Spadochrony - Kelly Yang - ebook + książka

Spadochrony ebook

Yang Kelly

4,3

Opis

Claire Wang zostaje wysłana przez rodziców z Chin do szkoły w Kalifornii. W ciągu chwili musi się przyzwyczaić do nowej rzeczywistości: życia w obcym kraju, wśród obcych ludzi. Nie ma tutaj nikogo, kto mówiłby jej, co ma robić, a Claire szybko zaczyna wykorzystywać swoją nowo odkrytą wolność.

Dani De La Cruz, której mama wynajęła Claire pokój, nie jest zachwycona wizją nowej członkini rodziny. Jedyne, na czym chce się teraz skupić, to otrzymanie stypendium otwierającego drzwi do Yale. Nawet jeśli oznacza to rywalizację z bogatymi uczniami, którzy drogę na szczyt mogą sobie kupić. Plan Dani zbacza z kursu, kiedy jeden z nauczycieli niebezpiecznie przekracza granice ich relacji.

Dani i Claire desperacko próbują się unikać. Okazuje się jednak, że obie zmagają się z doświadczeniami, które znacząco na nie wpływają.

Kelly Yang mistrzowsko buduje poruszającą opowieść o losach imigrantów, relacjach rodzinnych i miłosnych oraz władzy pieniądza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (54 oceny)
30
17
3
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MESSY582

Nie oderwiesz się od lektury

"Py­ta­nia za­da­ne przez pana Fran­ci­sa pod­czas obrad rady ad­mi­ni­stra­cyj­nej to do­kład­nie te same py­ta­nia, które ja sama za­da­wa­łam sobie dużo wcze­śniej mi­lion razy. Co ro­bi­łaś w jego sy­pial­ni? Dla­cze­go nie krzy­cza­łaś gło­śniej? Czemu nie kop­nę­łaś go w jaja, nie wbi­łaś pa­zu­rów w ręce i nie wy­bie­głaś? Dla­cze­go nie za­sto­so­wa­łaś się do zasad stwo­rzo­nych na wy­pa­dek gwał­tu przez spo­łe­czeń­stwo, które nigdy gwał­tu nie do­świad­czy­ło? (...) Ro­zu­mie­cie? Zmy­wa­łam z sie­bie wstyd, upo­ko­rze­nie i całe to okro­pień­stwo. Ro­bi­łam to, bo je­stem silną ko­bie­tą." ▪︎▪︎ Claire i Dani. Dwie dziewczyny, które różni absolutnie wszystko, pochodzenie, kultura, spojrzenie na świat. Te dwie dziewczyny mieszkające pod jednym dachem, nie zdają sobie sprawy, że przeżywają taki sam dramat. Obie były ofiarami napaści seksualnej. "Spadochrony" to książka, która mnie zaskoczyła, ponieważ nie spodziewałam się, że aż tak mnie emocjonalnie przeczołga. Nie mam na ...
21
Olivix

Całkiem niezła

Co? COOOOO? Przepraszam czemu to jest tak popularne?
10
Olek123Olek

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ważna i potrzebna książka.
00
piotrowiczroksana

Z braku laku…

książka porusza ważne tematy, ale styl jej napisania niezbyt mi się podobał
00
zapolka

Dobrze spędzony czas

Akcja długo się rozkręca. Jednak doskonale oddaje uczucia osób których nietykalność cielesna została naruszona. Doskonale ukazuje pojęcie groomingu. Bardzo emocjonalną pozycja, nie tylko o mówieniu z odwagą o traumatycznych wydarzeniach jakimi są gwałt, czy molestowanie seksualne. Każda historia ma prawo być wypowiedziana na głos oraz wysłuchana.
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Parachutes

Copyright © 2020 by Kelly Yang

All rights reserved.

 

Copyright © for the Polish translation by Dominik Górka, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktor inicjujący: Łukasz Chmara

Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza

Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska

 

Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa

Korekta: Agata Polte, Iga Wiśniewska

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt oryginalnej okładki: Laura Mock

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Daria Górecka

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67551-45-8

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla tych, którzy mi nie wierzyli –

przez waszą decyzję rozpadłam się na milion kawałków.

I dla tych, którzy odważyli się wyznać prawdę –

złożyliście mnie z powrotem w jedną całość,

mimo że wydawało się to niemożliwe.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ostrzeżenie o treści: ta książka zawiera

sceny molestowania seksualnego i gwałtu.

 

 

 

 

 

 

jeden

 

Claire

 

 

 

Szanghaj, Chiny

 

Leżę w łóżku, nasłuchując szurania kapci ojca. Jest siódma trzydzieści rano. Gdyby był w domu, siadałby właśnie do śniadania: jajecznicy z trzech białek, serwowanej z owsianką – zalecenia lekarza – i zwracałby uwagę Tressy, naszej pomocy domowej, że jajka są albo za mało ścięte, albo przetrzymane. Robiłby to tylko po to, by mieć wymówkę, żeby wywrócić kuchnię do góry nogami w poszukiwaniu bułeczek taro[1], których nie wolno mu jeść, a które mama po cichu i tak dla niego kupuje. Mama robi to w nadziei, że słodkie, mięciutkie taro w jakiś sposób odciągną go od kochanki, dając mu ciepło i błogość, których potrzebuje, by z większą ochotą wracać do domu.

Problem w tym, że kochanka ojca też zna jego słabość do tychże bułeczek.

Nigdy nie spotkałam jej na żywo, ale jakiś czas temu próbowała dodać mnie na WeChacie. Wpatrywałam się w jej zdjęcie profilowe przez blisko godzinę, próbując ocenić, czy jest ładniejsza niż mama. Wygląda, jakby miała dwadzieścia pięć lat – o połowę mniej od mojego ojca. Ma długie, bujne, zakręcone na szczotkę włosy z końcówkami pofarbowanymi na czerwono. Na fotografii od niechcenia przeczesywała je dłonią, przy czym koszula podwinęła jej się na tyle wysoko, że odsłoniła mlecznobiałą skórę. Ta poza wyglądała jednocześnie na naturalną i wyreżyserowaną – taki rodzaj ujęcia, którego nie potrafię odwzorować nawet po tysiącu prób.

Usunęłam zaproszenie i o niczym nie powiedziałam mamie, chociaż może powinnam była to zrobić. Swoją drogą próba nawiązania kontaktu to bardzo odważne posunięcie. Na pewno nie jest pierwszą kochanką ojca, ale jedyną, która ośmieliła się zainicjować kontakt ze mną.

Zamykam oczy, na powrót zatapiając się w łóżku, i próbuję nie myśleć o tym, co to może oznaczać. Ani o tym, gdzie właśnie podziewa się tata.

Kilka długich godzin później budzi mnie dotyk delikatnej dłoni na policzku. Mama siedzi na łóżku, wpatrując się we mnie jak świruska.

– Eee… co robisz? – Zakopuję twarz w pościeli, unikając światła, które zalewa pokój przez odsłonięte okno.

– Jest prawie południe – mówi po mandaryńsku, patrząc na mnie przez duże okulary przeciwsłoneczne Chanel.

– Wszystko okej? – pytam, wpatrując się w nie.

Potakuje.

– Tak, to tylko alergia. Prawdopodobnie na te zanieczyszczenia w powietrzu – kłamie.

Spoglądam za okno. Niebo w Szanghaju, normalnie okropne i szare, jest dzisiaj wyjątkowo czyste. Wydaje mi się nawet, że widzę chmury.

Okulary zjeżdżają mamie z nosa na tyle nisko, że kiedy obracam głowę w jej kierunku, dostrzegam czerwone, spuchnięte oczy.

– To przez tatę? – pytam z troską.

Zdecydowanym ruchem poprawia okulary, jak gdyby te miały stanowić tarczę ochronną.

– Nie, oczywiście, że nie. Tata pracuje – odpowiada. Nie wiem, kogo bardziej próbuje oszukać: mnie czy siebie.

Wyciąga dłoń w moją stronę.

– Hej! Co powiesz na wspólną kolację dziś wieczorem? – proponuje z promienną twarzą.

Waham się, ponieważ mam mnóstwo nauki, ale jej oczy mówią: „Bardzo tego potrzebuję”.

– Chętnie, mamo.

 

Od sześciu godzin ślęczę nad pracą domową. Chodzę do pierwszej klasy lokalnego liceum w Szanghaju, co oznacza, że pięć dni w tygodniu jestem gnębiona przez tyranów szkolnictwa. Najpierw na matmie, później na fizyce, następnie na angielskim i chińskim, z którym radzę sobie najgorzej mimo pomocy ze strony najlepszej korepetytorki w mieście, którą znalazła mama. Ma na nazwisko Chen, ale ja nazywam ją Pani Palce Lizać ze względu na sposób, w jaki oblizuje palce po wyczyszczeniu talerza z owocami, który Tressy przynosi na każde nasze zajęcia. W przerwach między napychaniem sobie policzków owocami pani Chen wyrzuca z siebie gotowe zdania, które mają tworzyć moje wypracowanie. Twierdzi, że robi to po to, bym dostała dobrą ocenę. Dyktuje mi wszystko, słowo po słowie, jakbym nie była w stanie niczego sama wymyślić. A ja i tak zawsze po jej wyjściu wyrzucam notatki do kosza.

Razem z przyjaciółmi oglądamy czasem amerykańskie filmy o nastolatkach knujących intrygi i udających się na szalone wyprawy, a potem zastanawiamy się, kiedy oni znajdują czas na to wszystko. Tutaj, w Chinach, każda minuta mojego życia jest przez kogoś zaplanowana.

Kiedy mam w końcu za sobą wszystkie zadania, idę na górę do pokoju mamy, skąd dobiega mnie dźwięk dzwoneczka Śnieżynki – naszego pudelka. Skoro mama nie zdążyła jej jeszcze stamtąd wygonić, prawdopodobnie zapomniała o kolacji. Śnieżynka ma zakaz przebywania w sypialni, kiedy mama się ubiera, bo ta wolałaby, żeby jej louboutiny nie stały się nowym gryzakiem naszego zwierzaka. Zamierzam już wracać do siebie, gdy drzwi pokoju mamy gwałtownie się otwierają. Staje przede mną w satynowym szlafroku, z włosami zawiniętymi w ręcznik i kieliszkiem schłodzonego różowego wina w ręce. W tle gra Adele.

