Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak to jest: być czarną dziurą?
To opowieść dosłownie z jej wnętrza – i choć jesteśmy we śnie, bardzo szybko zaczynamy rozumieć jego logikę. „Somnauci” to fantastyka naukowa najwyższej próby: śmiała, błyskotliwa, zaskakująco spójna. Nawet jeśli pojawią się smoki, bo przecież historia bez smoków nie jest warta opowiadania. Jedna z najbardziej świeżych, oryginalnych i wymagających powieści SF, jakie czytałem.
– Poleca Radek Rak
Twój świat to sen śniony przez kogoś innego
Dzieciństwo Katli się kończy, gdy pewnego ranka za oknem widzi Wielką Biel, zwiastującą narodziny Śniącego. Od chwili, kiedy matka wkłada w jej ramiona nowo narodzonego brata i nakazuje uciekać, dziewczynka nieustannie będzie desperacko umykać pogoni. Depczące jej po piętach upiorne istoty zdają się bowiem istnieć tylko po to, by Śniącego „obudzić” – czyli zabić.
Pośród islandzkich mitów i tajemnic kosmosu, w świecie staczającym się w Koszmar Katla musi szukać sprzymierzeńców i własnego potencjału. Wiecznie w cieniu młodego „boga” i strachu, bezsenna i starzejąca się szybciej niż inni, stanie twarzą w twarz z mrokiem – tym wokół niej i tym, który skrywa w sobie.
Zanurz się w oniryczną opowieść o dziewczynie noszącej imię wulkanu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 462
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Somnauci
Tom 1, Katla
Wydanie I
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i autorki. Szanuj prawa autorskie: kupując z legalnych źródeł, wspierasz twórców. Ściągając „za darmo”: sprawiasz, że przestają pisać.
Redaktor prowadzący: Tomasz Węcki
Redakcja fabularna: Tomasz Węcki
Redakcja językowa: Dominika Kowalska
Skład: Katarzyna Mróz-Jaskuła
Ilustracje w środku: Marek Gryboś
Ilustracja okładki: Aleksandra Grzesiak
Projekt okładki: Ewa Popławska
Wydawnictwo Spisek Pisarzy
Powieść w wersji papierowej kupisz na stronie wydawnictwa i w księgarniach internetowych.
www.spisekpisarzy.pl
E-book dostępny między innymi na Legimi oraz Empik Go.
Copyright © by, Magdalena Świerczek-Gryboś, 2025
Copyright © by Wydawnictwo Spisek Pisarzy, 2025
Irządze, 2025
ISBN: 978-83-68277-17-3
Najpierw była eksplozja. Pod dom Śniącego podłożono umierającą gwiazdę.
W domu spały jego dzieci, więc Śniący połknął bombę. Sen eksplodował.
Zajęło całe eony, nim światło jego gwiazd rozpaliło się na nowo, a sen zaczął się na powrót scalać.
Umysł Śniącego został zasiany. Stał się płodny. Lecz nie mógł się obudzić. I nawet Śniący zaczął rodzić się, żyć i umierać w swych snach.
Po narodzinach zazwyczaj miał dobre sny. Lecz potem zawsze zaczynał śnić koszmary.
przypowieść o stworzeniu Snu
Ostatecznie każda bajka musi mieć swoją wiedźmę.
Maggie Moon, Posiadłość
– Katla!
Dziewczynka zerwała się i natychmiast kucnęła obok swojej siewki, by przelać całonocne wyobrażenia w kilka kropel zasiewu. Zasiew, tworzący się wtedy, gdy umysł śni, był mocą napędową świata, najważniejszym podatkiem. Katli zawsze udawało się wycisnąć cztery, pięć kropel z wielogodzinnego malowania obrazów na mroku nocy. Wyobrażała sobie, że bierze do ręki pędzel i nanosi je na mrok. Dzięki tej odrobinie, którą mama znajdowała porankami w jej siewce, Katla nadal mogła udawać, że śni. Zdarzało się, że do pewnego wieku dzieci nie siały zbyt wiele, bo nie miały jasnych snów. „Wyrośnie z tego”, powiedziała wioskowa wiedźmka, która zbierała podatki. Domagała się coraz więcej i więcej, by łatać Sen, i patrzyła na Katlę coraz mniej przychylnie. A dziewczynka czuła gdzieś w głębi płochego, łatwo wpadającego w galop serca, że to „wyrośnie” się nie wydarzy. Bo nie chodziło tylko o śnienie.
Ona w ogóle nie zasypiała.
– Katla!!!
Krzyk mamy tym razem był rozpaczliwy, postawił dziewczynce włoski na rękach, zarezonował z gazelą, jaką wymyśliła, że w sobie ma – gazela wyrwała do przodu, ciągnąc za sobą rytm serca. Dziewczynka wypuściła ze spoconych rąk siewkę, zrobioną ze ślepej kiszki jagnięcia, wsunęła buty i rzuciła się do schodów. DUM-DUM-DUM-DUM, cztery uderzenia na sekundę. Katla waliła stopami w schody, by zagłuszyć dudniącą krew. I strach. Może znów przyszła do nich wiedźmka. Może we Śnie, ich świecie, trzeba było naprawić kolejną dziurę, a mama, odkąd zabrakło babci, znów ma przez Katlę za mało zasiewu do oddania. Nakryją ją.
Odkryją, że grzeszy. Że nie śni.
DUM-DUM-DUM.
Chciała pędzić w dół na złamanie karku, coś jednak było nie tak, kazało jej się zatrzymać na półpiętrze. Początkowo, zbyt zdezorientowana, wyjrzała przez okno i nie rozumiała, co widzi; co się zmieniło. Ciemne góry pogrążone były we mgle, woda rozbijała się o klif, łąki wokół wioski namokły po chłodnej, deszczowej nocy. Tyle że kształty były niespotykanie wyraźne, jakby ołówkowy szkic ktoś poprawił węglem.
Światło. Całe niebo było jasne niczym gwiazda, ale nie oślepiało.
Wielka Biel, skojarzyła Katla. Mama mówiła, że tak się kiedyś może stać, że niebo się zapali na biało, bo mama nie potrafi obsypać cieniem całego nieba. Nawet babcia by nie umiała. I że to będzie ważny dzień.
Nie o to jednak chodziło w zmianie krajobrazu, mimo że było bardzo dziwne. Coś innego kłuło Katlę w oczy, jakieś zakłócenie niezmiennego dotąd widoku. Kochała jego niezachwianie, bo obrazy w jej głowie, jej świat wewnętrzny zmieniał się w mgnieniu oka i często nie mogła za nim nadążyć. Miała wrażenie, że wiruje w niej zbyt wiele ciężkich myśli, a nierozczytane zlepiają się ze sobą i ciągną ją gdzieś… w głąb. Dopiero nocami układała ich treści i wyciskała z nich kilka kropel zasiewu. W dzień za to zawsze mogła przyjść do okna i wyciszać gonitwę w głowie, gapiąc się na wioskę, góry, klif i morską pianę.
Ziemia zadrżała, jakby łupnęło w nią coś wyjątkowo ciężkiego. Katli zaparło dech, gdy wzrok odnalazł wreszcie anomalię. Wartownik, którego dostrzegała codziennie na wzgórzu nad wioską, jasnoszary punkt, stały, pewny i przewidywalny jak Słońce, po raz pierwszy na jej oczach zszedł z posterunku, z wieży postawionej z grubych bali. Nie wiedziała, kim jest, bo dorośli nigdy nie mówili o nim w jej obecności i ignorowali pytania lub się o nie gniewali. Nazwała go więc Wartownikiem i miała o nim setki wyobrażeń, lecz nigdy nie sądziła, że gdy idzie, świat drży od jego kroków.
– Katla.
Tym razem było to puste, ciche słowo, jakby dziewczynka stała się widmem, którego nawet imię znika. Oderwała wzrok od zjawiska i pognała w dół schodów, robiąc hałas niczym lawina. Coś było bardzo nie tak, a ona miała zamiar zagłuszać to każdym krokiem.
Mama leżała pośrodku głównej izby na czerwonych od posoki prześcieradłach. Tam w dole miała rozwarte, zalane krwią, w drżących rękach brudne niemowlę. Nie krzyczało i Katla natychmiast, jakby za nie, zaczęła wrzeszczeć. Darła się tak, że gardło zapłonęło jej żywym ogniem. Musiała przestać. Po chwili maluch jej zawtórował, a wraz z nim jakby cały świat wokół wziął haust powietrza.
Mama wpatrywała się w niego przez moment, a przez jej twarz przemykały cienie – takie same jak te, którymi spowijała się babcia Jara.
– Weź go – wychrypiała rodzicielka, z trudem wyciągając potomka ku Katli. – Zanieś do wujka Indygo. – Niewielkie dotąd wstrząsy ziemi nabierały intensywności, naczynia na stole zaczęły cichutko dźwięczeć. – Biegnij i się nie oglądaj!
Katla niezgrabnie wzięła brata w ramiona. Cuchnął i kwilił, przywodził na myśl ranne, obdarte z futra zwierzę. Matka krzyknęła i wygięła się w spazmie. Z jej łona wychynęła głowa. Ze stołu pospadały talerze. Hałas był dobry, bo zagłuszał doznania, i był straszny jak nic dotąd. Dziewczynka zawsze myślała o Wartowniku jako stróżu, lecz teraz wiedziała, że zmierza do jej domu i towarzyszy mu czysta groza. Jak ta z opowieści wujka Indygo, tych o wojnie z Bezsennymi.
– No już!
Wybiegła z izby, byle dalej, dalej od grozy! Dom zdawał się chybotać niczym łódź. Katla wypadła przez tylne drzwi na zaniedbany podwórzec, grunt zachwiał się, ona wraz z nim, upadła, zdołała uderzyć w ziemię bokiem, obiła dziecku jedynie bark. Jej brat umilkł, ale wielkie oczy miał szeroko otwarte, błądzące po białym niebie. Wzrok Katli też co chwila tam uciekał. Było tak, jakby i w niebie jakaś gwiazda rodziła, a jej mleko lało się wokół, podobnie jak krew w ich domu.
Dziewczynka dźwignęła się na nogi i kuśtykając, gnała, ile mogła, do chaty wujka, rozmazanej przez łzy. Katla długą chwilę musiała szukać przyczyny płaczu, zdołała niemal dotrzeć do ogrodu. Mama. Roniła łzy, bo matka została tam sama, bo tak jej kazała – bronić tego umazanego krwią, głupio, okrutnie głupio bezbronnego człowieczka, nie oglądać się. Dziewczynka zacisnęła ze złości zęby i poczuła, jak jeden się kruszy. Czy i ona zaraz rozpadnie się jak nawiedzany wstrząsami świat?
