Cadyk ben Beroki - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Cadyk ben Beroki ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

5,0

Opis

Cadyk to charyzmatyczny przywódca religijny chasydów. Dla współwyznawców stanowił on wzór sprawiedliwości, pokory i pobożności, był uważany za cudotwórcę i otaczany czcią. Taką wybitną jednostkę uczynił Ossendowski bohaterem swej powieści pt. Cadyk ben Beroki. Jednakże Josemu przyszło żyć w czasach burzliwych, na ziemiach ogarniętych wojną i rewolucją, kiedy niezwykle trudno jest kierować się prawami wiary i ocalić życie. A tymczasem cadyk bierze na siebie wykonanie wielkiej misji – chce zjednoczyć naród, zbudować dlań ojczyznę, ocalić zagubionych Żydów. Będzie to tym trudniejsze, że jego syn Jochaj obróci się przeciwko ojcu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




An­to­ni Fer­dy­nand Ossen­dow­ski

Ca­dyk ben Be­ro­ki

Re­dak­cja: Ewe­li­na Stry­jec­ka-Do­li­wa

Pro­jekt okład­ki: Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej: Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski (epub@mi­ko­laj.co)

Opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

Wy­daw­nic­two „Bia­ło­wie­ża”, Bia­ły­stok 1992

© Co­py­ri­ght for this edi­tion Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-276-5 (opra­wa bro­szu­ro­wa)

ISBN 978-83-7565-277-2 (opra­wa twar­da)

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks (022) 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

ROZDZIAŁ I

Na ma­łej sta­cyj­ce gra­nicz­nej pa­no­wał strasz­li­wy tłok i zgiełk. Cała lud­ność osa­dy, nie ba­cząc na póź­ną go­dzi­nę, z cie­ka­wo­ścią i szy­der­stwem przy­glą­da­ła się tłu­mo­wi czy­nią­ce­mu nie­wy­po­wie­dzia­ny ha­łas i ja­kieś draż­nią­ce za­mie­sza­nie.

Kon­duk­to­rzy, dróż­ni­cy, te­le­gra­fi­ści i ro­bot­ni­cy z warsz­ta­tów ko­le­jo­wych sta­li przed gma­chem dwor­ca i ze zdu­mie­niem przy­glą­da­li się temu, co się dzie­je na dru­gim pe­ro­nie. Ja­kaś sta­rusz­ka, wpa­tru­jąc się w su­ro­wą i nie­spo­koj­ną twarz żan­dar­ma, py­ta­ła go raz po raz:

– Co się sta­ło, pa­nie na­czel­ni­ku? Prze­je­cha­li ko­goś? A może zno­wu strajk?

– Nic się nie sta­ło. Idź pani spać! – od­po­wie­dział żan­darm pół­gło­sem, z co­raz więk­szym nie­po­ko­jem roz­glą­da­jąc się do­ko­ła.

Sta­ro­win­ka nie dała się jed­nak zbyć tak ła­two i zno­wu przy­stą­pi­ła do nie­go, wy­py­tu­jąc go i ro­biąc wła­sne do­my­sły.

– Odejdź no, pani! – mruk­nął do niej za­wia­dow­ca sta­cji. – Co się mia­ło stać? Nie wi­dzi pani, że ka­hał się ze­brał i, jak to Ży­dzi, za­raz kram i gwałt ro­bią… Taki to już lu­dek!

Tym­cza­sem na ca­łej prze­strze­ni dru­gie­go pe­ro­nu, a na­wet z prze­ciw­nej stro­ny, już za plan­tem gro­ma­dził się co­raz to więk­szy tłum. Lu­dzie po­py­cha­li się, łok­cia­mi to­ru­jąc so­bie dro­gę po­przez ciż­bę, ma­cha­li rę­ka­mi, usi­ło­wa­li prze­krzy­czeć wzma­ga­ją­cy się z każ­dą chwi­lą gwar i zło­rze­czy­li so­bie. Dłu­gie, czar­ne cha­ła­ty, jar­muł­ki, li­sie cza­py, wi­ją­ce się pej­sy – czar­ne, rude i siwe – po­mie­sza­ły się ze zwy­kły­mi ma­ry­nar­ka­mi, płasz­cza­mi nie­prze­ma­kal­ny­mi, me­lo­ni­ka­mi i gład­ko wy­go­lo­ny­mi twa­rza­mi o kro­gul­czych no­sach, okrą­głych, bie­ga­ją­cych oczach i od­sta­ją­cych uszach.

– Nie pchaj się, ty – rze­za­ku! – krzyk­nął po nie­miec­ku ja­kiś mło­dzie­niec w ja­snym spor­to­wym ubra­niu.

– Aj, aj, aj – jaki lord, moż­na po­wie­dzieć an­giel­ski, a czosn­kiem trą­ci… aż ach! – za­re­cho­tał ktoś ze sto­ją­cych w po­bli­żu ro­da­ków.

– Pań­ską in­ter­wen­cję mam w pię­cie! – od­ciął się „lord”.

– Za­ga­ja­łem nie do pana…

– To stul pan pysk w ogó­le – za­wy­ro­ko­wał w żar­go­nie bar­czy­sty Żyd, na­zwa­ny „rze­za­kiem” – bo jak ja pana za­ga­ję, to ta­kie­go łap­ser­da­ka ro­dzo­na mat­ka nie po­zna…

– Ło­buz!

– Par­szy­wy kun­del strzy­żo­ny!

Ta­kie sprzecz­ki wy­ni­ka­ły w róż­nych miej­scach i prócz utar­czek słow­nych nie mia­ły in­ne­go wy­ni­ku, bo każ­dy wie­dział, że sku­pio­ny i bacz­ny na wszyst­ko żan­darm stoi na swym po­ste­run­ku.

Jed­nak­że tro­chę da­lej, gdzie nie się­ga­ły już pro­mie­nie wy­so­ko za­wie­szo­nych la­tar­ni, star­cia po­mię­dzy sy­na­mi na­ro­du wy­bra­ne­go przy­bie­ra­ły co­raz ostrzej­sze pod każ­dym wzglę­dem for­my.

Sta­ry Żyd w wy­świech­ta­nym i prze­tłusz­czo­nym cha­ła­cie parł przez tłum, wrzesz­cząc na cały głos:

– Moj­se Ap­fel­baum…! Zdy­ba­łem cie­bie, łaj­da­ku! A co bę­dzie z tymi we­ksla­mi?

Inny, po­trą­co­ny przez nie­go, zła­pał się za bok i krzyk­nął prze­raź­li­wym, złym gło­sem:

– My­szy­ge­nes! Oby ci wszyst­kie wło­sy z koł­tu­na po­wy­pa­da­ły! To nie czar­na gieł­da i nie two­ja tu li­chwiar­ska buda!

Sta­ry, za­po­mi­na­jąc od razu o Ap­fel­bau­mie, za­ma­chał czar­ny­mi rę­ka­wa­mi cha­ła­ta i wy­pa­lił:

– Oj, jaki to wiel­ki pan?! Czy to ja nie wiem, że han­dlu­jesz ży­wym to­wa­rem do Ar­gen­ty­ny czy in­nej Ame­ry­ki?! Tak to, pa­nie Ka­na­rek!

Wraz z ostat­nim sło­wem roz­le­gło się gło­śne kla­śnię­cie. To krew­ki Ka­na­rek wy­mie­rzył siar­czy­sty po­li­czek sta­re­mu li­chwia­rzo­wi, lecz ten rzu­cił się na nie­go i wy­wią­za­ła się bój­ka. Wo­dzi­li się za bro­dy i szar­pa­li na so­bie ubra­nia, lecz w pew­nej chwi­li na­gle uspo­ko­ili się i w osłu­pie­niu pa­trzy­li na dwóch bar­dzo ele­ganc­kich i do­stoj­nych Ży­dów, prze­cha­dza­ją­cych się po­mię­dzy szy­na­mi.

– Pa­nie Ka­na­rek! – szep­nął sta­ry Żyd.

– Masz pan dość, pa­nie Fi­giel? – spy­tał go zja­dli­wie prze­ciw­nik, trzy­ma­jąc go jesz­cze za kark.

– Co mam mieć dość? – od­po­wie­dział py­ta­niem Fi­giel. – Ja chcę tyl­ko do­wie­dzieć się od pana, jak ta­kie wiel­kie ryby mogą cho­dzić na wol­no­ści?

– Co pan szwar­go­czesz od rze­czy! – obu­rzył się Ka­na­rek. – Prze­cież to „mi­lio­ne­ry” – Abram Ko­tel­bach i Mo­ryc Gin­kes!

Fi­giel zno­wu mach­nął rę­ka­mi, niby wia­trak, i cmo­ka­jąc gło­śno, szep­tał:

– Ce… Ce… Ce… To ja bym nie miał wie­dzieć, że to Ko­tel­bach i Gin­kes? To tyl­ko pan, pa­nie Ka­na­rek, nie wiesz, że Ko­tel­bach spa­lił swój sta­ry młyn i te­raz są­dzi się z to­wa­rzy­stwem ubez­pie­czeń od po­ża­ru… Chi, chi, chi! Pan nie wie i on też nie wie, że jest ktoś taki, któ­re­mu ten „waż­ny” Abram gru­bo za­pła­ci, bo ten ktoś wi­dział Ko­tel­ba­cha, jak ro­bił krót­kie­go spię­cia… Chi, chi, chi! Ten, kto to wi­dział, do­sta­nie ład­ny ka­wa­łek gro­sza i po­je­dzie so­bie do Pa­le­sty­ny sa­dzić po­ma­rań­cze.

– Nu-u? – zdu­miał się Ka­na­rek. – A taki su­ro­wy był wczo­raj ten Ko­tel­bach, ganz pro­ku­ra­tor! Jadę do nie­go do Kra­ko­wa i mó­wię: „Pa­nie Ko­tel­bach, sza­now­ny pa­nie Ko­tel­bach, panu się spa­lił młyn, a ja mam na skła­dzie oka­zyj­ny, nu tak, jak­by nowy ko­cioł. To pan wie, pa­nie Fi­giel, co po­trze­bo­wał mi po­wie­dzieć ten pod­pa­lacz?