– Załóż na siebie coś ładnego – mówi. – Idziemy do M.

 

M on the Bund to jedna z ulubionych restauracji mojej mamy, z której rozpościera się piękny widok na rzekę. Jest to swego rodzaju atrakcja turystyczna, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Mama zabierała mnie tu, gdy byłam mała, zwykle po wygranych zawodach pływackich. Teraz chodzi tutaj ze mną tylko wtedy, kiedy nikt inny nie może. Zazwyczaj wybiera się do tego miejsca z ciociami Maggie i Pearl – kobietami, które podzielają jej zamiłowanie do narzekania oraz laserowych zabiegów na skórę.

Siadamy przy stoliku w rogu, z widokiem na balkon. Mama ma na sobie szarą wełnianą sukienkę z Costume National – szykowną, ale, Bogu dzięki, nie krzykliwą, jak wszystkie pozostałe. Ja włożyłam czarne spodnie i białą koszulę. W odróżnieniu od mamy, która kocha się w obcisłych, kolorowych fatałaszkach, ja jestem zwolenniczką prostoty i funkcjonalności.

Mama popija szampana, ucinając sobie krótką pogawędkę z kelnerem. Jest stałą bywalczynią tego lokalu, a kelner podlizuje się jej tak bezwstydnie, że muszę odwracać wzrok. Mama składa zamówienie, podczas gdy ja przyglądam się przez okno łodziom pływającym po Huangpu i turystom fotografującym Perłową Wieżę Orientu, w środku której znajduje się kolejka górska. Kiedy byłam mała, jeździłam na niej z tatą. Uśmiecham się na to wspomnienie.

Kelner nareszcie zostawia nas same.

– Wiesz, że to tutaj poznałam twojego ojca? – pyta mama. Wskazuje na foyer, gdzie kobieta za białym marmurowym stołem z gracją balansuje na cienkich jak ołówki szpilkach i wita gości. – Dokładnie tam.

Słyszałam tę historię już tysiące razy. Była studentką na Fudan, dorabiającą w wakacje jako promotorka w tejże restauracji. Tata należał wtedy do zarządu dysponującego pokaźnym budżetem reprezentacyjnym. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Niedługo potem wybrali się na zakupy do Cartiera.

– Miałam tylko dziewiętnaście lat! – przypomina mama. – Byłam niewiele starsza od ciebie. Taka młodzinka!

Jej policzki rumienią się na myśl o starych czasach, a ja zapinam pasy przed wyprawą do krainy wspomnień, na którą za chwilę zostanę przymusowo zabrana. Próbuję wziąć łyk jej szampana, ale mama wymownie przysuwa kieliszek do siebie.

– Dałabyś spokój! – protestuję.

– Byłam wtedy taka piękna – kontynuuje, zupełnie mnie ignorując.

– Nadal jesteś – przypominam. Nawet nie zliczę, ile osób z mojej klasy (głównie chłopców) komplementuje jej wygląd.

„Masz przepiękną mamę” – mówią, po czym zazwyczaj dodają: „Zrób nam przysługę i przyznaj, że to twoja siostra”. He, he, he.

Kiedyś przeszkadzało mi to, że wygląda młodziej niż inne mamy. Chociaż w sumie nie powinno mnie to dziwić, skoro zaszła w ciążę w wieku dwudziestu lat. Miała w zwyczaju żartować, że obie nadal jesteśmy dziećmi. Pytała mnie wtedy: „Kim chcesz być, jak dorośniesz?”, a ja pytałam ją o to samo: „A ty? Kim chcesz być, jak dorośniesz?”. Nie mogła opanować śmiechu.

Nagle milknie. Kręci głową nad szampanem, zaciskając usta.

– Starzeję się – wzdycha.

W jej oczach zbierają się łzy. Mam nadzieję, że nie tłumaczy tym niewierności taty.

Dostaję powiadomienie z WeChata. Mój chłopak Teddy wysłał mi głosówkę. Teddy jest rok starszy i pilnie przygotowuje się do gaokao[2]. W Chinach egzaminy wstępne na studia są tak wymagające, że dziewczyny łykają pigułki antykoncepcyjne, żeby nie dostać okresu w trakcie tygodnia egzaminacyjnego. Co więcej, wszystkie prace budowlane są wstrzymywane, a ruch kierowany jest objazdami, żeby ograniczyć hałas w pobliżu sal egzaminacyjnych, co ma pozwolić uczniom bardziej się skupić. Ale, jak widać, mój chłopak w dalszym ciągu znajduje czas na pogaduszki. Próbuję wyjść z aplikacji, jednak przypadkiem wciskam przycisk odtwarzania.

– Hej, kochanie, tak sobie myślę o tym, co robiliśmy ostatnio między regałami w bibliotece. Było…

Pośpiesznie wyłączam nagranie i przez kolejne dwie minuty siedzę naprzeciwko mamy, czując, jak skóra twarzy rozpływa mi się po czaszce. Mama milczy.

Wie o mnie i Teddym, ale nadal uważa, że randkowanie w szkole średniej polega jedynie na odprowadzaniu się z klasy do klasy.

– Czy ty i Teddy… – Nie może wydusić z siebie kolejnych słów.

– Nie! – wykrzykuję. – Oczywiście, że nie.

Przeszywa mnie wzrokiem, jak gdyby w oczy miała wbudowany wykrywacz kłamstw. Zapewniam się w duchu, że przecież nie mam nic do ukrycia. Nie robiliśmy nic poza całowaniem. Chociaż ostatnio Teddy prosił mnie o zdjęcia. Przysięgał, że nikomu ich nie pokaże. Nie zrobiłam mu tej przyjemności, ale też nie odmówiłam specjalnie stanowczo.

– Obiecaj, że poczekasz z tym do momentu, aż spotkasz tę wyjątkową osobę – mówi mama. – Najlepiej prezesa jakiegoś dobrze prosperującego przedsiębiorstwa lub syna zagranicznego biznesmena. W każdym razie kogoś lepszego.

Lepszego ode mnie czy od Teddy’ego?

– Teddy to dobry chłopak – staję w jego obronie.

– Dobry chłopak? – Śmieje się, trzymając uniesiony kieliszek szampana. – Myślisz, że dobry chłopak będzie w stanie zapłacić za wyjścia do restauracji takich jak ta?

– Sama sobie zapłacę – odparowuję. – Nie zapominaj, że też mam mózg.

Uważnie dobiera słowa.

– Tak więc użyj go, żeby dostać się do dobrej szkoły. Zaufaj mi, w dorosłym życiu będzie ci o wiele trudniej znaleźć dobrego męża. Ja miałam szczęście, że poznałam twojego ojca jeszcze jako uczennica.

To, co mówi, sprawia, że brwi same mi się unoszą.

– Po prostu się o ciebie martwię – dodaje łagodniejszym tonem.

Wyciąga dłoń w moją stronę, a moja złość natychmiast topnieje.

Wpatruję się w mamę, która pomimo mojego towarzystwa wydaje się bardzo samotna. Przez cały czas ukradkiem zerka na telefon, udając, że tylko wygładza serwetkę, podczas gdy obie dobrze wiemy, że sprawdza, czy przypadkiem nie dzwonił.

Nie dzwonił.

Mama delikatnie podnosi kieliszek z szampanem i stawia go przede mną na znak rozejmu. Chętnie korzystam.

 

Następnego dnia mama zabiera mnie na obiad do domu mojej Nai Nai – babci od strony taty, zadziornej wdowy z białymi lokami na głowie, która nie przebiera w słowach. To sprawia, że mama najchętniej wcisnęłaby się do wazy z dynastii Qing, żeby się przed nią ukryć, jeszcze zanim ta zdąży cokolwiek powiedzieć.

Całuję Nai Nai w oba policzki po tym, jak ta siada na swoim „tronie” w jadalni. To ona tu króluje – moje ciotki, wujkowie i kuzynostwo gromadzą się wokół niej. Nie mają najmniejszego zamiaru zrobić miejsca dla mamy, więc jest zmuszona usiąść tam, gdzie nikt inny nie chciał – na końcu stołu. Mój ojciec, gdyby tu był, usiadłby na jego szczycie z nią u boku. Ale jak zwykle go nie ma.

– Nai Nai.

Twarz babci promienieje.

– Claire. – Uśmiecha się.

Bez względu na to, co sądzi o mamie, mnie uwielbia, ponieważ jestem jej najstarszą wnuczką. Nai Nai macha do swoich służących, aby przygotowali dla mnie miejsce tuż obok niej. Zerkam na ciotki i wujków, którzy niechętnie proszą moje młodsze kuzynostwo o przesunięcie się.

– Jak tam szkoła, Claire? – pyta babcia.

– Świetnie – odpowiada za mnie mama z drugiego końca stołu.

Widzę, że traktuje to pytanie raczej jako sprawdzenie jej umiejętności wychowania ambitnego dziecka.

– Jest pod opieką najlepszych nauczycieli w Szanghaju! – dodaje.

Ale Nai Nai ignoruje ją i nie odrywa wzroku ode mnie. Moje ciotki i wujkowie prześcigają się w rekomendacjach różnych korepetytorów.

– Słyszeliście o tym białym facecie, który uczy chińskiego? – pyta ciotka Linda.

Wujek Lu odkłada swoje nefrytowe pałeczki.

– Dlaczego wszyscy w tym kraju mają jakąś obsesję na punkcie lao wai[3]? Nie wszystko, co oferują biali ludzie, jest lepsze!

– Słyszałam, że akurat on jest naprawdę bardzo dobry – reaguje inna ciotka. Szybkim ruchem łapie dwie ostatnie krewetki i kładzie je na talerzu leżącym przed jej synem Jeremym. Jeremy siedzi ze wzrokiem wlepionym w swojego iPada, podczas gdy jedna ze służących babci go karmi.

Mama głośno wzdycha i oznajmia rodzinie, że moja nowa nauczycielka chińskiego, ta, która dyktuje mi wypracowania, kosztuje dwa tysiące renminbi za godzinę. To szpanerstwo upozorowane na skargę na chwilę ucisza ciotki.

– Każdy może rzucić kasą. To o niczym nie świadczy – zauważa babcia.

