Sokół Pustyni. Powieść - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Sokół Pustyni. Powieść ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

4,3

Opis

Bezdroża Sahary przemierza tajemniczy jeździec. Pustynne wichry szarpią jego czarny burnus, a śmigły rumak – biały jak śnieg – pewnie stąpa po niewidocznych szlakach. Nie jest on jednak ani Tuaregiem, ani Berberem. Kimże więc jest? Skąd pochodzi? Nomadzi zwą go Sokołem Pustyni i imię to wypowiadają z wielkim szacunkiem. Znany jest m.in. jako obrońca kobiet porywanych dla okupu lub sprzedawanych do haremów. Pewnego dnia spotka na swej drodze wyjątkową dziewczynę, Polkę, nieświadomą tego, jak wielkie czyha na nią niebezpieczeństwo wśród starożytnych ruin…

W tak malowniczej i egzotycznej scenerii toczy się akcja jednej ze słynniejszych przedwojennych powieści A.F. Ossendowskiego, zatytułowanej Sokół Pustyni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 200

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




An­to­ni Fer­dy­nand Ossen­dow­ski

So­kół Pu­sty­ni

Po­wieść

Re­dak­cja Ewe­li­na Stry­jec­ka-Do­li­wa

Pro­jekt okład­ki Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski (epub@mi­ko­laj.co)

Opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

Księ­gar­nia św. Woj­cie­cha, Po­znań [1928]

© Co­py­ri­ght for this edi­tion Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-282-6

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks (022) 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

I. Na brzegach Sebkha Azzel Matti

Tam, gdzie na­gie, wy­żar­te przez mkną­cy piach Sa­ha­ry, po­szczer­bio­ne, ja­ło­we, mar­twe góry Ahag­gar two­rzą la­bi­ryn­ty wą­skich przejść i okrą­głe ko­tli­ny, za­wa­lo­ne gła­za­mi i osy­pa­mi sza­rych skał, truch­tem bie­gły trzy hie­ny.

Opusz­czo­ne ku zie­mi, krót­kie, wstręt­ne py­ski, ja­rzą­ce się śle­pia, na­je­żo­na, twar­da sierść na po­tęż­nych kar­kach i cią­gle strzy­gą­ce uszy mó­wi­ły o tym, że dra­pież­ni­ki idą śla­dem, wę­sząc i nad­słu­chu­jąc. Chwi­la­mi za­trzy­my­wa­ły się i dłu­go sta­ły nie­ru­cho­me, bacz­ne, le­d­wie się zna­cząc prę­go­wa­ny­mi cia­ła­mi na bez­barw­nym tle pu­sty­ni, roz­rzu­co­nych wszę­dzie odła­mów skal­nych i ogrom­nych do gła­zów po­dob­nych sza­rych kłę­bów kak­tu­sów.

Na­gle przy­pa­dły, przy­war­ły do zie­mi, wtło­czy­ły się po­mię­dzy ka­mie­nie i za­mar­ły, uszy tu­ląc, marsz­cząc okrut­ne py­ski i mru­żąc złe, żół­te oczy.

Od wschod­nich usko­ków gór zbli­ża­ła się po­su­wi­stym, lecz szyb­kim bie­giem pan­te­ra i mi­gnąw­szy wśród ka­mie­ni cęt­ko­wa­ną skó­rą, zni­kła za kra­wę­dzią pła­skie­go pa­gór­ka.

Po chwi­li roz­le­gło się tęt­nie­nie i zgrzyt ko­pyt, z siłą bi­ją­cych w twar­dą, ka­mie­ni­stą gle­bę. Spo­za nie­wy­so­kich szczy­tów wzgórz wy­rwa­ło się na płasz­czy­znę stad­ko ga­zel.

Na prze­dzie biegł sta­ry ko­zioł z dłu­gi­mi, spi­cza­sty­mi ro­ga­mi, oglą­dał się i z ci­cha po­ry­ki­wał. Pięć sa­mic, le­d­wie do­ty­ka­jąc zie­mi ko­pyt­ka­mi, mknę­ło za nim w prze­ra­że­niu bez­mier­nym.

Bie­gły peł­nym pę­dem, pod­bie­ra­jąc pod brzuch na­raz wszyst­kie nogi, wy­prę­ża­jąc je po chwi­li z siłą i od­biw­szy się od zie­mi, zno­wu za­wi­sa­ły na mo­ment w po­wie­trzu z za­rzu­co­ny­mi w tył gło­wa­mi, wle­piw­szy oczy przed sie­bie w trwo­dze i roz­pa­czy. Ko­zioł zwol­nił bie­gu i prze­ko­naw­szy się, że sa­mi­ce na­bra­ły już peł­ne­go roz­pę­du, prze­pu­ścił je przed sobą i do­pie­ro wte­dy za­czął sa­dzić ol­brzy­mi­mi sko­ka­mi, niby duży ptak, prze­la­tu­ją­cy z gła­zu na głaz, ze szczy­tu na szczyt.

Hie­ny ostroż­nie pod­nio­sły gło­wy, lecz na­tych­miast wtu­li­ły je po­mię­dzy ka­mie­nie. Uj­rza­ły bo­wiem pla­mi­ste­go dra­pież­ni­ka go­nią­ce­go ga­ze­le.

Duża, zwin­na jak wąż pan­te­ra mi­ga­ła na spad­kach wzgórz i mięk­ko ska­cząc przez prze­szko­dy, za­mie­rza­ła prze­ciąć dro­gę ucie­ka­ją­ce­mu sta­du.

Hie­ny pod­nio­sły się i za­czę­ły biec z dala za go­nią­cym zdo­bycz dra­pież­ni­kiem.

Stad­ko zni­kło w ku­rza­wie, uto­nę­ła w niej cęt­ko­wa­na kot­ka, po chwi­li wpa­dły w żół­te ob­ło­ki pia­sku su­ną­ce śla­dem po­ści­gu hie­ny i wszyst­ko umil­kło i scze­zło jak wid­mo.

Ci­sza za­pa­no­wa­ła do­oko­ła, tyl­ko mały, czar­ny pta­szek-pu­stel­nik, ten, co wi­dział nie­jed­ną roz­pacz, nie­jed­ną zbrod­nię i śmierć tu, w ser­cu Sa­ha­ry, spo­koj­nie fru­wał śród ka­mie­ni, szu­ka­jąc prze­nie­sio­nych przez wi­cher na­sion lub wy­peł­za­ją­cych ze swych kry­jó­wek ja­do­wi­tych skor­pio­nów.

Czy do­go­ni pla­mi­sta, po­tęż­na kot­ka lek­kie, chy­że ga­ze­le? Czy wy­nik­nie wal­ka o zdo­bycz po­mię­dzy pan­te­rą a zu­chwa­ły­mi hie­na­mi? O tym opo­wie­dzieć mo­gły­by tyl­ko opa­da­ją­ce i wzno­szą­ce się z lada po­wo­du kłę­by pia­sku, mil­czą­ce gła­zy, co przez ty­sią­ce lat pa­trzą i słu­cha­ją, tyl­ko tkwią­cy pod bla­dym, mar­twym na­mio­tem roz­pa­lo­ne­go nie­ba sęp-włó­czę­ga.