Fi­giel nie słu­chał i stał za­pa­trzo­ny w prze­cho­dzą­cych bo­ga­tych ro­da­ków. Jego małe, w czer­wo­nych ob­wód­kach oczy wy­ra­ża­ły po­dziw, za­chwyt i chci­wość.

– Sza-sza, pa­nie Ka­na­rek! – wrza­snął wresz­cie. – Po co ja mam wie­dzieć, co po­wie­dział o pań­skim dziu­ra­wym ko­tle pan Ko­tel­bach? Za to ja panu po­wiem, że on na pew­no za­pła­ci memu Bo­ru­cho­wi albo pój­dzie do kry­mi­na­łu. Ja to panu mó­wię. I jesz­cze panu po­wiem, jako do­bre­mu zna­jo­me­mu i moż­na po­wie­dzieć – przy­ja­cie­lo­wi – niech pan się wy­strze­ga Gin­ke­sa jak psa.

– Ta­kie­go pana z całą gębą, co w Ka­to­wi­cach ma pa­łac, ja mam się wy­strze­gać? – pi­snął Ka­na­rek. – Panu, pa­nie Fi­giel, źle się wi­dzi z gło­wy. Może pan cho­ry i ma czter­dzie­ści stop­ni pod pa­cha­mi?

– Aj, aj, pa­nie Ka­na­rek, ja mam pod mo­imi pa­cha­mi to, co i pan ma pod swo­imi, ale ja panu mó­wię po przy­jaź­ni – wy­strze­gaj się pan Gin­ke­sa! Nie dziś to ju­tro bę­dzie on pa­trzał przez krat­ki. Sło­wo ho­no­ro­we! Jak pana ko­cham! Go­to­wa kipa!

– Oj! Pan mnie na­wet zu­peł­nie prze­ra­ża, pa­nie Fi­giel! – za­nie­po­ko­ił się Ka­na­rek. – Pan wszyst­ko wie jak ten Sco­tland Yard.

– Nie wiem, co to zna­czy, ale bar­dzo panu dzię­ku­ję, pa­nie Ka­na­rek! – uśmiech­nął się sta­ry Żyd. – Po­słu­chaj mnie pan… Ja też wiem, że pan swe­go syn­ka Iza­aka (bar­dzo pięk­ny chło­pak – do pani Ka­nar­ko­wej jak rudy ko­ciak do ru­dej kot­ki po­dob­ny! Bar­dzo pięk­ny i na­wet moż­na po­wie­dzieć – przy­stoj­ny chło­pak!). Wiem, że pan swe­go Iza­acz­ka chce na prak­ty­kę do Gin­ke­sa po­słać. Ja wszyst­ko wiem, a pan nic nie wie, pa­nie Ka­na­rek, i dla­te­go pan jest głu­pi…

Po­chy­la­jąc się do ucha zdu­mio­ne­go ro­da­ka, po­wie­dział:

– Mo­ryc Gin­kes szmu­glu­je he­ro­inę, ko­ka­inę i w ogó­le róż­ne tam „bia­łe tru­ci­zny” przez gra­ni­cę nie­miec­ką. Pan mówi, co on ma pa­łac w Ka­to­wi­cach, a ja panu mó­wię, że to jego żona ma pa­łac. Pan po­wie, że on ma hurt wę­gla i że­la­za, a ja panu po­wiem, pa­nie Ka­na­rek, co on ma hurt bia­łej tru­ci­zny, a wę­glem i że­la­zem han­dlu­je Sza­ja Krym, jego szwa­gier… Pan my­śli, co Mo­ryc Gin­kes jest pan z całą gębą, a ja panu za­rę­czam, co on już jest jak gdy­by or­dy­na­ryj­ny aresz­tant…

Ka­na­rek schwy­cił się za gło­wę i jął się ki­wać jak w boż­ni­cy.

– Mo­ryc Gin­kes! Mo­ryc Gin­kes! – po­wta­rzał. – Dzię­ku­ję panu bar­dzo, pa­nie Fi­giel, ju­tro jadę do Sza­ji Kry­ma i będę go pro­sił o mego Iza­acz­ka. Ale, ale, pan wszyst­ko wie, może pan wie coś i o mnie?

To mó­wiąc, Ka­na­rek zer­k­nął po­dejrz­li­wie na Fi­gla, a w źre­ni­cach jego bły­snę­ły nie­spo­koj­ne ogni­ki.

– Co ja mam o panu wie­dzieć oso­bli­we­go, pa­nie Ka­na­rek? – za­śmiał się chy­trze sta­ry. – Wszy­scy wie­dzą, że pan ma tro­chę sta­re­go że­la­za, dziu­ra­wy ko­cioł, dziu­ra­wą gło­wę i że han­dlu­jesz pan ży­wym to­wa­rem. Cha, cha!

– Me­sit, par­szy­wy Żyd! – krzyk­nął hi­ste­rycz­nie Ka­na­rek.

Bój­ka roz­go­rza­ła na nowo. Prze­rwał ją da­le­ki ryk pa­ro­wo­zu.

– Nabi Jose ben Be­ro­ki! Ca­dyk cu­do­twór­ca! – roz­le­gły się peł­ne za­chwy­tu i pod­nie­ce­nia krzy­ki, aż wresz­cie stło­czo­ny gło­wa przy gło­wie tłum znie­ru­cho­miał i umilkł wpa­trzo­ny w zbli­ża­ją­ce się szyb­ko żół­te, ogni­ste śle­pia lo­ko­mo­ty­wy.

– Ho­zeh! – wes­tchnął ja­kiś sę­dzi­wy sta­rzec o trzę­są­cej się gło­wie, a dru­gi, w usza­stej cza­pie li­siej i o gru­bej la­sce ze srebr­ną gał­ką, za­wtó­ro­wał mu:

– Niech jak Ne­fta­li za­ży­ję ob­fi­to­ści i pe­łen będę bło­go­sła­wień­stwa pań­skie­go, mo­rze jak i po­łu­dnie po­siadł­szy.

Wio­nąw­szy go­rą­cą parą i stło­czo­nym po­wie­trzem, po­ciąg zgrzyt­nął ha­mul­ca­mi i sta­nął.

Tłum ci­snął się do okien wa­go­nu sy­pial­ne­go, nie­któ­rzy usi­ło­wa­li na­wet we­drzeć się do jego wnę­trza, lecz prze­wod­nik, kon­duk­to­rzy, żan­darm i dwaj po­li­cjan­ci wstrzy­my­wa­li atak i za­pał Ży­dów.

Roz­le­ga­ły się nie­cier­pli­we, na­mięt­ne i bła­ga­ją­ce okrzy­ki:

– Ca­dyk ben Be­ro­ki! Wiel­ki ca­dyk cu­do­twór­ca! Ha-ka­de­sza.

Set­ki rąk wy­cią­ga­ło się do okry­tych ku­rzem ścian i szyb wozu, do­ty­ka­jąc ich z na­masz­cze­niem i jak gdy­by stra­chem.

– Ca­dyk! Wiel­ki, świą­to­bli­wy ca­dyk – szep­ta­ły te same usta, któ­re przed chwi­lą zło­rze­czy­ły, oskar­ża­ły, mio­ta­ły plu­ga­we sło­wa nie­na­wi­ści i jesz­cze strasz­niej­sze i plu­gaw­sze oszczer­stwa zwią­za­ne z han­dlem, z bez­względ­ną wal­ką o byt, po­zba­wio­ną wszel­kich za­sad mo­ral­nych, któ­rych nie uzna­wa­ła po­gar­da i wro­gość do wszyst­kie­go, co sta­ło na prze­szko­dzie. Te same sło­wa rwa­ły się też z pier­si tych, co po­zna­li naj­praw­dziw­szą, in­nym lu­dom nie­zna­ną nę­dzę, co była niby prze­kleń­stwo De­bo­ry. Ci sta­li naj­da­lej, nie ma­jąc od­wa­gi otrzeć się o je­dwab­ne cha­ła­ty i eu­ro­pej­skie gar­ni­tu­ry bo­ga­czy – przy­bi­ci do zie­mi, cho­rzy na oczy i płu­ca, spra­co­wa­ni do ostat­nie­go włók­na mię­śni i zroz­pa­cze­ni bez­mier­nie.

– Usta­ły od pła­czu źre­ni­ce moje, str­wo­ży­ły się wnę­trza moje, wy­la­ła się na zie­mię wą­tro­ba moja. Ca­dy­ku, nabi, bło­go­sła­wio­ny synu Be­ro­ki! – szep­ta­ły sine, drżą­ce ich usta, o nic nie pro­sząc, ża­ląc się tyl­ko i łka­jąc bez łez.