Mina mamy jest bezcenna. Nawet byłoby mi jej trochę szkoda, gdyby nie fakt, że bardzo nie lubię tej nauczycielki.

– Akurat zajęcia dodatkowe są bardzo ważne – broni się mama. – Nauczyciele ze szkoły Claire to potwierdzają. Nie wiecie, jak dramatycznie niski poziom reprezentują dzisiaj szanghajskie licea. Bez dobrego prywatnego korepetytora dzieciaki nie mają żadnych szans.

– Poradzę sobie – mówię. Wbrew temu, co sądzi mama, lubię pisać. Nie muszę zapamiętywać czyichś słów, żeby potem wylać je z siebie na egzaminie. Mogę sama coś wymyślić, dziękuję bardzo.

Mama wzdycha.

– Widzicie, z czym muszę walczyć? – Spogląda w moją stronę i celuje we mnie pałeczkami. – Masz słuchać swojej korepetytorki i napiszesz egzamin dokładnie tak, jak ona ci powie!

– Dokładnie, Claire – dodaje ciotka Linda. – Nie bądź głupia!

– Dasz mi jej numer? – pyta ciotka June, wyciągając z kieszeni telefon.

– Nie mam najmniejszego zamiaru – odpowiadam. Nie jestem kserokopiarką. Nie obchodzi mnie, czy dzięki temu zdobędę sto procent, bo to nie będzie mój sukces.

Mama rzuca mi surowe spojrzenie. Reszta rodziny naskakuje na mnie i zaczyna ględzić o mojej przyszłości, ocenach, gaokao.

Znowu to samo: o moim życiu decyduje komisja. Przewracam oczami. Nie dziwię się, że tata nigdy nie pojawia się na takich spotkaniach.

Babcia podnosi rękę, aby uciąć to trajkotanie. Chwyta moją dłoń w swoją i patrzy mi głęboko w oczy. Mam nadzieję, że stanie po mojej stronie, ale zamiast tego mówi:

– Twoja matka ma rację. Jajkiem kamienia nie rozbijesz.

Cofam rękę, rumieniąc się.

– Nawet nie będzie próbować. Już ja tego dopilnuję – zapewnia ją mama.

Babcia zwraca się do niej:

– A jak tam twój mąż?

Spoglądam na nią. Uśmiech na twarzy mamy gaśnie. Zajmuje ręce składaniem serwetki, próbując kupić sobie więcej czasu na opracowanie możliwie najlepszej odpowiedzi.

Do dupy się żyje pod nadzorem komisji.

 

 

 

[1] Tradycyjne chińskie bułki na słodko. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.

[2] Chiński odpowiednik naszej matury.

[3] Z chińskiego „obcokrajowiec”.

 

 

 

 

 

 

dwa

 

Dani

 

 

 

East Covina, Kalifornia

 

Masz czasem wrażenie, że wszyscy na ciebie patrzą, ale tak naprawdę nikt cię nie widzi? To znaczy widzą cię – widzą, że stoisz na scenie, że odbierasz wyróżnienie z rąk pani dyrektor. Widzą twoje kędzierzawe włosy, twoje znoszone buty. Widzą twoją mamę chomikującą stare ciastka do torebki z tyłu sali – to widzą. Ale nie widzą ciebie.

– Do jasnej cholery, Dani, ile razy mam ci powtarzać to samo?! – krzyczy pan Rufus, opiekun szkolnego zespołu. – To ma być Fis, a nie F! I błagam, wyczyść ten flet. To, co słyszysz, ten obrzydliwy dźwięk… tak brzmi wydmuchiwana ślina!

Cała się czerwienię i sięgam po chusteczkę. Zespół z powrotem siada, teatralnie wzdychając; czekają, aż w końcu trafię w odpowiedni dźwięk.

– Słyszałaś kiedyś o czymś takim jak lekcje gry na flecie? – mruczy pod nosem siedzący obok mnie Connor.

Connor O’Brien. Właśnie sobie przypomniałam, że nosi pożółkłe, obcisłe slipy, a do tego pod łóżkiem trzyma podkradany mamie olej, którego używa jako lubrykantu. Wiem to, ponieważ sprzątam jego pokój w każdy wtorek po szkole, kiedy wychodzi na trening lacrosse’a. Sprzątałam domy chyba połowy członków zespołu. Oni oczywiście nie mają o niczym zielonego pojęcia. Przecież każdy zamawia sprzątanie na czas swojej nieobecności.

Tak, słyszałam o czymś takim jak lekcje – kusi mnie, żeby się odgryźć. A ty słyszałeś o komorniczym zajęciu domu? Albo o jedzeniu na spółkę kanapki z Burger Kinga, podczas gdy twoja mama kilkukrotnie chodzi po darmową dolewkę?

Spoglądam na Zacha, kolejnego sąsiada. Zach jest kapitanem drużyny pływackiej w American Prep. Tak się składa, że jest również klarnecistą siedzącym w ostatnim rzędzie, tuż obok flecistki – mnie. Muszę przyznać, że to jedyny powód, dla którego nadal nie odeszłam z zespołu. Na moje nieszczęście jeszcze nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Co więcej, jego pokoju jeszcze nie sprzątałam. Nie wiem nawet, gdzie on mieszka. Wydaje mi się, że też jest stypendystą – jak ja i Ming.

Ming pyta bezgłośnie: „Jesteś gotowa?”, z miejsca pierwszej skrzypaczki. Potakuję. Ming pochodzi z Chin. Przyjechała tutaj na stypendium muzyczne. Jest także moją koleżanką z pracy. Razem sprzątamy domy po szkole.

– Dobrze, zacznijmy w takim razie od początku – mówi pan Rufus, patrząc na Ming.

Trąbkarze z powrotem wyjmują nuty. Waltorniści chowają telefony. Kiedy Ming podnosi skrzypce, cała sekcja smyczkowa bierze z niej przykład. Uśmiecham się. Miło jest widzieć, jak przewodzi innym uczniom, nawet jeśli w tajemnicy przed nimi szorujemy ich kible.

Po próbie Ming mnie dogania. Ma ze sobą swój czarny futerał ze skrzypcami, którym zgrabnie balansuje na swoich szczupłych ramionach. Przywiozła go ze sobą z Chin i mimo że jego krawędzie są postrzępione, Ming nie ma najmniejszego zamiaru go wymieniać. Jest z nim tak zżyta, jak ja ze swoimi butami, w których chodzę na debaty. Jakiś czas temu zdradziła mi, że kiedy miała dziesięć lat, wystąpiłaby w chińskim Mam talent, gdyby nie fakt, że jej rodziców nie było stać na bilet lotniczy do Szanghaju. Kiedy więc pani Mandalay, nasza dyrektorka, odkryła muzyczne umiejętności Ming podczas jednej z podróży rekrutacyjnych do Chin, zaproponowała jej pełne stypendium w American Prep. Ming nie zastanawiała się i przyjechała tu spełniać muzyczne marzenia.

– Idziemy razem do Rosy po szkole? – pyta.

Rosa to nasza szefowa w Tanim Sprzątaniu. Przekonałam ją, żeby zatrudniła Ming, mimo że to nie do końca zgodne z prawem – Ming jest tutaj na wizie uczniowskiej. Z tym że ona naprawdę potrzebuje tej pracy, ponieważ jej stypendium wystarcza jedynie na pokrycie czesnego i części kosztów wynajmu mieszkania.

– Nie mogę. Mam dzisiaj spotkanie klubu debat – odpowiadam. – Ale dołączę do was!

Ming wysuwa dolną wargę na znak rozczarowania.

– Kiedy ogłoszą, kto się zakwalifikował do wzięcia udziału w Snider Cup? – pyta.

Na samo wspomnienie Snidera biorę głęboki wdech. Pan Connelly, mój trener debaty, od roku przygotowuje nas do mistrzostw. Od Snidera zależy cała moja przyszłoroczna strategia aplikowania na studia. Będą tam wszyscy najlepsi trenerzy, w tym trener z Yale – mojej wymarzonej uczelni. Ich drużyna jest w tym roku niepokonana.

– Myślę, że wkrótce – odpowiadam.

– Na pewno cię wybiorą – zapewnia przyjaciółka, szykując się do wyjścia. – Jesteś ulubienicą pana Connelly’ego.

Uśmiecham się, wdzięczna za słowa otuchy. Nie mogę narzekać na mojego trenera – bardzo mnie wspiera, ale nie mam pojęcia, z czego zapłacę za udział w tych mistrzostwach. Loty i hotele do tanich nie należą, a na pomoc ze strony mamy nie mogę liczyć, bo – w przeciwieństwie do bogatych rodziców rówieśników – moja mama również pracuje dla Taniego Sprzątania i szoruje toalety, żebyśmy miały co włożyć do garnka. Tak pracowały też moja babcia i prababcia. Ja zamierzam być pierwszą kobietą w rodzinie, która wyrwie się ze szponów biedy. Ale najpierw muszę się dostać na studia.

Chowam flet do futerału i czekam, aż wszyscy koledzy i koleżanki wyjdą z klasy, zanim odłożę wypożyczony instrument z powrotem do schowka.

 

Po lekcjach otwieram drzwi sali, w której ćwiczymy debatowanie. Pan Connelly, jak zawsze, od progu wita mnie uśmiechem.

– Dani! Co tam słychać u mojej Elektryzatorki? – pyta.

Przewracam oczami w reakcji na to, w jaki sposób się do mnie zwraca. Odkąd na ostatnim turnieju jeden z sędziów określił moje wystąpienie jako „elektryzujące”, pan Connelly ciągle mnie tak nazywa.

– Gotowa na pojedynek z Heather?

– No, Elektryzatorko, jesteś gotowa? – nabija się Heather.

Śmieję się i odpowiadam, że urodziłam się gotowa. Ogólnie rzecz biorąc, koledzy i koleżanki z drużyny debatanckiej są w porządku. Nie da się ukryć, że moja sytuacja finansowa jest inna niż ich, więc czasami po prostu nie zapraszają mnie na niektóre spotkania, na przykład jeśli wiedzą, że po wygranych zawodach będą świętować w jakiejś drogiej restauracji.