Jak gdy­by po­twier­dza­jąc po­do­bień­stwo ludz­kiej i zwie­rzę­cej na­tu­ry, w oko­li­cach sło­ne­go je­zio­ra Seb­kha Az­zel Mat­ti, tam, gdzie od wie­ków zbie­ga­ją się szla­ki ka­ra­wa­no­we, dą­żą­ce od Fezu, La­gu­atu, Tug­gur­tu i Mu­rzu­ku, wśród ka­mie­ni wy­schłe­go ło­ży­ska rze­ki cza­iło się kil­ko­ro uzbro­jo­nych w ka­ra­bi­ny lu­dzi. O kil­ka­set kro­ków od za­sadz­ki, za piasz­czy­sty­mi pa­gór­ka­mi, z wy­sta­ją­cy­mi z zie­mi rzad­ki­mi ba­dy­la­mi ja­kiejś ro­śli­ny, pa­sło się sześć chu­dych wiel­błą­dów, w któ­rych każ­dy znaw­ca od razu doj­rzał­by naj­droż­sze, rą­cze wierz­chow­ce – me­ha­ri, na­zy­wa­ne przez Tu­are­gów „brać­mi sa­mu­mu”.

– Dwa szla­ki śla­dów prze­cię­ły rów­ni­nę – mó­wił głu­chym gło­sem wy­so­ki, bar­czy­sty Ber­ber, za­sła­nia­jąc usta połą bur­nu­su, aby złe du­chy pu­sty­ni nie wdar­ły się mu do du­szy. – Jed­nym prze­szło dwa­na­ście wiel­błą­dów, dru­gim prze­mknę­ło dzie­się­ciu jeźdź­ców na do­brych wierz­chow­cach.

– Któż by od­wa­żył się za­pu­ścić się tak da­le­ko, pra­wie do Ta­ne­zro­uftu1, na ko­niach?! – za­wo­łał czło­wiek o bia­łej twa­rzy i dłu­gich pło­wych wą­sach. – Przy­wi­dzia­ło ci się, Abd Ka­ra­cie!

– Milcz, Dża­ni! – syk­nął Ber­ber. – Ja się my­lić nie mogę w pu­sty­ni. Czy­tam z niej jak z księ­gi otwar­tej. Sam wiel­ki mah­di tyl­ko mnie chciał mieć za prze­wod­ni­ka…

– Czy ko­nie były pod­ku­te? – za­py­tał inny bia­ły czło­wiek, za­pa­la­jąc faj­kę.

Abd Ka­rat w jed­nej chwi­li sko­czył ku nie­mu i wy­biw­szy faj­kę z rąk, za­wo­łał:

– Dym ła­two zwę­szy dzi­ki zwierz i… dzi­ki czło­wiek! Za­cho­waj­cie ci­szę, a ty, Bar­to, nie pal wię­cej. Słu­chaj­cie! Ko­nie były pod­ku­te, a lu­dzie, któ­rzy sie­dzie­li na nich, nie byli ani Tu­are­ga­mi, ani Ber­be­ra­mi. Ni­g­dzie bo­wiem Al­lah nie po­zwo­lił mi do­strzec dzi­ry­tów.

– Czy wi­dzia­łeś już jeźdź­ców? – rzu­cił py­ta­nie ła­ma­ną arab­ską mową je­den z obec­nych.

– Nie! – od­parł Ber­ber. – Lecz ni­g­dzie nie spo­strze­głem głę­bo­kich dziur w zie­mi, tam, gdzie się za­trzy­my­wa­li jeźdź­cy. Gdy­by mie­li dzi­ry­ty, wbi­ja­li­by je w zie­mię, po­zo­sta­wia­jąc śla­dy. Chcia­łem do­trzeć do ich ostat­nie­go noc­le­gu, lecz mu­sie­li zro­bić wiel­ki prze­bieg, bo przed wie­czor­ną mo­dli­twą nie zdą­żył­bym po­wró­cić, gdy­bym dłu­żej szu­kał ich obo­zo­wi­ska.

– Co my­ślisz o tych lu­dziach, Abd Ka­ra­cie? – za­py­tał Dża­ni.

– Niech Al­lah ma nas w swej opie­ce! – szep­nął Ber­ber. – Oba­wiam się, że jest to So­kół Pu­sty­ni.

– Kto? – za­py­ta­li bia­li lu­dzie.

– So­kół Pu­sty­ni! – po­wtó­rzył Ber­ber gło­sem, w któ­rym brzmia­ły prze­strach i za­chwyt za­ra­zem.

– Opo­wiedz o nim, co wiesz! – rzekł Bar­to.

– Na Al­la­ha Spra­wie­dli­we­go! – żach­nął się Abd Ka­rat. – Nikt w ca­łej Sa­ha­rze ani sło­wa o nim nie pi­śnie, bo każ­de­mu ży­cie jest dro­gie… ija nie po­wiem. Bi­smil­lah! La Ula il­lah… Ma­ho­med, ras­sul Al­lah…

Ber­ber za­czął mru­czeć mo­dli­twy i na żad­ne py­ta­nia nie od­po­wia­dał.

To­wa­rzy­sze Abd Ka­ra­ta nic nie mo­gli do­wie­dzieć się od nie­go o ta­jem­ni­czym So­ko­le Pu­sty­ni.

– Bar­to – rzekł Dża­ni – po­je­dzie­my sami zba­dać oko­li­cę i śla­dy.

– Do­brze! – od­parł ol­brzy­mi Bar­to i wstał, kie­ru­jąc się w stro­nę pa­są­cych się w od­da­li wiel­błą­dów.

Wkrót­ce dwóch jeźdź­ców ru­szy­ło na wschód ku da­le­kim, zę­ba­tym gó­rom, w po­bli­żu któ­rych Ber­ber doj­rzał śla­dy koni i wiel­błą­dów.

Zbli­żał się wie­czór i słoń­ce już za­pa­dać za­czę­ło za ho­ry­zon­tem.

Dża­ni i Bar­to wkrót­ce spo­strze­gli śla­dy i je­cha­li da­lej, ba­da­jąc je. Zna­leź­li wkrót­ce nie­do­pa­łek pa­pie­ro­sa i po­rzu­co­ne pu­ste pu­deł­ko za­pa­łek.