Wspól­nie z in­ny­mi bie­da­ka­mi szep­tał Na­chum Aj­zner strasz­ne, bez­na­dziej­ne sło­wa pro­ro­ka, gdy tym­cza­sem myśl jego bie­gła ku do­mo­wi. Wi­dział jak na ja­wie le­d­wie oświe­tlo­ną naf­to­wą lamp­ką iz­deb­kę, gdzie mie­ści­ło się wszyst­ko Na­chu­mo­we – jego tro­ski ni­g­dy nie­prze­mi­ja­ją­ce, krót­kie i ja­kieś trwoż­ne ra­do­ści, sta­ły lęk przed groź­ną i po­nu­rą przy­szło­ścią. Był w sile wie­ku, li­cząc so­bie za­le­d­wie trzy­dzie­ści pięć lat. Oże­nił się wcze­śnie, za­le­d­wie dzie­więt­na­sto­let­ni. Z za­wo­du kra­wiec, kle­pał bie­dę, gdyż nie umiał nic ro­bić byle jak, więc tra­cił dużo cza­su na sta­ran­ne wy­ko­na­nie za­mó­wio­nych mu rze­czy, nie miał też tu­pe­tu swej rasy do prze­bi­ja­nia się łok­cia­mi i nie­uczci­wo­ścią. Żona, po­wiw­szy mu pierw­sze­go syn­ka – Ja­ku­ba, za­pa­dła na gruź­li­cę, a na­tu­ra, dba­ła o za­cho­wa­nie ga­tun­ku, uczy­ni­ła ją płod­ną jak mysz, aby kie­dyś zro­dzić mo­gła wresz­cie dziec­ko – sil­ne i od­por­ne na strasz­ną, nisz­czą­cą cho­ro­bę, po czym mia­ła­by pra­wo umrzeć – nie­po­trzeb­na już ni­ko­mu, wy­zy­ska­na do ostat­niej kro­pli krwi. Lija umie­ra­ła wła­śnie, wy­daw­szy na świat dzie­wią­te dziec­ko – chło­pa­ka, któ­re­go na­zwa­no Da­wi­dem. W domu pa­no­wa­ła roz­pacz i głód. Do ję­ków i roz­dzie­ra­ją­ce­go kasz­lu Lii do­łą­czył się płacz i skar­gi po­zo­sta­łych przy ży­ciu czwor­ga cho­rych, sła­bo­wi­tych dzie­ci i tyl­ko naj­star­szy, czter­na­sto­let­ni Ja­kub mil­czał. Sie­dział przy noż­nej ma­szy­nie i szył, po­ma­ga­jąc ojcu. My­śli jego błą­ka­ły się gdzieś da­le­ko. Ma­rzył o zie­lo­nym pa­gór­ku w Pa­le­sty­nie, o ma­łym dom­ku ko­lo­ni­sty i win­ni­cy roz­kwie­co­nej czer­wo­ny­mi i li­lio­wy­mi gro­na­mi wina.

„Na­zwał­bym moją plan­ta­cję «Na­ha­lat Lija» – na cześć mat­ki, któ­rą ko­cham tak bar­dzo…” – my­ślał, po­chy­la­jąc się ni­żej nad śmi­ga­ją­cą igłą.

O ma­rze­niach swo­ich mó­wił ojcu, a temu łzy ci­snę­ły się do oczu; przy­po­mi­nał so­bie bo­wiem, że Ja­kub w zi­mie kasz­lał i wy­plu­wał krwa­wią­ce ochła­py płuc.

O tym wszyst­kim my­ślał w tej chwi­li głod­ny i bied­ny Na­chum Aj­zner – kra­wiec z ma­łe­go mia­stecz­ka, w któ­rym było wię­cej kraw­ców niż klien­tów. Inni, co praw­da, umie­li ja­koś na­wią­zać sto­sun­ki z hur­tow­ni­ka­mi w Ło­dzi, Bia­łym­sto­ku, Biel­sku, a na­wet w War­sza­wie, Wied­niu i Ber­li­nie i szy­li dla nich, otrzy­mu­jąc ma­te­ria­ły i choć mało, ale sta­le za­ra­bia­jąc. Na­chum nie miał ni­g­dy zby­wa­ją­ce­go gro­sza na bi­let ko­le­jo­wy. Inni kraw­cy da­wa­li mu cza­sem do uszy­cia ja­kiś lep­szy gar­ni­tur, pła­cąc po­ło­wę tego, co sami do­sta­wa­li. Na­chum wy­ko­ny­wał ro­bo­tę sta­ran­nie i do­kład­nie, lecz szył dłu­go, przez co bie­do­wał sta­le, a za­rob­ki swo­je oce­niał nie sumą pie­nięż­ną, lecz ilo­ścią fla­ko­nów thio­ko­lu dla su­chot­ni­cy Lii i fla­szek tra­nu dla skro­fu­licz­nych, bla­dych dzie­ci.

Przy­po­mniał to so­bie te­raz ze zgro­zą, a bla­de usta szep­ta­ły z roz­pacz­li­wym bluź­nier­stwem:

– Ach, ach, Jah­we! Oszu­ka­łeś ten lud, mó­wiąc: „Po­kój wam bę­dzie, a oto miecz prze­szedł aż do du­szy…”.

Na plat­for­mie wa­go­nu sta­nął mały, gru­by czło­wiek w przy­dłu­gim, czar­nym ta­łe­sku­te­nie i plu­szo­wym ka­pe­lu­szu, opa­da­ją­cym na duże, czer­wo­ne uszy.

– Sza, sza! Ży­dzi, sza! Będę mó­wił do was w imie­niu świą­to­bli­we­go re­be­go Jo­se­go ben Be­ro­kie­go! W jego imie­niu i jego sło­wa­mi będę prze­ma­wiał, Ży­dzi!

Szwar­go­cą­cy, cien­ki głos jego i char­ko­czą­ca wy­mo­wa zdra­dza­ły cu­dzo­ziem­ca. Tłum po­znał go. Roz­le­gły się gło­sy:

– Ach, to gabe Amos Asz­ke­na­zi! Z tych Asz­ke­na­zich, co to nie­gdyś z Hisz­pa­nii zbie­gli!

– Nie tyl­ko gabe, ale i przy­ja­ciel ca­dy­ka z cza­sów ty­be­riadz­kich! – do­da­wa­ły inne.

Uci­szy­ło się w koń­cu o tyle, że gabe – och­mistrz dwo­ru ca­dy­ka – mógł mó­wić i być sły­sza­nym.

– Ży­dzi! Rebe Jose cho­ry jest.

– Cho­ry?! Ca­dyk cho­ry! Sły­szy­cie? Świą­to­bli­wy Jose ben Be­ro­ki za­cho­ro­wał! – wrza­snę­ło kil­ka gło­sów, a naj­do­nio­ślej brzmiał ba­ry­ton Mo­ry­ca Gin­ke­sa.

Gabe pod­niósł obie ręce, aby uspo­ko­ić ze­bra­nych cha­sy­dów, i krzyk­nął zno­wu:

– Nie trwóż­cie się. Rebe czę­sto te­raz wpa­da w tę­sk­no­tę. Le­ka­rze mó­wią, że to ner­wy, prze­mę­cze­nie. Ca­dyk je­dzie do Na­uhe­im, aby się wzmoc­nić i wy­po­cząć w sa­mot­no­ści. Czy ze­bra­li­ście pi­dio­noth – ofia­rę na po­dróż świą­to­bli­we­go ca­dy­ka? Ach – to do­brze, dzię­ku­ję ci, pa­nie Abra­mie Ko­tel­bach, dzię­ku­ję w imie­niu re­be­go. Ile tam jest? Pięć ty­się­cy? Nie za dużo, ale wie­my – cza­sy są cięż­kie. Rebe ka­zał po­wie­dzieć wam, że za­raz się uka­że w oknie. Nie krzycz­cie tyl­ko i nie szarp­cie go. Zmę­czo­ny jest rebe i smut­ny bar­dzo.

Cof­nął się do ko­ry­ta­rza i wszyst­ko uci­chło.

– Ci­cho, Ży­dzi! – ode­zwał się Aron Ka­na­rek. – Ca­dyk smut­ny jest bar­dzo!

Fi­ran­ka w prze­dzia­le pierw­szej kla­sy unio­sła się wol­no. Set­ki oczu wpi­ło się w po­stać ca­dy­ka. Set­ki rąk wy­cią­gnę­ło się ku nie­mu. Sły­chać było tyl­ko gło­śne wes­tchnie­nia i przy­spie­szo­ny, ury­wa­ny od­dech lu­dzi.

Gabe opu­ścił ramę okna. Wszy­scy te­raz wi­dzie­li ca­dy­ka wy­raź­nie, bo za­ku­rzo­na w bie­gu po­cią­gu szy­ba nie za­wa­dza­ła już.

Ca­dyk Jose ben Be­ro­ki – chu­dy, wy­so­ki męż­czy­zna, pra­wie pięć­dzie­się­cio­let­ni, wy­da­wał się znacz­nie młod­szy. Si­wie­ją­ce wło­sy na skro­niach, głę­bo­ko osa­dzo­ne piw­ne, po­kry­te drga­ją­cy­mi po­wie­ka­mi oczy i bla­da, jak gdy­by zwię­dła, żół­ta­wa twarz do­da­wa­ły mu nie wie­ku, lecz po­wa­gi. W czar­nej, dłu­giej bro­dzie prze­wi­ja­ło się sze­ro­kie pa­sem­ko zu­peł­nie srebr­nych wło­sów.

Rebe miał na so­bie czar­ny, pi­ko­wa­ny ta­łe­sku­ten ścią­gnię­ty po­wy­żej bio­der sze­ro­kim pa­sem z dłu­gi­mi koń­ca­mi, na gło­wie – ak­sa­mit­ną czap­kę ob­ra­mo­wa­ną dro­gim fu­trem. Roz­pię­ty na pier­siach cha­łat od­sła­niał śnież­no­bia­łą ko­szu­lę je­dwab­ną, zwią­za­ną pod szy­ją sze­ro­ką wstąż­ką.

Ca­dyk sie­dział z opusz­czo­ny­mi oczy­ma i rę­ka­mi opar­ty­mi na ko­la­nach. Obok nie­go na czer­wo­nym plu­szo­wym sie­dze­niu prze­dzia­łu le­ża­ła gru­ba, sta­ra księ­ga ze zwi­sa­ją­cy­mi za­kład­ka­mi z sa­fia­nu.

Oczy ze­bra­nych w jed­nej chwi­li ogar­nę­ły wszyst­ko: i udu­cho­wio­ną, sku­pio­ną po­stać Jo­se­go ben Be­ro­kie­go, księ­gę, jego wa­li­zy roz­ło­żo­ne na siat­kach, ko­szyk trzci­no­wy z pro­wian­ta­mi, a na­wet duży ter­mos na sto­li­ku przed oknem i ob­ra­ne, na­po­czę­te jabł­ko.

