Śnieg w kwietniową niedzielę. 44 wiersze - Philip Larkin - ebook

Śnieg w kwietniową niedzielę. 44 wiersze ebook

Philip Larkin

0,0

Opis

Ukazujący się z okazji setnych urodzin Philipa Larkina zbiór 44 wierszy wybranych w przekładzie Jacka Dehnela. Tom zawiera słynne utwory z kanonicznych tomów, ale również dwa teksty z debiutu, sześć publikowanych w czasopismach oraz trzy pochodzące z rękopisów. Dehnel proponuje własne odczytanie twórczości poety, pozostające w opozycji do tłumaczeń Barańczaka. To Larkin „zdecydowanie bardziej chropawy, raczej w zwykłych półbutach niż na koturnach i oczyszczony z licznych bonusów”. Poezja jednego z najważniejszych anglojęzycznych poetów XX wieku ma w sobie wiele sprzeczności, podobnie jak sylwetka autora – zgorzkniałego samotnika, mizogina i rasisty, lecz również błyskotliwego autora wstrząsających wierszy, który eksperymentował ze swoim lesbijskim awatarem, pisząc pod pseudonimem. „Zmieniła się nasza wiedza o Larkinie” – zauważa Dehnel, a nowy tom przekładów jest dowodem na to, że warto tę wiedzę wciąż aktualizować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 52

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




XIX Brzydka siostra

Wdrapię się do mojego pokoju po trzydziestu stopniach,

Na łóżku położę,

Niech muzyka, niech skrzypce, kornet i harmonia

Drzemią mi w głowie.

Skoro za młodu mnie nie zaklęto,

Nie zbudzono do miłości,

Wsłucham się w drzewa z ich ciszą miłosierną,

W wietrzne porywistości.

.

XXVI [Oto i pierwsza rzecz]

Oto i pierwsza rzecz,

Którą pojąłem: czas

To echo siekiery

Idące w las.

.

Na młodej damy album ze zdjęciami

Wreszcie mi dałaś album, który, raz otwarty,

Całkiem mnie oszołomił. Wszystkie twoje lata,

Błyszczące i matowe, na czernionych kartach.

Za dużo cukiernictwa tutaj, te obrazy,

Tak tłuste i pożywne, są nie do pożarcia.

Głodne, ruchliwe oko przebiega od pozy

Do pozy: tu w warkoczach, tu z niechętną kotką

Na rękach, tu w futerku, absolwentka słodka,

Albo też pod pergolą, w szerokim, filcowym

Kapeluszu, wznosząca różę ciężkogłową

(Dość to niepokojące na różne sposoby) –

Uderzasz mnie ze wszystkich stron. Również za sprawą

Tych wkurzających typków, co się przewalają

Przez twoje młode lata w pozach zbyt swobodnych;

Żaden z nich, rzekłbym, skarbie, tobie nie dostawał.

O, fotografio! Żadna inna sztuka nie jest

Tak rozczarowująca i wierna! Uwieczniasz

Brzydotę dnia, wstrzymanych uśmiechów fałszerstwa,

I skaz nie cenzurujesz: tu słup z ogłoszeniem,

Tam znów sznur na bieliznę, i kotki na rękach

Zniechęcenie; ujawniasz cieniem podkreślone

Fałdki podbródka, jeśli fałdki ma – a jednak

Jaką łaskę wyświadczasz tym, że jesteś szczera,

Jej twarzy! Jak głęboko przekonujesz: to jest

Rzeczywista dziewczyna w rzeczywistych miejscach,

Empirycznie prawdziwa w każdym sensie! Może

To jest po prostu przeszłość? Te kwiaty wśród listków,

Ta brama, samochody, w parkach aura mglista –

Wchodzą jak ostrze, bo są, po prostu, minione?

Gdy widzę, że też mijasz, serce się zaciska.

Tak, owszem; lecz nie tylko przez to wykluczenie

Płaczemy, ale również dlatego, że wszystko

To pozwala nam płakać. Jasne, to, co było,

Nie będzie wymagało usprawiedliwienia

Naszej rozpaczy, choćby się najgłośniej wyło

W przerwie pomiędzy okiem a kartką. Zostaję

Zatem, by opłakiwać (choć bez konsekwencji)

Ciebie, balansującą u płotu na damce;

I by myśleć, jak prędko spostrzegłabyś kradzież

Tego zdjęcia, na którym się kąpiesz; by zgęścić

Tę przeszłość, co już z nikim nie będzie dzielona,

Obojętne, z kim spędzisz przyszłość; fotografia

Spokojna, sucha, trzyma cię jak niebo; to tam

Leżysz wciąż, nieodmiennie śliczna, pomniejszona

I coraz wyraźniejsza, choć mijają lata.

.

Wiatr ślubny

Wicher wiał w dzień mojego ślubu, a cała

Noc poślubna była wietrzną nocą;

I wrota stodoły ciągle łomotały,

Aż sam musiał pójść i zamknąć je w końcu,

Zostawiając mnie jak głupią przy świecach; aż się zasłuchałam

W deszcz i wpatrzyłam w krzywy lichtarzyk, odbijający

Moją twarz – lecz niczego nie spostrzegłam. Gdy wrócił,

Powiedział, że konie były niespokojne, i było mi żal,

Że komukolwiek – człowiekowi, stworzeniu – zabraknie

Tej nocy szczęścia, które miałam ja.

Teraz, za dnia,

Wszystko w słońcu, rozwiewane przez podmuchy wiatru.

On poszedł przyjrzeć się powodzi, a ja

Niosę odrapane wiadro do kurnika.

Stawiam na ziemię i się gapię. Wszystko to wiatr,

Co poluje po chmurach i lasach, i targa

Moim fartuchem i praniem na sznurze.