– Bia­li lu­dzie są wśród tych jeźdź­ców… – mruk­nął Dża­ni. – Pa­pie­ro­sy do­bre, egip­skie, za­pał­ki wo­sko­we – tego nie uży­wa­ją tu­byl­cy…

– Stój – szep­nął na­gle Bar­to. – Patrz tam, na gó­rze…

Dża­ni spoj­rzał i na­tych­miast zsu­nął się ze swe­go me­ha­ri, któ­ry z lek­kim ję­kiem po­ło­żył się, ukry­wa­jąc za sobą jeźdź­ca.

Za przy­kła­dem to­wa­rzy­sza po­szedł Bar­to.

Oświe­tlo­ny zło­ci­stosz­kar­łat­ny­mi bły­ska­mi za­cho­dzą­ce­go słoń­ca na zbo­cze góry wjeż­dżał czło­wiek na wspa­nia­łym ko­niu.

Ru­mak szedł w pod­sko­kach, rzu­ca­jąc grzy­wia­stą gło­wą i wy­ma­chu­jąc dłu­gim ogo­nem. Czer­wo­ne rze­mie­nie, ozdo­bio­ne sre­brem i per­ło­wą masą, czer­wo­ne, po­ły­sku­ją­ce me­ta­lem sio­dło sta­no­wi­ły rynsz­tu­nek ko­nia. Mały jeź­dziec w czar­nym bur­nu­sie, za­sła­nia­ją­cym mu gło­wę i twarz, sie­dział za­du­ma­ny, moc­no opie­ra­jąc się o sze­ro­kie, mau­re­tań­skie strze­mio­na. Za ple­ca­mi wi­siał ka­ra­bin, a z pasa zwi­sa­ła krzy­wa sza­bla tu­rec­ka.

Jeź­dziec do­tarł szczy­tu góry i tu się za­trzy­mał. Stał się po­dob­ny do czar­ne­go po­są­gu, od­ci­na­ją­ce­go się ciem­ną syl­wet­ką na pur­pu­ro­wym, już ga­sną­cym nie­bie.

– Bo­ga­ty jeź­dziec! – za­czął szep­tać Bar­to.

– Nie moż­na ta­kie­go opu­ścić. Po­śle­my mu kul­ką i za­bie­rze­my ko­nia, rynsz­tu­nek i broń! Z pew­no­ścią w sa­kwach też coś się znaj­dzie przy ta­kim panu.

– A pew­no! – zgo­dził się Dża­ni, mie­rząc z ka­ra­bi­nu do sto­ją­ce­go na wzgó­rzu jeźdź­ca, lecz ten na­gle ru­szył ko­niem i znikł za szczy­tem góry.

– Psia­krew! – za­wo­łał Dża­ni. – Nie mo­że­my go prze­cież ści­gać w gó­rach na na­szych me­ha­ri?!

– Zwiał nam ten chły­stek, a szko­da! – wes­tchnął Bar­to. – Moż­na by­ło­by się na ta­kim ob­ło­wić!

Cze­ka­li jesz­cze przez kil­ka mi­nut, roz­glą­da­li się i słu­cha­li, lecz ża­den dźwięk nie mą­cił ci­szy wie­czor­nej.

Wkrót­ce po­gna­li wiel­błą­dy do po­zo­sta­łych to­wa­rzy­szy; nie od­na­leź­li ich jed­nak na daw­nym miej­scu, w skryt­ce ło­ży­ska wy­schłe­go uedu2, więc ru­szy­li do obo­zu po­ło­żo­ne­go po­mię­dzy pa­gór­ka­mi po­ro­sły­mi twar­dą, sza­rą tra­wą i zbie­ga­ją­cy­mi ku błot­ni­stym brze­gom je­zio­ra.

Zna­leź­li to­wa­rzy­szy sie­dzą­cych w na­mio­cie do­ko­ła ko­tła z dy­mią­cą się stra­wą.

Gdy Dża­ni opo­wie­dział o spo­tka­niu się z ma­łym jeźdź­cem na bia­łym ko­niu, mil­czą­cy Tu­areg Bu-Ima­ma bły­snął oczy­ma i rzekł:

– Gdy­by kule wa­szych ka­ra­bi­nów wy­le­cia­ły z luf, skie­ro­wa­nych w ma­łe­go czło­wie­ka, wszyst­kie rody Twu­re­gów od Ta­ne­zru­ftu do Mu­rzu­ku pod­nio­sły­by się prze­ciw­ko wam!

– Nie by­ło­by wte­dy bez­piecz­ne­go miej­sca na ca­łej Sa­ha­rze dla was i dla nas! – do­dał mło­dy Ber­ber ibn So­li­ma­na, pod­no­sząc ręce do góry. – Wszę­dzie do­się­gła­by nas ze­msta Tu­are­gów, je­że­li­by on tego ze­chciał!

– Był to So­kół Pu­sty­ni! – szep­nął Abd Ka­rat. – Wi­dzie­li­ście go, więc za­pa­mię­taj­cie go so­bie do­brze, a gdy spo­tka­cie, tro­piąc zdo­bycz, ustąp­cie przed nim, jak ustę­pu­je hie­na przed lwem lub pan­te­rą!

– Opo­wiedz­cie nam o nim! – pro­si­li Bar­to i Dża­ni, lecz lu­dzie o brą­zo­wych twa­rzach oczy opu­ści­li, szep­cąc świę­te imio­na przed­wiecz­ne­go Al­la­ha i sku­tecz­ne na złe przy­go­dy za­klę­cia.

Po dłu­gim mil­cze­niu Abd Ka­rat ode­zwał się:

– Sko­ro zja­wił się tu So­kół Pu­sty­ni, zna­czy to, że nad­cią­ga duża i bo­ga­ta zdo­bycz. So­kół nie na­pa­da po­je­dyn­czych lu­dzi i na małe ka­ra­wa­ny po­dróż­ni­ków. Mu­si­my mieć się na bacz­no­ści, gdyż może zdo­ła­my coś z tego urwać dla sie­bie…

Na tym się roz­mo­wa skoń­czy­ła i wkrót­ce za­le­gła ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko chra­pa­niem lub bez­ład­nym po­mru­kiem śpią­cych lu­dzi, da­le­kim, płacz­li­wym wy­ciem sza­ka­li, cięż­ki­mi wes­tchnie­nia­mi i par­ska­niem pa­są­cych się w po­bli­żu me­ha­ri. Księ­życ wy­pły­nął już daw­no na czar­ne, głę­bo­kie nie­bo i w bla­dych pro­mie­niach mie­sią­ca pu­sty­nia wy­da­wa­ła się bia­łą, niby śnie­giem po­kry­tą, a za­wsze mar­twą jak bez­gra­nicz­ne płasz­czy­zny noc­nej to­wa­rzysz­ki zie­mi.

Czar­ną pla­mą na bia­łej po­wierzch­ni pu­sty­ni wy­da­wał się na­miot śpią­cych lu­dzi.

Nic nie świad­czy­ło o nie­bez­pie­czeń­stwie, a tym­cza­sem tych sześć za­wi­nię­tych w bur­nu­sy uśpio­nych po­sta­ci było uoso­bie­niem nie­bez­pie­czeń­stwa i zbrod­ni jak hie­ny gra­su­ją­ce w pu­sty­ni, groź­ne i dra­pież­ne.

