Śmierć Felicyana Dulskiego - Gabriela Zapolska - ebook

Śmierć Felicyana Dulskiego ebook

Gabriela Zapolska

4,4

Opis

Śmierć Felicyana Dulskiego” to opowiadanie autorstwa Gabrieli Zapolskiej, jednej z najwybitniejszych przedstawicielek polskiego naturalizmu.

Opowiadanie to jest trzecią częścią perypetii Dulskiej i jej rodziny. Poprzednie wydarzenia poznajemy w sławnej „Moralności Pani Dulskiej” oraz jej kontynuacji „Pani Dulskiej przed sądem”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 108

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
5
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-005-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

ŚMIERĆ FELICYANA DULSKIEGO

Pani Dulska jest od dłuższego czasu chora.

 Pani Dulska jest aż żółta — a w ustach ciągle ma ruch, jakby coś żuła. Pani Dulska twierdzi, że jej się »żółć rozlała«.  Tak, po prostu — po całem ciele. Ze zgryzoty pękł pęcherzyk z żółcią i ta rozmazała się po całem ciele pani Dulskiej. Tak twierdzi pani Dulska i napełnia cały dom tem twierdzeniem i swoją żółcią. Od rana do nocy słyszy się to słowo i czuje się w powietrzu smak dziwnej goryczy, a barwę zielonawożółtą. Gdy siadają do stołu, pani Dulska żuje zawzięcie fikcyjną żółć swoją, a Hesia, siedząca naprzeciw matki, mimowoli naśladuje ruch jej ust, ku zgorszeniu i przerażeniu Meli. Ta ostatnia już zupełnie ujawniła krzywą łopatkę prawą, którą zdołała wypracować sobie na pensyi do wyżyn prawie garbu. Mimo to, ma twarzyczkę Madonny zakatarzonej. Jest w niej jednak lęk istoty, bojącej się życia. Natomiast Hesia ma w sobie zdecydowanie kogoś, kto już wziął się za bary z tem, co jej było przeznaczone. Pewien uśmieszek drga u niej w kącikach ust, które pełne, czerwone, trochę spierzchnięte, pracują usilnie, aby pochwycić ruch żucia owej »żółci«, którą matka transportuje ze sobą codziennie z tragizmem skazanej na wieczyste męczarnie istoty, która »życie ze siebie wypluła«, a teraz »taką ma wdzięczność...«
----------
 O co chodzi pani Dulskiej — poniżej.
----------
 Obok niej przy stole Felicyan. On jest bez zmiany. Zawsze zasuszony, pergaminowy. Zmarszczył się tylko trochę, ale suchy jest tak, jak trzaski, trzymane długo przy piecu przez starowną kucharkę. Tylko tam coś, coś pod skórą, za każdym jękiem Dulskiej, jakby się przewija, jakby iskra przeleci, jakby ktoś niteczką pociągnął. Felicyanowi zaświeci się w oczkach, pod powiekami jakieś światełeczko. Nic więcej. Je dalej to, co mu żona nałożyła na talerz, i milczy. Ale to światełko zabłysło, i niteczka jakby radości zadrgała. Schadenfreude!... to nieokreślone uczucie, specyalnie wypielęgnowane w kołtuńskich ściślejszych związkach, migoce wtedy na twarzy Felicyana. Coś tam w głębi tej pergaminowej, milczącej zagadki cieszy się i skamle, że i »jej« wreszcie coś dopieka. Choćby taka »żółć«.  — Żółciła się, żółciła się... aż ją teraz zalewa... niech!  Tak myśli pergaminowy człowieczek i spożywa »płucka na kwaśno«, które są wydatne zdrowe i zastępują mięso, według słów pani domu.  Obiad kończy się w atmosferze nienawiści, milczenia, żucia i stękań Dulskiej. Jedna Mela trwożny wzrok współczucia podnosi na matkę. Jedna, jedyna. Jest to objaw histerycznej blednicy. Morbus Charcot, czy jak tam. Dziwnie się kochają w tym łańcuchu rodzinnym. Mela zaproponowała nieśmiało doktora.  Na Dulską podziałało to, jakby nasypanie żaru.  — Co? — zawołała, trąc świecące czoło, na które krzywo zwisał modny abażur cokolwiek źle dobranych włosów. — Co?... ja miałabym się radzić lekarza?  — Ależ, proszę mamy...  — Nigdy! nigdy! nigdy!...  Pani Dulska drapuje się przytem w starą rotundę, w której wycięła dwie dziury na ręce i w której chadza »na po domu« zamiast szlafroka.  Mela kurczy się, podciąga nosem.  — Doktór by mamci może pomógł.
----------