Dzieląc nas na drużyny, pan Connelly przypomina, że będzie przyglądał się naszym występom zarówno podczas zajęć, jak i w trakcie dwóch najbliższych konkursów, a na podstawie tych obserwacji zdecyduje, kto weźmie udział w Sniderze. Choć nikt nie chce o tym rozmawiać, wszyscy zdajemy sobie sprawę, że bezlitosna matma nie stoi po naszej stronie: jest nas dziesięcioro, a tylko sześć osób może pojechać na mistrzostwa.

– No więc w dzisiejszej debacie macie dać z siebie wszystko! – motywuje pan Connelly. – Ta strona jest przeciwko grupowaniu uczniów na podstawie ich wyników – mówi, po czym prosi mnie o rozpoczęcie debaty.

Podnoszę się i idę na przód sali, podczas gdy pozostali członkowie zespołu wyciągają kartki, na których będą notować odpowiedzi na moje oświadczenie wstępne.

– Zamknij oczy i wyobraź sobie swoją idealną publiczność – radzi pan Connelly.

Wyobrażanie sobie idealnej publiczności to strategia, którą wymyślił nauczyciel. Polega ona na tym, że z zamkniętymi oczami przywołuje się w wyobraźni kogoś – może to być ktoś naprawdę istniejący lub wymyślony – kto jest cierpliwy, uprzejmy, wrażliwy, bystry i kto bardzo chce usłyszeć, co masz do powiedzenia. To trochę żenujące, ale taką osobą jest dla mnie pan Connelly. Zawsze nią był, odkąd w pierwszej klasie wziął mnie na bok i powiedział: „Masz swoje zdanie. Pozwól, że pomogę ci je wyrazić”.

W tym samym roku dał mojej mamie dwadzieścia dolarów, ponieważ miała takie zaległości w rachunkach, że nie starczyłoby jej już na moje czarne czółenka znalezione na Payless, których potrzebowałam na turniej. A na turnieju, kiedy zapytał, dlaczego moi rodzice nie przyszli, na co odpowiedziałam, że nie mam taty, a mama jest zajęta sprzątaniem domów, przytulił mnie i stwierdził: „Ale masz mnie”. Więc tak – on jest osobą, która sprawia, że czuję się swobodnie. Nie muszę nawet zamykać oczu.

Biorę głęboki wdech i uśmiecham się do niego.

– Panie i panowie – zaczynam. – Dzielenie dzieci na grupy według ich umiejętności intelektualnych jest nowoczesną formą segregacji. Dzieci szufladkuje się już w pierwszych latach szkoły na podstawie kilku testów, które decydują o tym, na jaką ścieżkę rozwoju trafią na całą resztę edukacji. Ta praktyka opiera się na błędnym przekonaniu, że ludzie się nie zmieniają: raz ignorant, zawsze ignorant. A kto raz był biedny, zawsze będzie biedny.

Przedstawiam dowody i przykłady, mówię o uprzedzeniach systemowych i rasowych oraz o tym, jak przenikają one do naszej świadomości, po czym odbierają wiarę we własne siły. Myślę o tym (choć nigdy nie powiedziałam tego głośno), jak ludzie tacy jak szefowa mojej mamy, Rosa, mają czelność spojrzeć jej w oczy i powiedzieć, że nie powinna wysyłać córki do prywatnej szkoły. „Jesteś zwykłą sprzątaczką. Jak masz zamiar opłacić czesne?”

– Dlatego bardzo proszę, żebyście zajrzeli w głąb siebie i zadali sobie pytanie, co edukacja ma na celu. Pilnować, żeby uczniowie się nie cofali? Czy może pomagać im się rozwijać? Ja wierzę, że to drugie, i mam nadzieję, że wy też.

– Brawo – mówi pan Connelly.

Wstaje i klaszcze, mimo że nie powinien, ponieważ debata jeszcze się nie skończyła. Powinien wstrzymać się z oklaskami. Fakt ten nie umknął uwadze kolegów i koleżanek z zespołu. Kiedy wracam na miejsce, wyłapuję nawet kilka min pełnych dezaprobaty.

Pan Connelly pochyla się w moją stronę i szepcze:

– Świetnie sobie poradzisz na Sniderze, Elektryzatorko!

Po skończonych zajęciach odkładam książki do szafki i schylam się, żeby zawiązać buta, kiedy słyszę rozmowę przechodzących obok ludzi z zespołu.

– Słyszałeś, jak podniecał się jej przemową? – pyta Heather.

Zamieram i ukrywam twarz za szafką. Czy oni aby przypadkiem nie rozmawiają o mnie?

– Daje jej fory tylko dlatego, że jest stypendystką – stwierdza Josh.

– To niesprawiedliwe. Inni słono płacą za to, by się tutaj uczyć – dodaje Audrey. – Nie mówiąc o tym, że najprawdopodobniej płacimy też za nią.

Wow. A ja głupia myślałam, że wszyscy jesteśmy sobie równi.

 

Kipię ze złości, gdy po treningu idę do Rosy. Nie mogę uwierzyć w to, co usłyszałam w szatni. Myślałam, że na lekcjach debaty spotykam się z ludźmi, którzy kierują się w życiu jakimiś zasadami. Właśnie to uwielbiam w debacie: choć pochodzimy z różnych światów, wyznajemy te same wartości – sprawiedliwość, etykę, równość. A okazuje się, że to są po prostu nic nieznaczące słowa, które pozwolą zdobyć kilka łatwych punktów od sędziów. Co za hipokryci.

Drzwi w Tanim Sprzątaniu odbijają się od ściany, kiedy je popycham, wchodząc do środka.

– Dani, gdzieś ty była? Jesteś spóźniona! – krzyczy Rosa i pstryka pośpieszająco palcami. – Przebieraj się.

Spoglądam na Ming, która czeka gotowa w fartuszku. Spod niego wystają dżinsowe spodenki, które jeszcze zimą sięgały jej kostek. Rosa każe nam nosić te kretyńskie czarno-białe fartuszki z napisem „Tanie Sprzątanie”, do kompletu z czapeczkami i maseczkami chirurgicznymi. Wyglądamy jak pielęgniarki, które zerwały się z pielgrzymki. Szefowa twierdzi, że w pracowniczych mundurkach prezentujemy się profesjonalnie.

– Ja tu czegoś nie łapię – mówię, sięgając do szafki po ciuchy. – Co kogo obchodzi, jak jesteśmy ubrane, jeśli dobrze robimy to, co do nas należy?

– Ile razy mam ci powtarzać to samo? – pyta Rosa, tnąc rękami powietrze. – Tu nie chodzi tylko o odwalenie swojej roboty. Na tym polega budowanie marki.

Przewracam oczami. Rosa uczęszcza na internetowy kurs zarządzania przedsiębiorstwem. To stamtąd bierze tę całą terminologię, którą wplata w każdą rozmowę po to, by przypomnieć nam, że nie jest zwyczajną szefową, tylko „dyrektorką generalną”.

Podaje mi i Ming adres, którego nie rozpoznaję. Mamy z mamą taką zasadę, że jeśli dostanę zupełnie nową lokalizację, nie przyjmuję zlecenia. Ktoś inny niech idzie i sprawdzi to miejsce, na wypadek gdyby klient okazał się psycholem. Ale jakie są na to szanse? Spoglądam na sweter mamy wiszący przy jej szafce. Ming pojedzie ze mną, a poza tym naprawdę potrzebuję kasy, zwłaszcza jeśli mam wybrać się na Snidera. Bilety w obie strony do Bostonu kosztują pięćset dolarów, nie wliczając w to zakwaterowania. Każdy cent się liczy.

Ming chowa karteczkę z adresem do kieszeni. Jej rodziców tu nie ma, więc nie mogą jej niczego zabronić. Poza tym nie sądzę, żeby wiedzieli o tej dorywczej pracy w charakterze sprzątaczki. Przyjaciółka kiwa głową do Rosy.

– No to zabieramy się do pracy – rzuca.

Pomagam Ming zebrać środki czystości i razem idziemy w stronę samochodu. Odwozi nas mąż Rosy, Eduardo. W drodze do dzielnicy North Hills, gdzie mieszkania są dwa razy droższe, a ludzie podwójnie skłonni do oskarżeń o kradzież, wiercę się w fotelu i zerkam na Ming. Chcę powiedzieć jej o tym, co Heather i jej koledzy kretyni wygadywali na debacie, ale ona przez cały czas siedzi ze wzrokiem wlepionym w okno.

Dojeżdżamy do North Hills i kierujemy się krętym podjazdem w stronę wznoszącej się nad nami, imponującej śródziemnomorskiej rezydencji. Cała ta posiadłość, łącznie z zadbanym trawnikiem i okalającym ją balkonem wychodzącym na całe Los Angeles, musi być warta bagatela dwa lub trzy miliony dolarów. Zwłaszcza że ceny nieruchomości poszybowały ostatnio znacznie w górę. Ming wskazuje na znajdujący się przy wejściu nefrytowy posąg smoka i mruczy pod nosem:

– Ach, ci obrzydliwie bogaci Azjaci.

– Jak tu ich nie kochać? – odpowiada Eduardo, promieniejąc. On i Rosa są największymi fanami zarówno filmu, jak i tych, którzy kupują domy w North Hills i korzystają z usług Taniego Sprzątania. – Przecież to twoi ludzie! – droczy się z Ming.

Przyjaciółka kręci głową, z wyraźnym trudem wyciągając detergenty z bagażnika.

– Moi nie. Ze mnie jest co najwyżej obrzydliwa biedaczka – mówi, przyciskając kciuk do piersi.

Wysiadam z samochodu i wygładzam fartuszek. We dwie ruszamy w stronę domu. Eduardo, zanim odjedzie, upewnia się, że udało nam się znaleźć ukryty pod wycieraczką klucz.

– Zadzwońcie do mnie, jak będziecie kończyć! – woła, podczas gdy my otwieramy drzwi wejściowe.

Po wejściu do środka odkładamy chemię na podłogę. Zdejmuję z twarzy maseczkę. Obie przyglądamy się dwunastometrowemu sufitowi w salonie.

– Ja pieprzę, prawie jak w muzeum – mówię.

Ze środka sufitu zwisa pojedynczy kryształowy żyrandol, a wystawności dodają ogromne lustra biegnące wzdłuż ścian i podłogi z białego marmuru.

– Albo hala koncertowa – dodaje Ming.