Był to rok 1906, nie­spo­koj­ny, trwoż­ny rok, gdy wy­ni­kło wiel­kie po­ru­sze­nie wśród wy­znaw­ców Świę­tej Księ­gi.

Po­mię­dzy brze­ga­mi Czer­wo­ne­go Mo­rza a głę­bo­ki­mi wą­wo­za­mi Atla­su, da­le­ki­mi oa­za­mi Ku­fry i ta­jem­ni­czym Tim­buk­tu nie­zna­ni jeźdź­cy śpie­szy­li z wie­ścią, że nowy a po­tęż­ny mah­di – „miecz Al­la­ha” – za­mie­rza ująć w swe dło­nie zie­lo­ny sztan­dar woj­ny z nie­wier­ny­mi.

Licz­ne ka­ra­wa­ny ha­dżów, czy­li tych wy­znaw­ców is­la­mu, któ­rzy od­by­li już piel­grzym­ki do gro­bu Wiel­kie­go Pro­ro­ka, prze­ci­na­ły w róż­nych kie­run­kach Egipt, Pu­sty­nię Li­bij­ską i Sa­ha­rę, roz­no­si­ły po ca­łej pół­no­cy Afry­ki taj­ne roz­ka­zy wo­dzów zbli­ża­ją­ce­go się po­wsta­nia, broń, amu­ni­cję i pie­nią­dze, kry­jąc się przed An­gli­ka­mi, Wło­cha­mi i Fran­cu­za­mi.

Mniej­sze gru­py wiel­błą­dów i koni, nie­ob­cią­żo­nych ła­dun­kiem, z ła­two­ścią prze­śli­zgi­wa­ły się po­mię­dzy po­ste­run­ka­mi i roz­rzu­co­ny­mi pla­ców­ka­mi bia­łych żoł­nie­rzy, do­cie­ra­ły aż do brze­gów Atlan­ty­ku, do la­bi­ryn­tów daw­nej kor­sar­skiej sie­dzi­by – Salé – i za­nu­rza­ły się do ste­pów naj­wspa­nial­szych jeźdź­ców kra­iny Jaha i Lip­ta­ko. Wszę­dzie nie­zna­ni przy­by­sze mie­li na­ra­dy ze star­szy­zną tu­byl­czą i miej­sco­wy­mi ima­ma­mi, świę­ty­mi ma­ra­bu­ta­mi i mę­dr­ca­mi, bie­gły­mi w na­uce i pra­wie Ko­ra­nu, wy­zna­cza­li wo­dzów, da­wa­li wska­zów­ki i rady, usta­la­li czas i miej­sce pierw­sze­go ude­rze­nia na znie­na­wi­dzo­nych bia­łych lu­dzi, wy­zna­ją­cych na­ukę pro­ro­ka Ais­sa3, któ­ry za­mie­rzał przy­nieść na zla­ną łza­mi, po­tem i krwią zie­mię wie­czy­stą mi­łość i po­kój, a nie wie­rząc w po­tę­gę mie­cza, umarł na krzy­żu, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie nową zbrod­nię, krzyw­dę i bez­pra­wie.

W ogól­nym za­mie­sza­niu i pod­nie­ce­niu umy­słów, w tu­ma­nie pod­no­szą­cej się nie­na­wi­ści i żą­dzy ze­msty przez ni­ko­go nie­ści­ga­ne za­czę­ły że­ro­wać prze­róż­ne ban­dy lu­dzi dra­pież­nych i wy­stęp­nych. Na­pa­da­ły te ban­dy na słab­sze i nie­licz­ne ka­ra­wa­ny, ra­bo­wa­ły, za­bi­ja­ły męż­czyzn i po­ry­wa­ły ko­bie­ty, sprze­da­jąc je do da­le­kich ha­re­mów lub do ab­dal­lah, po­nu­rych, ohyd­nych dziel­nic roz­pu­sty i śmier­ci. Nie­raz ban­dy­ci wry­wa­li się do ko­czo­wisk Ber­be­rów i Tu­are­gów, do sie­dzib Ara­bów, sze­rzy­li w nich znisz­cze­nie i mord, po­da­jąc się za żoł­nie­rzy ko­lo­nial­nych wojsk, pod­sy­ca­jąc tym nie­na­wiść do Eu­ro­pej­czy­ków i pod­no­sząc prze­ciw­ko nim nowe za­stę­py nie­prze­jed­na­nych, pa­ła­ją­cych ze­mstą wy­znaw­ców wo­jow­ni­cze­go Pro­ro­ka.

Jed­na z ta­kich band za­pa­dła wła­śnie wśród pa­gór­ków, zbie­ga­ją­cych ku Seb­kha Az­zel Mat­ti.

Skła­da­ła się ona z sze­ściu lu­dzi – trzech tu­byl­ców i ty­luż bia­łych, Ber­be­ro­wie, Abd Ka­rat i ibn So­li­man, na­le­że­li do sze­re­gu tych włó­czę­gów, ja­kich moż­na z ła­two­ścią spo­tkać w każ­dym fon­du­ku lub ka­ra­wan­se­ra­ju4. Były to typy, opę­ta­ne przez dżi­na Sa­ma­hi, czy­li po pro­stu przez po­pęd do włó­czę­go­stwa. Lu­dzie ci prze­szli dłu­gą i cięż­ką dro­gę róż­nych prób. Tłu­kli oni ka­mie­nie na szo­sach, pie­kli się żyw­cem jako pa­la­cze przy ko­tłach okrę­to­wych, ko­pa­li stud­nie i ka­na­ły, ni­g­dzie nie za­grze­wa­jąc dłu­go miej­sca, lecz ni­g­dzie nie zna­leź­li uko­je­nia trwa­ją­cej ich żą­dzy cią­głe­go ru­chu i zmia­ny wra­żeń. Na­resz­cie do­szli do le­go­wi­ska pew­ne­go przed­się­bior­cy arab­skie­go, któ­ry do­star­czał prze­wod­ni­ków ka­ra­wa­nom, za­pusz­cza­ją­cym się do Sa­ha­ry. Prze­wod­ni­cy ci, w za­leż­no­ści od wa­run­ków i bo­gac­twa ka­ra­wa­ny, nie­raz do­pro­wa­dza­li po­dróż­nych do osta­tecz­ne­go celu ży­cio­wej wę­drów­ki – do mo­gi­ły, ra­bu­jąc to­wa­ry i wiel­błą­dy i zni­ka­jąc bez śla­du, po do­rę­cze­niu czę­ści zdo­by­czy przed­się­bior­cy. Były to typy od­waż­ne, prze­bie­głe, a z ko­niecz­no­ści umie­ją­ce trzy­mać ję­zyk za zę­ba­mi.

