­ślono mia­nem „znisz­cze­nia bez ruin”. Ta cał­ko­wi­cie nie­ludzka ar­chi­tek­tura prze­my­sło­wej ma­chiny za­głady, dzia­ła­jąc z nie­zwy­kłą pre­cy­zją i nie po­zo­sta­wia­jąc śla­dów, eks­ter­mi­no­wała mi­liony lu­dzi, a tym sa­mym wy­two­rzyła naj­więk­szą pustkę w dwu­dzie­sto­wiecz­nej hi­sto­rii Eu­ropy, wciąż nie­prze­pra­co­waną do końca traumę, która tkwi w pa­mięci za­równo ofiar, jak i spraw­ców, a także po­tom­ków obu tych grup, ni­czym nad wy­raz trudne do przy­swo­je­nia ciało obce. Zbrod­nie lu­do­bój­stwa uczy­niły jesz­cze bar­dziej pa­lą­cym py­ta­nie: „Na ile w ogóle można po­jąć stratę?”, co wielu przed­sta­wi­cieli ko­lej­nych po­ko­leń do­pro­wa­dziło do peł­nego re­zy­gna­cji, lecz zgoła zro­zu­mia­łego wnio­sku, iż owe wy­da­rze­nia wy­my­kają się wszel­kiej re­pre­zen­ta­cji.

„Co wła­ści­wie za­cho­wują źró­dła hi­sto­ryczne? Nie ob­cho­dzą ich ani losy fioł­ków zdep­ta­nych pod­czas ob­lę­że­nia Li­ège, ani cier­pie­nia do­znane przez krowy w po­ża­rze Leu­ven, ani for­ma­cje chmur pod Bel­gra­dem” – za­uważa The­odor Les­sing w na­pi­sa­nej pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej książce Ge­schichte als Sin­n­ge­bung des Sin­n­lo­sen („Hi­sto­ria jako nada­wa­nie sensu bez­sen­sowi”), prze­ko­nu­jąc, że wszel­kie przed­sta­wie­nia dzie­jów jako ro­zum­nego po­stępu są w rze­czy­wi­sto­ści kształ­to­wa­niem bez­kształt­nego – hi­sto­riami o po­cząt­kach i koń­cach, wzlo­tach i upad­kach, roz­kwi­tach i roz­pa­dach, które z re­guły pod­le­gają za­sa­dom nar­ra­cji.

Cho­ciaż dzięki pra­wom ewo­lu­cji wiemy, iż o tym, jak długo coś prze­trwa, de­cy­duje nie­zwy­kle skom­pli­ko­wana gra przy­padku i ad­ap­ta­cji, oświe­ce­niowa wiara w po­stęp wciąż ma się bar­dzo do­brze, za co być może od­po­wiada sier­miężny urok hi­sto­rycz­nej osi czasu, wy­trwale i aro­gancko bie­gną­cej pro­sto przed sie­bie, jak rów­nież po­wią­za­nego z nią li­ne­ar­nego za­pisu za­chod­nich ję­zy­ków, po­nie­waż to z jej winy na­wet tam, gdzie byty bo­skie prze­stały od­gry­wać istotną rolę, wciąż ła­two po­peł­niamy błąd na­tu­ra­li­styczny, uzna­jąc wszystko, co ist­nieje, za za­mie­rzone i sen­sowne. W tej nieco na­iw­nej, acz su­ge­styw­nej dra­ma­tur­gii cią­głego roz­woju je­dyną za­letą prze­szło­ści oka­zuje się fakt, że ustę­puje ona z drogi temu, co nowe, na­to­miast hi­sto­ria, za­równo in­dy­wi­du­alna, jak i na­ro­dowa lub po­wszechna, zo­staje utoż­sa­miona z po­stę­pem – je­śli nie ko­niecz­nym, to w każ­dym ra­zie nie­przy­pad­ko­wym. Tym nie­mniej chro­no­lo­gia, czyli skru­pu­latne nu­me­ro­wa­nie no­wych na­byt­ków, w swej zgrzeb­nej lo­gice sta­nowi, rzecz ja­sna, naj­mniej ory­gi­nalną, gdyż mar­ku­jącą je­dy­nie po­rzą­dek za­sadę or­ga­ni­za­cji, z czego do­brze zdaje so­bie sprawę każda ar­chi­wistka.