Unosi ręce i nucąc melodię, udaje, że gra na skrzypcach. Uśmiecham się i idę do kuchni po jakieś napoje. Nie będziemy miały tu za dużo do roboty. Oprócz małego stosiku brudnych naczyń leżących w kącie, po podłodze walają się pojedyncze kartony po pizzy. To wszystko.

Światło do kuchni wpada przez francuskie drzwi. Wyglądam przez nie na basen, pijąc to, co udało mi się tu znaleźć, i wyobrażam sobie, jak by to było mieszkać w takim miejscu.

Kiedy wracam do salonu, Ming testuje spray do czyszczenia na lustrzanym stoliku do kawy. Zauważam, że we włosach ma nową, skórzaną gumkę. Ciekawe, czy zrobiła ją sama. Pasuje jej. Podaję przyjaciółce puszkę, którą dla niej przyniosłam, i klękam obok. Już mam opowiedzieć, co wydarzyło się na lekcji debaty, kiedy Ming obraca się w moją stronę i pierwsza zaczyna swoją historię.

– Wyobraź sobie, że wczoraj ojciec rodziny, u której mieszkam, znowu łaził po kuchni w samych majtkach. A najgorsze jest to, że zawsze sobie w nich grzebie i się poprawia. – Ming odkłada napój, wstaje i demonstruje, łapiąc się za krocze.

– Fuj – reaguję.

– A później tą samą ręką podaje mi talerz.

Mina Ming jest bezcenna. Wybucham śmiechem, mimo że nie powinnam się z tego nabijać. Facet, który zdecydował się gościć u siebie Ming, ma jakieś czterdzieści lat i jest bezrobotnym kierowcą ciężarówki. Nazywa się Kevin Malone, ma dwójkę małych dzieci, problemy z alkoholem i kompletnie wywalone na to, jak radzi sobie nastolatka, którą przyjął pod swój dach. W jakiś sposób dowiedział się, że zapewnienie miejsca zamieszkania dla uczniów zza granicy jest łatwym sposobem na szybki zarobek. Pech chciał, że Ming została przydzielona właśnie do niego. Głównie dlatego, że był tani. Szkoła daje jej tylko sześćset dolarów na pokrycie kosztów zakwaterowania.

– Nie mogą cię przenieść do innej rodziny? – pytam. – Albo po prostu mu powiedz, żeby zaczął nosić spodnie.

Wypija łyk napoju i kręci głową.

– Inne rodziny są zbyt drogie – odpowiada. Boi się, że jeśli poprosi szkołę o więcej pieniędzy, dyrekcja się zdenerwuje.

W pełni ją rozumiem. Wielokrotnie myślałam o tym, by poprosić panią Mandalay, naszą dyrektorkę, o pokrycie kosztów podróży na debaty, ale nigdy nie miałam na tyle odwagi, by to zrobić. Za każdym razem, kiedy byłam już bliska rozpoczęcia tematu, tchórzyłam i zamiast w stronę gabinetu dyrektorki, biegłam do Rosy i prosiłam o dodatkowe mieszkania.

– A na rodziców nie mogę liczyć – wzdycha Ming. Nie mówi zbyt wiele o ojcu i matce. Wiem jedynie, że nie są jak rodzice innych chińskich dzieciaków z naszej szkoły, którzy jeżdżą porsche lub teslą i płacą czarnymi kartami American Express.

– Mam pogadać z tym tatuśkiem? – pytam. – Chętnie ustawię go do pionu!

Ming potrząsa głową.

– Nie trzeba. To jego dom i w zasadzie ma prawo nosić…

Przerywa jej hałas dobiegający z piętra. Co do…? Ktoś tu jest? Wchodzimy szybko po marmurowych schodach na górę, gdzie znajdują się sypialnie. Podążając za odgłosami, trafiamy do głównej sypialni, otwieramy drzwi i naszym oczom ukazuje się dwoje ludzi uprawiających seks. Chłopak, niewiele starszy od nas, na którym siedzi zupełnie naga dziewczyna. Nieznajomy przygląda się mnie i Ming, a na jego twarzy maluje się rozbawienie.

– Chcecie się przyłączyć? – pyta.

 

 

 

 

 

 

trzy

 

Claire

 

 

 

Mama i ja czekamy przed gabinetem nauczycielki chińskiego. Za oknem słychać szum szanghajskiego ruchu. Mama trzyma w dłoni moje żałośnie napisane wypracowanie egzaminacyjne, przygląda się mu i kręci głową. Po jej ciężkim oddechu wnioskuję, że jest rozczarowana albo nawet zaniepokojona.

– Nie mogę w to uwierzyć – mówi. Palcem wskazuje na znajdujący się u góry kartki wielki odręczny napis: czterdzieści dwa na sto. Tyle właśnie punktów udało mi się uzbierać za wypracowanie, które stworzyłam sama, zamiast odtwarzać z pamięci słowa nauczycielki. Mógł też zaszkodzić fakt, że postanowiłam pisać o tym, jak ważne jest uwzględnianie opinii uczniów podczas podejmowania decyzji mających wpływ na szkołę. Powinnam była wybrać bezpieczniejszy temat, na przykład niebezpieczeństwa wynikające z uzależnienia od internetu.

– Nie możesz uwierzyć w to, że chciałam sama napisać własne wypracowanie? – pytam sarkastycznie.

– Nie pyskuj mi tu. Nie chodzi o to, że napisałaś je po swojemu, a o to, że nigdy nie słuchasz tego, co się do ciebie mówi – reaguje mama. – Zawsze musisz robić wszystko tak, jak ty chcesz. – Kartka w dłoni mamy trzęsie się z każdym słowem. Kilku nauczycieli przechodzi obok i patrzy na nas z ukosa. Mama ścisza głos, ale w dalszym ciągu nie potrafi się uspokoić.

– To są Chiny – cedzi przez zęby. – Chodzisz do miejscowej szkoły. I sama mówiłaś, że wasza pani od chińskiego sugerowała korepetycje.

– No i?

– No i jak myślisz, czemu tak mówiła? – pyta. – Jak myślisz, dlaczego podała pytania, które pojawiły się na egzaminie?

Odwracam wzrok. No dobra, ale sam fakt, że rozpoczęła tę grę, nie oznacza jeszcze, że muszę akceptować jej zasady. W tym momencie otwierają się drzwi, a w nich staje moja nauczycielka chińskiego, Zhou Lao Shi. Posyła mamie porozumiewawczy uśmiech i gestem zaprasza nas do środka.

– Pani Wang, Claire – zaczyna Zhou Lao Shi, przesuwając dłonią po gęstych pasmach białych odrostów, które wraz z farbowanymi czarnymi włosami przypominają umaszczenie skunksa.

Mama zajmuje miejsce i dziękuje za możliwość konsultacji. Dyskretnie wyjmuje mój egzamin.

– Chciałabym z panią porozmawiać na temat oceny Claire.

Zerkam na Zhou Lao Shi, która siedzi naprzeciwko nas z pustym wyrazem twarzy. Wygląda dokładnie tak samo jak podczas naszych zajęć.

– Zdaję sobie sprawę, że to wypracowanie nie jest idealne, ale czterdzieści dwa punkty? Czy ta ocena nie jest odrobinę zbyt surowa?

Zhou Lao Shi prawie nie mruga. Słowa mamy nie zrobiły na niej zupełnie żadnego wrażenia. Szturcham mamę łokciem. Może już sobie pójdziemy? Ta kobieta jest przyzwyczajona do tego, że rodzice próbują ją przekupywać, kwestionują jej decyzje, pouczają, a nawet grożą, i zdążyła się już na to wszystko uodpornić. Za mniej niż pięć tysięcy renminbi nie poruszy nawet brwią.

– Claire otrzymała czterdzieści dwa punkty na sto. Taka jest jej ocena – stwierdza Zhou Lao Shi.

Mama odkłada swoją torbę Birkin. Zawsze się stroi, kiedy przychodzi do szkoły. Mówi, że to po to, by nauczyciele lepiej nas traktowali. A mnie się zdaje, że chce w ten sposób zaimponować innym mamom. Zakłada nogę na nogę, prezentując swoje spodnie Balmain z szerokimi nogawkami i próbuje raz jeszcze.

– Wydaje mi się, że wynika to z porównywania pracy Claire do prac innych uczniów. Ale nie wiem, czy jest pani świadoma faktu, że niektórzy z nich dopuścili się plagiatu…

– Mamo! – krzyczę. Czy ona postradała zmysły? Rozumiem, że chce mi załatwić lepszą ocenę, ale żeby od razu donosić na moich kolegów?

– Będę musiała to zweryfikować – zwięźle odpowiada Zhou Lao Shi, po czym wstaje. – Obawiam się, że skończył nam się czas.

Obraziłyśmy ją. Mama też o tym wie. W jednej chwili rezygnuje z postawy naciskającego rodzica i przyjmuje taktykę błagalno-przepraszalną.

– Proszę zaczekać. Ja jestem temu wszystkiemu winna. Korepetytorka, którą znalazłam dla Claire, nie jest za dobra. Proszę ukarać mnie, nie ją.

Jej zapłakane, pełne rozpaczy oczy spotykają się z bezwzględnym i surowym wzrokiem pani Zhou Lao Shi.

– Z całą pewnością Claire będzie miała wkrótce szansę się zrehabilitować – mówi nauczycielka. – Liczę na to, że następnym razem dopilnuje pani, żeby córka była odpowiednio przygotowana.

 

W drodze powrotnej do domu mama przeklina panią Zhou Lao Shi.

– Ta twoja nauczycielka to kawał wrednej suki. Ma kompletnie gdzieś nawet to, że prace jej uczniów piszą ich korepetytorzy!

Taa, dokładnie tak jak ona sama jeszcze dwadzieścia minut temu. Bez względu na to bardzo doceniam fakt, że chciała się za mną wstawić. Opieram głowę o poduszkę masującą kark, w którą mama wyposażyła audi, podczas gdy Patrick, szofer, zerka na nas w lusterku wstecznym.

– Ach, ci nauczyciele! W szkole mojego syna wykryli, że jedna nauczycielka pobierała opłaty od uczniów, którzy chcieli usiąść w przednich ławkach. – Patrick włącza się do rozmowy.

– A może pomyślimy o szkole za granicą?

Mama zakłada mi niesforny kosmyk włosów za ucho.