Ca­dyk pod­niósł na­gle po­wie­ki. Niby z ja­kiejś nie­do­stęp­nej głę­bi bły­snę­ły sze­ro­ko roz­war­te, pięk­ne i tę­sk­ne oczy, ozdo­bio­ne dłu­gi­mi, pu­szy­sty­mi rzę­sa­mi w oto­ku nie­bie­skich cie­ni. Czer­wo­ne i świe­że, jak u dziew­czy­ny, usta roz­chy­li­ły się, uka­zu­jąc duże, zdro­we zęby. Po chwi­li ca­dyk przy­mknął oczy, a na twa­rzy zja­wił mu się bo­le­sny gry­mas.

Bez sło­wa wy­cią­gnął lewe ra­mię i dłoń wy­chy­lił poza ramę okna.

– Bądź­cie bło­go­sła­wie­ni imie­niem Pana! – szep­nął, nie pa­trząc na tłum.

Pierw­szy do­tknął jego dło­ni Na­chum Fi­giel, po­ru­sza­jąc gru­by­mi war­ga­mi i mru­żąc oczy.

Rebe drgnął, a usta jego szep­nę­ły tak ci­cho, że tego nikt nie mógł usły­szeć:

– Krzyw­dą bra­ci żyje, ich łka­niem i prze­kleń­stwem… – pod­niósł oczy na sta­re­go li­chwia­rza i po­wie­dział po­wol­nym, dźwięcz­nym gło­sem: – Masz syna… Oby nie uczy­nił tego, co za­mie­rza, bo zie­mia Izra­ela ma­co­chą mu bę­dzie i po­gnę­bie­niem, a ty… – umilkł, bo Fi­giel z krzy­kiem:

– Cud! Cud! – od­sko­czył od okna i to­ru­jąc so­bie dro­gę łok­cia­mi, ry­czał: – Bo­ruch! Bo­ruch! Chodź tu za­raz, ło­bu­zie!

Je­den po dru­gim pod­cho­dzi­li Ży­dzi i do­ty­ka­li ręki ca­dy­ka. Jose każ­de­mu nie­mal coś po­wie­dział, jak gdy­by znał wszyst­kich tych lu­dzi, za­glą­dał do ich dusz i wi­dział całe ich ży­cie – ze­wnętrz­ne, po­zor­ne, i to dru­gie – we­wnętrz­ne, ta­jem­ne, ukry­wa­ne za­zdro­śnie.

Nie pa­trzał na ni­ko­go, bled­nąc co­raz bar­dziej i wzdry­ga­jąc się co chwi­la, jak gdy­by set­ki do­ty­ków ob­cych pal­ców kłu­ło go, wy­sy­sa­ło zeń całą krew i od­bie­ra­ło mu siły.

Gdy po­waż­ny i dum­ny Ko­tel­bach ujął jego dłoń, ca­dyk po­trzą­snął gło­wą i szep­nął do nie­go:

– Z ognia nie rób zło­ta, bo za­praw­dę po­wia­dam ci – zgo­rze­jesz…

Prze­ra­żo­ny Abram cof­nął rękę i wpa­try­wał się w osłu­pie­niu w chu­dą, asce­tycz­ną twarz re­be­go.

– Amo­sie! – ski­nął ca­dyk na swe­go och­mi­strza. – Zwróć ze­bra­ne przez gmi­nę pie­nią­dze, albo nie – za­cze­kaj! Za­cze­kaj. Nie przy­szedł jesz­cze bo­wiem czło­wiek, któ­re­mu Pan dro­gę ka­mie­nia­mi i kol­ca­mi cier­ni usy­pał.

Zdu­mio­ny i zmie­sza­ny gabe po­czer­wie­niał i mil­czał.

I zno­wu szli Ży­dzi i do­ty­ka­li dło­ni ca­dy­ka, któ­ry mil­czał te­raz i zda­wa­ło się, że nic już nie wi­dział i nie czuł.

Pod­niósł gło­wę do­pie­ro wte­dy, gdy kra­wiec Na­chum Aj­zner po­ło­żył mu na dło­ni zim­ne, drżą­ce pal­ce. Wpa­try­wał się w ca­dy­ka, wkła­da­jąc w swój wzrok całą skar­gę zbo­la­łej du­szy.

Rebe ujął jego dłoń i ści­snąw­szy moc­no, ode­zwał się do tłu­mu:

– Po­wia­dam wam, że w nie­szczę­ściu cho­dzi ten czło­wiek jak piel­grzym zbłą­ka­ny w pia­skach syp­kich! Amo­sie, od­daj pie­nią­dze gmi­nie i po­leć jej, aby opie­kę mia­ła nad tym czło­wie­kiem, al­bo­wiem Bóg nie chce go już dłu­żej do­świad­czać…

Gabe Asz­ke­na­zi usta w po­dzi­wie otwarł i za­mie­rzał bro­nić gru­bej, płó­cien­nej ko­per­ty fir­mo­wej z na­zwi­skiem Abra­ma Ko­tel­ba­cha, gdzie (czuł to przez sam do­tyk) le­ża­ło dzie­sięć gru­bych bank­no­tów po pięć­set ru­bli każ­dy. Już wy­beł­ko­tał swo­im chra­pli­wym gło­sem, odzie­dzi­czo­nym po ojcu – ra­bim ma­ro­kań­skim:

– Je­steś cza­rą li­to­ści… – jed­nak umilkł na­tych­miast, gdyż ca­dyk spoj­rzał na nie­go wzro­kiem tak roz­ka­zu­ją­cym i prze­ni­kli­wym, że gabe nie tyl­ko za­nie­chał swe­go za­mia­ru, ale, w ja­kimś po­śpie­chu, za­mknąw­szy okno, opu­ścił fi­ran­kę i wy­biegł z prze­dzia­łu.

– Rze­kłeś, nabi… – mam­ro­tał po­ru­szo­ny do głę­bi bó­lem z po­wo­du zwro­tu pie­nię­dzy, a jesz­cze bar­dziej gnie­wem, któ­ry wy­czuł w spoj­rze­niu Jo­se­go ben Be­ro­kie­go.

Gabe, chci­wy i za­po­bie­gli­wy, bru­tal­ny nie­raz i bez­względ­ny dla cha­sy­dów, mógł­by szko­dzić ca­dy­ko­wi w opi­nii od­da­nych mu gmin, gdy­by nie mi­stycz­na mi­łość jego do świą­to­bli­we­go na­bie­go, za ja­kie­go miał swe­go pana. Speł­niał też każ­dy jego roz­kaz, a na­wet ten, tak bo­le­sny i trud­ny do wy­ko­na­nia, jak roz­sta­nie się z tą gru­bą ko­per­tą, do­rę­czo­ną mu przez bo­ga­te­go prze­my­słow­ca kra­kow­skie­go.

Amos Asz­ke­na­zi wy­biegł na pe­ron i od­szu­kaw­szy w tłu­mie Ko­tel­ba­cha, bar­dzo za­nie­po­ko­jo­ne­go za­gad­ko­wy­mi dla wszyst­kich, a dla nie­go prze­ra­ża­ją­co zro­zu­mia­ły­mi sło­wa­mi ja­sno­wi­dzą­ce­go ca­dy­ka, z wes­tchnie­niem i ję­kiem nie­mal od­dał mu pie­nią­dze, po­wtó­rzyw­szy ży­cze­nia ca­dy­ka.

– Cóż to za czło­wiek, któ­re­mu mam do­po­móc? – spy­tał Abram. – Nie znam tu ni­ko­go.

Asz­ke­na­zi za­czął się roz­glą­dać, wy­cią­gać szy­ję po­nad tłum i krę­cić gło­wą na wszyst­kie stro­ny. Wresz­cie krzyk­nął:

– Niech zbli­ży się tu Żyd, któ­re­go dłoń za­trzy­mał rebe Jose ben Be­ro­ki!

– Niech się zbli­ży! – szwar­go­ta­li Ży­dzi. – Gabe Amos chce z nim mó­wić!

Mi­nę­ło kil­ka chwil, za­nim Na­chum Aj­zner prze­ci­snął się przez tłum.

Gabe raz jesz­cze po­wtó­rzył w jego obec­no­ści wolę ca­dy­ka i spy­tał:

– Jak się na­zy­wa­cie?

– Na­chum Aj­zner, kra­wiec. W domu głód i cho­ro­ba. Pra­cu­ję jak mrów­ka, a nę­dza i nie­szczę­ście nie opusz­cza­ją domu mego, gabe – szep­nął ze łza­mi bie­dak.

– Za­opie­ku­je się wami gmi­na, bo taka jest wola ca­dy­ka! – prze­rwał mu Asz­ke­na­zi i uno­sząc plą­czą­cy mu się koło ko­lan przy­dłu­gi ta­łe­sku­ten, po­biegł ku po­cią­go­wi.

Spo­strzegł na tle fi­ran­ki wy­raź­ną syl­wet­kę re­be­go. Ca­dyk ki­wał się ryt­micz­nie i ręce wzno­sił nad gło­wą.

„Mo­dli się nabi” – po­my­ślał gabe i za­trwo­żył się jesz­cze bar­dziej, zro­zu­miaw­szy, iż cięż­kie i tę­sk­ne my­śli znów opa­dły ca­dy­ka.

Sta­nął przy drzwiach prze­dzia­łu z na­pi­sem „za­re­zer­wo­wa­ny” i nie śmiał wejść. Za­pu­kał ostroż­nie i wsu­nął gło­wę, do­pie­ro gdy po­ciąg po skoń­czo­nej od­pra­wie pasz­por­to­wej i cel­nej po­wol­nie śli­zgać się za­czął po szy­nach, od­pro­wa­dza­ny głu­chym po­gwa­rem ze­bra­nych cha­sy­dów. Jose ben Be­ro­ki sie­dział z przy­mknię­ty­mi ocza­mi, wy­pro­sto­wa­ny i bla­dy. Nie sły­szał ży­czeń skła­da­nych przez tłum i nie wie­dział, że cha­sy­dzi, a na ich cze­le – uszczę­śli­wio­ny Na­chum Aj­zner, dłu­go jesz­cze bie­gli, wpa­tru­jąc się w oświe­tlo­ną pla­mę okna i do­ty­ka­jąc rę­ka­mi ścian wa­go­nu.