Wujek Indygo wyskoczył z domu, bosy i rozczochrany, blady jak sama Przebudzicielka, wyrwał siostrzenicy z rąk chłopca, nawet na nią nie patrząc, odwrócił się i po chwili Katlę pożegnał trzask drzwi. Był jak chlaśnięcie w twarz. Przyklękła, bo ziemia nie chciała na powrót zastygnąć w stuporze. Spojrzała na swój dom. Wszystko wokół było jasne, mleczne, mgielne, jakby dopiero nastało, tylko on taki, jakby go spowił cień. Jakby się miał skończyć.
DUM-DUM-DUM-DUM-DUM-DUM.
Mama.
Katla pobiegła z powrotem. Instynkt niemal bezwiednie zmusił ją do zrzucenia butów na podwórcu, bezszelestnego wślizgnięcia się do chaty, zastygnięcia przy zimnym piecu. Najpierw otarła się o niego przypadkiem, po chwili przycisnęła do niego ze zdumieniem dłoń. Był lodowaty. Nawet ściany zdawały się emanować chłodem niczym lód.
Świat stanął w miejscu. Bo Wartownik stanął przed wijącą się z bólu matką. Katla patrzyła na to znad pieca, zaciskając dłonie na jego krawędzi, czując, jak zimno wnika w mięso i kość, wędruje przez ciało jak krew. Patrzyła na przybysza oniemiała, zdawała się sama sobie niknąć w jego ciemnej aurze, choć był przecież w drugiej izbie. Wartownik czekał, aż matka urodzi kolejne dziecko, nieruchomy, obły jak coś nie z tego świata; Katla dopiero po kilku minutach zdała sobie sprawę, że chyba to jednak człowiek, wysoki, tkwiący w jakiejś przedziwnej zbroi z przeszklonym hełmem. Szkło było czarne i dziewczynkę mroziło, o wiele bardziej niż skostniały dom, patrzenie na to puste, ciemne miejsce zamiast twarzy.
Matka wydała w końcu przeciągły jęk i pośród szmat i morza krwi znalazło się kolejne dziecko; tym razem rozwrzeszczało się najpewniej z powodu zimna, ledwie dotknęło zaświnionego podłoża. Mama wyglądała, jakby miała umrzeć, a jednak roześmiała się, histerycznie, podle, jak upiór, lecz wlała tym w serce córki choć kropelkę ciepłej nadziei.
– To dziewczynka. Patrz, to dziewczynka – powiedziała i opadła bez sił na zbutwiałe deski.
Przybysz wydał z siebie dźwięk, jakiego Katla nie znała, wyobrażała sobie jednak, że tak brzmią wielkie ryby nawołujące się w głębinach morza okalającego Wyspę. Jego głos zawibrował, przeniknął przez dziewczynkę i zrozumiała, że niesie w sobie skargę kogoś potwornie głodnego. Wartownik odwrócił się i odszedł równie ciężkim krokiem, a roztrzęsiony świat zdawał się odpychać go byle dalej, byle już mógł zastygnąć i wylizać rany.
Katla podeszła ostrożnie, niemal na czworakach, do mamy. Podłoga powoli robiła się ciepła, a zalegające na domu niczym żałobny woal cienie odchodziły. Matka oddychała płytko, niemowlę między jej rozrzuconymi nogami nie milkło.
– Anastis… zobacz… – Kobieta z trudem uniosła rękę i wskazała na okno.
Chodziło jej o sąsiadkę, która dwa dni wcześniej urodziła syna. Katla wstała na wiotkie nogi i nieprzytomnie wyjrzała na zewnątrz. Wszystko zdawało jej się odległe i nierealne, jakby za murami nie było już świata, a jedynie zwid, majak, gorączka. Czy tak to jest, kiedy się śni?
– Wszedł właśnie do chaty Anastis – poinformowała matkę przez ściśnięte gardło.
– Nie… Przecież ona nie teraz… Gdyby chodziło o jej dziecko, Wielka Biel nastałaby przedwczoraj… Przecież chyba nie…
ŁUP! Katla znów straciła równowagę. Biel nieba zamigotała, oślepiła na moment. Przez wioskę poniosło się wycie Anastis.
– Idź po wujka. Przyślij go tu. – Matka niemal szeptała; jej córka nie była pewna, czy nie wyobraża sobie jedynie jej głosu. – Zostań tam. Weź z półki Polowanie na Śniącego.
– Ale mówiliście, że mi nie wolno…
Ani więcej szeptów, ani wyobrażeń. Serce Katli zamarło. Przerażona, że nie słyszy nawet jego bicia, zagarnięta przez tę ciszę w jakąś otchłań, wypadła znów z domu niemal na oślep.
Gdy przybiegła po wujka, zdołała się nieco opanować, wytracić szaleńczy strach gazeli w długich susach. Jej nowego brata już tam nie było, a Gunnar nie parskał za ścianą, w stajni. Katla wiedziała, że ktoś pognał z dzieckiem, uciekł, bo kiedy mamie dopiero trochę urósł brzuch, powiedziano jej, że tak może się stać. Że jeśli gwiazdy oślepną w momencie narodzin, zasnuwając niebo bielmem, być może będzie musiała pobiec z dzieckiem do wujka. A gdyby Indygo nie było, to dalej, do wiedźmki. A może nawet do wiedźmiej sodalicji, ich zamczyska w górach. Ale nikt nie wspominał, że świat będzie się przy tym chwiał w posadach.
Dziewczynka miała posiniaczone kolana i zesztywniałe od mrozu dłonie. Gdy wujek wyszedł, wspięła się na regały w kącie i zgrabiałymi palcami wygrzebała spomiędzy tomów na najwyższej półce księgę w szarawej skórze. Usiadła w kącie na wysiedzianej poduszce, czując się bezpieczna, taka wciśnięta w ściany, i przebiegła wzrokiem i palcem po wytłoczonych literach.
Polowanie na Śniącego.
Nigdy dotąd nie pozwolono jej tego czytać, a teraz ucieczka w upragnioną treść zdawała się wybawieniem od białego, rozedrganego świata. Z płonącymi policzkami i szklistymi oczami przekartkowała kilka zakurzonych stronic, aż natrafiła na fragment oznaczony wyblakłą aksamitną tasiemką.
Największą nadzieją są wszak Somnauci, podróżnicy po quasi-kosmosie umysłu Śniącego, osobnicy, którzy nie należą do pętli jego snów. Poznają jego umysł i trwają na posterunkach, czekając, aż znowu się narodzi, by go zgładzić i uwolnić nas wszystkich z niewoli. Jeśli Śniący zostanie zgładzony, skończy się wygnanie w jego sny. Jesteśmy cząstkami gwiazdy, którą połknął, zniewolonymi na tkance jego wypaczonych myśli.
Katla niewiele z tego rozumiała. Przewróciła stronę i zobaczyła rysunek przedstawiający kogoś podobnego do Wartownika, wysokiego, pękatego przez dziwaczny strój. Spod jego stóp rozchodziły się po ziemi pęknięcia. Podpis głosił: „Somnauta w skafandrze. Jest ciężki dla sennych mar Śniącego i potrafi je naruszyć”.
Katla czuła się lekka, coraz lżejsza, niczym nadmuchiwane balony robione ze zużytych siewek, im dłużej patrzyła na rysunek tego straszliwego ciężaru, jakim okazał się Wartownik. A więc to sen? A on mu ciąży?
Dziewczynka odłożyła otwartą księgę na podłogę, objęła kolana ramionami i zaczęła się kiwać, próbując nadać rytm chaotycznym, ciążącym jej rozważaniom. Chłopca musieli ukryć, jej siostry nie. Syn Anastis… Przełknęła dziwnie gorzką, metaliczną ślinę. Nic z tego nie rozumiała. Skoro to sen, a Wartownik czeka na kogoś, kto go śni, jak to jest możliwe? Katla nie zasypiała, więc nie miała snów. Gdyby jeszcze się nie urodziła, nie miałaby ich tym bardziej. Jak jej mały brat miałby wyśnić świat, zanim się urodził?
Niechętnie przekartkowała książkę na początek. Oddech prawie już jej się wyrównał, bo świat był wspaniale nieruchomy, cichy, jakby zawieszony, pozwolił gazeli zastygnąć w ukryciu przed palącym światłem. A jednak czuła, że ten jej świat rozpadł się jak po wybuchu. Kiedyś z dziećmi z wioski podkradli wioskowej wiedźmce syczące ognie, nakarmili nimi żabę i ona wybuchła. Jej gorące wnętrzności rozchlapały się po ich twarzach i rękach. Piszczeli, potem się śmiali, na koniec pozostało poczucie niesamowitości i wstydu. Teraz wstyd narósł, bo Katla miała wrażenie, jakby z jej głową ktoś zrobił to samo, co oni ze znalezioną nad rzeką żabą.
Nie mogła myśleć o matce. I nie umiała przestać. Już od roku bała się tego, że zbliża się do swojego Dnia Siewu, gdy ocenią potencjał jej snów i ruszy na naukę. Nie wiedziała wiele o świecie poza tym, że się rozpada, a sianie pozwalało go trochę polepić i było powinnością każdego z nich. Każdy musiał oddawać zasiew. Jeśli go nie oddawał, albo nawet nie zbierał, zasiew gnił, cuchnął, zmarnowany, a na krnąbrnego podatnika spadała klątwa. Do zebrania wystarczyło jakieś naczynie postawione przy łóżku lub pod nim; bez takowego esencja snu zamiast spłynąć z umysłu, unosiła się z niego jak chmura, oblepiała ściany, kapę, siennik, ciało. Trudno było potem zdrapać z powierzchni utworzoną maź, z czasem zastygającą w siną skorupę. Ludzkie sny posiadały ogromną, ciężką moc, którą trzeba było zebrać i przetworzyć do wykorzystania; zwierzęta miały w tym względzie znacznie łatwiej, zasiew o innej strukturze krążył w nich w zamkniętym obiegu. Lecz jeśli ktoś wcale nie siał, czy to człowiek, czy zwierzę… Na Wyspie nie było gorszego losu niż ten Bezsennych.
Katla bała się jednako zdemaskowania – że ją matce odbiorą, odizolują, pokaleczą, wychowają do niewolniczej posługi – jak i jakimś cudem pomyślnego przejścia testu i odejścia do szkoły. Zostało im tak niewiele czasu, a jednak mama go zaprzepaściła, wypełniła brzuch nowymi dziećmi. Katla załkała krótko. Może matka ją zdemaskowała, może się wstydziła, jak Katla tej żaby, że córka jest… jest Bez…?