W pew­nym sen­sie świat jest gi­gan­tycz­nym ar­chi­wum sa­mego sie­bie. Wszelką ma­te­rię, tak oży­wioną, jak i nie­oży­wioną, można uznać za część nie­wia­ry­god­nie ob­szer­nego, mo­zol­nie roz­wi­ja­ją­cego się sys­temu za­pisu, obej­mu­ją­cego liczne próby wy­cią­gnię­cia lek­cji i wnio­sków z do­tych­cza­so­wych do­świad­czeń, tak­so­no­mia zaś to po pro­stu re­tro­spek­cyjne dą­że­nie do zin­dek­so­wa­nia po­gma­twa­nego banku róż­no­rod­no­ści bio­lo­gicz­nej i nada­nia po­zor­nie obiek­tyw­nej struk­tury nie­zmie­rzo­nemu cha­osowi dzie­dzic­twa ewo­lu­cji. W za­sa­dzie nic nie może w tym ar­chi­wum za­gi­nąć, jego cał­ko­wita ener­gia jest bo­wiem wiel­ko­ścią stałą i naj­wy­raź­niej wszystko zo­sta­wia po so­bie ślad. Je­żeli Sig­mund Freud miał ra­cję, gdy przez ana­lo­gię do za­sady za­cho­wa­nia ener­gii do­szedł do za­ska­ku­ją­cej kon­klu­zji, że sny oraz my­śli tak na­prawdę ni­gdy nie ule­gają za­po­mnie­niu, to z po­kła­dów ludz­kiej pa­mięci, wy­sił­kiem przy­po­mi­na­ją­cym wy­ko­pa­li­ska, można by wy­do­by­wać ni­czym ko­ści, ska­mie­liny czy ce­ra­mikę dawne do­świad­cze­nia: odzie­dzi­czoną traumę, dwa wy­rwane z kon­tek­stu wersy, mgli­stą grozę noc­nej bu­rzy prze­ży­tej we wcze­snym dzie­ciń­stwie, ero­tyczny kosz­mar. Ba, w ta­kim wy­padku wy­star­czy­łoby może zna­leźć wła­ściwe ślady, aby od­zy­skać z za­świa­tów do­ro­bek mnó­stwa mi­nio­nych po­ko­leń, a prawda, rów­nież ta wy­parta lub wy­ma­zana, cał­kiem prze­ina­czona bądź ska­zana na za­po­mnie­nie, by­łaby nie­za­prze­czalna i za­wsze obecna.

Prawa fi­zyki po­krze­piają nas wszakże w ogra­ni­czo­nym za­kre­sie. Za­sada za­cho­wa­nia ener­gii, w któ­rej prze­miana bie­rze górę nad skoń­czo­no­ścią, po­mija mil­cze­niem fakt, iż trans­for­ma­cje mają na ogół cha­rak­ter nie­od­wra­calny. Na co komu cie­pło pło­ną­cego dzieła sztuki? W po­pio­łach nie od­naj­dziemy już nic god­nego po­dziwu. Z taśm ze wcze­snymi fil­mami nie­mymi od­zy­skuje się sre­bro i prze­ra­bia je na kule bi­lar­dowe, które to­czą się nie­wzru­sze­nie po stole po­kry­tym zie­lo­nym suk­nem. Stra­wie­nie mięsa ostat­niej krowy mor­skiej nie trwało wcale długo.

Nie da się ukryć, że upa­dek jest wa­run­kiem ży­cia i two­rze­nia. To oczy­wi­ście tylko kwe­stia czasu, nim wszystko znik­nie, roz­pad­nie się i zgnije, zo­sta­nie znisz­czone i ob­ró­cone wni­wecz; wszystko, czyli rów­nież te wy­jąt­kowe świa­dec­twa prze­szło­ści, któ­rych ist­nie­nie za­wdzię­czamy wy­łącz­nie ka­ta­stro­fom. In­skryp­cje we wcze­sno­grec­kim pi­śmie li­ne­ar­nym B, zło­żo­nym ze zna­ków przy­po­mi­na­ją­cych pik­to­gramy, któ­rych od­czy­ta­nie za­jęło dłu­gie lata, prze­trwały do dziś tylko dla­tego, że gli­niane ta­bliczki słu­żące do za­pi­sy­wa­nia do­cho­dów i wy­dat­ków dworu za­har­to­wały się w wiel­kim po­ża­rze, który w 1380 r. p.n.e. stra­wił pa­łac w Knos­sos. W po­dobny spo­sób po­wstały gip­sowe od­lewy lu­dzi i zwie­rząt po­grze­ba­nych żyw­cem w Pom­pe­jach pod­czas erup­cji We­zu­wiu­sza: ich zwłoki, ule­gł­szy roz­kła­dowi, po­zo­sta­wiły po so­bie pu­ste wnęki w za­sty­głej skale. Na mu­rach i chod­ni­kach Hi­ro­shimy po­ja­wiły się cie­nie po­dobne do nie­wy­raź­nych po­staci na rze­ko­mych zdję­ciach du­chów – syl­wetki tych, któ­rzy „wy­pa­ro­wali” w wy­bu­chu bomby ato­mo­wej.