Po­ciąg mi­nął wresz­cie za­bu­do­wa­nia sta­cyj­ne, bud­ki straż­ni­cze i ciem­ne już dom­ki po­gra­nicz­nej osa­dy. Tur­ko­ta­ły koła, zgrzy­ta­ły ha­mul­ce i dzwo­ni­ły łań­cu­chy spięć na strzał­kach we­ksli.

Ca­dyk po­ru­szył się na­gle i zdjął czap­kę. Czar­ne, ob­fi­te wło­sy przy­pró­szo­ne si­wi­zną opa­dły mu na wy­so­kie, bia­łe czo­ło; siwe, niby sta­re sre­bro, pej­sy chwia­ły się wstrzą­sa­ne drga­ją­cym ru­chem wozu.

– Może rebe spo­ży­je skrzy­deł­ko – rzekł Asz­ke­na­zi, po­chy­la­jąc gło­wę ku sie­dzą­ce­mu ca­dy­ko­wi.

Ten uczy­nił prze­czą­cy ruch i szep­nął:

– Usiądź, Amo­sie, i po­słu­chaj, al­bo­wiem du­sza moja pra­gnie zro­zu­mie­nia rze­czy strasz­nych.

Prze­ra­żo­ny gabe usiadł na kra­wę­dzi ka­na­py, wy­cią­gnął szy­ję i sze­ro­ko otwo­rzył oczy, aby le­piej sły­szeć i ro­zu­mieć.

Ca­dyk, otarł­szy spo­co­ne czo­ło, na­ło­żył czap­kę i wparł w ga­bie­go pło­ną­ce źre­ni­ce.

– Stoi w pro­roc­twie Je­re­mia­sza: „Ludu tego sta­ło się ser­ce nie­wier­ne i draż­nią­ce – od­stą­pi­li i ode­szli Pana. Na­leź­li się bo­wiem mię­dzy lu­dem Izra­ela nie­zboż­ni­cy, co jako ptasz­ni­cy dy­bią, za­sta­wia­jąc si­dła i po­trza­ski na poj­ma­nie lu­dzi. Jako klat­ka peł­na pta­ków, tak domy ich peł­ne są zdra­dy, prze­to zbo­ga­ci­li się i uro­śli. Po­ty­li i stłu­ście­li i prze­stą­pi­li sło­wa Pana zło­śli­wie: spra­wy wdo­wy nie są­dzi­li, spra­wy sie­ro­ty nie pro­sto­wa­li, a po­mo­cy ubo­gim za­nie­cha­li”.

Umilkł i za­my­ślił się, cho­ciaż nie spusz­czał wzro­ku z za­słu­cha­ne­go po­wier­ni­ka.

– Ki­nath Jah­we! – szep­tał gabe, str­wo­żo­ny co­raz to bar­dziej, aż wresz­cie po­sta­no­wił wy­pro­wa­dzić re­be­go z na­stro­ju zgnę­bie­nia, więc zno­wu spy­tał: – Czy nabi nie chciał­by się na­pić kawy? Go­dzi­na póź­na, a rebe jadł za­raz po po­łu­dniu.

Ca­dyk od­po­wie­dział po chwi­li:

– Do­brze już, do­brze, Amo­sie, je­że­li tak na­le­gasz.

Gabe jął się krzą­tać w prze­dzia­le, przy­go­to­wu­jąc wie­cze­rzę na sto­li­ku.

W go­dzi­nę póź­niej Jose ben Be­ro­ki, wzdy­cha­jąc i szep­cąc sło­wa mo­dli­twy, le­żał już na po­sła­niu wpa­trzo­ny w nie­bie­ską lamp­kę noc­ną i my­ślał.

Amos Asz­ke­na­zi, po­ro­zu­miaw­szy się z prze­wod­ni­kiem, wszedł do swe­go prze­dzia­łu.

Po­ciąg mknął, z każ­dą chwi­lą na­bie­ra­jąc więk­sze­go roz­pę­du, gwiż­dżąc prze­raź­li­wie, jak gdy­by pło­sząc złe du­chy cza­ją­ce się w zwo­jach czar­nej sza­ty nocy.

ROZDZIAŁ II

Jose ben Be­ro­ki nie spał.

Nie ru­szał się, od­dy­chał ci­cho i wpa­try­wał się w mgli­stą, nie­bie­ska­wą prze­strzeń. Z za­du­my wy­pro­wa­dza­ło go szyb­sze po­ru­sza­nie się fi­ran­ki na drzwiach lub do­tkli­wy wstrząs po­cią­gu mi­ja­ją­ce­go sta­cje.

W pew­nej chwi­li wzrok ca­dy­ka padł na bia­łą ta­blicz­kę z nu­me­rem wa­go­nu 6472.

Wpra­wio­ny w prak­ty­kach ka­ba­li­stycz­nych mózg od­czy­tał te licz­by, jak czy­tał nie­gdyś ta­jem­ni­cze se­fi­ro­ty:

– Ti­fe­re. Che­sed. Ne­cech. Chok­ma.

Ze­sta­wia­jąc te wy­ra­zy, uło­żył zda­nie:

– Pięk­no i mi­łość są trium­fem mą­dro­ści.

Po­wtó­rzył raz jesz­cze i zdzi­wie­nie od­bi­ło się w wiel­kich, piw­nych oczach ca­dy­ka.

– Co by to mo­gło zna­czyć i do kogo się sto­so­wać? Chy­ba nie do mnie prze­cież? – spy­tał sie­bie w du­chu, lecz od­po­wie­dzi nie zna­lazł.

Za­czął my­śleć o Na­uhe­im, gdzie miał spę­dzić cały mie­siąc w wil­li słyn­ne­go le­ka­rza, dok­to­ra Sa­mu­ela Szo­ra, któ­ry obie­cy­wał mu „obro­nić go przed świa­tem” i nie do­pu­ścić do ca­dy­ka ani jed­ne­go cha­sy­da. Przed­tem jed­nak mu­siał być w Karls­ba­dzie, gdzie miał się spo­tkać z żoną i omó­wić z nią pew­ne spra­wy do­mo­we, wy­ma­ga­ją­ce wspól­nej de­cy­zji. W rze­czach co­dzien­nych zresz­tą po­le­gał na jej znaw­stwie ży­cia i zdro­wym, prak­tycz­nym zmy­śle, cho­ciaż jed­no­cze­śnie draż­ni­ła go tym i zra­ża­ła do sie­bie.

Przy­po­mniał so­bie, że po ku­ra­cji w Na­uhe­im za­mie­rzał po­je­chać do Lon­dy­nu, gdzie kształ­ci­ły się jego dzie­ci – Mi­riam, osiem­na­sto­let­nia pa­nien­ka, i syn Jo­chaj – dwu­dzie­sto­let­ni stu­dent uni­wer­sy­te­tu stu­diu­ją­cy pra­wo i so­cjo­lo­gię. W swo­im cza­sie ca­dyk nie po­chwa­lał wy­jaz­du dzie­ci z domu, lecz w tej chwi­li nie mógł po­wstrzy­mać ra­do­ści i dumy na wspo­mnie­nie o nich. Usta re­be­go po­ru­szy­ły się ła­god­nie, wy­ma­wia­jąc sło­wa bło­go­sła­wień­stwa.

– Pięk­no i mi­łość są trium­fem mą­dro­ści – od­ży­ła na­gle uta­jo­na treść liczb.

I zno­wu za­dał so­bie py­ta­nie, co by to mo­gło zna­czyć, lecz od­po­wiedź nie przy­cho­dzi­ła mu na myśl.

Le­żał nie­ru­cho­my, jak gdy­by po­grą­żo­ny w ja­kimś odrę­twie­niu. Mózg wciąż czyn­ny i po­draż­nio­ny nie­wi­dzial­ny­mi prą­da­mi, pły­ną­cy­mi od tłu­mu, któ­ry nie­daw­no ota­czał ca­dy­ka, pra­co­wał pod­świa­do­mie i cha­otycz­nie. W pew­nej chwi­li Jose ben Be­ro­ki za­trzy­mał się my­ślą na wy­nio­słej, wy­spor­to­wa­nej, pew­nej sie­bie po­sta­ci Jo­cha­ja. Wi­dział syna przed ro­kiem nie­speł­na, a mło­dzie­niec po­do­bał mu się, cho­ciaż jed­no­cze­śnie wzbu­dzał w nim nie­wy­tłu­ma­czo­ną trwo­gę.

„Nie­po­dob­ny jest do mnie, gdy by­łem w jego wie­ku! Nie zdra­dza naj­mniej­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia spra­wa­mi wia­ry. Obcą mu jest mi­sty­ka i za­gad­nie­nia bytu” – my­ślał ca­dyk, przy­po­mi­na­jąc so­bie swo­je roz­mo­wy z sy­nem. Jo­chaj lu­bił po­trą­cać o kwe­stie praw­ne i za­pa­lał się, roz­pra­wia­jąc na te­ma­ty so­cjo­lo­gicz­ne. Po­glą­dy jego od­zna­cza­ły się śmia­ło­ścią nie­raz tak da­le­ko po­su­nię­tą, że ca­dyk prze­ra­żał się i my­ślał: „Je­że­li są to tyl­ko sło­wa, nie gro­zi mu żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, je­że­li zaś po­sta­no­wi po­stę­po­wać we­dle swych prze­ko­nań – może zgi­nąć mar­ną śmier­cią”.

Pew­ne­go razu po­dzie­lił się z żoną swy­mi oba­wa­mi, lecz Ra­che­la mach­nę­ła tyl­ko ręką i uspo­ko­iła męża, za­uwa­żyw­szy:

– Mło­de wino bu­rzy się naj­wię­cej! Miną lata i wszyst­ko się uło­ży, Jose! Nie trwóż się i nie prze­szka­dzaj chło­pa­ko­wi, niech się wy­szu­mi, póki jest czas!