Trze­ci tu­by­lec – Bu-Ima­ma – na­le­żał do szcze­pu Tu­are­gów Ad­rar. Był to pięk­ny mło­dzian o atle­tycz­nej po­sta­wie, a zwin­ny i lek­ki jak śmi­ga­ją­ca wśród ka­mie­ni żmi­ja, miał sze­ro­ko otwar­te oczy dra­pież­ni­ka, a roz­ma­rzo­ne jak u rap­so­da-no­ma­da.

Bu-Ima­ma po­cho­dził z bo­ga­tej ro­dzi­ny, bo na ste­pie po­mię­dzy Ma­bru­kiem a Bam­bą pa­sło się dwa ty­sią­ce wiel­błą­dów i pięć ty­się­cy ba­ra­nów no­szą­cych zna­ki jego rodu, miesz­czą­ce­go się w pięć­dzie­się­ciu du­żych, pa­sia­stych na­mio­tach.

Mło­dzian sły­nął w ca­łym ob­wo­dzie jako zręcz­ny jeź­dziec i strze­lec, lecz bar­dziej dum­ny był Bu-Ima­ma ze swej sztu­ki im­pro­wi­za­tor­skiej, któ­rą za­dzi­wiał i za­chwy­cał wszyst­kich pod­czas zwy­kłych u Tu­are­gów aha­łów, gdy mło­dzież oko­licz­na zbie­ra­ła się ra­zem, urzą­dza­jąc wspól­ne gry, tur­nie­je śpie­wa­ków, bar­dów i szer­mie­rzy – mów­ców. W tej sztu­ce mło­dy Bu-Ima­ma nie znał rów­nych so­bie prze­ciw­ni­ków, więc ogni­ste spoj­rze­nia kra­sa­wic pu­sty­ni, ich wy­ra­zi­ste wes­tchnie­nia i pło­mien­ne wy­zna­nia go­ni­ły za nim.

Na­gle zja­wił się do ko­czo­wi­ska są­sia­dów bla­dy mło­dzie­niec, któ­ry przed kil­ku laty po­rzu­cił oj­czy­ste na­mio­ty i od­je­chał do bia­łych lu­dzi po na­ukę. Te­raz po­wró­cił i od razu zwal­czył Bu-Ima­mę.

Nie umiał on wpraw­dzie, jak jego roz­ro­sły prze­ciw­nik, zła­pać na ar­kan i spę­taw­szy w oka­mgnie­niu, oba­lić i okul­ba­czyć dzi­kie­go mło­de­go wiel­błą­da – ogie­ra, nie mógł prze­bić strza­łą orła w lo­cie, na­dziać na dzi­ryt dwa­dzie­ścia bran­so­let trzy­ma­nych przez pięk­ne dziew­czy­ny w twar­dych, nie­zna­ją­cych drże­nia pal­cach, nie mógł jed­nym za­ma­chem mie­cza prze­ciąć na dwo­je sta­re­go ba­ra­na. Nie mógł tego do­ko­nać bla­dy, chu­dy i sła­by Amar He­dżas, lecz za to, gdy do­szło do tur­nie­ju rap­so­dów i bar­dów, nikt nie uło­żył pięk­niej­szych i bar­dziej na­tchnio­nych, peł­nych po­ry­wu i na­mięt­no­ści pie­śni i ba­jek.

Na pierw­szym aha­le Amar zwy­cię­żył i zdo­był nowe imię „dzwo­nu du­szy”, Bu-Ima­ma od­szedł na dru­gie miej­sce. Pa­li­ła go za­zdrość i nie­na­wiść, a te złe do­rad­czy­nie po­pchnę­ły go do sprzecz­ki, w któ­rej za­bił bla­de­go mło­dzień­ca, prze­biw­szy go dzi­ry­tem.

Rada star­ców wy­da­ła wy­rok ska­zu­ją­cy Bu-Ima­mę na wy­gna­nie.

Od tego cza­su tu­łał się po ca­łej pół­noc­nej po­ła­ci Afry­ki, przy­sta­jąc do róż­nych band i co­raz bar­dziej grzę­znąc w zbrod­ni­czym ży­ciu.

Bia­li byli ludź­mi in­ne­go po­kro­ju, lecz też o du­szach twar­dych, do prze­le­wu krwi i zbrod­ni ła­twych.

„Szul­ca”, jak go na­zwa­li tu­byl­cy, był Niem­cem Schul­zem. Słu­żył w Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej, gdzie zra­bo­wał kasę, za­biw­szy sto­ją­ce­go na war­cie żoł­nie­rza, i zbiegł.

Dwaj inni – Po­la­cy: Jan, na­zy­wa­ny przez Ara­bów i Ber­be­rów Dża­nim, i Bar­tło­miej, czy­li Bar­to, byli ucie­ki­nie­ra­mi z Pol­ski, gdzie na­bro­ili coś, o czym nie lu­bi­li roz­po­wia­dać. Przy­byw­szy do Al­gie­ru, usi­ło­wa­li utrzy­mać się na po­wierzch­ni ży­cia, pra­cu­jąc w por­cie, w win­ni­cach lub ko­pal­niach, lecz bę­dąc trak­to­wa­ni po ma­co­sze­mu przez przed­się­bior­ców, cier­pie­li nie­raz głód, aż po­zna­li pew­ne­go Ara­ba, któ­ry na­mó­wił ich do na­pa­du na od­cho­dzą­cą do Tim­buk­tu ka­ra­wa­nę i od tego cza­su pro­wa­dzi­li pro­ce­der zbó­jec­ki na wła­sne ry­zy­ko. Kil­ka razy do­sta­wa­li się w ręce władz jako włó­czę­dzy, lecz po­sia­da­jąc pasz­por­ty, po­tra­fi­li się wy­mi­gać, uda­jąc po­szu­ki­wa­czy skar­bów, ja­kich spo­ro włó­czy się po Al­gie­rii i Ma­ro­ku.

Taka to ban­da, do­wo­dzo­na przez Dża­nie­go, spa­ła te­raz spo­koj­nie w na­mio­cie, czer­nie­ją­cym na pu­sty­ni, za­la­nej bla­dym świa­tłem księ­ży­ca.

Umil­kły ję­kli­we gło­sy sza­ka­li czu­ją­cych zbli­że­nie się dnia, po­kła­dły się wiel­błą­dy, ci­cho po­stę­ku­jąc i le­ni­wie prze­żu­wa­jąc tra­wę.

Nikt nie mógł­by doj­rzeć ob­cej isto­ty, za­glą­da­ją­cej do ma­łej, głę­bo­kiej ko­tli­ny z ukry­tym w niej obo­zem ban­dy­tów.