Dobrze ci tak, jeśli urodziłaś Śniącego, pomyślała. Miała wrażenie, że głowę wypełnia jej smród spalenizny. Objęła się mocniej. Zerknęła na kruchą, pożółkłą stronicę.
Najpierw była eksplozja.
– Katla…?
Dziewczyna otworzyła jedno oko. Trzyletni brat stał w progu. I jakby zanikał.
– Nie wiem, co się dzieje – szepnął.
Ale Katla wiedziała. Jej bezsenny umysł zawsze pracował żywo. Odkąd Áki się urodził, noc zapadała wtedy, kiedy zasypiał. Fragmenty dnia trwały krótko. W wiedźmiej sodalicji, ich bezpiecznej ostoi i miejscu nauki wiedźmek, starano się uregulować jego czas posiłków i aktywności, uporządkować świat, ale dzień Ákiego nie miał żadnego porządku. Mimo tego, że był okazem zdrowia, chłopiec cierpiał, gdy tylko otwierał oczy, więc niemal każdy skrawek dnia tonął w ulewnym deszczu. Noc stała się wytchnieniem i porą aktywności – ludzie przywykli do tego, że najlepiej zapadać w drzemki, gdy na niebie błyska słońce, zabierane zaraz przez sine, ociężałe chmury.
Po roku Sifi, ich wiedźmka snów, znalazła sposób, by ujarzmić sztorm w kiełkującym umyśle chłopca. Zesłała mu sny o matce. Dzięki temu sypiał spokojniej i budził się wypoczęty, a dni przez kolejne dwa lata się wydłużały i zazwyczaj były pogodne. Katla poprosiła, by i na nią zesłać podobne sny, ale usłyszała, że zżerają zbyt wiele mocy i wybierają istnienie z jej matki.
Usiłowała żyć bez żalu, jednak to było tak, jakby zamykała oczy za każdym razem, gdy kąsa ją jakiś drapieżnik, i utrzymywała – trochę słusznie, bo nadal była tylko dzieckiem – że nie ma pojęcia, skąd biorą się rany. A teraz Áki zdołał przywrócić światu odwieczne ramy: czasomierz na szafce wskazywał godzinę do zachodu słońca, i właśnie w izbie robiło się szaro. On nie zanikał. To świat zdrowo szarzał.
– To zmierzch – wyjaśniła, siadając na łóżku. – Zapada noc.
– Och. – Áki pokiwał poważnie głową. – Nigdy nie widziałem nocy. Myślałem, że ślepnę.
Patrzyła na niego przez chwilę bez słowa. Czy go kocham? – spytała się nie wiedzieć który raz.
– Jest dobrze, braciszku – rzekła w końcu, siląc się na uśmiech. – Wypuściłeś świat z objęć.
Jego czoło się zmarszczyło, a spojrzenie wypełniło surowym potencjałem, który niemal świecił. Działo się to coraz rzadziej, im bardziej Áki oddalał się od momentu narodzin w, jak mawiała przeora, królowa tego zamczyska, nędzę życia w jego stetryczałym Śnie.
– I co teraz?
Zanim zdążyła się zastanowić nad odpowiedzią, obok niego stanęła jedna z adeptek na wiedźmkę, z do połowy wygoloną głową, pojawiającym się już wytrzeszczem i blizną biegnącą przez wargi. Wiedźmki nie płaciły zasiewu, lecz starały się go odmieniać. Wpływać na Sen. A to miało swoje rozliczne koszty.
– Paniczu, proszę wrócić do komnaty. – Uśmiechnęła się do niego życzliwie. – Zaraz przyjdzie do panicza przeora. Katla – twarz adeptki zobojętniała – przeora prosi cię do lazaretu. Jest tam ktoś, kto cię zna.
Katla wstała z łóżka, bo gazela mieszkająca w klatce piersiowej uderzyła w swoje więzienie kopytem.
– Ale… ktoś z zewnątrz? Przecież…
Przecież nie pozwalacie mi się widzieć z ludźmi z zewnątrz, odkąd przekroczyłam te mury, chciała powiedzieć, ale takie słowa nie przeszłyby jej przez gardło, zharatane obietnicami i tajemnicami mającymi utrzymać Ákiego przy życiu. Odkąd matka wysłała ją tu z bratem, by miała nad nim pieczę, a sama wymigała się od macierzyństwa.
Adeptka odprowadziła chłopca ciepłym wzrokiem, a potem z niechęcią spojrzała na jego siostrę. Katla zacisnęła szczęki. Uparcie starała się nie zapamiętywać imion swoich najwierniejszych prześladowczyń. Z satysfakcją oceniła, że nie wie, czy to Hrefna, czy Mæja. Kojarzyła jednak ich coraz szpetniejsze twarze – a to oblicze, z którego łypały na nią wytrzeszczone ślepia, nigdy nie było życzliwe.
Tylko przeora i jej plenum, zgromadzenie sześciu, wiedziały, że Áki to Śniący, ale choć nie uchodził za nikogo specjalnego, wiedźmki i adeptki go uwielbiały. Może dlatego, że nie wolno im było mieć synów, w ogóle nie wolno było przebywać w sodalicji mężczyznom. Przeora opowiedziała tu wszystkim, że to sierota bez domu i ma tylko Katlę, więc muszą się nim zająć. Tylko czemu to on jako sierota wzbudzał troskę i współczucie, a ona, taka sama sierota, jedynie sześć lat starsza, wciąż napotykała obojętność, nawet niechęć, a w skrajnych przypadkach pogardę?
To proste, głupia, zganiła się. Nie siejesz, a mimo to cię tu chowają i czasem nawet uczestniczysz w naukach. Możesz całą noc czytać albo ćwiczyć, a one muszą trwonić czas na sen. Tylko nie było czego jej zazdrościć. Nie umiała panować nad magią czerpaną z zasiewu. Prawie nie siała. Więc na cóż jej cały ten czas, w którym nie mogła choć na chwilę się odciąć, zapomnieć, wypocząć?
– To Bezsenna, raniona przez łowców na sąsiednim grzbiecie – wyjaśniła adeptka. – Zepchnęli ją do rzeki. Zdołała wyjść na brzeg nieopodal sodalicji…
Gazela wystukała nierówny rytm o klatkę żeber. Czy wreszcie była szansa, by ktoś taki jak Katla…?
– …ale nie możemy jej pomóc.
Gazela potknęła się i runęła z urwiska, gdzie wpadały wszystkie nadzieje Katli. Sądziła, że w końcu całkiem zasypie truchłami całą tę wyrwę w sercu i zamiast niej będzie miała tam kurhan.
Adeptka wykrzywiła się złośliwie. Katla znała ten grymas i ten błysk w oku.
– Oby ciebie to nie spotkało – rzekła Hrefna albo Mæja. Podeszła do biurka i rozmyślnie przewróciła kałamarz, który zalał notatki, świeży szkic i pożyczoną z biblioteki książkę. Katla zdusiła jęk. – Na naszych spacerach po grani bywa groźnie. Zaklęcie zabezpieczające przypadkiem pęknie, poślizgniesz się… Na twoim miejscu wcale bym nie wychodziła.
Oczywiście, na cotygodniowych spacerach po górach też adeptkom przeszkadzała. Musiały prezentować zdolności i wykonywać zadania w terenie, a ona nic nie musiała, szła dla zdrowia i przyjemności.
Katla milczała. Od dawna milczała, gdy ją atakowały, gdy jej groziły. Odwinięcie się przynosiło jedynie kary i dawało im satysfakcję. Na początku było jej bardzo trudno się zdyscyplinować, z czasem przyszła wprawa. Brak reakcji rozczarowywał adeptki zazdrosne o jej czas, twarz i brata, studził ich zapał do krzywdy, bo przypominał, że ze względu na jej związek z Ákim nie mogły posunąć się za daleko – miała dla wiedźmek tylko taką, ale wartość. Poza tym cała złość zostawała wtedy wewnątrz, dla Katli. Ogrzewała ją w tym zimnym zamczysku. Rosła.
Hrefna albo Mæja wyszła. Katla pospiesznie sprzątnęła bajzel i z pulsującym w trzewiach gniewem niemal biegiem wypadła z komnaty w szarość chłodnych, surowych korytarzy zamku. Skoro znaleziona Bezsenna była umierająca, dziewczyna nie chciała stracić już ani chwili. Wszak w tym umieraniu były i pozytywy: Katla mogła się wygadać, wreszcie, komukolwiek poza przewodzącymi sodalicji wiedźmkami, które wiecznie zajęte były swoimi (lub Ákiego) sprawami. Bezsenna wszystko zabierze do grobu…
Przeora z pewnością rzekłaby, że Katla chce się wysłużyć cierpiącą niczym szmatką, w którą wydmucha nos, ale nic ją to nie obchodziło. Całe lata milczała, bo Áki, milczała, bo kara, bo „milczenie jest złotem”, jak powtarzały wiedźmki, gdy męczyły je pytania. A Katlę złość niemal już parzyła, rozpychała się w żyłach, gęstniała, jakby ktoś wymieszał jej krew z krwią lawoczary. Dlatego interesowało ją jedynie to, by Bezsenna była przytomna.
Zachodni korytarz, lodowaty i szeroki, z wysokim sufitem całym w pajęczynach, miał jeszcze na sobie plamy ciemnej pomarańczy. Dziewczyna doskoczyła do okna i zdążyła ujrzeć skrawek ognistej tarczy między dwoma zabielonymi szczytami. Zachód słońca. Kiedy widziała ostatni? Przed Wielką Bielą. Przed Ákim.