Ca­dyk po­szedł za radą żony, cho­ciaż, od­twa­rza­jąc w pa­mię­ci na­mięt­ną i za­wzię­tą twarz Jo­cha­ja, nie mógł przy­tło­czyć w ser­cu wzbie­ra­ją­cej trwo­gi i tro­ski o nie­go.

– Nie­po­dob­ny jest do mnie Jo­chaj! – po­wtó­rzył szep­tem i mimo woli za­czął so­bie przy­po­mi­nać swo­je dzie­ciń­stwo.

Jak­żeż in­nym było ono od ży­cia jego syna! Oj­ciec re­be­go był be­gel­fe­rem – wy­cho­waw­cą w che­de­rze w ma­łym mia­stecz­ku koło Ki­jo­wa. Ro­dzi­nę miał licz­ną i żył z dnia na dzień, kle­piąc bie­dę. Ka­rie­ry zro­bić nie mógł i ni­g­dy się nie wy­bił na sta­no­wi­sko so­fra – kie­row­ni­ka szko­ły, choć młod­si na­wet i mniej w Tal­mu­dzie oczy­ta­ni ko­le­dzy od daw­na już do­sta­li awan­se.

Sta­ry Szo­łom ben Be­ro­ki ro­zu­miał przy­czy­nę swe­go nie­po­wo­dze­nia. Przed kil­ku laty po­znał on mło­de­go Moj­se­go Ta­ten­bu­ma, kan­dy­da­ta na ra­bi­nat. Po­do­bał mu się ten za­wsze spo­koj­ny, zrów­no­wa­żo­ny mło­dzie­niec i wzbu­dził w nim za­ufa­nie.

Szo­łom, nie ukry­wa­jąc swych my­śli i uczuć, pod­dał kry­ty­ce su­pre­ma­lizm ra­bi­nów i po­zwo­lił so­bie prze­po­wie­dzieć, że wiel­ki ca­dyk z Ka­nio­wa zdo­bę­dzie dla sie­bie na Ukra­inie więk­szą część ży­dow­skiej lud­no­ści, po­ry­wa­jąc go­rą­cą mo­dli­twą i ser­decz­ną nad nią opie­ką praw­dzi­we­go mi­strza.

To wła­śnie zgu­bi­ło sta­re­go be­gel­fe­ra, bo Ta­ten­bum stał się wkrót­ce star­szym ra­bi­nem, po­pie­ra­nym przez rząd ro­syj­ski, i jako nie­prze­jed­na­ny mi­sne­gid po­czął zwal­czać cha­sy­dyzm, uwi­kław­szy ka­niow­skie­go ca­dy­ka w sie­ci do­no­sów i fał­szy­wych oskar­żeń. Wraz z ca­dy­kiem ucier­piał rów­nież Szo­łom, nie ma­jąc wszak­że nic wspól­ne­go z cha­sy­da­mi. W każ­dym ra­zie wy­zbył się już po­tem wszel­kiej na­dziei na awan­so­wa­nie w szkol­nic­twie ra­bi­nac­kim.

Mały Jose przy­słu­chi­wał się nie­raz skar­gom ojca na pa­nu­ją­ce w ka­ha­le nie­po­rząd­ki, in­try­gi i nie­spra­wie­dli­wość; od nie­go też do­wie­dział się o ca­dy­kach, cha­sy­dach i o roz­ła­mie re­li­gij­nym ist­nie­ją­cym wśród Ży­dów.

Pew­ne­go razu, ma­jąc już dzie­sięć lat, po­znał Cha­ima Ko­pra, syna ku­cha­rza w domu ca­dy­ka z Ka­nio­wa, a chło­pak za­pro­sił go do sie­bie. Gdy po obie­dzie bie­ga­li po dzie­dziń­cu, sta­ry ca­dyk, spo­strze­gł­szy ich przez okno, za­wo­łał do sie­bie i dał chło­pa­kom po ka­wał­ku mio­dow­ni­ka.

– Je­steś do­bry, pa­nie – za­uwa­żył Jose. – Nie wie­rzę te­raz na­uczy­cie­lo­wi che­de­ru i ra­bi­no­wi, któ­rzy źle mó­wią o to­bie.

Wiel­ki ca­dyk wes­tchnął i od­po­wie­dział:

– Mi­sna­gi­dzi i ra­bi­ni wal­czą oszczer­stwem, gdyż od daw­na po­rzu­ci­li już dro­gi praw­dy i błą­ka­ją się jak ślep­cy, któ­rzy w ser­cu nio­są złość…

Chło­pak śmia­łym wzro­kiem pa­trzał na re­be­go, a gdy ten umilkł, za­uwa­żył:

– Po­wie­dzia­łeś praw­dę, bo tak samo mówi też mój oj­ciec – be­gel­fer Szo­łom ben Be­ro­ki.

Ca­dyk oży­wił się na­gle. Po­ło­żyw­szy dłoń na gło­wie Jo­se­go, mruk­nął:

– Uczo­ny rebe, znaw­ca i ko­men­ta­tor Tal­mu­du no­sił ta­kie same na­zwi­sko. Czyż by­li­by­ście z jego rodu?

Jose wzru­szył ra­mio­na­mi i od­parł:

– Nie wiem, pa­nie! Wiem za to, że rebi Izma­el ben Be­ro­ki brał udział w wy­ja­śnia­niu trak­ta­tu Pe­sa­chim, gdzie się mówi o ob­rząd­ku be­di­ka i biur w wi­gi­lię dnia ni­sa­na, po­nie­waż…

Chło­pak za­mie­rzał dłu­żej jesz­cze za­dzi­wiać re­be­go swą uczo­no­ścią, lecz ca­dyk z uśmie­chem prze­rwał mu, mó­wiąc:

– Do­brze, do­brze już, mały nabi, zdu­mie­wasz mnie! Po­wiedz swe­mu ojcu, czci­god­ne­mu Szo­ło­mo­wi ben Be­ro­kie­mu, aby po­fa­ty­go­wał się któ­re­goś dnia do mnie. Chcę na­ra­dzić się z nim co do twe­go losu.

Jose po­dzię­ko­wał star­co­wi i wy­szedł. Oj­ciec obu­rzył się, po­sły­szaw­szy o wi­zy­cie syna na dwo­rze ca­dy­ka i o roz­mo­wie jego z re­bem.

– Tego mi tyl­ko bra­ko­wa­ło! – krzy­czał. – Ra­bin wy­rzu­ci mnie te­raz na zbi­ty łeb i ogło­si całą na­szą ro­dzi­nę pod che­re­men za tę zna­jo­mość two­ją, Jose, z ca­dy­kiem! Ani my­ślę iść do nie­go i to­bie za­bra­niam, sły­szysz – za­bra­niam!

Jose przez cały rok po­tem nie wi­dy­wał już wiel­kie­go ca­dy­ka-cu­do­twór­cy. W koń­cu jed­nak przy­szedł do nie­go, przy­szedł w naj­strasz­niej­szym dniu swe­go ży­cia! Na Ukra­inie, z na­mo­wy po­li­cji, męty ulicz­ne, daw­ni aresz­tan­ci, ło­bu­zy i nic­po­nie zwer­bo­wa­ni w Ki­jo­wie i Ki­szy­nio­wie roz­po­czę­li „po­gro­my” Ży­dów. Prze­mknę­ły one nad kra­jem jak bu­rza nisz­czą­ca. Pią­te­go grud­nia nad ra­nem miesz­kań­cy Ka­nio­wa wy­rwa­ni zo­sta­li ze snu strza­ła­mi z re­wol­we­rów, dzi­ki­mi krzy­ka­mi, brzę­kiem roz­bi­ja­nych szyb. Wkrót­ce tam i sam mio­tać się za­czę­ły czer­wo­ne ję­zy­ki pło­mie­ni, a drga­ją­ca łuna za­la­ła czar­ne nie­bo. Mały Jose, le­żąc w łóż­ku i drżąc cały, sły­szał tu­pot bie­gną­cych lu­dzi, prze­kleń­stwa, wrza­ski i la­ment. Ktoś ci­snął ka­mie­niem w okno, a przez roz­pry­sku­ją­ce się szy­by buch­nę­ły siwe, mroź­ne opa­ry. Po chwi­li wszyst­ko się uci­szy­ło. Ha­łas i zgiełk do­bie­ga­ły od pół­noc­nej dziel­ni­cy mia­stecz­ka. Mat­ka Jo­se­go, nie za­pa­la­jąc lam­py, za­tka­ła po­dusz­ką dziu­rę w oknie i wsu­nę­ła się szyb­ko pod pie­rzy­nę, gdzie le­żał Szo­łom, szczę­ka­jąc zę­ba­mi z prze­ra­że­nia. Nie upły­nę­ła jed­nak go­dzi­na, gdy wrza­wa, wzma­ga­jąc się co chwi­la, po­czę­ła się zbli­żać ku che­de­ro­wi, gdzie małą iz­deb­kę zaj­mo­wa­ła ro­dzi­na be­gel­fe­ra.

Ja­kiś gru­by, pi­ja­ny głos krzyk­nął ze śmie­chem:

– Hej, Żydy, otwie­raj­cie wasz bar­łóg! Przy­szła na was śmierć, sprze­daw­czy­ki Chry­stu­sa!

Po­nie­waż nikt nie wy­ko­nał roz­ka­zu, tłum ło­bu­zów uzbro­jo­nych w sie­kie­ry, noże i kło­ni­ce wy­ła­mał drzwi i wtar­gnąw­szy do sie­ni, roz­biegł się po domu. Jed­ni plą­dro­wa­li i de­mo­lo­wa­li szko­łę, dru­dzy wdar­li się do miesz­ka­nia Szo­ło­ma ben Be­ro­kie­go. Jose wśli­zgnął się w szcze­li­nę po­mię­dzy ścia­ną a łóż­kiem i za­cza­ił się pod nim.