Isto­ta zaś ta nie tyl­ko zaj­rza­ła do obo­zu, lecz do­czoł­ga­ła się do na­mio­tu i uchy­liw­szy jego połę, dłu­go przy­glą­da­ła się śpią­cym lu­dziom, wzro­kiem oma­ca­ła każ­dy przed­miot i prze­li­czy­ła wiel­błą­dy, któ­re na­wet nie zwę­szy­ły ob­ce­go.

Ta­jem­ni­czy czło­wiek wy­czoł­gał się z po­wro­tem za ota­cza­ją­ce ko­tli­nę pa­gór­ki, gdzie pod­niósł się. Był drob­ne­go wzro­stu, otu­lo­ny w czar­ny bur­nus, prze­pa­sa­ny czer­wo­nym pa­sem, ze zwi­sa­ją­cą krzy­wą sza­blą. Prze­szedł­szy kil­ka­na­ście kro­ków, ci­cho gwizd­nął. Spo­mię­dzy piasz­czy­stych na­sy­pów wy­biegł bia­ły koń.

Jeź­dziec wsko­czył na bo­ga­te czer­wo­ne sio­dło i znik­nął w la­bi­ryn­cie fa­li­stych wzgórz.

Przypisy

1 Ta­ne­zro­uft – „pu­sty­nia pra­gnie­nia i roz­pa­czy”, arab­ska na­zwa po­łu­dnio­wej, po­zba­wio­nej wody czę­ści Sa­ha­ry, któ­rą obec­nie prze­cię­ły eks­pe­dy­cje Re­naul­ta i Ci­tro­ena [wszyst­kie przy­pi­sy po­da­no we­dług wy­da­nia I, od­no­szą się więc one do rze­czy­wi­sto­ści z roku 1928 – przyp. red.].

2 Ued – arab­skie sło­wo ozna­cza­ją­ce rze­kę.

3 Je­zus Chry­stus.

4 Za­jazd w kra­jach mu­zuł­mań­skich.

II. Napad w pustyni

Przez nagą, ka­mie­ni­stą pu­sty­nię po­su­wa­ła się mała ka­ra­wa­na po­dróż­ni­ków. Dwa­na­ście wiel­błą­dów, wy­cią­gnąw­szy dłu­gie szy­je i wparł­szy w da­le­ki ho­ry­zont mę­czeń­skie, bła­gal­ne oczy, kro­czy­ło je­den po dru­gim, niby sznur le­cą­cych żu­ra­wi. Na prze­dzie je­chał sta­ry Ber­ber, zna­ny na Sa­ha­rze prze­wod­nik rzą­do­wy – Jus­suf, za­wi­nię­ty w brud­ny bia­ły bur­nus z kap­tu­rem – ha­ikiem – na­su­nię­tym na oczy. Za nim kro­czył duży wiel­błąd, nio­są­cy na swym grzbie­cie jeźdź­ca o opa­lo­nej, su­ro­wej twa­rzy i ja­snych, sza­fi­ro­wych oczach. Mógł li­czyć so­bie pięć­dzie­siąt lat lub wię­cej, lecz su­cha jego po­stać zdra­dza­ła dużą siłę. Miał na so­bie ubra­nie kha­ki woj­sko­we­go po­kro­ju i Or­der Le­gii Ho­no­ro­wej na pier­si. Do boku wiel­błą­da był przy­tro­czo­ny ka­ra­bin żoł­nier­ski i dłu­gi pa­łasz fran­cu­skie­go ofi­ce­ra.

Da­lej su­nę­ło kil­ka wiel­błą­dów, na­ła­do­wa­nych na­mio­ta­mi, na­czy­niem z wodą, sa­kwa­mi i skrzy­nia­mi z pro­wian­tem i ba­ga­ża­mi. Na sa­mym koń­cu ka­ra­wa­ny ko­ły­sa­ła się na wy­so­kim sio­dle mło­da ko­bie­ta, ubra­na po mę­sku, w heł­mie kor­ko­wym na ja­snych, zło­ci­stych wło­sach. Po­chód za­my­kał uzbro­jo­ny w dłu­gi arab­ski ka­ra­bin, na­ci­na­ny sre­brem, Ber­ber o śmia­łej, okrut­nej twa­rzy, co chwi­la gar­dło­wym, prze­raź­li­wym gło­sem po­krzy­ku­ją­cy na wiel­błą­dy.

– Jus­su­fie! – za­wo­łał Eu­ro­pej­czyk. – Ile dni po­zo­sta­je nam jesz­cze do grzbie­tu Ahag­gar?

Ber­ber zwró­cił do mó­wią­ce­go czar­ną twarz i do­ty­ka­jąc si­wej bro­dy, rzekł:

– Je­że­li Al­lah mi­ło­ści­wy po­zwo­li, sidi, gdy po raz trze­ci słoń­ce za­nu­rzy się do da­le­kie­go mo­rza, roz­bi­je­my na­sze na­mio­ty w wą­wo­zie Ba­rat, gdzie prze­cho­dzi wiel­ka dro­ga ka­ra­wa­no­wa z Ku­fry.

– A pa­mię­taj, sta­ry, za­opa­trzyć się w świe­żą wodę – przy­po­mniał prze­wod­ni­ko­wi po­dróż­nik – bo w Ta­ne­zro­uf­cie znaj­dzie­my tyl­ko za­tru­te źró­dła1.

– Weź­mie­my wodę do wszyst­kich ba­ry­łek i skó­rza­nych wo­rów w In Ra­bir, gdzie tuż przy kub­bie2 sidi Ibra­hi­ma ben Ha­dża try­ska z zie­mi do­bre, zim­ne źró­dło – od­parł Jus­suf, bi­jąc pię­ta­mi zwal­nia­ją­ce­go swój chód wierz­chow­ca.

Ka­ra­wa­na za­czę­ła pod­no­sić się na spad­ki nie­wy­so­kiej grzę­dy ka­mie­ni­stych pa­gór­ków, a gdy z ich szczy­tu uj­rze­li bez­gra­nicz­ną, bie­gną­cą aż do ho­ry­zon­tu płasz­czy­znę, ja­dą­cy z tyłu Ber­ber na­gle ru­szył na­przód i zrów­naw­szy się z prze­wod­ni­kiem, za­czął coś mó­wić, wy­ma­chu­jąc rę­ko­ma i wska­zu­jąc na zie­mię.

– O co cho­dzi Fa­gi­to­wi? – za­py­tał po­dróż­nik.

– Po­wia­da, że spo­strzegł śla­dy pod­ku­tych koni, a te­raz zno­wu me­ha­ri – od­po­wie­dział Jus­suf.

– Z pew­no­ścią ja­kaś ka­ra­wa­na prze­cię­ła nam dro­gę – po­wie­dział spo­koj­nym gło­sem Eu­ro­pej­czyk.