Trudno po­go­dzić się z wła­sną śmier­tel­no­ścią, to­też nie ma nic dziw­nego w peł­nym próż­no­ści pra­gnie­niu, aby ją prze­zwy­cię­żyć i prze­ka­zać coś ano­ni­mo­wym po­tom­nym, po­zo­stać „na za­wsze w pa­mięci”, jak śmiało gło­szą de­kla­ra­cje wy­ryte na gra­ni­to­wych na­grob­kach.

O uj­mu­ją­cej chęci zwró­ce­nia czy­jejś uwagi na ist­nie­nie ga­tunku ob­da­rzo­nego ro­zu­mem świad­czą mię­dzy in­nymi kap­suły czasu umiesz­czone na po­kła­dzie sond ko­smicz­nych Voy­ager 1 i Voy­ager 2, które dry­fują co­raz da­lej w prze­strzeni mię­dzy­gwiezd­nej. Dwa iden­tyczne po­zła­cane dyski z mie­dzi za­wie­rają zdję­cia i gra­fiki, utwory mu­zyczne oraz inne dźwięki, a także po­zdro­wie­nia wy­po­wie­dziane w pięć­dzie­się­ciu pię­ciu ję­zy­kach świata, któ­rych bra­wu­rowo pro­sto­duszna treść – „Hello from the chil­dren of the pla­net Earth” – zdra­dza wiele na te­mat sa­mej ludz­ko­ści. Wy­obra­że­nie, że wszyst­kim, co po nas kie­dyś zo­sta­nie, bę­dzie aria Kró­lo­wej Nocy z Cza­ro­dziej­skiego fletu Mo­zarta, Me­lan­choly Blues Lo­uisa Arm­stronga oraz bu­cze­nie azer­skich ba­la­ba­nów, ma nie­wąt­pli­wie swój urok, choć je­dy­nie przy za­ło­że­niu, iż po­za­ziem­skim zna­laz­com uda się roz­szy­fro­wać in­struk­cję za­pi­saną na od­wrot­nej stro­nie dysku za po­mocą sym­boli, a na­stęp­nie wy­ko­nać wszyst­kie kroki nie­zbędne do od­two­rze­nia płyty ana­lo­go­wej. Taki ob­rót spraw jest jed­nak, jak przy­znają sami po­my­sło­dawcy ko­smicz­nej „wia­do­mo­ści w bu­telce”, skraj­nie mało praw­do­po­dobny, wo­bec czego całe przed­się­wzię­cie można po­strze­gać jako re­zul­tat wciąż ży­wego w na­uce my­śle­nia ma­gicz­nego, ry­tuał słu­żący w pierw­szej ko­lej­no­ści pod­bu­do­wa­niu pew­no­ści sie­bie ga­tunku, który nie po­trafi za­ak­cep­to­wać swo­jej po­śled­niej roli. Lecz czymże by­łoby ar­chi­wum bez ad­re­sata, kap­suła czasu bez zna­lazcy, spa­dek bez spad­ko­bier­ców? Do­świad­cze­nie ar­che­olo­gów po­ka­zuje, że naj­wię­cej o mi­nio­nych epo­kach mó­wią rze­czy, któ­rych lu­dzie chcieli się po­zbyć. Nowa war­stwa geo­lo­giczna zło­żona z elek­tro­śmieci, pla­stiku i od­pa­dów pro­mie­nio­twór­czych prze­trwa całe wieki bez żad­nej in­ge­ren­cji, do­star­cza­jąc nie­za­fał­szo­wa­nych in­for­ma­cji o na­szych zwy­cza­jach i długo jesz­cze za­wa­dza­jąc for­mom ży­cia, które po­ja­wią się na tej pla­ne­cie po nas.