– Wiesz, że to nie takie proste, kiedy ma się tylko chiński paszport, skarbie – mówi.

To niesprawiedliwe. Podczas gdy dalekowzroczni rodzice moich niektórych znajomych wyjeżdżali, żeby urodzić w Ameryce, moi byli zbyt zajęci ogarnianiem na szybko sesji ślubnej, zanim po mamie będzie widać, że jest w ciąży.

Kiedy wracamy do willi, ojciec czeka na nas w salonie.

– Tata! – wykrzykuję. Co on tu robi tak w środku dnia? Mama musiała dać mu znać, że mamy SYTUACJĘ AWARYJNĄ. Cieszę się, że chociaż tyle dobrego wyniknęło z mojej decyzji o tym, żeby nie oszukiwać na egzaminie.

– Cześć, kwiatuszku – mówi, po czym podchodzi i całuje mnie w czubek głowy. Kiedy tata zwraca się do mnie w charakterystyczny dla siebie sposób, mam ochotę zapomnieć o tym, że oblałam chiński, i o tym, że nie widziałam go od tygodni. – Słyszałem o twojej nauczycielce.

Mama zrzuca ze stóp szpilki od Manolo i opada na kanapę.

– Co za nadęta krowa – stwierdza, po czym prosi Tressy, żeby przyniosła nam pellegrino. – Na pierwszy rzut oka widać, że to ten typ człowieka, co to lubi mieć władzę i uwielbia się nią delektować. Czy to właśnie robi podczas zajęć?

Siadam obok niej i podczas gdy Tressy stawia przed nami trzy wysokie szklanki z gazowaną wodą, na usta cisną mi się różne słowa. Mam ochotę powiedzieć: Co z tego, że Zhou Lao Shi jest arogancka?, ale tak naprawdę chciałabym zapytać: Jak ty to robisz? Jak możesz tak po prostu, jak gdyby nic się nie wydarzyło, rozmawiać z mężem, którego nie widziałaś od tygodni i nie masz zielonego pojęcia, gdzie przez ten czas był?

– Wiecie co, tak sobie myślałem… – zaczyna tata, zajmując miejsce obok nas na kanapie. – Nie chciałabyś może uczyć się w Ameryce?

Mama odstawia szklankę i się prostuje.

– W moim biurze jest taki facet. Opowiadał mi o pewnej szkole w Kalifornii…

– Mówisz o wyjeździe na studia, prawda? – pytam. – Też już myślałam o tym, żeby wyjechać do szkoły do Ameryki albo Wielkiej Brytanii.

– Nie, mówię o teraz. Mogłabyś wyjechać już teraz i dokończyć trzecią i czwartą klasę liceum za granicą – proponuje podekscytowany tata.

Chyba robi sobie ze mnie jaja.

– Jak to? – pyta mama za nas obie.

Dziękuję.

– Chciałbym, żeby wyrwała się z tego ułomnego systemu – odpowiada tata. – Przecież sama mówiłaś, że nauczycielka Claire jest wariatką. W przyszłym roku, z gaokao na głowie, będzie tylko gorzej. A jeśli zawali egzaminy…

– Nawet nie chcę o tym myśleć – jęczy mama. Zamyka powieki i masuje je palcami. – Twoja matka mnie zabije.

Mam ochotę zapewnić ich, że na pewno sobie świetnie poradzę. Tak będzie, przyrzekam! Ale wtedy przypominam sobie, że mój ostatni wynik to czterdzieści dwa punkty. Mama siedzi smutna na kanapie, z twarzą schowaną w dłoniach, i kontempluje przyszłość, ponieważ sukces chińskiej matki mierzony jest w zależności od tego, jak dobrze radzi sobie jej potomstwo, więc jeśli ono nawala, nawala ona sama.

– Jeśli już teraz wyjedziesz do Ameryki, nie będziesz musiała podchodzić do gaokao – ciągnie tata. Podaje nam na tacy gotowe rozwiązanie naszego problemu i sądząc po smutnym wyrazie twarzy mamy, już sama nie wiem, kto potrzebuje go bardziej: ja czy ona. – Po liceum poszłabyś na jakieś prestiżowe studia w Stanach. Na UC czy coś.

– To nie takie proste, żeby dostać się na UC – tłumaczę.

Mówi tak, jakby to była jakaś wyższa szkoła, gdzie przyjmują każdego.

– Ależ oczywiście, że to proste – nie ustępuje. – Jak nie ten, to inny. Jest ich całe mnóstwo!

Wyciąga dłoń i na palcach wylicza wszystkie uniwersytety w Kalifornii.

– Poza tym nawet jeśli nie dostaniesz się na UC, tak czy inaczej zdobędziesz zagraniczne wykształcenie.

Mama bezgłośnie porusza ustami. Trybiki w jej głowie pracują na wysokich obrotach. Zagraniczne wykształcenie. To zmienia postać rzeczy.

– Nigdzie nie jadę – oznajmiam, tłamsząc tę niedorzeczną dyskusję w zarodku. Nie zamierzam emigrować tylko dlatego, że oblałam jeden egzamin. – Wybaczcie, ale nie będę się uczyć w szkole z internatem.

– A kto mówi o szkole z internatem? – pyta tata. – Że niby miałabyś sama sobie prać ubrania? Jeść stołówkowe obiady? Mieszkać z nieznajomymi? – Wzdryga się na samą myśl. – Poza tym nie masz nawet czasu, żeby podejść do SSAT[4].

OMG, on chyba tak na serio.

Myślałam, że to tylko czcza gadanina wynikająca ze zdenerwowania, dlatego też pozwalałam mu sobie ulżyć. Ale teraz, kiedy patrzę w jego szaleńcze oczy, zastanawiam się, jak długo już to rozważa. Trzeba było po prostu wykuć na pamięć to durne wypracowanie…

Mama żuje paznokieć.

– To by znacznie ułatwiło sprawę – stwierdza. – A kiedy wrócisz, pomyśl, jak bardzo będziesz się wyróżniać.

– Ale ja nie chcę się wyróżniać – protestuję.

– A powinnaś! – odparowuje. – W tym kraju żyje prawie półtora miliarda ludzi! Jak myślisz, dlaczego większość z tych osób wydaje tysiące renminbi na ubrania drogich projektantów? Po to, żeby włożyć je na dupsko i wyróżniać się z tłumu!

Przewracam oczami. Błagam, tylko niech nie wyjeżdża mi tu z psychologią zakupów.

– Mama ma rację – popiera ją tata. – Musimy podejmować mądre decyzje, myśląc o twojej przyszłości.

– A co z moimi przyjaciółmi? Co z moim chłopakiem? – pytam. Na samą myśl o tym, że nie mogłabym regularnie widywać się z Teddym, łzy napływają mi pod szkła kontaktowe. Skype to nie to samo…

– Chłopakiem? – rzuca tata, po czym obraca się w stronę mamy. – Nie wspominałaś, że nasza córka ma chłopaka.

– Bo to nic poważnego. – Mama natychmiast zaprzecza, próbując go uspokoić. Patrzy na mnie wymownie, czekając, aż potwierdzę jej słowa. Zawsze tak robi, kiedy tata się na mnie zdenerwuje. Kiedyś nawet byłam jej za to wdzięczna, ale ostatnio zaczęłam nabierać wątpliwości, czy to aby na pewno słuszna taktyka. Bo niby dlaczego zawsze musimy naginać rzeczywistość pod jego przekonania?

– Wręcz przeciwnie – odpowiadam. – Wiedziałbyś o tym, gdybyś nie był w domu tylko gościem.

– Claire! – strofuje mnie mama.

Tata, cały czerwony, zrywa się z kanapy. Ale ja nie odpuszczam.

– Gdzie się podziewałeś przez cały ten czas? – pytam, wychodząc za nim do kuchni.

– Ja… podróżowałem – mamrocze.

No jasne, „podróżował”. Używa tej samej wymówki za każdym razem, kiedy chce uniknąć wszelkiej odpowiedzialności. Dlaczego nie pojawiłeś się na moim treningu pływackim? – mogłabym zapytać, a odpowiedź byłaby niezmiennie taka sama: To było dzisiaj? Wybacz, tyle podróżowałem, że trudno mi się w tym wszystkim połapać.

Krzyżuję ramiona, a tata sięga do kieszeni po swoją drugą ulubioną „kartę wyjścia z więzienia” – telefon.

– Dopinam ważną umowę – informuje, uderzając palcami w ekran. – Muszę wracać do biura.

Zerkam w stronę mamy, licząc na jej wsparcie. Czy on naprawdę sobie po prostu wyjdzie, ignorując rozpoczęty przeze mnie temat? W końcu rozmawiamy o tym, o czym powinniśmy byli pogadać kilka długich lat temu, a on sobie po prostu zniknie? Zmarszczone czoło mamy dowodzi, że jest tym faktem rozczarowana tak samo jak ja, ale postanawia milczeć.

– Wiesz, że mama płacze każdej nocy w poduszkę? – wyrzucam z siebie. Nie mam pojęcia, co jeszcze mogłabym powiedzieć, żeby w końcu się nami zainteresował.

Mama zrywa się z kanapy i rusza w naszym kierunku.

– Wystarczy – zarządza. Zaczyna przepraszać tatę. Mówi, że nie wie, co we mnie wstąpiło. Że to chyba ten stres związany ze szkołą i oceną. Czemu zawsze to robi? Dlaczego się go tak boi?

Mija sekunda. Po niej kolejna. Tata wsuwa swoją dłoń w dłoń mamy, przyjmując jej przeprosiny, i stoją tak obok siebie w tej przyprawiającej o mdłości symbiozie, która sprawia, że ubolewam nad losem kobiet.

Tata spogląda na mnie.

– Masz rację, często siedzę w biurze do późna – przyznaje, usprawiedliwiając się.

– Ta, w biurze – mruczę pod nosem.

Mama karci mnie spojrzeniem. Uważaj sobie.

– Ale od tej pory będę częściej w domu – obiecuje.

Mama wygląda, jakby nie do końca wiedziała, czy wierzy w te słowa, lecz przyjmuje je do wiadomości.

– Będę się bardziej angażował w życie rodziny i zacznę od twojej edukacji. W przyszłym tygodniu zabiorę cię do pośrednika, który pomoże ci się dostać do amerykańskiego liceum.