Ber­ber mil­czał dłu­go, słu­cha­jąc ob­ja­śnień Fa­gi­ta, aż za­trzy­mał swe­go wiel­błą­da i gdy po­dróż­nik pod­je­chał do nie­go, szep­nął:– Fa­git do­wo­dzi, że to nie jest ka­ra­wa­na, gdyż śla­dy bie­gną w róż­ne stro­ny. Oba­wiam się, że krę­cą się tu ja­cyś źli lu­dzie. Nie­spo­koj­ne te­raz cza­sy, sidi… Nie trze­ba było wy­ru­szać w tak da­le­ką po­dróż!

– Cóż się nam może przy­tra­fić, Jus­su­fie? – za­py­tał bia­ły czło­wiek, pod­no­sząc ra­mio­na. – Nie wie­zie­my ze sobą żad­nych to­wa­rów, któ­re mo­gły­by zwró­cić na sie­bie uwa­gę złych lu­dzi!

– Wie­zie­my ze sobą naj­więk­szy skarb: mło­dą, pięk­ną bia­łą pa­nią! – szep­nął Jus­suf. – Jest to naj­więk­sza przy­nę­ta dla roz­bój­ni­ków, sidi! Mogą po­rwać ją i sprze­dać do ab­dal­lah lub do ha­re­mu. Kto te­raz uj­mie się za ko­bie­tą, gdy wszyst­ko do­ko­ła wre?!

– Prze­cież Ber­be­ro­wie miej­sco­wych szcze­pów i Tu­are­go­wie zna­ją mnie tu od dwu­dzie­stu lat! – za­wo­łał po­dróż­nik. – Nie mam tu wro­gów, a przy­ja­ciół zna­leźć mogę w każ­dym ko­czo­wi­sku, w każ­dej bled3.

– Miesz­kań­cy pu­sty­ni nie uczy­nią nic złe­go ka­ra­wa­nie ka­pi­ta­na Mo­ty­liń­skie­go4, bo sidi jest spra­wie­dli­wym czło­wie­kiem i zna na­szą mowę le­piej od sta­rych bar­dów szcze­pu. Lecz gra­su­ją tu te­raz obcy lu­dzie – bia­li, Ber­be­ro­wie i Tu­are­go­wie z Ha­ma­da Rhat-Ga­trun i z Li­bij­skiej Pu­sty­ni. Oni nie zna­ją szla­chet­ne­go sidi i mogą na­paść go.

Mo­ty­liń­ski za­my­ślił się, roz­wa­ża­jąc sło­wo sta­re­go prze­wod­ni­ka, gdy na­gle roz­legł się głos Fa­gi­ta:

– Pa­trz­cie! Pa­trz­cie! Pę­dzi ku nam jeź­dziec.

Istot­nie, z da­le­ka w ob­ło­kach pia­sku i drob­ne­go żwi­ru mknął jeź­dziec na bia­łym ko­niu. Pięk­ny ru­mak zda­wał się nie do­ty­kać zie­mi, a gdy do­biegł ka­ra­wa­ny, na­gle sta­nął, głę­bo­ko za­ryw­szy się ko­py­ta­mi w pia­sku.

– Kto je­dzie? – spy­tał w ję­zy­ku Ber­be­rów mały jeź­dziec w czar­nym bur­nu­sie.

Jus­suf na­gle zsu­nął się z wiel­błą­da i bi­jąc po­kło­ny do zie­mi, dłu­go wy­li­czał róż­ne ty­tu­ły:

– Świą­to­bli­wy, wspa­nia­ły, po­tęż­ny sidi, ozdo­bo ro­dza­ju ludz­kie­go, mą­dry w my­ślach, spra­wie­dli­wy w wy­ro­kach, od­waż­ny jak lew, szyb­ki jak so­kół i jak so­kół da­le­ko wi­dzą­cy…

– Dość tego! – nie­cier­pli­wie prze­rwał mu jeź­dziec. – Mów, o co py­tam.

– Ka­ra­wa­na na­le­ży do zna­ne­go w każ­dym ko­czo­wi­sku ka­pi­ta­na Mo­ty­liń­skie­go, któ­ry bada ży­cie i mowę Ber­be­rów-rol­ni­ków i Ber­be­rów-pa­stu­chów, Tu­are­gów i in­nych szcze­pów, szla­chet­ny, wiel­ki sidi – od­parł drżą­cym gło­sem sta­ry prze­wod­nik.

– Znam to imię! – od­parł mały jeź­dziec i zwra­ca­jąc się do po­dróż­ni­ka, rzekł po fran­cu­sku:

– W dro­dze może panu gro­zić nie­bez­pie­czeń­stwo. Pro­szę więc wziąć ten skra­wek pa­pie­ru z roz­ka­zem opie­ki nad ka­ra­wa­ną.

– Dzię­ku­ję! – rzekł Mo­ty­liń­ski. – Chciał­bym jed­nak wie­dzieć, komu za­wdzię­czam po­moc.

– W Sa­ha­rze zna­ją mnie pod na­zwą So­ko­ła Pu­sty­ni – mruk­nął nie­zna­jo­my. – W ży­ciu nie­gdyś inne no­si­łem imię. Nie chciał­bym go jed­nak wy­mie­niać do cza­su… do cza­su, aż zro­zu­mie­ją lu­dzie, do cze­go zdą­żam…

Od­daw­szy kart­kę z arab­skim na­pi­sem, jeź­dziec zro­bił ręką znak po­że­gna­nia i już wspiął bia­łe­go ru­ma­ka, gdy na­gle zdarł go gwał­tow­nie i pod­je­chał do ko­bie­ty, sie­dzą­cej na ostat­nim wiel­błą­dzie.

– Źle… – szep­nął Jus­suf, po­chy­la­jąc się do ka­pi­ta­na. – So­kół Pu­sty­ni doj­rzał pięk­ną nie­wia­stę.

Jed­nak nic złe­go się nie sta­ło. Jeź­dziec dłu­go i ba­daw­czo przy­glą­dał się mło­dej ko­bie­cie, aż mimo woli twarz jej spło­nę­ła ru­mień­cem, a póź­niej, przy­kła­da­jąc pra­wą dłoń do czo­ła, ust i pier­si na znak se­la­mu, rzekł ci­chym gło­sem:

– W tych cza­sach nie­bez­pie­czeń­stwo gro­zi ko­bie­cie na każ­dym kro­ku, pięk­na pani. Czy­ha­ją na nią ze­wsząd lu­dzie o roz­pę­ta­nych żą­dzach. Wszyst­ko może się przy­tra­fić. Gdy­by coś się złe­go pani przy­da­rzy­ło, a by­ła­by po­trzeb­na moja po­moc, ze­chciej pani na zie­mię rzu­cić coś na­le­żą­ce­go do niej – chust­kę, skra­wek we­lo­nu, sza­lu lub ubra­nia… Tego wy­star­czy! Od­naj­dę pa­nią i ura­tu­ję, je­śli będę żył. Chciał­bym wie­dzieć imię pani. Pro­szę o to bar­dzo. Je­stem So­kół Pu­sty­ni…

– Na­zy­wam się Ire­na Ora­now­ska – od­par­ła nie­co zmie­sza­na.