Pi­ja­ne, wrzesz­czą­ce dra­by rą­ba­ły sie­kie­ra­mi okna, stół i krze­sła, ki­ja­mi roz­bi­ja­ły garn­ki i ta­le­rze; ktoś ze­rwał świę­tą Torę z fra­mu­gi drzwi i ci­snąw­szy ją na pod­ło­gę, dep­tał ła­ta­ny­mi bu­ci­ska­mi, a po­tem przy­ci­śnię­ty do zie­mi, wpół­ży­wy ze stra­chu Jose uj­rzał ojca le­żą­ce­go w ka­łu­ży krwi wy­cie­ka­ją­cej z gło­wy, roz­bi­tej cio­sem kło­ni­cy, zo­ba­czył za­ta­cza­ją­cą się mat­kę, prze­raź­li­wie wy­ją­cą i przy­ci­ska­ją­cą so­bie brzuch roz­pru­ty no­żem. Twarz jej prze­ra­zi­ła chło­pa­ka.

Ży­dów­ka mia­ła oczy wy­trzesz­czo­ne strasz­li­wie i usta wy­krzy­wio­ne, jak gdy­by w przy­stę­pie nie­przy­tom­ne­go śmie­chu, cho­ciaż gar­dło jej wy­da­wa­ło ja­zgo­tli­wy, roz­dzie­ra­ją­cy sko­wyt. Umil­kła na­gle, bo któ­ryś z dra­bów ude­rzył ją obu­chem po gło­wie. Tra­cąc świa­do­mość tego, co się dzie­je wo­kół, Jose, jak przez mgłę, wi­dział dwu bro­da­tych chło­pów, któ­rzy na łóż­ku wal­czy­li z bro­nią­cy­mi się sio­stra­mi jego – Różą i Sam­le, zdzie­ra­jąc z nich ko­szu­le i śmie­jąc się ochry­ple.

Ja­kaś nie­zna­na siła wy­cią­gnę­ła go spod łóż­ka i zmu­si­ła sko­czyć przez wy­bi­te okno na uli­cę, gdzie uno­si­ło się pie­rze i puch z roz­dar­tych po­du­szek i pie­rzyn, czer­ni­ły się na śnie­gu pla­my krwi, za­bi­te świ­nie i gęsi.

Je­den z na­past­ni­ków, zło­rze­cząc i klnąc ohyd­nie, wy­sko­czył za chło­pa­kiem i ści­gał go, wy­ma­chu­jąc gru­bym ki­jem.

– Trzy­maj, Ży­dzia­ka, trzy-ma-a-a-aj! – ry­czał, pę­dząc za ucie­ka­ją­cym Jo­sem.

Chło­pak do­biegł do wy­so­kie­go par­ka­nu, jak kot wdra­pał się na nie­go i sko­czył w krza­ki ma­lin i po­rze­czek. Przedarł­szy się przez gę­ste za­ro­śla, po­biegł da­lej, aż wpadł na nie­zna­jo­me­go czło­wie­ka wy­cho­dzą­ce­go spo­za drzew. Jose sta­nął, z prze­ra­że­niem i roz­pa­czą ocze­ku­jąc śmier­ci.

– Co ty tu ro­bisz, chłop­cze? – po­sły­szał ci­chy, ła­god­ny głos. – Dla­cze­go je­steś taki wy­stra­szo­ny i w sa­mej ko­szu­li­nie, bosy? Ach, praw­da…

Py­ta­ją­cy zro­zu­miał, że wi­dzi przed sobą ofia­rę po­gro­mu, i na­chmu­rzył czo­ło.

– Chodź, bie­da­ku! – mruk­nął, bio­rąc chłop­ca za rękę. Wpro­wa­dził go do domu i owi­nąw­szy w ko­żuch, spy­tał: – Co się z tobą sta­ło?

Jose z pła­czem opo­wie­dział o na­pa­dzie na dom i o za­mor­do­wa­niu ro­dzi­ców.

– Dzicz! Dzicz! – syk­nął nie­zna­jo­my pan. – Przyj­dzie na nich strasz­ne po­msto­wa­nie!

W tej chwi­li wbiegł ko­za­czek i za­wo­łał pod­nie­co­nym gło­sem:

– Ja­śnie pa­nie, ja­cyś lu­dzie przy­szli i chcą szu­kać Żyda, któ­ry im umknął.

Jose obej­rzał się bez­rad­nie i roz­pacz­li­wym ru­chem schwy­cił rękę swe­go zbaw­cy.

– Na Jah­we, na świę­tą Torę! – beł­ko­tał.

– Nie bój się! – po­wie­dział dzie­dzic. – Nic ci nie zro­bią w moim domu.

Wy­szedł do sie­ni, skąd do­biegł chło­pa­ka jego do­no­śny, su­ro­wy i roz­ka­zu­ją­cy głos:

– Je­stem hra­bia Se­we­ryn Ab­dank-Kur­ski, łow­czy dwo­ru Jego Ce­sar­skiej Mo­ści. Ja­kim pra­wem we­szli­ście tu bez mego po­zwo­le­nia? Wy­no­sić mi się stąd na­tych­miast, bo ina­czej każę wy­chło­stać każ­de­go. N-no! Swo­łocz, fora ze dwo­ra!

Hra­bia po­wró­cił po chwi­li do kan­ce­la­rii i wy­dał roz­po­rzą­dze­nie, aby Jo­se­go od­pro­wa­dzo­no do po­ko­ju służ­bo­we­go, umy­to, odzia­no i na­kar­mio­no. Gdy chło­piec wy­szedł, Kur­ski za­dzwo­nił i ka­zał słu­żą­ce­mu przy­pro­wa­dzić do sie­bie syna. Po chwi­li wbiegł ja­sno­wło­sy, ro­ze­śmia­ny chło­pak lat dzie­się­ciu lub je­de­na­stu.

– W mie­ście po­grom, ta­tu­siu! – za­wo­łał we­so­łym gło­sem. – Biją Ży­dów!

Hra­bia na­marsz­czył brwi i pa­trząc su­ro­wo na syna, spy­tał go:

– Jak my­ślisz, czy to spra­wie­dli­wie krzyw­dzić bied­nych, bez­bron­nych lu­dzi, Zdzi­siu?

Chłop­czyk prze­stał się śmiać i na­my­śliw­szy się chwi­lę, od­po­wie­dział:

– Bar­dzo źle, oj­cze!

– No wi­dzisz?! – ucie­szył się pan Kur­ski. – Ukrył się u nas mały Ży­dek, któ­re­mu pi­ja­na ho­ło­ta za­bi­ła ojca i mat­kę. Bądź dla nie­go do­bry i bar­dzo grzecz­ny, bo to bied­ny chło­pak i sie­ro­ta. Nie wiem, co on te­raz po­cznie ze sobą, aż strach po­my­śleć! Pójdź do nie­go. Ka­za­łem Wa­sy­lo­wi, aby go przy­odział, bo uciekł w sa­mej ko­szu­li tyl­ko.

Zdziś wy­biegł z kan­ce­la­rii.

Syn ka­niow­skie­go be­gel­fe­ra oko­ło mie­sią­ca prze­miesz­kał w pa­ła­cu hra­bie­go. Czuł się w nim do­brze i spo­koj­nie, bo wszy­scy byli dlań uprzej­mi, a mały Zdziś za­przy­jaź­nił się z po­waż­nym Żyd­kiem. Hra­bia do­wie­dział się od władz, że cała ro­dzi­na Szo­ło­ma ben Be­ro­kie­go pa­dła ofia­rą dzi­kie­go po­gro­mu, nie mó­wił jed­nak o tym Jo­se­mu, aby go nie mar­twić i nie za­bi­jać w nim sła­bej na­dziei, że od­zy­ska ro­dzi­nę i dom.

Pew­ne­go razu, spo­tkaw­szy oby­dwu chłop­ców w par­ku, ob­jął Jo­se­go ra­mie­niem i za­py­tał go ze współ­czu­ciem:

– Cóż za­mie­rzasz ro­bić te­raz ze sobą, chłop­cze?

Jose pod­niósł na nie­go wy­lę­kłe oczy, któ­re mu na­gle na­bie­gły łza­mi i o nic nie py­ta­jąc, spu­ścił gło­wę.

– Pro­szę od­pro­wa­dzić mnie do ca­dy­ka… – szep­nął. – Sam nie mogę pójść, bo za­bi­ją mnie tak, jak za­bi­li…

Nie wy­trzy­mał dłu­żej i za­pła­kał gorz­ko, ki­wa­jąc się ża­ło­śnie.

Ca­dyk Ema­el Ko­hen przy­jął chłop­ca ze szcze­rym współ­czu­ciem. Jose po­zo­stał, ucząc się u zna­nych ka­ba­li­stów, prze­by­wa­ją­cych na dwo­rze ca­dy­ka, a gdy chłop­cu mi­nę­ło pięt­na­ście lat, rebe dał mu pie­nią­dze i wy­słał go z pi­smem do Pa­le­sty­ny, gdzie w Ty­be­ria­dzie ist­nia­ła naj­po­waż­niej­sza szko­ła zwo­len­ni­ków ka­ba­ły, uzna­ją­cych księ­gi Se­fer, Je­ci­ra i Zo­gar za naj­star­sze i naj­święt­sze, po­zo­sta­wio­ne na­ro­do­wi wy­bra­ne­mu przez pa­triar­chę Abra­ha­ma.

ROZDZIAŁ III

My­śli ca­dy­ka prze­rwa­ło na­głe szarp­nię­cie po­cią­gu i prze­cią­gły zgrzyt ha­mul­ców na­ci­śnię­tych z ca­łej siły. Po­ciąg za­trzy­mał się rap­tow­nie. Roz­le­gły się gło­sy kon­duk­to­rów i tu­pot nóg bie­ga­ją­cych tam i z po­wro­tem pa­sa­że­rów.

Jose ben Be­ro­ki usiadł na po­sła­niu, nad­słu­chu­jąc i sta­ra­jąc się zro­zu­mieć przy­czy­nę po­pło­chu. W tej chwi­li ktoś ostroż­nie za­pu­kał w szy­bę drzwi. Ca­dyk od­chy­lił fi­ran­ki i uj­rzał wy­lę­kłą twarz ga­be­go. Ski­nął mu ręką i otwo­rzył drzwi.