Kto wie, czy nim to na­stąpi, nasi po­tom­ko­wie nie po­dejmą wy­prawy na ową drugą Zie­mię, do któ­rej tę­sk­nimy od nie­pa­mięt­nych cza­sów, gdzie choćby ol­brzy­mim kosz­tem można by raz jesz­cze cof­nąć czas, na­pra­wić po­peł­nione błędy i od­two­rzyć rze­czy bez­myśl­nie znisz­czone. Albo też utrwalą na­sze dzie­dzic­two kul­tu­rowe w po­staci syn­te­tycz­nego DNA, wbu­do­wa­nego w ge­nom bak­te­rii od­por­nej na eks­tre­malne wa­runki.

Pe­wien pa­pi­rus po­cho­dzący z około 2900 r. p.n.e., czyli środ­ko­wego okresu pa­no­wa­nia pierw­szej dy­na­stii egip­skiej, prze­trwał do na­szych cza­sów w tak złym sta­nie, że do dziś go nie roz­wi­nięto, a za­tem nikt nie zna jego tre­ści. Nie­kiedy wła­śnie tak wy­obra­żam so­bie to, co na­dej­dzie: przy­szłe po­ko­le­nia stoją bez­rad­nie przed współ­cze­snymi no­śni­kami da­nych, oso­bli­wymi pu­deł­kami z alu­mi­nium, któ­rych za­war­tość na sku­tek gwał­tow­nego roz­woju plat­form, ję­zy­ków pro­gra­mo­wa­nia, for­ma­tów i od­twa­rza­czy stała się po pro­stu nie­czy­tel­nym szy­frem, jed­nak ich aura nie może się mie­rzyć z tą, którą roz­ta­czają rów­nie wy­mowne, co upar­cie mil­czące su­pełki na in­ka­skim kipu lub za­gad­kowe obe­li­ski ze sta­ro­żyt­nego Egiptu, upa­mięt­nia­jące zwy­cię­stwa albo sym­bo­li­zu­jące ża­łobę – wciąż nie do końca wia­domo, jaką funk­cję peł­niły.

Cho­ciaż nic nie trwa wiecz­nie, to jed­nak nie­które rze­czy utrzy­mują się przy ist­nie­niu dłu­żej niż inne: ko­ścioły i świą­ty­nie są na ogół trwal­sze niż pa­łace, a kul­tury pi­śmienne prze­ży­wają cy­wi­li­za­cje nie­zna­jące zło­żo­nych sys­te­mów zna­ków. Pi­smo, które cho­re­zmij­ski uczony al-Bi­runi na­zwał nie­gdyś istotą roz­mna­ża­jącą się w cza­sie i prze­strzeni, od sa­mego po­czątku funk­cjo­no­wało jako sys­tem prze­ka­zy­wa­nia in­for­ma­cji w spo­sób po­dobny do dzie­dzi­cze­nia, lecz nie­za­leżny od stop­nia po­kre­wień­stwa. Dzięki umie­jęt­no­ści pi­sa­nia i czy­ta­nia każdy może sam wy­brać swo­ich przod­ków, prze­ciw­sta­wia­jąc tra­dy­cji uwa­run­ko­wa­nej bio­lo­gią zgoła od­mienną, du­chową li­nię dzie­dzi­cze­nia.

Je­żeli pójść za nie­któ­rymi teo­riami i uznać ludz­kość za or­gan bó­stwa, któ­rego za­da­niem jest ar­chi­wi­zo­wa­nie świata tu­dzież pod­trzy­my­wa­nie jego świa­do­mo­ści, to bez­lik na­pi­sa­nych i wy­dru­ko­wa­nych ksią­żek – z wy­jąt­kiem tych oczy­wi­ście, za któ­rych po­wsta­nie od­po­wiada sam Bóg lub jedna z bo­skich ema­na­cji – wyda się efek­tem sta­rań o wy­wią­za­nie się z tego nad­ludzko trud­nego obo­wiązku po­przez uchy­le­nie nie­skoń­czo­no­ści wszech­rze­czy w skoń­czo­no­ści jej cie­le­snej po­włoki.