– Na­zwi­sko nie­fran­cu­skie… – za­uwa­żył jeź­dziec.

– Je­stem Po­lką! – ob­ja­śni­ła.

– Krew­na ka­pi­ta­na Mo­ty­liń­skie­go? – za­dał py­ta­nie głu­chym gło­sem.

– Nie! Pra­cu­ję z nim jako prak­ty­kant­ka, wy­de­le­go­wa­na przez Sor­bo­nę – od­po­wie­dzia­ła pan­na Ora­now­ska, uważ­nie przy­glą­da­jąc się jeźdź­co­wi.

– Dzię­ku­ję pani! – rzekł, jesz­cze raz czy­niąc se­lam.

Zno­wu zbli­żył się do ka­pi­ta­na i za­py­tał:

– Czy nie spo­tka­li­ście du­żej ka­ra­wa­ny, pro­wa­dzo­nej przez gó­ra­la Suss, a dą­żą­cej na wschód?

– O świą­to­bli­wy sidi! – za­wo­łał sta­ry Ber­ber. – Spo­tka­li­śmy ją w oko­li­cach In-Sa­lah i dzi­wi­ło mnie, że nie po­szła na wschód, lecz skie­ro­wa­ła się na po­łu­dnie. Sły­sza­łem, że wła­ści­ciel ka­ra­wa­ny…

– Sy­ryj­czyk Ba­zy­lis? – rzu­cił py­ta­nie So­kół Pu­sty­ni.

– Tak się na­zy­wał ten czło­wiek! – po­twier­dził Jus­suf. – Sły­sza­łem, że mó­wio­no tam o Ida­les…

– Dzię­ku­ję! – rzekł jeź­dziec. – Al­lah jau­nek!5

Wspiął ko­nia i po­mknął, a ku­rza­wa pia­sku i ka­mie­ni ukry­ła wkrót­ce i ko­nia, i po­dob­ne­go do czar­ne­go orła jeźdź­ca o mio­ta­ją­cych się zwo­jach bur­nu­su.

Pan­na Ire­na Ora­now­ska z za­cie­ka­wie­niem pa­trzy­ła na od­da­la­ją­ce­go się So­ko­ła Pu­sty­ni. Jesz­cze wi­dzia­ła przed sobą małą, zwin­ną po­stać czło­wie­ka o kru­czych wło­sach, prze­ni­kli­wych, piw­nych oczach, bla­dej, o zło­ci­stym od­cie­niu twa­rzy i pur­pu­ro­wych, dum­nie wy­dę­tych war­gach.

– Ni­g­dy nie sły­sza­łem o tym czło­wie­ku – mó­wił tym­cza­sem do prze­wod­ni­ka zdu­mio­ny ka­pi­tan.

– Nie­daw­no przy­był w na­sze stro­ny – od­parł Ber­ber. – Przed­tem ko­czo­wał w pu­sty­ni, w oko­li­cach Ku­fry i da­lej – na wscho­dzie, sta­wia­jąc swój na­miot na­wet nad prą­dem Wiel­kiej Rze­ki6.

– Opo­wiedz o nim, co wiesz – pro­sił po­dróż­nik.

Ber­ber przy­krył oczy dło­nią i prze­czą­co po­trzą­sał gło­wą.

– Do­brze, ro­zu­miem! – rzekł Mo­ty­liń­ski, któ­ry znał oby­cza­je tu­byl­ców i z ru­chu Jus­su­fa wy­wnio­sko­wał o ta­jem­ni­cy, ota­cza­ją­cej za­gad­ko­we­go jeźdź­ca.

Ka­ra­wa­na ru­szy­ła da­lej.

Gdy po­dróż­ni­cy kil­ka go­dzin póź­niej za­trzy­ma­li się w cie­niu sa­mot­nej, osy­pu­ją­cej się ska­ły i roz­pa­li­li ogni­sko z ko­rze­ni dziw­nej ro­śli­ny, po­sia­da­ją­cej dłu­gie pod­ziem­ne pędy, szu­ka­ją­ce wody na znacz­nej głę­bo­ko­ści pod war­stwą wy­schłej i skrze­płej na ka­mień zie­mi – roz­legł się tu­pot ko­pyt i sze­ściu kon­nych lu­dzi z go­to­wy­mi do strza­łu ka­ra­bi­na­mi oto­czy­ło mały obóz.

– Ręce do góry! – krzy­cze­li. – Ani kro­ku na­przód, bo kulą w łeb!

Ze­sko­czy­li z wiel­błą­dów i za­czę­li się zbli­żać, mie­rząc z ka­ra­bi­nów.

– Je­stem Mo­ty­liń­ski, ro­bię ba­da­nia na­uko­we – oznaj­mił ka­pi­tan.

– Gdy do­sta­niesz kulę, nie bę­dziesz ro­bił żad­nych ba­dań! – za­wo­łał ochry­płym gło­sem Dża­ni, lecz w tej chwi­li sta­ry Jus­suf krzyk­nął do Ber­be­rów na­le­żą­cych do ban­dy:

– Mamy glejt So­ko­ła Pu­sty­ni!

Ka­pi­tan po­dał pa­pier. Ber­be­ro­wie obej­rze­li go sta­ran­nie i na­gle za­czę­li bić uni­żo­ne po­kło­ny.

– Co to za szmat pa­pie­ru? – wark­nął Bar­to. – Tu żad­nych glej­tów być nie może!

– Wara od tych lu­dzi! – mruk­nął groź­nie ol­brzy­mi Bu-Ima­ma, zwra­ca­jąc ku nie­mu swój ka­ra­bin, co za jego przy­kła­dem na­tych­miast uczy­ni­li Abd Ka­rat i ibn So­li­ma­na.

– Niech to wszy­scy dia­bli po­rwą! – wy­rwa­ło się Dża­nie­mu.

– Nie chce­my, aby nam So­kół Pu­sty­ni po­de­rżnął gar­dzie­le jak ba­ra­nom! – rzekł Abd Ka­rat.

Na­past­ni­cy sta­li w nie­pew­no­ści, wa­ha­jąc się i ocią­ga­jąc, aż wsie­dli na swo­je me­ha­ri i od­je­cha­li.

– Bar­dzo ro­man­tycz­na przy­go­da! – rzekł, uśmie­cha­jąc się ka­pi­tan. – Bę­dzie pani mia­ła o czym opo­wia­dać w Pol­sce! Cóż to za po­ten­tat ten mały So­kół?

Pan­na Ire­na nic nie od­po­wie­dzia­ła, lecz raz jesz­cze wy­wo­ła­ła w swej pa­mię­ci zwin­ną po­stać czar­ne­go jeźdź­ca, zro­śnię­te­go z sio­dłem, jego śmia­łą, bla­dą twarz i piw­ne, ba­daw­cze oczy.