Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ukazujący się z okazji setnych urodzin Philipa Larkina zbiór 44 wierszy wybranych w przekładzie Jacka Dehnela. Tom zawiera słynne utwory z kanonicznych tomów, ale również dwa teksty z debiutu, sześć publikowanych w czasopismach oraz trzy pochodzące z rękopisów. Dehnel proponuje własne odczytanie twórczości poety, pozostające w opozycji do tłumaczeń Barańczaka. To Larkin „zdecydowanie bardziej chropawy, raczej w zwykłych półbutach niż na koturnach i oczyszczony z licznych bonusów”. Poezja jednego z najważniejszych anglojęzycznych poetów XX wieku ma w sobie wiele sprzeczności, podobnie jak sylwetka autora – zgorzkniałego samotnika, mizogina i rasisty, lecz również błyskotliwego autora wstrząsających wierszy, który eksperymentował ze swoim lesbijskim awatarem, pisząc pod pseudonimem. „Zmieniła się nasza wiedza o Larkinie” – zauważa Dehnel, a nowy tom przekładów jest dowodem na to, że warto tę wiedzę wciąż aktualizować.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 52
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
XIX Brzydka siostra
Wdrapię się do mojego pokoju po trzydziestu stopniach,
Na łóżku położę,
Niech muzyka, niech skrzypce, kornet i harmonia
Drzemią mi w głowie.
Skoro za młodu mnie nie zaklęto,
Nie zbudzono do miłości,
Wsłucham się w drzewa z ich ciszą miłosierną,
W wietrzne porywistości.
XXVI [Oto i pierwsza rzecz]
Oto i pierwsza rzecz,
Którą pojąłem: czas
To echo siekiery
Idące w las.
Na młodej damy album ze zdjęciami
Wreszcie mi dałaś album, który, raz otwarty,
Całkiem mnie oszołomił. Wszystkie twoje lata,
Błyszczące i matowe, na czernionych kartach.
Za dużo cukiernictwa tutaj, te obrazy,
Tak tłuste i pożywne, są nie do pożarcia.
Głodne, ruchliwe oko przebiega od pozy
Do pozy: tu w warkoczach, tu z niechętną kotką
Na rękach, tu w futerku, absolwentka słodka,
Albo też pod pergolą, w szerokim, filcowym
Kapeluszu, wznosząca różę ciężkogłową
(Dość to niepokojące na różne sposoby) –
Uderzasz mnie ze wszystkich stron. Również za sprawą
Tych wkurzających typków, co się przewalają
Przez twoje młode lata w pozach zbyt swobodnych;
Żaden z nich, rzekłbym, skarbie, tobie nie dostawał.
O, fotografio! Żadna inna sztuka nie jest
Tak rozczarowująca i wierna! Uwieczniasz
Brzydotę dnia, wstrzymanych uśmiechów fałszerstwa,
I skaz nie cenzurujesz: tu słup z ogłoszeniem,
Tam znów sznur na bieliznę, i kotki na rękach
Zniechęcenie; ujawniasz cieniem podkreślone
Fałdki podbródka, jeśli fałdki ma – a jednak
Jaką łaskę wyświadczasz tym, że jesteś szczera,
Jej twarzy! Jak głęboko przekonujesz: to jest
Rzeczywista dziewczyna w rzeczywistych miejscach,
Empirycznie prawdziwa w każdym sensie! Może
To jest po prostu przeszłość? Te kwiaty wśród listków,
Ta brama, samochody, w parkach aura mglista –
Wchodzą jak ostrze, bo są, po prostu, minione?
Gdy widzę, że też mijasz, serce się zaciska.
Tak, owszem; lecz nie tylko przez to wykluczenie
Płaczemy, ale również dlatego, że wszystko
To pozwala nam płakać. Jasne, to, co było,
Nie będzie wymagało usprawiedliwienia
Naszej rozpaczy, choćby się najgłośniej wyło
W przerwie pomiędzy okiem a kartką. Zostaję
Zatem, by opłakiwać (choć bez konsekwencji)
Ciebie, balansującą u płotu na damce;
I by myśleć, jak prędko spostrzegłabyś kradzież
Tego zdjęcia, na którym się kąpiesz; by zgęścić
Tę przeszłość, co już z nikim nie będzie dzielona,
Obojętne, z kim spędzisz przyszłość; fotografia
Spokojna, sucha, trzyma cię jak niebo; to tam
Leżysz wciąż, nieodmiennie śliczna, pomniejszona
I coraz wyraźniejsza, choć mijają lata.
Wiatr ślubny
Wicher wiał w dzień mojego ślubu, a cała
Noc poślubna była wietrzną nocą;
I wrota stodoły ciągle łomotały,
Aż sam musiał pójść i zamknąć je w końcu,
Zostawiając mnie jak głupią przy świecach; aż się zasłuchałam
W deszcz i wpatrzyłam w krzywy lichtarzyk, odbijający
Moją twarz – lecz niczego nie spostrzegłam. Gdy wrócił,
Powiedział, że konie były niespokojne, i było mi żal,
Że komukolwiek – człowiekowi, stworzeniu – zabraknie
Tej nocy szczęścia, które miałam ja.
Teraz, za dnia,
Wszystko w słońcu, rozwiewane przez podmuchy wiatru.
On poszedł przyjrzeć się powodzi, a ja
Niosę odrapane wiadro do kurnika.
Stawiam na ziemię i się gapię. Wszystko to wiatr,
Co poluje po chmurach i lasach, i targa
Moim fartuchem i praniem na sznurze.