Praw­do­po­dob­nie bra­kuje mi po pro­stu wy­obraźni, ale wciąż po­strze­gam książkę jako naj­do­sko­nal­szy ze wszyst­kich no­śni­ków in­for­ma­cji, i to po­mimo faktu, że uży­wany od kil­ku­set lat pa­pier nie do­rów­nuje trwa­ło­ścią pa­pi­ru­sowi, per­ga­mi­nowi, ka­mie­niowi, ce­ra­mice czy krze­mowi, a na­wet Bi­blia, naj­czę­ściej dru­ko­wany i prze­tłu­ma­czony na naj­wię­cej ję­zy­ków zbiór tek­stów, nie do­tarła do na­szych cza­sów w ca­ło­ści; książka to dzieło sztuki, które dzięki po­wie­le­niu może prze­trwać kilka po­ko­leń dłu­żej, otwarta kap­suła czasu, gro­ma­dząca rów­nież ślady tego, co wy­da­rzyło się po jej spi­sa­niu i od­da­niu do druku, na­to­miast każde ko­lejne wy­da­nie, na wzór wspo­mnia­nych już ruin, oka­zuje się uto­pijną prze­strze­nią, gdzie zmarli są sko­rzy do roz­mowy, prze­szłość wciąż żyje, słowo pi­sane jest praw­dziwe, a czas zo­staje znie­siony. Książka pod wie­loma wzglę­dami ustę­puje za­pewne no­wym, po­zor­nie nie­ma­te­rial­nym me­diom, które upo­mi­nają się o jej miej­sce, za­le­wa­jąc nas ogromną ilo­ścią in­for­ma­cji, i jest kon­ser­wa­tywna w źró­dło­wym zna­cze­niu tego słowa, lecz to wła­śnie jej ma­te­rialna au­to­no­mia, cał­ko­wite ze­spo­le­nie tek­stu, ob­razu i układu gra­ficz­nego, daje na­dzieję na upo­rząd­ko­wa­nie świata, a cza­sem wręcz za­stą­pie­nie go inną rze­czy­wi­sto­ścią. Obecny w wielu re­li­giach po­dział na część śmier­telną i nie­śmier­telną, ciało oraz du­szę, może do­da­wać otu­chy i uła­twiać ra­dze­nie so­bie ze stratą. Ja sama je­stem jed­nak prze­ko­nana o nie­od­łącz­no­ści no­śnika od tre­ści i dla­tego nie tylko pi­szę książki, ale także je pro­jek­tuję.

Ta książka, po­dob­nie jak wszyst­kie inne, po­wstała z pra­gnie­nia, żeby umoż­li­wić cze­muś prze­trwa­nie, przy­wo­łać prze­szłość do te­raź­niej­szo­ści, przy­po­mnieć rze­czy za­po­mniane, do­pu­ścić do głosu to, co za­mil­kło, i opła­kać straty. Pi­sa­nie nie przy­wraca ni­czego do ży­cia, jed­nak po­zwala wszyst­kiego do­świad­czyć. Ni­niej­szy tom trak­tuje więc w rów­nej mie­rze o po­szu­ki­wa­niu, co o znaj­do­wa­niu, opo­wiada ty­leż o tra­ce­niu, co o zdo­by­wa­niu, da­jąc nie­ja­sne po­czu­cie, że róż­nica mię­dzy obec­no­ścią a nie­obec­no­ścią może mieć mar­gi­nalne zna­cze­nie, do­póki ist­nieje pa­mięć.

Pod­czas wie­lo­let­niej pracy nad tą książką prze­ży­łam kilka cen­nych chwil, gdy myśl, że wszystko kie­dyś prze­mi­nie, zda­wała mi się rów­nie po­krze­pia­jąca jak wy­obra­że­nie go­to­wych już eg­zem­pla­rzy, które zbie­rają kurz na re­ga­łach.

Po­łu­dniowe Wy­spy Co­oka

TU­ANAKI

zwana rów­nież Tu­anahe

* Atol znaj­do­wał się około dwu­stu mil mor­skich na po­łu­dnie od wy­spy Ra­ro­tonga i mniej wię­cej sto mil na po­łu­dniowy za­chód od Man­gai.

† Wszystko wska­zuje na to, że Tu­anaki za­to­nęła wsku­tek pod­wod­nego trzę­sie­nia ziemi na prze­ło­mie 1842 i 1843 r., gdyż już w czerwcu 1843 r. mi­sjo­na­rzom nie udało się okre­ślić jej po­ło­że­nia. Do­piero w 1875 r. usu­nięto ją z map.