Obracam się do mamy i patrzę na nią błagalnie. Mogę obiecać jej dosłownie wszystko. Napiszę kolejne wypracowanie słowo w słowo po mojej korepetytorce. Poprawię oceny. Już nigdy przenigdy nie będę pyskować.

– Proszę, mamo, nie chcę wyjeżdżać do Ameryki – błagam. – Gdzie ja w ogóle miałabym tam mieszkać?

– Nie martw się mieszkaniem, tym zajmie się nasz pośrednik – uspokaja tata. – Załatwimy ci miejsce w American Preparatory w Los Angeles. Zamieszkasz u wspaniałej amerykańskiej rodziny.

Mój ojciec wydaje na mnie wyrok śmierci, jak gdyby to była nagroda.

 

 

 

[4] Egzamin wstępny wymagany przez większość prywatnych szkół średnich w USA.

 

 

 

 

 

 

cztery

 

Dani

 

 

 

Wracam autobusem z agencji do domu i próbuję wymazać z pamięci widok tamtego uprawiającego seks kolesia z domku śródziemnomorskiego. Nie czekałyśmy nawet na Eduarda. Razem z Ming uciekłyśmy stamtąd najszybciej, jak się dało. Przyjaciółka o mały włos się nie przewróciła, gdy zahaczyła masywnym butem o posąg smoka stojący przed wejściem. Wiele dziwnych rzeczy widziałam, sprzątając domy, ale czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłam. I sposób, w jaki zapytał: „Chcecie się przyłączyć?”. Jakby zapraszał nas do wspólnej gry na konsoli. Mam nadzieję, że jak już zacznę uprawiać seks, zrobię to z facetem, który będzie mnie szanował.

– Mamo? – krzyczę po wejściu do domu. – Myślałam, że odbierzesz mnie dzisiaj z agencji.

Czekałam na nią przez pół godziny, cały czas do niej wydzwaniając.

– Dani! – odpowiada z pokoju gościnnego. – Przyjdź tu mi pomóc!

Rzucam plecak na podłogę i ruszam w jej stronę. Kiedy wchodzę do pokoju, mama klęczy na podłodze i sięga pod łóżko. Obok niej leżą trzy duże worki ze śmieciami, a spod mebla wyciąga kolejne odpady: gazety, stare bożonarodzeniowe ozdoby, miniaturowe szampony, które gromadzi.

– Co robisz? – pytam.

– Porządki – odpowiada, siedząc po turecku na podłodze w swoich niegdyś białych, elastycznych spodniach. Mimo że całymi dniami segreguje pranie innych ludzi, nigdy nie zadaje sobie trudu, by posegregować własne białe ubrania. Mówi, że nie chce marnować wody. Takim oto sposobem wszystkie jej białe ciuchy są teraz szare.

– Po co?

Przecież i tak nigdy nie korzystamy z pokoju gościnnego. Odkąd tata nas zostawił, jesteśmy tu tylko we dwie. Cała rodzina ze strony mamy wróciła na Filipiny. Dziadków widziałam zaledwie raz, ponieważ w ich wieku podróż z Manili do Stanów byłaby zbyt męcząca. Mimo wszystko mama szczyci się tym, że mamy wolny pokój w domu. „Widzisz? Wcale nie jesteśmy takie biedne. Mamy więcej pokoi niż lokatorów” – ma w zwyczaju mówić.

– Zamierzam oddać ten pokój pod wynajem – oświadcza.

– Jak to? – Ta wiadomość ściska mi gardło. – Komu? – pytam.

– Miłej dziewczynie z Chin, polubisz ją – zapewnia. – Będzie chodzić do twojej szkoły. Jej rodzice będą nam płacić dwa tysiące dolarów miesięcznie za to, że będzie z nami mieszkała!

Nawet nie wiem, co powiedzieć. Dwa tysiące dolców to dużo więcej niż to, co Ming płaci Bezwstydnemu Kevinowi. Ale z drugiej strony oferujemy dużo więcej niż sam pokój.

Mama marszczy czoło.

– Sama dobrze wiesz, że podatki od nieruchomości idą w górę, a rata kredytu spędza mi sen z powiek… – tłumaczy.

Kątem oka zerkam na kupkę rachunków leżących na jednym z worków. Nie musi mi o tym przypominać. Może tata zostawił nam ten dom, ale nie był jego właścicielem. Nic z tych rzeczy.

– A może byśmy wysyłały trochę mniej pieniędzy na Filipiny dla Loli i Lola… – sugeruję. Każdego miesiąca mama oddaje moim żyjącym na Filipinach dziadkom pięćset dolarów. Ten czek jest wysyłany jako pierwszy, jeszcze przed zapłaceniem jakiegokolwiek rachunku.

– Przecież wiesz, że muszę wysyłać pieniądze do domu! – protestuje mama. – Jesteśmy Filipińczykami, a Filipińczycy dbają o siebie nawzajem!

To może zadbaj o nas – mam ochotę powiedzieć.

– Nie kłóćmy się. Wszystko się jakoś poukłada. Przyjmiemy do siebie tę dziewczynę i sprawimy, żeby czuła się jak w domu – dodaje. – Będę gotować dla niej chińskie dania, odbierać ją ze szkoły…

Zabawne, że zamierza pamiętać o tym, żeby odbierać ze szkoły dziewczynę, której nigdy w życiu nie widziała na oczy, a zapomina, że miała przyjechać po rodzoną córkę do pracy. Krzyżuję ramiona.

– Czyli zasadniczo to będziesz jej mamusią. To siebie oferujesz, a nie pokój.

Słyszę w głowie uniesiony głos pana Connelly’ego: „Hola, hola! Trochę grzeczniej!”.

Mama wsuwa ręce w kieszenie spodni.

– To co mam zrobić? – pyta. – Błagać Rosę o pieniądze?

W głowie dudni mi gromki śmiech Rosy. „Bieda jest skutkiem lenistwa. Człowiek sukcesu wykorzystuje każdą okazję”.

Dokładnie tak zrobiła, kradnąc mojej mamie pomysł na biznes. Obie pracowały kiedyś dla pewnej starszej pani, sprzątając jej dom. Pewnego dnia mama zaproponowała, żeby weszły w spółkę i otworzyły firmę sprzątającą. To były czasy, kiedy coraz więcej chińskich rodzin chciało osiedlić się w okolicy i kupowało tu nieruchomości, a razem z liczbą sprzedanych domów rosło zapotrzebowanie na osoby, które będą utrzymywać je w czystości. Z tym że zanim mama zdążyła się do tego zabrać, Rosa wzięła sprawy w swoje ręce i za pieniądze męża kupiła furgonetkę. Teraz ma ich dziesięć i zatrudnia dwadzieścia pięć osób do sprzątania. W mniemaniu Rosy pomysły nic nie kosztują, a furgonetki i owszem.

Mama patrzy na materac ze zmęczeniem wymalowanym na twarzy.

– Prawdopodobnie zostanę wybrana do udziału w Sniderze – mówię w nadziei, że ta wiadomość trochę ją rozweseli. Odkąd pamiętam, informacjami takimi jak ta próbuję wypełnić pustkę, którą zostawił po sobie tata.

Jej twarz promienieje.

– To wspaniale! – rzuca, przyciągając mnie do siebie.

Uśmiecham się i wtulam w nią, zaciągając się emanującą od niej dumą.

– Ale potrzebuję spokoju, mamo – dodaję. – To nie jest dobry pomysł, żeby obca osoba zamieszkała w naszym domu. Będzie mnie rozpraszać i nie będę w stanie się przygotować.

Mama natychmiast rozwiewa moje obawy.

– Nie będzie cię rozpraszać. A nawet gdyby, może takie lekkie odwrócenie uwagi od debaty wyszłoby ci na dobre, na wypadek gdyby…

Odsuwam się. Potrafię sama dopowiedzieć resztę tego zdania i wiem, że mama się myli. Uważa, że moje wyjazdy na debaty są trochę jak wyjazd na nocną imprezę do Vegas. Wszystko, co dobre, ma rozczarowujący koniec. Ale nie w tym przypadku. Już ja jej pokażę. A kiedy wygram, nasze życie zmieni się diametralnie. Dostanę się na Yale i już nigdy nie będziemy musiały się martwić o to, jak zapłacimy kolejną ratę kredytu hipotecznego.

 

Nazajutrz przyjeżdżam wcześniej na próbę zespołu, żeby wziąć szkolny flet, zanim ktokolwiek zobaczy, że to robię. Zach też już tu jest. Kiedy czyszczę flet, chłopak za mocno dmie w swój klarnet, z którego dobiega rozrywający bębenki pisk. Zach się czerwieni i przeprasza. Tak sobie myślę, że może dzisiaj jest dzień, kiedy w końcu porozmawiamy. Jak w jednym z tych seriali, gdzie jakimś cudem lamusiarze udaje się wyrwać turboprzystojniaka i okazuje się, że wcale nie jest taką frajerką, a to wszystko wina okularów.

Ale nie. Nie podejmuje rozmowy. Wraca do nut i zaczyna grać, a ja siedzę tutaj, marząc, by zamienić się w tę jego partyturę.

Podchodzi Ming.

– Gotowa na dzisiejszy koncert charytatywny na rzecz szkoły?

Pani Mandalay wymaga od nas, uczniów ze stuprocentowym stypendium, uczestnictwa w zbiórkach pieniędzy, które zawsze organizuje dla American Prep, żeby zdobyć dodatkowe fundusze dla szkoły, mimo że tego typu wydarzeń jest raczej w nadmiarze. To okazja dla nowych rodziców, żeby się jej podlizać, zazwyczaj za pomocą czeków na pięcio- lub sześciocyfrowe kwoty. Ale przynajmniej zawsze mają tam dobre jedzenie. Ja zazwyczaj muszę wygłosić jakieś przemówienie, a Ming dać solowy występ. Wtedy wszyscy nowi rodzice ochają i achają, co sprawia, że czujemy się trochę jak na wybiegu w zoo. W takich momentach upominam się w duchu, że to i tak niewielka cena. W poprzedniej szkole mieliśmy więcej kontroli bezpieczeństwa niż na lotnisku.

– Wy też się tam wybieracie? – pyta Zach.

Obracam gwałtownie głowę w jego stronę. Czy on się właśnie odezwał?