Ruszyła znów przed siebie, zła bardziej niż zwykle, pewna, że nawet gdyby Bezsenna okazała się martwa bądź nieprzytomna, Katla musi dać upust liżącemu ją ogniu. Wszystko było w jej życiu nie tak, wszystko! Chłopiec był brzemieniem matki, a jednak to Katla miała nim obciążone barki, zesztywniałe, posiniaczone, przygniecione do ziemi. Wolałaby już walkę z łowcami, którzy polują na Bezsennych, by ich zniewolić i zaprząc do pracy na rzecz siewców, niż wieczną, nudną wartę. Wolałaby jako Bezsenna zostać zdemaskowana niż ukryta. Bezsenni nie mogli i nie chcieli ratować Snu. O ich buncie przeora mawiała, że jest bezsensowny, bo skoro Śniący się nie budzi, tam na zewnątrz, we Wszechświecie, ich świat nie może mieć warunków, by się narodzić. I jeżeli Sen się skończy, to oni wraz z nim. Lecz Katli właśnie taki bunt się podobał. Widziała w nim prawdziwą wartość, choć nie umiałaby jej jeszcze nazwać ani określić. Dla wiedźmek jej wartością była jedna krew ze Śniącym, nic więcej. Nie wiedziały, czy kiedykolwiek zdoła ujawnić potencjał, skoro nie Sieje – nie było dotąd podobnego jej przypadku, to jest Bezsennej pobierającej wiedźmie nauki. Myślała sobie, że mogłaby zostać wiedźmką, jawogrzesznicą, tą, która zawsze pozostanie w mocy, obojętne, sen Śniącego czy jawa, potrafiła bowiem zmienić zasiew na magię, sięgać ku mocy gwiazd. Istniejący porządek świata nie wadził sodalicji i wiedźmki nie miały ambicji niszczyć go gwałtem na życiu Śniącego; wierzyły w Przebudzicielkę, która w swoim czasie zakończy obecne wydanie świata bez rozlewu krwi i wtedy, gdy narodziny świata będą możliwe.
Mogłaby stać się jedną z nich, choć ją ignorowały, traktowały jak gorszą. Mimo wszystko to było jej miejsce. Nie miała już innego.
Było jednak coś jeszcze, co nie pozwalało jej zakotwiczyć w myśli o sodalicji jako domu. Katla, podobnie jak wiedźmki, nie pragnęła krzywdy Ákiego, ale pragnęła się od niego uwolnić. Nie można się uwolnić bardziej niż przez magię, jawogrzeszenie, poza jednym wyjątkiem: tylko Somnauci byli bardziej wolni. Ponoć nie było wśród nich kobiet, lecz nie chciała w to wierzyć. Nie mogła jednak do nich dotrzeć, póki musiała towarzyszyć bratu. Wartownicy chcieli jego śmierci. Przeora mówiła, że to upiory bez nadziei. I wyjaśniała jej oschle, że długo jeszcze stanowić będzie dla Ákiego protezę matki.
Że nie ma w tym względzie nic do gadania, przeora nie musiała nigdy dodawać na głos. Wyzierało to z jej oczu niczym wnętrzności z zastygłych na Łąkowych Łożach, zaklętych ciał Bezsennych, pokonanych w Wielkiej Bitwie.
Dlatego dziewczynka była rozdarta na kilka sprzecznych pragnień. Kłóciły się w niej, a echo ich wrzasków rezonowało w dziwacznie gorącej pustce. Ciągle była gniewna, a ten gniew palił nieprzyjemnie i sam się podsycał, jak przeklęte perpetuum mobile.
Lazaret, pod baldachimem bluszczu, ciągnął się pomiędzy dziedzińcem a ogrodem, od wschodniego wyjścia po pomnik Przebudzicielki, wyciosany z białego marmuru; zawsze ukazywano ją mlecznobiałą, bladą. Na wąskim, twardym łożu śmierci tuż przy drzwiach Katla ujrzała Czeczotkę, swoją przyjaciółkę z dzieciństwa. Przystanęła w progu, bo raptem za nic nie mogła przypomnieć sobie jej imienia. Panika ją zdjęła, głupia, irracjonalna, jakby to, że do umierającej nie powie po imieniu, miało zadać Czeczotce większy ból niż zmiażdżone ramię i część twarzy. Po panice przyszedł wstyd – spowodowany tym, po co i jak długo Katla chłonęła wzrokiem obrażenia. Dziewczyna prawdopodobnie nie widziała, szczękę jednak miała całą. Wciąż więc może zdolna była do rozmowy.
Katla stanęła tuż obok siewki wiszącej przy poduszce – była pełna krwi. Musiała kilka razy przełknąć gorzką żółć, nim zdołała się odezwać.
– Czeczotko? – Nazywali ją tak, bo farbowała sobie grzywkę burakami, które jej mama hodowała w małej geotermalnej szklarni.
Kilka mięśni twarzy umierającej drgnęło.
– Znam ten głos – szepnęła ledwo słyszalnie. – Tylko skąd?
– To ja. – Też zaczęła szeptać. – Katla.
– Och. Tak myśleliśmy, że uciekłaś. Do wiedźmek.
Nie uciekłam, chciała powiedzieć. I zorientowała się, że tym razem może.
– Nie uciekłam. Matka mnie tu wysłała.
– Twoja matka… – Dziewczyna oblizała spękane wargi. – Przykro mi.
Gazela w Katli kopnęła we własną głowę.
– Przykro ci…?
– Nie wiesz? Uczycie się w izolacji? – Kaszlnęła, zakrztusiła się. Jej klatka ledwie się unosiła. Chwilę milczała, próbowała wziąć choć jeden porządny wdech. Katla miała ochotę wydrzeć jej słowa ze strzaskanej piersi. – Twoja mama urodziła ci jeszcze dwie siostry, ale nie przeżyły. I zmarła.
Katla poczuła, jakby żółć z gardła rozlała jej się właśnie po żyłach, zmieniając krew w ropę. Kim matka się stała, jakąś klaczą rozpłodową? Kogo chciała jeszcze urodzić, samą Przebudzicielkę? Dlaczego nie wystarczała jej Katla? A skoro już nie ona, to Áki? Czy gdyby ojciec żył i wiedział, że matka wciąż zapładnia się potencjałem, który zostawił, nim poszedł na wojnę, zostawiłby go po raz wtóry? Widziała teraz w pulsującej złością głowie jego zamgloną twarz, ledwie powidok. Zabili go Bezsenni. Tacy jak ona.
Dotarło do niej, że Czeczotka coś szepcze.
– Co mówisz?
– Strasznie mi, Katla. Ale ty przywołujesz dobre wspomnienia. Może byś to… może byś… Wiedźmki powiedziały, że też nie śpisz. Ja nie śpię, Katla. Żadne z nas nie spało. I teraz nie mam żadnej ulgi. Ciemność bez snów. Zawsze jej nienawidziłam. Pustki. Nocy.
Katla przypomniała sobie czwórkę dzieci z wioski, z którą się trzymała. Naprawdę nikt z nich nie spał? Nie siał? Wszyscy udawali? Oni nie spali, urodził się Śniący… co to było za przeklęte miejsce?
– Dlaczego nie spaliśmy? – warknęła niemal. – My wszyscy?
Dziewczynka chyba usiłowała odnaleźć jej rękę, ale ledwie ruszyła dwoma palcami.
– Katla, no pomóż mi. Z tobą się nie boję.
– Powiedz, jeśli wiesz.
– A jak powiem, pomożesz mi?
Poczuła, że cały żrący gniew spływa jej do palców. I kieruje jej dłonie na szyję przyjaciółki z dzieciństwa.
– Dziękuję – powiedziała Czeczotka niemal niesłyszalnie. – Mówią, że to Somnauta. Że to jego bliskość kaleczy płody. Tylko tyle wiem. Bezsenny próbował mnie przerzucić… On mi powiedział… Złapali go… – Z ust wypłynęła jej krew. – Katla. Ja wolę, żebyś ty, a nie oni. Proszę.
Palce wydawały się pełne mocy. Niemal magii. To po to są wojny, pomyślała. To nienawiść, to chęć mordu przynosi potencjał, lecz nie ślepa, a spleciona ze współczuciem. Nienawiść dla jednych, miłosierdzie dla drugich. Rozejrzała się ukradkiem po lazarecie, jakimś odruchem przodków, z czasów, gdy jeszcze powszechnie mordowano. Sama przecież wiedziała, że przed wiedźmkami niczego nie da się ukryć. Że jeśli jej się uda Czeczotce ulżyć, to dlatego, że jej pozwalają. Przepłoszyła gazelę, tak że w środku pogrążyła się w ciszy, chłodnej i ciężkiej, której nie znosiła, ale tylko w tej pustce nie targał nią gniew. A potem nachyliła się do ucha dziewczyny.
– Mój brat to Śniący. – I powoli, z namysłem zaczęła naciskać na jej krtań. Skóra Czeczotki pod palcami Katli zalśniła srebrzyście.
– Że… c… cze…
***
Katla wielkimi oczami wpatrywała się w drobny tekst opasłej księgi. Czytała to samo zdanie któryś raz, nie rozumiejąc niemal ani słowa. Świece drżały, z wysiłkiem snując jasne smużki dymu pomiędzy regałami. Przywykła do stalowego mroku i pomarańczowego blasku, do nauki porą, gdy wszystkich morzy sen, a najsłabsi umierają – do czasu, który kiedyś znajdował się nieopodal brzasku i miał tam powrócić. Tej nocy, pierwszej prawdziwej od dawna, sama jednak czuła się, jakby umierała, jakby moc przedziurawiła jej palce i teraz resztki sił skapywały z niej na blat i pożółkłe, upojnie pachnące skarbnicą wiedzy stronice. Pierwszy raz w życiu była tak zmęczona; z przerażeniem i tęsknotą myślała jakiś czas, że może zaśnie. Sen jednak nie przyszedł. Nie mógł bez zaklęcia. Nawet gdy się niemal wydrenowała, czyniąc okrutną posługę śmiertelnie rannej ptaszynie.
Przeora podziękowała jej krótko za zajęcie się Bezsenną. Katla wolała nie dopytywać, co ma na myśli.
Prychnęła pod nosem. Matka sprzedawała jej banialuki o miłych wiedźmkach, które przyjmą ją z otwartymi ramionami i nauczą pięknych czarów, jeśli coś pójdzie nie tak w Dniu Siewu, momencie, w którym sprawdza się asymilację ze Snem i przyjmuje do odpowiedniej szkoły. Ponoć babcia nie miała swojego Dnia, bo wtedy jeszcze nie było tylu Bezsennych, tylu obłąkanych, tylu przesiewców i „całego tego tałatajstwa”, jak nazywała to, co działo się ze Snem od półwiecza. Wyśniony świat trzeszczał w szwach, nie tylko dopuszczając do paradoksów i wynaturzeń mieszkańców. Czasem znikały całe wioski, zapadały się góry; pewnego dnia Katla zamiast słońca zobaczyła w niebie dziurę. Sen staczał się w Koszmar. Wiedźmki go naprawiały, ale nie dało się łatać tkanki świata w nieskończoność. No i… łaty spod ich rąk i charakterów raczej nie były dziełami sztuki.
Babka powinna zaliczyć wiedźmki do tego tałatajstwa, pomyślała dziewczynka. Chociaż przecież sama Katla była tym tałatajstwem.