Był sło­neczny i cał­ko­wi­cie bez­wietrzny kwiet­niowy dzień przed do­kład­nie sied­mioma laty, gdy oglą­da­jąc pe­wien glo­bus w czy­telni kar­to­gra­ficz­nej Bi­blio­teki Na­ro­do­wej w Ber­li­nie, za­uwa­ży­łam nie­znany mi do­tąd ka­wa­łek lądu o na­zwie Gan­ges. Owa sa­motna wy­sepka le­żała wśród bez­miaru pół­nocno-wschod­niego Pa­cy­fiku w kil­wa­te­rze po­tęż­nego prądu Kuro Siwo – któ­rego cie­płe, słone, atra­men­towe wody wiły się mo­zol­nie na pół­noc od For­mozy wzdłuż wy­brzeży Ja­po­nii – mniej wię­cej w miej­scu zbiegu dwóch wy­obra­żo­nych li­nii: jed­nej po­pro­wa­dzo­nej od Wysp Ma­riań­skich oraz dru­giej bę­dą­cej prze­dłu­że­niem Ha­wa­jów, które na tam­tej kuli z gipsu, kunsz­tow­nie po­kry­tej pa­pier mâché, roz­mia­rem zaś zbli­żo­nej do dzie­cię­cej głowy, wciąż były na­zwane od Johna Mon­tagu, czwar­tego hra­biego San­dwich. Za­in­try­go­wana zna­jomą na­zwą i nie­zwy­kłym po­ło­że­niem, roz­po­czę­łam kwe­rendę, która ujaw­niła, że w po­bliżu współ­rzęd­nych 31°N 154°E dwu­krot­nie spo­strze­żono rafę i aż czte­ro­krot­nie ląd, jed­nak ist­nie­nie wy­spy Gan­ges wciąż po­da­wano w wąt­pli­wość, aż wresz­cie 27 czerwca 1933 r. ze­spół ja­poń­skich hy­dro­gra­fów po wni­kli­wym prze­ba­da­niu re­gionu ofi­cjal­nie ogło­sił jej znik­nię­cie, czym wielki świat zbyt mocno się jed­nak nie prze­jął.

W sta­rych atla­sach istot­nie można na­tra­fić na nie­zli­czone wy­spy widma – za­uwa­żane tym czę­ściej, im do­kład­niej­sze sta­wały się mapy i im mniej po­zo­sta­wiały pola do od­kryć, po­wsta­jące w umy­słach że­gla­rzy, za­in­spi­ro­wa­nych ostat­nimi bia­łymi pla­mami, roz­draż­nio­nych bez­kre­sem oce­anu, zwie­dzio­nych przez wały chmur lub dry­fu­jące góry lo­dowe na ho­ry­zon­cie, ma­ją­cych już dość pi­cia sło­na­wej wody, wy­dłu­by­wa­nia larw z chleba i prze­żu­wa­nia pe­klo­wa­nego mięsa, do tego stop­nia złak­nio­nych lądu oraz sławy, że w ich bez­brzeż­nej żą­dzy wszyst­kie pra­gnie­nia zle­wały się w zwartą bryłę złota i prze­py­chu, po­py­cha­jąc ich do no­to­wa­nia na kar­tach dzien­ni­ków po­kła­do­wych ta­jem­ni­czych nazw obok ską­d­inąd wia­ry­god­nych współ­rzęd­nych, co po­zwa­lało uroz­ma­icić mo­no­tonne dni rze­ko­mymi od­kry­ciami. W ten oto spo­sób na ma­pach za­częły się po­ja­wiać ta­kie na­zwy, jak Nim­rod, Ma­ta­dor czy Wy­spy Au­rory, za­ma­szy­ście wy­pi­sy­wane kur­sywą przy ma­łych skraw­kach lądu, szki­co­wa­nych tu i ów­dzie jakby nie­pewną kre­ską.