– Tak, a ty? – rzuca Ming. Uśmiecha się do mnie, unosząc wymownie brew. Doskonale wie o tym, jakiego mam crusha na Zacha.

Chłopak potakuje i wraca do strojenia.

 

Przez resztę dnia nie mogę usiedzieć w miejscu, ponieważ myślę o tym, że wieczorem na koncercie zobaczę Zacha. Uczniowie ze stypendium sportowym zazwyczaj nie muszą przychodzić na tego typu wydarzenia. Ale Zach się wybiera, a to oznacza, że wysłucha mojego przemówienia. Chodzę korytarzami, powtarzając je sobie w myślach. Będzie na temat, o którym ostatnio debatowaliśmy – dzielenie uczniów na grupy. Musi wyjść idealnie. Jestem tak pochłonięta swoją przemową, że kiedy pan Connelly wykrzykuje moje imię, chwilę trwa, zanim reaguję.

– Dani! – woła.

Odwracam się. Pan Connelly żartobliwie macha dłonią w górę i w dół przed moją twarzą.

– Ziemia do Dani! Co ty taka zamyślona? Jakiś kawaler zajmuje ci głowę? – zaczepia.

Czerwienię się.

– Nie mam żadnego kawalera.

– No co ty? – dziwi się. – A tak zmieniając temat: chciałbym, żebyś była kapitanką drużyny na następnych mistrzostwach debat. Myślisz, że dasz sobie radę?

Oczy powiększają mi się ze zdziwienia. Byłoby cudownie. Jeszcze nigdy nie byłam kapitanką. Zazwyczaj jest nią Heather albo Audrey. Kiwam entuzjastycznie głową.

– Świetnie! – Pan Connelly szeroko się uśmiecha. – Widzimy się na zajęciach w środę, Elektryzatorko!

 

Kilka godzin później nadal się uśmiecham, kiedy wchodzę na coroczny koncert charytatywny na rzecz szkoły. Mam na sobie strój na debaty – czarną sukienkę i czółenka, bo jest adekwatnie elegancki. No i na wypadek, gdybym miała zbliżyć się do Zacha, spryskałam się też próbką perfum Lancôme, którą jedna z klientek mamy wyrzuciła i którą mama wyłowiła ze śmieci.

Aula jest w pełni rozświetlona i wypełniona rodzicami, głównie pochodzącymi z Chin. Dostrzegam Ming w kącie, strojącą skrzypce. Kiedy kelner proponuje mi szklankę wody, zauważam machającą do mnie panią Mandalay. Jej nieposkromione rude włosy podskakują powyżej ramion, kiedy idzie w moją stronę, ubrana w prążkowany garnitur rodem z lat osiemdziesiątych. Wygląda adekwatnie do tego, kim jest – nieugiętą dyrektorką, która własnymi siłami czterokrotnie powiększyła liczbę osób uczących się w naszej szkole.

– Tu jesteś, Dani! – mówi. – Gotowa?

– Tak jest, proszę pani – odpowiadam. Podnoszę kartki z notatkami. Rozglądam się za Zachem, ale nigdzie go nie widzę. Za to widzę pana Connelly’ego rozmawiającego z jakimś rodzicem w rogu auli. On też mnie zauważa i macha, a kiedy jego rozmówca się odwraca, sięgając po kolejny kieliszek wina, udaje, że strzela sobie w głowę.

Powstrzymuję śmiech.

Pani Mandalay wchodzi na scenę i zwraca na siebie uwagę wszystkich zgromadzonych.

– Panie i panowie – zaczyna dyrektorka, stając przy mównicy. – Witam na dorocznym koncercie charytatywnym na rzecz szkoły. Cieszę się, że państwa tu widzę. A jeszcze większą radość sprawia mi widok państwa portfeli.

Fala śmiechu niesie się po sali. Jeśli organizowanie zbiórek byłoby dyscypliną olimpijską, pani Mandalay byłaby mistrzynią tej konkurencji. Nawet od wiewiórki wyciągnie ćwierćdolarówkę. Raz udało jej się wycyganić dwie stówy od mojej mamy, ale na szczęście bank następnego dnia odrzucił czek. Od tamtej pory przypominam mamie, że powinna trzymać się z dala od tego typu wydarzeń.

Idę na pierwszy ogień. Pani Mandalay zaprasza mnie na mównicę. Kiedy staję na scenie, zerkam na wypełnioną po brzegi aulę. Widzę tu pełnych zainteresowania rodziców przyszłych uczniów i znudzonych absolwentów, których zwerbowano do przyjścia, wywołując u nich poczucie winy. Uśmiecham się do wszystkich. Zasadniczo nie robi mi różnicy, z kogo składa się moja widownia, bo i tak rozpalę ją do czerwoności.

Tak też się dzieje. Kiedy wypowiadam ostatnie słowa, cała aula skanduje: „Brawo!”. Uczniowie klaszczą, a rodzice otwierają szerzej oczy ze zdumienia. Wiem, co sobie myślą: „Wow. Chcę, żeby moje dziecko potrafiło mówić tak, jak ta dziewczyna. Może jeśli poślę je do tej szkoły, to zacznie”. Jeden za drugim wyciągają swoje książeczki czekowe.

– Danielle De La Cruz. – Pani Mandalay przedstawia mnie z promiennym uśmiechem na twarzy, po czym spogląda na mnie i kiwa głową z aprobatą. – Jesteśmy bardzo dumni, że uczniowie tacy jak Dani uczą się w naszej szkole. A jest to możliwe dzięki naszym corocznym zbiórkom!

Widownia klaszcze. W tym samym czasie Ming wchodzi ze skrzypcami na scenę i wypełnia aulę kojącymi dźwiękami Brahmsa. Ludzie wyciągają telefony i robią zdjęcia utalentowanej młodej wirtuozce.

Kiedy Ming kończy koncert, po sali niosą się gromkie brawa. Przyjaciółka się kłania i ze skrzypcami w ręce podchodzi do mikrofonu. Spokojnie zaczyna swoją przemowę. Tę, którą słyszałam już wielokrotnie, a w której opowiada o tym, jak była małą dziewczynką, żyjącą w ubóstwie na chińskiej wsi, pałającą miłością do gry na skrzypcach, czego jej rodzice nigdy nie rozumieli i nie potrafili wspierać. Wtedy właśnie pojawiła się pani Mandalay i zaproponowała jej przyjazd do Ameryki.

Ming przenosi wzrok na dyrektorkę.

– Dziękuję, pani Mandalay. To dzięki pani jestem dziś, kim jestem – mówi z uśmiechem. Wygłasza tę kwestię, perfekcyjnie manipulując emocjami. Zgromadzeni łykają historyjkę bez cienia podejrzliwości, a dyrektorka kładzie dłoń na sercu. Muszę pamiętać, żeby zapytać później Ming, czy ona z tym wszystkim to tak na serio. Może to tylko część występu?

Pani Mandalay przechodzi do kolejnego punktu programu – aukcji na żywo. Ming i ja schodzimy ze sceny, podczas gdy radośnie pijani rodzice licytują zupełnie bezużyteczne przedmioty, takie jak kupon na spersonalizowaną pieszą wycieczkę po mieście prowadzoną przez ucznia naszej szkoły. Mam ogromną ochotę rozłożyć się na jednym z krzeseł i zrzucić z nóg szpilki, ale wiem, że nie mogę. Każdy ma tu jakieś zadanie. Moim jest uśmiechać się i dziękować.

Pan Connelly podchodzi i mnie przytula.

– Byłaś świetna – zapewnia.

Przedstawiam go Ming, a on gratuluje również jej. Dodaje, że to zaszczyt dla szkoły, że się tu uczy. Na odchodne pochyla się i szepcze mi do ucha:

– Przyzwyczajaj się do takich wystąpień. Będziesz miała ich całe mnóstwo, jak już dostaniesz się na Yale.

Reaguję uśmiechem. Kiedy odchodzi, odwracam się do Ming i pytam, czy widziała Zacha. Ming podwija rękawy swojej eleganckiej aksamitnej sukienki i kręci głową.

– Ej, ty tak na serio z tym, że pani Mandalay zmieniła twoje życie? – pytam.

Przytakuje.

– Bo twoi nie rodzice nie rozumieli fascynacji skrzypcami?

Kręci głową. Pochyla się w moją stronę, jak gdyby chciała zdradzić mi sekret, po czym się waha. Marszczę brwi.

– O co chodzi?

– Bo jestem lesbijką – odpowiada po chwili.

 

 

 

 

 

 

pięć

 

Claire

 

 

 

Wpatruję się w nauczycielkę chińskiego stojącą na przodzie sali. Przez jej brak kręgosłupa moralnego zostałam skazana na jedzenie amerykańskich burgerów przez resztę życia.

Podczas obiadu moi przyjaciele tłoczą się wokół mnie i analizują wszystkie plusy oraz minusy mojego wyjazdu, podczas gdy ja zerkam ponad nimi na Teddy’ego. Siedzi przy stoliku z pozostałymi najstarszymi uczniami w szkole, ale nie bierze udziału w rozmowie. Ryż leży nietknięty, bo chłopak skupia się na telefonie.

O czym tak myślisz?– piszę.

Podnosi głowę i patrzy w moją stronę, ale nie odpisuje. Zamiast tego odkłada komórkę. Jest na mnie zły. Nie zamienił ze mną nawet słowa po tym jak rano powiedziałam mu o wyjeździe.

Czekam na niego po szkole i razem pokonujemy długą drogę do domu, gdzie niegdyś stała Stara Brama Północna. Kiedyś w Szanghaju było wiele bram. Oddzielały one koncesje. Dawniej była tu koncesja francuska, którą zamieszkiwali francuscy dygnitarze. Istniały tu też brytyjskie i amerykańskie enklawy, które scedowano na rzecz Chin w wyniku wojny opiumowej.

Myślę o historii i o wszystkich ustępstwach, na które ja zostałam zmuszona pójść w ciągu ostatnich kilku lat, kiedy to kawałek po kawałku oddawałam jakąś część siebie po to, by zadowolić rodziców. Może to po prostu kolejne ustępstwo. Chcę wierzyć, że, tak jak Szanghaj, kiedyś odzyskam wszystko, co mi zabrano.

Spoglądam na Teddy’ego. No powiedz coś.