Zazgrzytała zębami.
A gdyby babcia przemówiła mamie do rozumu? A nie sobie poszła? Może wszystko byłoby inne?
Pytania, pytania. Bez sensu, bo bez odpowiedzi. Przewróciła strony księgi bliżej początku i skupiła się na tym, co chciała osiągnąć. Jeśli Áki spał teraz, tak normalnie, a nie z całym światem, uda się. Musi się udać. Zaklęcie śnieniowdarcia pozwalało wniknąć w cudze sny. Najprościej było z kimś tej samej krwi, przez co Katli nie udało się dotąd z nikim w sodalicji. Poprawiła się w krześle. Przysunęła po blacie poduszkę. Przytomna jak chyba nigdy, choć przecież przytomna zawsze, zamknęła oczy. Powędrowała palcami po omacku w górę świecznika, ku płomieniowi. Istniał bardzo skąpy wachlarz zaklęć, artefaktów po poprzednich cyklach Snu, które można było rzucić za pomocą innej siły niż zasiew, choćby ognia. Zacisnęła na nim dłoń i nie syknęła.
Musiało się udać. Musiała ją ujrzeć.
– Hleyptu mér í fangið á henni1 – szepnęła śpiewnie, a potem wyrzekła inkantację.
I zasnęła cudzym snem.
Korytarz był szeroki, zalany plamami białego światła księżyca z otwartych okien. Zimny wiatr poruszał przezroczystymi zasłonami, które ścieliły się jej u bosych stóp. Ruszyła przed siebie i szła bardzo długo, w coraz dokuczliwszy chłód, tężejąc w sobie, zapominając, kim i po co tu jest, aż ujrzała drzwi z gładkiego kamienia. Był tak czarny, że przejście zdawało się nie istnieć. Dotknęła go. Poczuła nieznośny natłok potencjału, którego nie pojmowała.
Umysł Śniącego, błysnęła niewyraźna myśl. Áki.
Palce zdawały się przymarzać do kamienia. Pchnęła drzwi. Przez moment nie było niczego, nawet jej. Przypomniała sobie dlaczego. Gdy człowiek śpi, najpierw nie ma snów. Umysł musi zapaść się głębiej.
Wreszcie chłopiec znalazł się w swoim quasi-świecie, a Katla podążyła za nim w to, czego sama została pozbawiona.
Uderzyły w nią ciepło i znajome kształty. Áki spędził w domu ledwie chwilę, nim Katla uciekła z nim w ramionach, a jednak miejsce oddane było w jego wizji ze wszystkimi detalami. Matka, jasnowłosa, szczupła, lecz krzepka, o łagodnych rysach twarzy i ciemnym spojrzeniu. Zdawała się kwitnąca, jak z początku ciąży, ale wewnątrz jakby… napoczęta, dotknięta, złamana. Z jej ciała bił blask, z duszy mrok. Siedziała przy stole z wujkiem Indygo, ich aparycje były naraz znajome i obce, trochę tak je pamiętała, a trochę całkiem inaczej. Ten zgrzyt zaczynał nabierać na sile. Nie pasowała do tego snu. Krew się zgadzała, ale lodowaty umysł Ákiego odrzucał kąsające ją u samego jej źródła płomienie – wręcz parzące uczucia.
– To Somnauta jest ojcem Katli. Ojcem wszystkich dzieci w wiosce – powiedziała matka. – Zasiewa nas potencjałem, czyni to jakoś z wartowni i czeka na Wielką Biel…
– Ale jak z wartowni? – Wujek Inygo zmartwiał. – Czyli on was nie…
– Nie przychodzi. On… – matka rozwarła szeroko oczy, przepełnione naraz trwogą i tęsknotą – patrzy. Patrzy, gdy śpię. Spotykam go we śnie. Indygo. – Wychyliła się do swojego brata i zamknęła jego dłonie w swoich. – Prawie nie sposób go oszukać. Ale Jara… ona potrafiła ściągnąć ku sobie maleńkie svarthole, wiele takich, i przesłaniać nimi widok. Nauczyła mnie tego. Udało mi się spędzić kilku chłopców, a on nie widział, lecz teraz już nie mogę. Mam w sobie dwójkę, chłopca i dziewczynkę…
Jej twarz raptem roztopiła się niczym wosk. W twarzy Indygo zniknęły oczy, wujek podniósł głowę i zdawało się, że wbił dwa ciemne punkty w siostrzenicę, dwa punkty wywróconej na drugą stronę tkanki rzeczywistości. Svarthola2, to słowo pojawiło się raptem w głowie Katli jak cień ogromnego drapieżnika. Wcale nie maleńki, a ogromny, większy niż ona sama.
Obraz zawirował, dziewczynka się przewróciła i ocknęła na chłodnej podłodze biblioteki. Myślała, że umysł brata wyrzucił ją z wizji, ale kiedy zobaczyła swoje krzesło, wnętrzności liznął płomień złości. Adeptki musiały potraktować je zaklęciem odwróconych cząstek, jednym z najłatwiejszych – oczywiście dla siejących, bo Katla, jeśli jej nikt nie użyczy mocy, nigdy nie rzuci nawet czaru na czkawkę. Odwrócenie paru cząsteczek w żywym organizmie najczęściej nie miało żadnego znaczenia, ale potraktowanie tym zaklęciem niewielkich przedmiotów mogło je zniszczyć. Naruszenie jakichś cząstek z wąskiej nogi krzesła poskutkowało tym, że złamało się pod ciężarem dziewczyny.
Nie mogła dać się rozproszyć tym przeklętym dziewuchom. Skuliła się na podłodze, raz po raz obracając w głowie słowa matki. Gazela obijała klatkę żeber od środka kopytami, chcąc się zerwać, działać, biec, ale Katla nie przestawała w kółko odtwarzać tego, co usłyszała, jakby próbowała rozgrzać marę brata do czerwoności i wypalić w swojej pamięci. Zdobyła sen. Był straszny i jedyny. Znienawidzony i arcyważny.
Sens słów zasłyszanych w podkradzionym śnie w nią zapadał i mącił powierzchnię tych wspomnień, które Katla z urazą wepchnęła w mrok, by zapomnieć o matce, a tym bardziej babce. O domu, którego już nie było, a może nie miała go nigdy.
Babcia Jara. Ponoć płowowłosa, pobrużdżona zmarszczkami jak kora; Katla wiedziała jedynie, że pachnie wiercącym w nosie dymem palonych roślin, nieznanych, gorzkich. Sąsiadki do niej zachodziły, albo panie z innych wiosek, albo podróżne, i pytały kilkuletnią Katlę: gdzie wieszczka? Nie wiedźmka. Nie Jara. I wnuczka prowadziła kobiety za stajnie. Stała tam szopa, zawsze wyciemniona, zabite deskami okna, potargane żagle, wciąż pachnące solą w drzwiach.
Katla zamknęła oczy.
Niemal tam była. Och, na Przebudzicielkę, czy zdoła przypomnieć sobie jakieś słowa…? Choćby wyraźne obrazy. Ale jak wydobyć z mroku pamięci obrazy przepełnione właśnie mrokiem?
Babcia Jara. Złośliwa, bystra, bezlitosna. Czająca się w gorzko pachnącej, ciemnej szopie za stajniami. Strasząca Katlę z kąta jak bezcielesna zjawa:
– Istnieją takie maleńkie pociski, które od zawsze suną przez kosmos. Frumsvarthole3. Jak igła mogą przeszyć ci serce. Mogą to robić nawet teraz. A ty nie poczujesz. Ale nic już nie będzie takie samo.
Katla nie wyobrażała sobie wtedy jednak igieł, a małe, czarne kule, które przenikają jej pierś.
Zacisnęła powieki. Więcej. Więcej strachu. Straszne rzeczy zapamiętuje się najsilniej. Musiała tylko wydobyć sens z dźwięków, z kolorów, zapachów…
Smaków. Dzieci najlepiej zapamiętują smak. Dlatego wiedźmki lubią przyjmować jak najmłodsze adeptki. Wkładają im magię do ust. „Nauka wchłania się najmocniej z języka”, mawiały.
Tym, które się spaczyły, ucinały języki, nim wypuszczały z zamczyska. Bo do magii potrzebne były przecież inkantacje.
Malutka Katla poczuła kiedyś na języku magię. Intensywną, ale bez tej gorzkiej, odstręczającej nuty z szopy. Gdy babka… gdy babka raz z niej wyszła. Taka była wzburzona. A mama nie chciała do niej zajść.
Podniesione głosy w domu. Babcia Jara wrzeszcząca na mamę. Spowita mrokiem, choć do izby wpadają promienie słoneczne. Przy każdym wrzasku zetlony żar w piecu rozbłyska na nowo i rodzi płomień. Mała Katla gapi się w palenisko z fascynacją, usiłuje się odciąć od opiekunek, przylepić świadomość do ciepła, byle dalej od burzy nad głową. Mokra, zimna, ciemna burza jest gorzka. Płomień słodki.
Dziewczynka, porzucona na podłodze jak lalka, nie patrzy na burzę, ale słyszy grzmoty.
– Rozum ci odjęło?! – krzyczy babcia.
Tamta Katla tego nie widziała, ale obecna wyobrażała sobie tę scenę z boku, by było łatwiej. Nie była już malutka, potrzebowała większej scenografii, by wyłuskać sens. Zbierała sygnały znad głowy, dźwięki, aury, podmuchy powietrza, lepiła z majaczącego wspomnienia teatr.
Udało się.
Jara rozcapierza palce, jakby chciała nimi rozorać twarz córki, i tylko one wystają ze spowijającego ją kokonu cieni.
– Przeciwnie, uczę się. Rozumu mi przybywa – odpowiada mama. Udaje jej się zachować spokój tą samą metodą, którą jej córka stosuje wobec adeptek. Grzeje się w skrytej złości.
– Przez ciebie przybywa jedynie żywych dziur we Śnie! To, ku czemu Katla potrafi sięgnąć, jest czymś nazbyt opasłym – tłumaczy wzburzona Jara. – Monstrualnie ciężkim. To za duży ciężar. Sama bym go nie udźwigła. Czarne i gęste jak smoła nic! Ten Sen jest wypaczony, bo rośnie na czymś skalanym. To dziecko nie skrzesa w tym żadnej iskry. Ona nie ściąga pocisków, tylko ma w rękach ogromną, armatnią kulę, która nas powlecze na dno! Grzebałam w niej, nic się z tym nie da zrobić! Nadaje się do pieca. Musisz sprowadzić Śniącego!