Czyż można to wytrzymać – ten wiatr, który ucieleśnia
Radość, na której moje czyny wirują jak paciorki
Nanizane na nitkę? Czy wolno mi zasypiać
Teraz, kiedy ten wieczny poranek dzieli łoże ze mną?
Czy sama śmierć by mogła
Osuszyć te nowe jeziora zachwytu, zakończyć
Nasze wspólne klęczenie, jak bydła u wód szczodrych?
Chodzenie do kościoła
Było widać, że w środku nic się nie odprawia,
Wszedłem więc; drzwi się za mną z hukiem zatrzasnęły.
Kolejny kościół: kamień, chodniczki i ławy,
Małe modlitewniki; wiechcie kwiatów, ściętych
Na niedzielę, przywiędłych; jeszcze coś w mosiądzach
Na świętym końcu; zgrabne, niewielkie organy;
I cisza: spięta, stęchła, nie do pominięcia,
Warzona Bóg wie jeden od jak dawna. Ściągam
Rowerowe klamerki z nogawek (bo nie mam
Kapelusza), przejęty przedziwnym szacunkiem.
Idę dalej, przesuwam dłonią po krawędziach
Kropielnicy. Stąd stropy zdają się nowiutkie –
Wymyte? Odnowione? Ktoś by pewnie wiedział,
Ja – nie. Wchodzę za pulpit, by wydukać kilka
Przerażająco wielkich wersów i wymówić
Tutay koniec o wiele głośniej, niż pragnąłem.
Echo chwilę chichoce. Znów przy drzwiach: podpisać
Księgę, irlandzkim pensem zasilić skarbonkę
I stwierdzić, że to miejsce przystanku niewarte.
A jednak przystanąłem. Robię to czasami,
Zawsze z podobnym skutkiem. Czego tu szukałem? –
Myślę. I myślę, co też zrobić z kościołami,
Kiedy zupełnie wyjdą z użycia? Zostawić
Parę katedr przewlekle na pokaz, z foliałem,
Cyborium i paterą w gablotce, a resztę
Oddać owcom i deszczom w darmową dzierżawę
I omijać szeroko jak złowróżbne miejsce?
Może po zmroku będą chadzać tu strwożone
Kobiety, by kłaść dzieci na specjalnym głazie,
Zbierać zioła na raka lub o naznaczonej
Nocy podglądać trupa, co łazi. Bo jakieś
Moce jednak przetrwają w zabawach, zagadkach,
Z pozoru przypadkowych. Ale zabobony,
Jak wiara, muszą umrzeć. A co nam zostanie
Potem, kiedy za nimi odejdzie niewiara?
Ciernie, chwast na posadzkach, niebo, szkarpy w trawie,
Kształt mniej rozpoznawalny z tygodnia na tydzień,
Cele coraz mniej jasne. Ciekawe, kto będzie
Tym ostatnim, naprawdę ostatnim, co przyjdzie
Do tego miejsca po to, po co kiedyś przecież
Je wzniesiono; ekipa, co stuka i kreśli,
I wie, co to kantorium? Chętny na antyczek
Ruinoholik? Maniak jasełek, liczący
Na niucha stuł, kadzidła, organów? Czy wreszcie
Przedstawiciel mojego gatunku, znudzony,
Niedoinformowany, wiedzący, że osad
Ducha się rozmył, jednak brnący przez podmiejskie
Chaszcze do tej krzyżowej parceli; bo ona
Tak długo utrzymała, nie roniąc, niezmienna,
Wszystko, co teraz widać z osobna – wesela,
Chrzty, śmierć i myśli o nich – dla których wzniesiono
Tę szczególną skorupę. Bo choć nie wiem, ile
Jest warta ta stodoła, zagracona, stęchła,
To dobrze mi stać tutaj, w tej ciszy, i milczeć;
Dom to poważny, stoi na ziemi poważnej.
To w nim schodzą się wszystkie człowiecze potrzeby,
Tam każda, już poznana, przyobleka szatę
Celu. I to wystarczy, by nie stał się zbędny.
Bo zawsze będzie przecież ktoś, kogo zaskoczy
Nagle głód poważniejszy, głód, który go zacznie
Przyciągać do tej ziemi, na której, jak kiedyś
Słyszał, bujnie wyrasta mądrość – z takiej choćby
Przyczyny, że dokoła tylu zmarłych leży.
Myksomatoza[*]
Złapany w głuchym polu, gdy wokół gorące
I niewytłumaczalne godziny mijają,
A to co za pułapka? Gdzie skryte kolce?
Zdajesz się pytać.
Ostrą ripostę ci daję,
A potem czyszczę laskę. Nie wiem jak – i dobrze –
Wytłumaczyć ci, w jakich to ropiejesz szczękach.
Pewnie sobie myślałeś: wszystko się ułoży,
Jeśli tylko w spokoju legnę i poczekam.
Złudzenia
Oczywiście czymś mnie odurzono, i to tak głęboko, że odzyskałam przytomność dopiero następnego dnia. Ze zgrozą odkryłam, jaką stratę poniosłam, i przez kilka dni byłam zupełnie niepocieszona, i płakałam jak dziecko, żeby mnie zabili, albo odesłali do ciotki.
Mayhew, London Labour and the London Poor
Nawet tak odległy, czuję tamtą rozpacz.
Gorzki, nieogolony był, i cię dławił.
Tu i tam nadruk słońca, krótka, ostra
Skarga kół na ulicy za oknem,
Gdzie ślubny Londyn kłoni głowę w inną stronę,
I światło, wysokie, szerokie, któremu nie można nic odrzec,