Jed­nak to nie tego typu zmy­ślone, choć długo nie­kwe­stio­no­wane do­nie­sie­nia przy­ku­wały moją uwagę, ale ra­czej te do­ty­czące wysp, które we­dle wielu źró­deł ist­niały nie­gdyś na­prawdę, aby póź­niej znik­nąć; naj­bar­dziej zaś in­te­re­so­wały mnie po­gło­ski o za­to­pio­nej wy­spie Tu­anaki, do czego z pew­no­ścią przy­czy­niła się jej dźwięczna na­zwa, przy­wo­dząca na myśl dawno za­po­mniane za­klę­cie, lecz w jesz­cze więk­szej mie­rze – nie­sły­chana opo­wieść o tym, że jej miesz­kań­com zu­peł­nie obcy był fe­no­men walki, słowo wojna zaś, wraz z całą pa­letą przy­krych od­cieni zna­cze­nio­wych, nie wy­stę­po­wało w ich ję­zyku, w co dzięki tlą­cej się w moim sercu resztce dzie­cię­cej na­dziei od razu by­łam skłonna uwie­rzyć, jed­no­cze­śnie zda­jąc so­bie sprawę z po­do­bień­stwa tych opo­wie­ści do uto­pij­nych mrzo­nek z paru trak­ta­tów, któ­rych au­to­rzy bro­nili od­waż­nej tezy, ja­koby inny świat był moż­liwy, acz­kol­wiek są­dząc po nie­raz prze­sad­nie roz­en­tu­zja­zmo­wa­nych opi­sach co­raz bar­dziej wy­szu­ka­nych, a w kon­se­kwen­cji mniej go­ścin­nych po­rząd­ków spo­łecz­nych, praw­do­po­dob­nie je­dy­nie w teo­rii oka­załby się lep­szy od ist­nie­ją­cego. Wbrew temu, co pod­po­wia­dał mi roz­są­dek, po­szu­ki­wa­łam więc, jak tak wielu przede mną, kra­iny po­zba­wio­nej wspo­mnień, ży­ją­cej tylko chwilą obecną, gdzie za­po­mniano o złu, bie­dzie i cho­ro­bie, lub też w ogóle ni­gdy ich nie za­znano. Wtedy to przed mo­imi oczami uka­zała się Tu­anaki, w każ­dym calu rów­nie wspa­niała, jak po­dają źró­dła: atol zło­żony z trzech le­d­wie wy­sta­ją­cych po­nad po­wierzch­nię wody wy­se­pek, w jego wnę­trzu płytka, mie­niąca się per­łowo la­guna, gdzie aż ro­iło się od ryb, bo rafa ko­ra­lowa osła­niała ją od wy­so­kich fal i na­chal­nych przy­pły­wów, nie­wielki ląd po­ro­śnięty smu­kłymi ko­ko­sow­cami i buj­nymi drze­wami owo­co­wymi, za­miesz­kany przez nad­zwy­czaj przy­ja­znych, mi­łu­ją­cych po­kój lu­dzi, sło­wem prze­piękne miej­sce, które dla uprosz­cze­nia wy­obra­zi­łam so­bie jako raj, z tą drobną, lecz jakże istotną róż­nicą, że owoce nie da­wały tam żad­nego po­zna­nia, może poza na­stę­pu­ją­cym ba­na­łem: le­piej zo­stać na wy­spie, niż od­pły­nąć w siną dal, gdyż jak wkrótce ku wiel­kiemu zdzi­wie­niu stwier­dzi­łam, w tam­tych stro­nach świata bramy Edenu były sze­roko otwarte, a nie za­ry­glo­wane.

Ze­brano wszakże wy­star­cza­jąco dużo in­for­ma­cji o tej nie­sa­mo­wi­tej wy­spie, aby w prze­ko­nu­jący spo­sób do­wieść, iż kie­dyś ist­niała, choć jej do­kładne po­ło­że­nie nie zo­stało okre­ślone za po­mocą chro­no­me­tru, po­nie­waż ani Ta­sman, ani Wal­lis, ani Bo­uga­inville, ani na­wet ża­den ka­pi­tan zbłą­ka­nego wie­lo­ryb­nika nie uj­rzał ni­gdy jej ła­god­nego wy­brzeża. Ileż to razy ana­li­zo­wa­łam trasy naj­waż­niej­szych eks­pe­dy­cji na Mo­rze Po­łu­dniowe, śle­dzi­łam wzro­kiem prze­ry­wane i krop­ko­wane li­nie, prze­ci­na­jące po­łu­dniki i rów­no­leż­niki na pa­pie­ro­wym oce­anie, po­rów­nu­jąc je z do­mnie­ma­nym po­ło­że­niem atolu, które w przy­pły­wie im­pe­rial­nego na­stroju za­zna­czy­łam w pu­stym kwa­dra­cie na sa­mym dole mapy.