– Potrzebna nam Przebudzicielka – upiera się mama. Każda z nich jest pewna swego i nieprzejednana.
– A widzisz, żeby nią była? – Babka wskazuje na wpatrzonego w taniec płomieni berbecia na podłodze. – Żeby był pożytek z rodzenia dziewuch? Ty nie próbuj tego ogarnąć, tylko rób, co mówię! – Rozcapierzone palce świstają w powietrzu.
– Może przesadziłam w ciąży z Katlą – mówi cicho mama. – Zaczerpnęłam za głęboko. Kolejne wymierzę lepiej.
– Beze mnie niczego nie wymierzysz! – piekli się sykliwie Jara.
Matka nie wytrzymuje. Nie znosi tak cierpliwie gniewu jak Katla. Nie wytrzymuje gorąca.
– Tak, zawsze miałaś mnie za nic. W łonie nigdy nie postał ci chłopiec, spędzałaś wszystkie moje siostry, mnie też było trzeba! Urodziłaś mnie tylko jako kolejne naczynie, bo więdłaś!
Mała Katla ma wrażenie, że kuchnia jeszcze mocniej spowija się mrokiem, ale nie patrzy, nie, za żadne skarby, tym bardziej że jakby dla równowagi płomień w palenisku bucha wyżej, otacza ją błogim ciepłem, nęci. Dziewczynka wie, że musi się go trzymać.
Znacznie większa Katla przyglądała się temu z boku. Maleńkiej, bezbronnej dziewczynce, którą wzburzone kobiety mogłyby rozdeptać. Co łączyło ją z żarem? Babka twierdziła, że „nie skrzesa żadnej iskry”… Że zjada ją ciemność. A matka, że sięgnęła za głęboko… W co?
– Nawet jako naczynie się nie sprawdzasz – prycha Jara. – A kiedy odejdę, nie zdołasz nic przed nim ukryć.
Tym razem wokół mamy też narasta mrok.
– Jeśli odejdziesz, na złość tobie urodzę Śniącego! I oddam Wartownikowi!
Katla otworzyła oczy, zwinięta w jak najciaśniejszy kłębek, jakby nawet ciałem usiłowała zanurkować w głąb siebie. Była pod wrażeniem tego, że wywlekła na wierzch to wspomnienie; odnalazła je w sobie lekko rozgrzane i pulsujące, dlatego się udało. Przez płomień. Sen, do którego się włamała, sprawił, że ten płomień powstał w niej z prochu i zamigotał.
Mama i babcia pokłóciły się o to, kogo należy sprowadzić na świat. W sodalicji mawiano, że to najstarsza kłótnia świata, ale tym razem nie chodziło o filozoficzne dywagacje mędrców czy o światopoglądowe spory przy szynkwasie: Śniący czy Przebudzicielka – które ocali świat? Nie, te kobiety wierzyły, że naprawdę mogą sprowadzić tu bóstwa.
Jak widać, nie bezpodstawnie.
Co to była za przeklęta wioska? – głowiła się Katla. Co ona sama niosła w żyłach po swoich krewnych? I dlaczego… dlaczego jej dziedzictwo nie liczyło się przy Ákim?
Mama spełniła tylko część groźby rzuconej w złości babci Jarze. Urodziła Śniącego. Ale nie oddała go Wartownikowi.
Wcisnęła go Katli w ramiona.
Ten sen… Sen Ákiego. Katla musiała się dowiedzieć, czy mógł być tak prawdziwy jak jej wspomnienie.
Poderwała się tempem wyuczonym od więzionej w duszy gazeli, która zatańczyła, zadowolona, po żebrach, i pobiegła do wiedźmki zsyłającej sny. Jej alkowa znajdowała się nieopodal, poziom niżej. Nie była Bezsenna, ale Katla przychodziła do niej nie raz o różnych porach, złakniona wiedzy o snach, i nigdy nie zastała jej śpiącej. Tak było i tym razem – Sifi stała w otwartym oknie w nocnej koszuli, z zadartą ku niebu twarzą, i medytowała albo może modliła się o Przebudzicielkę.
– Czy wciąż zsyłasz treść? – wyrzuciła z siebie Katla bez powitania.
– Na Ákiego? – spytała wiedźmka, nie odwracając się.
– Tak.
– Naprowadzam go łagodnie.
– Czy jego sny są prawdziwe? – Dziewczynka nie mogła wytrzymać burzy w głowie; podeszła szybko do okna, usiłując zajrzeć Sifi w twarz.
– Już o tym rozmawiałyśmy, Katlo. Wszystkie sny są prawdziwe. Prawdą tego, kto śni.
– Ale…
Odwróciła się ku niej. Miała głęboko błękitne oczy, zdawały się wręcz opalizować. Przez te osobliwe, świecące niemal oczy zapominało się dostrzec, że jest przepiękna. Można sobie to było uświadomić dopiero, gdy choć na chwilę zamknęła powieki.
– …ale nie oddają wspólnego świata, tak – dokończyła wiedźmka. – Są światem wyłącznie tego, kto śni. Niektórzy mówią, że to plac ćwiczeń. Inni, że nietrwałe wymiary, rodzone z potencjału, jaki w nas tkwi po gwiazdach.
– Usłyszałam w jego śnie o svartholi. Nie wiem, co to dokładnie…
– Czarna dziura to jakby zgnieść cały świat do rozmiaru biedronki, razem z całym zasiewem – wyjaśniła Sifi. Była nieliczną wiedźmką, która Katli nie ignorowała i zawsze starała się jasno odpowiedzieć na jej pytania. – Zasiew miałby wtedy tak olbrzymią siłę, że niczego nie dałoby się dojrzeć za otaczającym go horyzontem. Horyzont to jak pancerzyk biedronki, jej powłoka, skóra, skrzydełka. Gdy biedronka coś połknie, to już tego nie widzisz. Czarna dziura podobnie, wszystko w niej znika dla osób z zewnątrz. Nic się z tej biedronki nie może wydostać, bo zmiażdżony w niej zasiew ma tak olbrzymią siłę, że wszystko się zakrzywia i ciągle leci do środka. Nie opuściłaby jej nawet nasza magia. Jak svarthola nie wypuszcza światła. Nie ma większej i bardziej tajemniczej siły. Ten, kto trafi do środka, już nie wychodzi, więc nie może przekazać nikomu wiedzy o tym, co tam jest.
– One są w kosmosie? Poza Snem? – upewniła się dziewczynka.
– Tak.
– A skąd się biorą?
– Ze śmierci ogromnych gwiazd.
Katli od tych rewelacji aż wirowało w głowie. Potrząsnęła nią i usłyszała złośliwy syk babci Jary, sączony przez mrok szopy, straszący podziurawieniem serca.
– A jeśli ktoś mówi o innych czarnych dziurach? – spytała niepewnie. – Malutkich? Jak pociski?
Wiedźmka zmrużyła te swoje niemal opalizujące oczy, zgarbiła się nieco i objęła dłońmi ramiona, jakby w obronnym geście.
– To mówi o tych pierwotnych – wyjaśniła, mniej chętnie niż wcześniej. – Frumsvartholach. Tych, które nie powstały ze śmierci gwiazd, tylko zrodziły się dużo wcześniej, na samym początku, jak gwiazd jeszcze nie było. Razem ze Wszechświatem. Z zagęszczeń przestrzeni.
– I są maleńkie?
– Niektóre z nich. Jak najdrobniejszy pyłek. Być może Wszechświat jest pełen tego pyłu…4
– I słyszałam o tym w śnie Ákiego… – Katla miała wrażenie, że głowa jej puchnie i nazbyt ciąży na barkach.
Sifi pokręciła głową, roztarła ramiona i wróciła do kontemplacji nieba.
– Włamałaś mu się do snu, więc twój umysł zaczął mieć na niego wpływ.
– Mój… – Dziewczynka zmarszczyła brwi. – Ja nic nie wiem o takich rzeczach.
Wiedźmka milczała przez chwilę.
– Natury nie da się oszukać.
Katla nie rozumiała.
– Ale… słyszałam, jak matka mówi…
– Nie przywiązywałabym do tego wagi, cokolwiek powiedziała – ucięła Sifi, raptem zagniewana. – Twój umysł to… to coś jak svarthola.
Katla zaczerpnęła tchu i zdawało jej się, że nigdy nie zdoła go wypuścić.
– Jak to? – wyszeptała w końcu.
– Lepiej, bym ja ci to powiedziała niż przeora. Ona miałaby z tych słów satysfakcję. – Zamilkła na moment i przymknęła oczy, a w Katlę uderzyła jej nieskazitelna uroda. Co zamiast piękna zabierała jej magia? – Nie ma w tobie żadnego potencjału. Na żadnym polu. Nawet jeśli kiedyś jeszcze błyskał, z czasem wszystko zgasło. Pochłania cię ciemność, Katla. Jeszcze tego nie czujesz na skórze, bo pada na nią blask Śniącego, ale gdy przestaniesz być mu potrzebna, to w niej znikniesz. Na ten moment nie wiemy, jak ci pomóc. Nie wiemy, co ci jest. Ale masz jeszcze trochę czasu. Umysł Ákiego za każdą kolejną próbą odrzuci cię szybciej, więc ich nie podejmuj. Lepiej szukaj w sobie światła. Szukaj w sobie gwiazdy, nie dziury po niej. – Kucnęła przy niej. – Przecież jesteś tylko małą dziewczynką. Może Sen już nie umie dobrze tworzyć. Może mimo że się urodziłaś, to się nie zaczęłaś. Spróbuj sobie pomóc. Śniący jeszcze długo będzie na to za mały. Szukaj światła, mocy, ruchu. Połącz się z żywymi. Kochaj ich. Nie zapadaj się w ten mrok w sobie. Płomień gniewu jest złudny – dodała cicho, z bolesnym namysłem. – Jeśli będziesz mu folgować, to cię pożre.
Katla czuła się, jakby wydrążono ją niczym owoc. Trudno jej było wyłuskać jakiekolwiek kolejne słowa z tej pustki w środku. I może przez to znów usłyszała złośliwy syk babci Jary, który teraz zdawał się wręcz odbijać w niej echem.
– Moja babcia… – szepnęła, jakby obmawiana mogła ją usłyszeć. – Gdy wyszłam ze snu Ákiego, przypomniała mi się babcia Jara.
Sifi wzruszyła ramionami.
– Wyobrażenie o niej. Twoja babcia umarła dawno temu. Dużo wcześniej zanim się urodziłaś.