– Rebe – szep­nął Amos – za­pew­ne obu­dził cię ten wy­pa­dek?

– Nie spa­łem jesz­cze – od­po­wie­dział Jose. – Co się jed­nak sta­ło?

Gabe, wsu­wa­jąc gło­wę do prze­dzia­łu, opo­wie­dział:

– Pa­ro­wóz wpadł na au­to­mo­bil prze­jeż­dża­ją­cy przez plant. Po­dob­no pię­ciu lu­dzi za­bi­tych…

– Wiel­kie nie­szczę­ście – wes­tchnął rebe. – Bied­ni lu­dzie i ich ro­dzi­ny!

Amos Asz­ke­na­zi po­stą­pił krok na­przód i przy­ci­szo­nym gło­sem sta­rał się uspo­ko­ić ca­dy­ka.

– To nie nasi… To goje…

Jose ben Be­ro­ki spoj­rzał na nie­go z wy­rzu­tem i po­wtó­rzył z na­ci­skiem:

– Wiel­kie nie­szczę­ście! Bied­ni lu­dzie i nie­szczę­śli­we są ich ro­dzi­ny! – Wi­dząc nie­po­kój na twa­rzy ga­be­go, do­dał: – Idź już, Amo­sie, będę spał…

Po wyj­ściu słu­gi za­mknął drzwi na za­trzask i po­ło­żył się.

Do­bie­ga­ły go gło­sy kon­duk­to­rów i żan­dar­mów, ha­łas zrzu­ca­nych z toru resz­tek sa­mo­cho­du, kro­ki po­wra­ca­ją­cych pa­sa­że­rów, opo­wia­da­ją­cych so­bie, co wi­dzie­li na miej­scu ka­ta­stro­fy.

Po­ciąg ru­szył w dal­szą dro­gę.

Ca­dyk wpa­try­wał się tę­pym wzro­kiem w ru­cho­mą, nie­bie­ską mgłę, wy­peł­nia­ją­cą prze­dział, i po­wo­li po­wra­cał do swych wspo­mnień.

– Ach! Do­brze i spo­koj­nie mi było nad brze­ga­mi Mo­rza Ga­li­lej­skie­go, gdzie wy­czu­wa­łem śla­dy pa­triar­chy Ja­ku­ba, echa zu­chwa­łych na­rad Ma­cha­be­uszy, pod­ju­dza­ją­cych spodlo­ny nę­dzą i uci­skiem na­ród do woj­ny z Rzy­mem, i gdzie w lęku mi­stycz­nym ocze­ki­wa­łem, iż uj­rzę Me­sja­sza ru­sza­ją­ce­go w świat z tych kwit­ną­cych szma­rag­do­wych brze­gów! Tam, w sta­rych mu­rach sy­na­go­gi po­zna­łem na­tchnie­nie, ta­jem­ni­cze dzie­ła Aki­by i Szy­mo­na ben Jo­cha­ja i nie­po­ko­ją­cą mnie dziw­nie księ­gę Se­fer-ha-Ba­hir – wspa­nia­ły utwór Iza­aka Nie­wi­do­me­go, i rę­ko­pi­sy in­ne­go jesz­cze Iza­aka – Lwa. Tam prze­sze­dłem dro­gę wta­jem­ni­cze­nia i wśród mi­strzów – ka­ba­li­stów – za­sły­ną­łem już jako ja­sno­widz, pro­rok i cu­do­twór­ca. Ma­rze­niem moim było po­zo­stać w świę­tej Ty­be­ria­dzie, w ob­li­czu nie­ba i je­zio­ra, złą­czo­nych wza­jem­nie tur­ku­so­wą, ni­g­dy nie­ga­sną­cą po­świa­tą, w ci­szy zbie­ga­ją­cych ku wo­dzie po­szczer­bio­nych mu­rów, uśpio­nych na za­wsze wśród szem­rzą­cych lek­ko ta­ma­ryn­dow­ców. Nad­słu­chi­wa­łem w dzień i w nocy, czy nie do­bie­gnie mnie po­gwar za­tło­czo­nej Je­ro­zo­li­my i sku­pio­ne­go He­bro­nu, abym są­dzić mógł o prze­szło­ści tego kra­ju – zie­mi Izra­ela. Ucho moje po­chwy­ty­wa­ło tyl­ko dźwięcz­ny plusk ła­god­nej fali, lek­ki sze­lest drzew oliw­nych, cza­sa­mi ję­kli­wy sępi skwir. Pa­mię­tam ska­ły – w dzień ró­żo­we, wie­czo­rem li­lio­we i pal­my rzu­ca­ją­ce cień na stud­nię w oto­ku ka­mien­nym.

Ca­dyk ze­rwał się z po­sła­nia i usiadł, prze­cie­ra­jąc oczy. Coś mu zdu­si­ło gar­dło, pierś od­dy­cha­ła z tru­dem, w skro­niach tęt­ni­ła krew.

Sil­nym ru­chem ze­rwał wstąż­kę z szyi i roz­piął ko­szu­lę.

Ode­tchnął głę­biej i oparł­szy łok­cie na ko­la­nach, opu­ścił gło­wę cią­żą­cą mu pod na­wa­łem wspo­mnień.

Wi­dział przed sobą ska­ły – ró­żo­we, ską­pa­ne w po­wo­dzi sło­necz­nej i w la­zu­ro­wym od­bla­sku je­zio­ra. Szedł z da­le­ka, znu­żo­ny był i zzia­ja­ny. Wy­schła mu krtań, ję­zyk stę­żał i znie­ru­cho­miał. Zbli­żył się do stud­ni, aby za­czerp­nąć wody z ko­ry­ta, zwil­żyć usta i czo­ło. W tej sa­mej chwi­li po­sły­szał ci­chy śmiech i dźwięcz­ny głos nie­wie­ści, któ­ry brzmiał jak flet­nia:

– Nabi Jose ben Be­ro­ki bę­dzie pił z ko­ry­ta, gdzie ma­cza­ją swe py­ski wiel­błą­dy, muły i owce? O, nie! Za­cze­kaj, rebe, przy­nio­sę dzban i na­po­ję cie­bie!

Uj­rzał dziew­czy­nę, któ­ra od­da­la­ła się szyb­kim kro­kiem. Pa­trzał za nią w ślad i po­dzi­wiał ją mimo woli. Mia­ła na so­bie lek­ką czar­ną suk­nię Ży­dó­wek z Ty­be­ria­dy i ciem­no­wi­śnio­wą chu­s­tę na kru­czych wło­sach, spię­tych w duży wę­zeł. Wi­dział prze­dziw­nie wy­smu­kłe, sil­ne i pręż­ne kształ­ty dziew­czy­ny, za­ry­so­wu­ją­ce się pod po­wiew­ną tka­ni­ną, a gdy swa­wol­ny wie­trzyk od­sło­nił zgrab­ne, brą­zo­we łyd­ki i małe, wą­skie stop­ki w czer­wo­nych san­da­łach, przy­mknął oczy, jak gdy­by ude­rzo­ny ja­sno­ścią nad­mier­ną.

Po­wró­ci­ła wkrót­ce i po­da­jąc mu dzban ocie­ka­ją­cy wodą, zaj­rza­ła mu w oczy. Od spoj­rze­nia tych pło­mien­nych, go­rą­cych źre­nic ja­rzą­cych się pod łu­kiem zro­śnię­tych brwi, od draż­nią­cych swym ru­chem drga­ją­cych noz­drzy cien­kie­go nosa i świe­żych ust, co chwi­la od­sła­nia­ją­cych bia­łe, drob­ne zęby, Jose okrył się ru­mień­cem i za­drżał.

Do­tknął wody war­ga­mi i zwra­ca­jąc dzban, szep­nął:

– Dzię­ku­ję! Je­steś do­bra i li­to­ści­wa.

Za­śmia­ła się wy­zy­wa­ją­co.

– Nie je­stem ani do­bra, ani li­to­ści­wa! – od­po­wie­dzia­ła z lek­kim szy­der­stwem w gło­sie. – Na­zy­wam się Anna, co zna­czy, po­dob­no, „gorz­ka”! Wi­dzia­łam cie­bie już dwa razy, gdy się błą­ka­łeś za­du­ma­ny nad je­zio­rem. Do­wie­dzia­łam się, kim je­steś, i po­wie­dzia­łam o tym Na­ma­to­wi – ra­bi­no­wi z Sa­ma­rii. Śmiał się z cie­bie i opo­wia­dał, że cha­sy­dzi z Jo­se­go ben Be­ro­kie­go za­mie­rza­ją zro­bić no­we­go cu­do­twór­cę. Czyż taki uczo­ny i pięk­ny rebe wie­rzył­by w po­dob­ne głup­stwa?

Sta­ła przy nim tak bli­sko, że czuł żar bi­ją­cy od jej cia­ła, do­cho­dził go lek­ki, odu­rza­ją­cy aro­mat i pra­wie na­ma­cal­ny jego do­tyk. Jose opu­ścił po­wie­ki i nic nie od­po­wie­dział na wy­zy­wa­ją­ce za­py­ta­nie Anny. Zro­zu­mia­ła od razu, że za­mie­rza zbyć ją mil­cze­niem.

Bły­snąw­szy oczy­ma, szep­nę­ła go­rą­co:

– Od­wiedź mego dziad­ka – Aza­ję Besz­tę! Miesz­ka­my w ryn­ku, tuż przy no­wej boż­ni­cy.

– Dzię­ku­ję! – po­wie­dział Jose.

– Je­steś zbyt ci­chy, po­kor­ny i nie­zdol­ny do bun­tu i wła­dzy, Jose ben Be­ro­ki! – za­wo­ła­ła z obu­rze­niem. – Mu­szę cie­bie prze­ro­bić, rebe, abyś jak Ju­dasz i Szy­mon Ma­cha­be­usze stał się „mło­tem” Pana!