Czyż można to wytrzymać – ten wiatr, który ucieleśnia

Radość, na której moje czyny wirują jak paciorki

Nanizane na nitkę? Czy wolno mi zasypiać

Teraz, kiedy ten wieczny poranek dzieli łoże ze mną?

Czy sama śmierć by mogła

Osuszyć te nowe jeziora zachwytu, zakończyć

Nasze wspólne klęczenie, jak bydła u wód szczodrych?

.

Chodzenie do kościoła

Było widać, że w środku nic się nie odprawia,

Wszedłem więc; drzwi się za mną z hukiem zatrzasnęły.

Kolejny kościół: kamień, chodniczki i ławy,

Małe modlitewniki; wiechcie kwiatów, ściętych

Na niedzielę, przywiędłych; jeszcze coś w mosiądzach

Na świętym końcu; zgrabne, niewielkie organy;

I cisza: spięta, stęchła, nie do pominięcia,

Warzona Bóg wie jeden od jak dawna. Ściągam

Rowerowe klamerki z nogawek (bo nie mam

Kapelusza), przejęty przedziwnym szacunkiem.

Idę dalej, przesuwam dłonią po krawędziach

Kropielnicy. Stąd stropy zdają się nowiutkie –

Wymyte? Odnowione? Ktoś by pewnie wiedział,

Ja – nie. Wchodzę za pulpit, by wydukać kilka

Przerażająco wielkich wersów i wymówić

Tutay koniec o wiele głośniej, niż pragnąłem.

Echo chwilę chichoce. Znów przy drzwiach: podpisać

Księgę, irlandzkim pensem zasilić skarbonkę

I stwierdzić, że to miejsce przystanku niewarte.

A jednak przystanąłem. Robię to czasami,

Zawsze z podobnym skutkiem. Czego tu szukałem? –

Myślę. I myślę, co też zrobić z kościołami,

Kiedy zupełnie wyjdą z użycia? Zostawić

Parę katedr przewlekle na pokaz, z foliałem,

Cyborium i paterą w gablotce, a resztę

Oddać owcom i deszczom w darmową dzierżawę

I omijać szeroko jak złowróżbne miejsce?

Może po zmroku będą chadzać tu strwożone

Kobiety, by kłaść dzieci na specjalnym głazie,

Zbierać zioła na raka lub o naznaczonej

Nocy podglądać trupa, co łazi. Bo jakieś

Moce jednak przetrwają w zabawach, zagadkach,

Z pozoru przypadkowych. Ale zabobony,

Jak wiara, muszą umrzeć. A co nam zostanie

Potem, kiedy za nimi odejdzie niewiara?

Ciernie, chwast na posadzkach, niebo, szkarpy w trawie,

Kształt mniej rozpoznawalny z tygodnia na tydzień,

Cele coraz mniej jasne. Ciekawe, kto będzie

Tym ostatnim, naprawdę ostatnim, co przyjdzie

Do tego miejsca po to, po co kiedyś przecież

Je wzniesiono; ekipa, co stuka i kreśli,

I wie, co to kantorium? Chętny na antyczek

Ruinoholik? Maniak jasełek, liczący

Na niucha stuł, kadzidła, organów? Czy wreszcie

Przedstawiciel mojego gatunku, znudzony,

Niedoinformowany, wiedzący, że osad

Ducha się rozmył, jednak brnący przez podmiejskie

Chaszcze do tej krzyżowej parceli; bo ona

Tak długo utrzymała, nie roniąc, niezmienna,

Wszystko, co teraz widać z osobna – wesela,

Chrzty, śmierć i myśli o nich – dla których wzniesiono

Tę szczególną skorupę. Bo choć nie wiem, ile

Jest warta ta stodoła, zagracona, stęchła,

To dobrze mi stać tutaj, w tej ciszy, i milczeć;

Dom to poważny, stoi na ziemi poważnej.

To w nim schodzą się wszystkie człowiecze potrzeby,

Tam każda, już poznana, przyobleka szatę

Celu. I to wystarczy, by nie stał się zbędny.

Bo zawsze będzie przecież ktoś, kogo zaskoczy

Nagle głód poważniejszy, głód, który go zacznie

Przyciągać do tej ziemi, na której, jak kiedyś

Słyszał, bujnie wyrasta mądrość – z takiej choćby

Przyczyny, że dokoła tylu zmarłych leży.

.

Myksomatoza[*]

Złapany w głuchym polu, gdy wokół gorące

I niewytłumaczalne godziny mijają,

A to co za pułapka? Gdzie skryte kolce?

Zdajesz się pytać.

Ostrą ripostę ci daję,

A potem czyszczę laskę. Nie wiem jak – i dobrze –

Wytłumaczyć ci, w jakich to ropiejesz szczękach.

Pewnie sobie myślałeś: wszystko się ułoży,

Jeśli tylko w spokoju legnę i poczekam.

.

Złudzenia

Oczywiście czymś mnie odurzono, i to tak głęboko, że odzyskałam przytomność dopiero następnego dnia. Ze zgrozą odkryłam, jaką stratę poniosłam, i przez kilka dni byłam zupełnie niepocieszona, i płakałam jak dziecko, żeby mnie zabili, albo odesłali do ciotki.

Mayhew, London Labour and the London Poor

Nawet tak odległy, czuję tamtą rozpacz.

Gorzki, nieogolony był, i cię dławił.

Tu i tam nadruk słońca, krótka, ostra

Skarga kół na ulicy za oknem,

Gdzie ślubny Londyn kłoni głowę w inną stronę,

I światło, wysokie, szerokie, któremu nie można nic odrzec,