Dziewczynka powstrzymała, co tylko mogła w swojej twarzy, usiłując sprawić, by wciąż przykucnięta przy niej wiedźmka niczego nie dostrzegła.
– Włamywanie się do cudzych snów szkodzi tym, którzy sami nie śnią, nie mają wprawy – pouczyła ją Sifi. – Wszystko ci się pomiesza. Jak w owsiance. Nie rób tego. Rozgniewasz się na złudzenie i sama się tym spalisz.
– A kim jest wieszczka? – spróbowała jeszcze Katla. Skoro wiedźmka wciąż miała cierpliwość odpowiadać, może zaoszczędzi jej godzin wertowania ksiąg. Choć po prawdzie po tym, co jej Sifi zdradziła, Katla nie miała ochoty już kiedykolwiek przestąpić progu biblioteki.
– Wieszczka… – Kobieta rozchyliła idealne wargi i przejechała językiem po podniebieniu, jakby badała smak słowa. – To musi być z innego języka. Może chodzi o kogoś takiego jak spákona5. Można ich spotkać na Kontynencie, choć tam mówi się na nich jakoś inaczej. To niby zwykli podatnicy, nie potrafią korzystać z zasiewu, a jednak widzą strukturę snu, czasem niezależnie od czasu. Widzą ją niby nici rozciągnięte po wrzecionach. Nie potrafią naciągać nitek, jak my, ale je widzą. Na Wyspie ich nie ma. – Wiedźmka wstała i znów zwróciła się w stronę gwiazd. Przez okno wpadł zimny powiew, poderwał zasłony wokół łóżka, wzbudził na ciałach wiedźmki i dziewczynki gęsią skórę. – Wracaj do siebie, Katla. I pamiętaj o tym, co ci powiedziałam.
Dziewczynka była wdzięczna za słowa otuchy, na które rzadko kiedy mogła liczyć, ale wracała do swojej komnaty w głuchej ciszy kolejny raz zranionego wnętrza.
Po pierwsze, matka ją oszukała, opowiadając dyrdymały, że zasiewa się potencjałem od taty.
Po drugie, babcia Jara. Złośliwy głos zawieszony w mroku. Katla nie chciała znów słyszeć go w głowie. Ale to, co powiedziała o niej mama… „Ona potrafiła ściągnąć ku sobie maleńkie svarthole, wiele takich, i przesłaniać nimi widok. Nauczyła mnie tego”.
Mama ukrywała tak przed Wartownikiem, że spędza chłopców ze swojego brzucha. A babcia z jakiegoś powodu ukryła się tak przed wiedźmkami – inaczej na pewno by o niej wiedziały. Obie kobiety sięgały ku maleńkim drobinom czerni. Ale Katla niczego takiego nie potrafiła.
Dlatego po trzecie…
„Nie ma w tobie żadnego potencjału”.
Zdradziły ją – tak czuła – nie tylko mama i babcia. Zrobiła to również przeora. Każda z tych, które powinny dać jej drogowskaz, zmuszała ją jedynie do błądzenia pośród cieni. Katla przekroczyła próg komnaty, rzuciła się na łóżko i znów zapadła we wspomnienia, tym razem wręcz jaskrawo wyraźne. Z pierwszych dni w sodalicji.
Przed wysłaniem do wiedźmek matka zbyła niemal każde jej pytanie na temat tego, co się z nią stanie. „Zajmie się tobą przeora – powtarzała. – Musi. Wiedźmki ci wszystko powiedzą”. Ale na miejscu żadna z tych kobiet nie chciała niczego wyjaśniać siedmioletniej Bezsennej. Fascynowały się Ákim, a ona, zdawało jej się, była dla nich jak towarzyszący dziecku ulubiony pies, tyle że niestety gadający.
Tylko Sifi odpowiadała na część jej pytań; niechętnie przy świadkach, więc Katla zachodziła do niej w nocy, jednak nie za często, bo wiedźmka się wtedy gniewała. To Sifi jej powiedziała, że nie zostanie wiedźmką, bo magia zasiewu nie słucha Bezsennych. Poinformowała o księdze, w której znajdzie parę zaklęć, jakie da się rzucić, posługując innym źródłem magii, takim jak płomień. Ale mała Katla początkowo bardzo się zezłościła i nie chciała słyszeć o jakichś magicznych ochłapach, które są w jej zasięgu. Do cholery, jej brat był Śniącym, a ona nie miała posiąść żadnej wielkiej mocy?! Wiedźmki sięgały dzięki zasiewowi ku gwiezdnej magii! Mogły go dzięki temu łatać, bo była większa nawet od Snu! A ona miała żyć w ich siedzibie i… i co?
Zamknęła oczy, pozwalając swojej rozjuszonej, młodszej wersji przemaszerować przez umysł.
Mała Katla jest jak garnek, z którego zaraz wykipi woda. Kopie wszystko, co napotka w korytarzu, aż duży palec u stopy zaczyna pulsować bólem. Wychodzi na niemal pusty dziedziniec, w okropny ziąb bez żadnego płaszcza, i ledwie rejestruje szczypanie na policzkach. Na oparciu ławki nieopodal siedzi wielki, smoliście czarny kruk, i kracze na nią, jakby ją za coś rugał.
Katla odwraca się od niego, w rogu dostrzega niewiele starszą od siebie dziewczynkę z długim blond warkoczem. Ona sama za nic nie ułożyłaby tak swoich włosów, bo wymykają się z każdego uczesania, jakby były żywe, i babcia Jara zawsze narzekała, że wnuczka ma na głowie kłąb wodorostów. Emocje adeptki są dokładnym przeciwieństwem stanu Katli: radośnie, ale spokojnie, w skupieniu ćwiczy jakieś zaklęcie na grządce. Katla przystaje za nią przy filarze i obserwuje przez chwilę jej poczynania, zaciskając zęby i pięści. Wstrętna mała czarownica robi dołek w ziemi, wsypuje tam parę nasion, a potem śpiewną magią powoduje szybki wzrost roślinek. Pojawiają się łodygi, wydłużają, wypuszczają liście, rodzą prosto w niebo kwiaty o płatkach w kolorze głębokiego fioletu, uginają się pod ich ciężarem, więdną i rozkładają w glebie. I znowu adeptka grzebie brudnymi palcami w ziemi, wsypuje nasionka, niemal śpiewa…
Katla ma ochotę wcisnąć twarz dziewczynki w grządkę. Udaje jej się zapanować nad impulsem, choć czuje go już w palcach, gotowego do ziszczenia; bardziej jednak niż pozbawić mocy, chce ją posiąść. Nie wierzy Sifi. To wygląda na takie łatwe…
Podchodzi do adeptki, ręce dla pewności chowa za plecami.
– Jak to robisz? – pyta prawie bez pretensji.
– Czwarta podstawowa inkantacja ziemi – rzuca wyuczoną formułkę blondynka. – Zapisałam sobie ją tu, spróbuj. – Podaje Katli świstek z wykaligrafowanym zaklęciem. Ta najpierw rozwiera pięść, wciąż za plecami, i dopiero potem wyciąga dłoń. – Można wzmocnić muną6, na przykład: vilji minn gerir vor, vilji minn hristir af sér laufblöðin7 – dodaje adeptka. – Weź garść nasion, poczuj je, potem ziemię, postaraj się je złączyć, myśląc o tym, czego od nich chcesz. I potem rzuć zaklęcie.
Katla wszystko to robi pieczołowicie, gniew wytracając pilnością i nadzieją, że jej się uda. Ziemia jednak nie reaguje. Dziewczynka próbuje znów i znów, ale z każdą próbą wydaje się sobie żałośniejsza: głos ma chropowaty, w ogóle nie śpiewny, ręce spocone, w umyśle burzę. Wobec tej bezsilności, zaprezentowanej w dodatku adeptce, wygrywa w niej szał. Szczęśliwie jednak Katla chwyta worek nasion, a nie koleżankę. Rozrywa materiał, wysypuje zawartość, skacze po niej, rozgniata, wrzeszczy, a ta cholerna prymuska cofa się w przerażeniu pod ścianę.
Do Katli dociera rechot. Przez buchający gniew przenika ją chłód. Odwraca się w kierunku ochrypłego śmiechu.
Na dziedzińcu stoi przeora. W przepysznej granatowej szacie obszytej kremowym futrem, z resztką jakiegoś posiłku na brodzie. Trzyma się pod boki, obraca coś przy tym w palcach prawej dłoni, coś małego i złotego. Już się nie śmieje, a szczerzy do Katli. Wygląda jak obżarty drapieżnik, który spotkał w lesie głodującego kuzyna. I tylko patrzy, nic nie mówi. Syci oczy. A Katla nieubłaganie więdnie pod tym spojrzeniem, zanika, jak te kwiaty pod wolą adeptki z długim warkoczem. Wkrótce gęste włosy blondynki wypadną, lecz Katla jeszcze o tym nie wie – może ta wiedza przyniosłaby jej w tej chwili choć odrobinę ulgi. Nie doświadcza jednak niczego poza złamaniem, rozczarowaniem, znalezieniem jednej odpowiedzi na wszystkie swoje pytania w tych wyblakłych, czerwonawych, przekrwionych oczach przełożonej.
Odpowiedź jest obrzydliwa jak spuchnięty topielec, którego Katla znalazła kiedyś na plaży. I tak samo nieprzejednana, ostateczna, bezwstydna. Chciała tam wtedy, na czarnym piasku, wsadzić palec w pusty oczodół, ale tego nie zrobiła. Teraz postanawia, że to zrobi. Co ma do stracenia?!
Wyciąga palec w kierunku przeory.
– Musi coś być – cedzi przez zęby. – Jakaś moc. Dla mnie.
Kruk znów kracze z pretensją. Przeora rzuca mu zaczepne spojrzenie, potem przez chwilę mierzy Katlę wzrokiem kogoś, kto zdobył w życiu wszystko i było to bardzo dawno. Gdy biedak widzi zamożnego szlachcica, to ostatecznie może rozłupać mu głowę kamieniem. Katla jest Bezsenna. Nie może nic. Nie stała się niewolnicą tylko ze względu na Ákiego.
Wielka Hildur VI, przewodząca sodalicji od dekad, rozkłada ręce.
– Szukaj – mówi. – Jeszcze się chyba nie urodził nikt bez krzty potencjału. Przynajmniej wśród tych, którzy śnią… Nie znam się dobrze na bezsennym ścierwie. – Odwraca się od zdesperowanej do granic dziewczynki. – A jeśli jeszcze raz wytkniesz mnie palcem, to miejsce ci go ogryzie. Do kości – dodaje tonem smakosza mówiącego o ulubionym daniu.