Aż w końcu po­zby­łam się wąt­pli­wo­ści. Ów słynny od­krywca, któ­rego pe­wien nie­wielki kon­ty­nent do dziś sławi jako naj­więk­szego z że­gla­rzy, prze­mie­rza­ją­cych od­le­głe za­kątki globu, pod­czas swo­jej trze­ciej, a za­ra­zem ostat­niej wy­prawy o mały włos nie na­tknął się na Tu­anaki; dnia 27 marca 1777 roku jego dwa okręty, zwo­do­wane pier­wot­nie jako wę­glowce w za­mglo­nym por­cie Whitby, pły­nąc dum­nie ni­czym fre­gaty z roz­po­star­tymi ża­glami i peł­nym ta­kie­lun­kiem, zna­la­zły się pra­wie tak bli­sko wy­spy, żeby można ją było do­strzec z po­kładu. Mi­nął już po­nad mie­siąc, od­kąd wy­słu­żony HMSRe­so­lu­tion pod do­wódz­twem Ja­mesa Co­oka oraz nieco młod­szy, zwrotny HMSDi­sco­very pod­nio­sły ko­twice i przy lek­kiej bry­zie opu­ściły do­brze znaną Za­tokę Kró­lo­wej Char­lotty u wy­brzeży No­wej Ze­lan­dii, prze­pły­wa­jąc przez cie­śninę na­zwaną na cześć ka­pi­tana tejże wy­prawy, aby po dwóch dniach że­glugi zo­sta­wić w od­dali ciem­no­zie­lone wzgó­rza Cape Pal­li­ser błysz­czące we mgle i wresz­cie wy­pły­nąć na otwarte mo­rze. Wia­try nie były im jed­nak przy­chylne. Świeże, ka­pry­śne bryzy zmie­niały się nie­raz w ża­ło­sne ze­firki, a po sma­ga­ją­cych desz­czem szkwa­łach na­stę­po­wały nu­żące flauty. Na­wet Dryf Wia­trów Za­chod­nich, który z wła­ści­wym so­bie upo­rem po­wi­nien był po­nieść okręty na pół­nocny wschód, do­pro­wa­dza­jąc je do po­łu­dnika prze­ci­na­ją­cego Ota­ha­iti, oka­zał się znacz­nie słab­szy, niż prze­wi­dy­wały pro­gnozy se­zo­nowe, w związku z czym per­spek­tywa zej­ścia na ląd za­częła się nie­bez­piecz­nie od­da­lać. Czas mi­jał nie­ubła­ga­nie. Z każ­dym dniem gasł ko­lejny pro­my­czek na­dziei, że nim zbli­ża­jące się na pół­kuli pół­noc­nej lato do­bie­gnie końca, statki po­płyną wzdłuż wy­brzeża New Al­bion, aż wresz­cie znajdą po­szu­ki­wany już przez wielu prze­smyk, który we­dle do­my­słów od­zwier­cie­dlo­nych na nie­do­sko­na­łych ma­pach po­zwo­liłby skró­cić drogę mor­ską z Oce­anu Spo­koj­nego na Atlan­tyk. Ma­rze­nie o owym szlaku, obrze­żo­nym pa­kiem lo­do­wym, lecz mimo to że­glow­nym, było rów­nie od­wieczne jak wszyst­kie fan­ta­zje ko­smo­gra­fów i jesz­cze przy­brało na sile, od­kąd upa­dła le­genda o roz­le­głym Lą­dzie Po­łu­dnio­wym, po tym jak Cook prze­orał po­łu­dniowe mo­rza ogrom­nymi, za­ma­szy­stymi zyg­za­kami w po­szu­ki­wa­niu tego ba­śnio­wego kon­ty­nentu, zo­ba­czyw­szy po dro­dze je­dy­nie góry lodu.

Okręty dry­fo­wały więc z ob­wi­słymi ża­glami, a wo­kół nich za­le­gała po­woli ogłu­sza­jąca ci­sza, na wskroś od­mienna od tej otu­la­ją­cej mnie ła­god­nie w bi­blio­te­kach. Raz po raz rów­nież do mo­ich uszu do­la­ty­wał jed­nak prze­cią­gły szum roz­ko­ły­sa­nego mo­rza, szy­der­czy śmiech upal­nego słońca, nie­skoń­czona li­ta­nia fal, które to kłę­biły się, to opa­dały, skła­nia­jąc przed laty Ma­gel­lana do na­zwa­nia tego oce­anu „spo­koj­nym” – zło­wiesz­cze uni­sono, bez­li­to­sny szmer wiecz­no­ści, bu­dzący więk­szą grozę niż naj­bar­dziej nie­okieł­znany sztorm, o któ­rym wia­domo cho­ciaż tyle, że prę­dzej czy póź­niej się skoń­czy.

W rze­czy­wi­sto­ści ocean