Katla przegoniła tę scenę sprzed oczu, podniosła nad twarz dłoń, zgięła i rozprostowała wskazujący palec.
„Nie ma w tobie żadnego potencjału”. Wyglądało na to, że jedyne, co w niej wiedźmki dostrzegały, co osiągnęła, brało się z odprysków z mocy brata. Poza tym było tylko to, o czym pluła matce w twarz babcia Jara, zalecając wrzucenie bezużytecznego niemowlaka do pieca.
Przeora z pewnością wiedziała. To tkwiło w jej oczach. Ale siedmiolatka uczepiła się wtedy słów, które miały jej dać bezowocne zajęcie, wygodny sens ponad bycie niańką. Chciała udowodnić przeorze, że się myli, że Bezsenna nie oznacza bezwartościowa. Przez te lata goniła cienie.
Miała wrażenie, że to cios ostateczny, pomrok, coś po zapadnięciu nocy, cięższe, starsze, podłe. Jak czarny najgłębszą czernią kamień tamtych drzwi z podkradzionego snu. Może dlatego ani matka, ani babka nie nauczyły jej niczego o tych drobinach, czarnym pyle. Jara pewnej nocy odeszła, nie wiadomo dokąd, ot tak, jakby w domu nie było już nic obiecującego, a mama… skazała córkę na Ákiego. Śniącego, którego urodziła właściwie przypadkiem. Katla okazała się natomiast rozczarowaniem. Nie władała pyłem. Była ciężka od czerni.
Jak svarthola. Wielka, opasła czarna dziura. Przeciwieństwo gwiazdy.
***
Następnego dnia Katla postanowiła wybrać się do wieży strażniczej nieopodal zamku. Przeora się zgodziła – i tak wolała ją daleko, a nie kręcącą się przy bibliotece czy podsłuchującą pod drzwiami sali lekcyjnej. Katla podejrzewała, że dawno wylądowałaby w wieży, gdzie uczyłaby się robić mieczem i patrolować tajnymi ścieżkami granie, gdyby nie była potrzebna Ákiemu w zamku. Tego dnia akurat do jej brata jak co miesiąc przychodził znachor, by sprawdzać stan ciała i usiłować rozwikłać meandry umysłu. Stary mędrzec trząsł się nad Śniącym i spełniał każde jego życzenie, przeszczęśliwy z powodu obcowania z nim… i pewnie obłożony tuzinem klątw, by nie wygadał jego istnienia. Proteza matki mogła więc zrobić sobie wychodne.
Aura tego dnia była osobliwa: powietrze, mimo chłodu, zdawało się nieco stęchłe i lepkie, jakby góry się pociły. Jeśli winien takiemu stanowi rzeczy był Áki, to Katla nie zazdrościła znachorowi humoru „panicza”. Pamiętała jednak, że raz czuła coś podobnego w Wiosce na Tarasie, gdy wiatr, co zdarzało się wyjątkowo rzadko, całkiem ustał. I było to przed narodzinami brata. Dziś też brakowało choćby lekkich powiewów, co wysoko wśród szczytów wydawało się absurdalne. Starała się jednak nie zwracać na to uwagi i cieszyć się widokiem. Widziała stąd mnóstwo górskich grzbietów, białe czapy na ciemnych masywach, ciemnozielone i brunatne doliny, a w najdalszej dali szarogranatowe morze, niezwykle spokojne, gładkie niemal jak lustro. Czasem przez opar na niebie, przypominający postrzępioną wełnę, przeświecało słońce i biło jak reflektorem w taflę albo łąki u stóp gór. Gdyby tylko można było wziąć ożywczy oddech mroźnego, ostrego powietrza, Katli niczego by nie brakowało, by zapomnieć o zmartwieniach i całkiem oczyścić umysł.
Wiedźmki puściły ją samą, bo wystarczyło nałożyć odpowiednie zaklęcie, by nie mogła spaść ze zdradliwych ścieżek, a nawet się potknąć. Katla korzystała z tej rzadkiej swobody: rozpędzała się co jakiś czas i skakała niczym kozica, na przykład z jakiegoś skalnego stopnia prosto w hałdę śniegu. Szczęście wybuchało jej w piersi i ulatywało w niebo wraz ze śmiechem. Pomyślała, że Ákiemu dużo lepiej zrobiłaby zabawa na śniegu niż kolejny dzień pod czujnym spojrzeniem światłych głów.
Nie do końca wiedziała, jak to jest bawić się z młodszym rodzeństwem, ale pamiętała, jak sama dokazywała z innymi dziećmi w jej wieku. Tęskniła za tym i chciała, by jej brat mógł tego doświadczyć. A przede wszystkim, by umiał się tym cieszyć. Może już niedługo… Tak. Niedługo.
Droga do wieży nie była zbyt długa, może pół virsty8, toteż już wkrótce Katla wbiegała po wyślizganych stopniach ku ciemnej, okrągłej budowli, z daleka wyglądającej niczym naturalny skalny szpic. Zdziwiła się nieco, bo nikt nie pilnował uchylonych, ciężkich drzwi frontowych. Gdyby były zamknięte, nie rozwarłaby ich za nic. Wślizgnęła się do strażnicy.
Na najniższym poziomie było zimniej niż na zewnątrz i panował półmrok. Z wyższych kondygnacji spłynęły ku niej czyjś lament i niewyraźne pokrzykiwania. Gazela w piersi Katli podniosła czujnie głowę. Doszło do jakiegoś ataku? Walka czy ucieczka? Sprawdzać czy dać nogę?
Dziewczynka wyobraziła sobie, że głaszcze płoche zwierzę po smukłej głowie. To był jej sposób na uspokojenie, w takich chwilach całkiem skuteczny. Oczywiście, że sprawdzać – gdyby działo się coś złego, Katla minęłaby przecież jakąś pędzącą z wieściami strażniczkę albo chociaż posłanego kruka. Wiedźmki miały ze strażniczkami i swoimi siostrami rozlokowanymi po Wyspie również magiczne kanały komunikacji, ale dziewczynka słyszała rano, że są jakieś zakłócenia. Jak zwykle w takich sytuacjach Þórdís, wiedźmka luster, pokrzykiwała po korytarzach, że ten cholerny Sen powinien zostać zeżarty przez wyrma z Lagarfljót9.
Katla minęła stojaki na broń, rozwieszone zbroje oraz płaszcze i wspięła się po krętych schodach ku światłu wyższych kondygnacji. Musiała z mozołem pokonać niemal całą wysokość wieży, słuchając narastającego płaczu i przekleństw dowódczyni strażnicy, by wreszcie znaleźć kobiety na najwyższym poziomie, w kwaterze sypialnej. Ogarnęła wzrokiem scenę i zamarła pod ścianą.
Przede wszystkim, wieża była ukruszona. Od strony, z której przybyła Katla, nie dało się tego dostrzec – od południa ziała w strażnicy wielka wyrwa, jakby któreś z uśpionych kamiennych bóstw, mających tworzyć swoimi cielskami góry, zamachnęło się przez sen. Nigdzie nie było jednak widać odłamków ściany, kamieni walających się po pomieszczeniu; był tylko pył. Pokrywał wszystko: łóżka, kufry, skóry zwierząt na podłodze i same strażniczki, które wyglądały, jakby postarzały się o pół wieku. Stały bądź klęczały w kręgu nad martwą kompanką, caluteńką we krwi, która miała rozwartą, połyskującą bielą żeber klatkę piersiową.
Katla ciężko przełknęła ślinę, bo poczuła w gardle śniadanie oblepione gorzką żółcią. Pomieszczenie, pozbawione choćby najmniejszego, zbawczego powiewu wiatru, wypełniały duszące kłęby skalnego miału i ciężki, metaliczny odór. Nad zwłokami stała czarnowłosa dowódczyni, na którą wszyscy mówili Łyska, bo na środku czoła miała przebarwienie, niemal białą podłużną plamę. W jednej ręce ściskała jakiś śliski ochłap mięsa, w drugiej zakrwawiony nóż. Zobaczyła Katlę, krzyknęła triumfalnie i się ku niej rzuciła, a proch zlatywał z niej, jakby sama rozpadała się na popiół.
Dziewczynka wrzasnęła; gardło zapiekło ją zupełnie jak wtedy, gdy krzyknęła za swojego brata, kiedy ten ledwie się urodził. Łyska się zreflektowała, odrzuciła nóż gdzie bądź i padła przy skamieniałej Katli na kolana.
– Zobacz, Katla. – Wysunęła ku niej rękę z czymś, co wyglądało jak kawał mięśnia zajadle potraktowany tłuczkiem. Nawet pomagając w kuchni, nawet gdy trzeba było poporcjować dostarczone z portu wielorybie mięso, czegoś takiego nie widziała i nie czuła takiej odrazy. – Zmiażdżone. Znalazłyśmy Lineik ze zmiażdżonym sercem w piersi. To samo z nogami łóżek, księgami w kufrach, wieżą. – Strażniczka machnęła wolną ręką ku wyrwie. – Te kamienie nie runęły w dół, one zmieniły się w miał. Coś w tym zaszczanym przez Grýlę10 Śnie zaciska szpony na losowych fragmentach świata, aż pękają. I przeora dalej uważa, że to jeszcze nie Koszmar? Zapytaj ją o to, Katlo. Idź i zapytaj tę starą podłą świnię, czy umie jeszcze podnieść łeb znad koryta.
Zszokowana dziewczynka po powrocie do sodalicji powtórzyła przeorze wiadomość od Łyski słowo w słowo; przez całą drogę do zamczyska się bała, że jak ją przekręci, to Sen wyrwie jej pod stopami dziurę. Kolejne zdarzenia docierały do niej jak przez mgłę, mgłę z kamienia zmielonego na pył i oparów krwi. Nie pamiętała reakcji przełożonej ani kto pozwolił Katli wziąć udział w jednej z lekcji, żeby się czymś zajęła i „nie zawadzała”. Ocknęła się przy stole alchemicznym obok dwóch najstarszych adeptek, prawie wiedźmek, które szczęśliwie wyrosły z dokuczania. W innych okolicznościach na pewno by się ucieszyła, lecz wyłonienie się z marazmu prosto przed udręczone wieloletnim szkoleniem oblicza nie było jej szczytem marzeń.
– Zobacz. – Jedna z nich, z łysą głową o skórze z wybroczynami, wyglądającej jak głęboko poparzona, przysunęła ku dziewczynce pochrapującego, uśpionego zaklęciem burego kota. – Śni mu się, że jest Jólakötturem11