 I oto rozwarły się upusty wymowy pani Dulskiej i wybuchnęła cała jej nienawiść do doktorów, którą piastuje w swem łonie.  — Co? pomógł? kto? doktór? Rzeźnik, chytrzec, weterynarz, truciciel, blagier, oszust! Cóż to, czy jak byłaś mała, to wtedy, kiedy miałaś zwyczajną pokrzywkę, doktór nie wymyślił szkarlatyny i na szkarlatynę cię leczył dlatego, aby częściej przychodzić i pieniądze zabierać? I naturalnie, jak ci zaczął dawać lekarstwa na szkarlatynę, o ci ściągnął szkarlatynę i dostałaś szkarlatyny, i od tego czasu nos ci się ciągle czerwieni, i masz jednę łopatkę wyższą, niż drugą. To wszystko sprawa tego blagiera, co dla grosza nie waha się w uczciwą rodzinę nawet zarazę ściągnąć, byle naszą krew pić. A mnie powiedział, że ja mam histeryę, kiedy mu słowa prawdy palnęłam. Histeryę! ja, uczciwa kobieta! Nie zawahał się powiedzieć takie słowo mnie, matce dzieci, żonie, której nikt nic zarzucić nie może. Ja wiem, co to są histeryczki. Ja wiem... przez co one chorują, bo nie mają wstydu i bojaźni Boga w sercu. Więc ja stłumiłam w sobie gniew i tylko ukłoniłam się nizko panu doktorowi i powiedziałam: »Daruje pan doktór, ale się pan pomylił w adresie!...« Tak mu powiedziałam. Ale po tonie zrozumiał ten felczer, że nie ma co więcej u mnie do czynienia. I od tej pory przysięgłam sobie nigdy się nie radzić tych wyzyskiwaczów. Nigdy nie pozwolić im przestąpić progu mego domu.  Dulska wyprostowała się, rozwarła poły peleryny.  — Sama się leczę, i was, i ojca. Domowe środki są pewniejsze i... taniej kosztują.  Mela, przybita, stała bezradna naprzeciw matki.  — No... więc... możeby mama...  Lecz Dulska spochmurniała.  — Leczyć się? na mój ból niema lekarstwa. To mnie gryzie i zagryzie. To mnie wpędzi do grobu... czuję, czuję to, że tak będzie... nie inaczej.  Meli łzy się w oczach zaczęły kręcić.  — Proszę mamy...  — Co? czego?  Dulska, widząc wrażenie, spotęgowała siłę teroru, jaki wywierała na Meli.  — Umrę! i to niebawem. A wy wtedy róbcie, co chcecie. Rozdrapcie moją krwawą pracę, wołajcie sobie doktorów, kupcie sobie automobil, chodźcie na balety! A wasz godny braciszek ze swoją żonką...  Tu już Dulskiej łez nie starczyło i głosu. Dobrała się bowiem do istotnej przyczyny swego rozżalenia.  Do Zbyszka i jego żony.
----------
 Bo Zbyszko się ożenił.  Naprawdę się ożenił i zdawaćby się mogło, że według wszelkich wymogów i żądań właśnie swojej matki.  Nie ożenił się bowiem ani ze służącą, ani z szansonistką, ani z czemś podobnem takiem, jak można było po nim przypuszczać. Ale ożenił się solidnie, kołtuńsko, niespodziewanie dobrze i przyzwoicie. Zdręczony brakiem pieniędzy, kondyktem na pensyi, długami żydowskimi — przykuty tem samem do łona rodziny, co równało się dla niego »ciężkiemu więzieniu, obostrzonemu postem« — nie znalazł innego sposobu, jak wyszukać sobie pannę, która kupiłaby go sobie na własność za jaką kwotę pewnych pieniędzy. A że był sprytny, obrotny i wygadany, że miał w sobie ten wdzięk, który nabierają na siebie kawiarniane i tinglowe przyjemniaczki, więc znalazła się »córka wdowy«, panna rosła, nie ładna nie brzydka — z dobrym biustem, wyściskana w pasie, która zdała maturę, skończyła szkołę kucharską, grała Szopena, jakby drwa rąbała, i z fortepianu biegała ciągle do okna, przyglądając się, czy nie idzie jaki »zajmujący« osobnik. Czerwona jej matinka i kolorowy Szopen zwróciły uwagę Zbyszka. Początkowo wziął ją za coś z »operetki« — posłał jej oko, ona mu »sypnęła« drugie oko. Wieczorem Zbyszko za dziesięć centów zebrał u stróża informacye. Dowiedział się, że jest to porządna panna, kształcona i bogata. Że jest półsierota, bo ojciec umarł kilka lat temu, że jest familiantka, bo ma jednego stryja takiego, co stawia domy, a drugiego »proboszcza« w najbogatszej parafii całego miasta. Że »żyjom sobie te panie ze swoich dochodów« i tyle...  Za dziesięć centów suterenowa agencya informacyjna w umyśle Zbyszka przemieniła się szybko na agencyę matrymonialną. Zbyszko, który znał kobiety »na wylot«, jak się sam wyrażał, szybko otaksował znaczenie czerwonej matinki, przyskakiwanie gorączkowe do okna i sposób »sypania oka« z wysokości drugiego piętra na ulicę. Wyczuł, iż panna jest fortecą, żądającą zdobywcy, i postanowił wedrzeć się na wały, bronione pro forma. Nagroda w postaci posagu zdawała się być dostatecznie zapewniona. Jak jamnik, tropiący lisa, puścił się Zbyszko »na wywiad« cyfrowy i zdobył wiadomość pewną i autentyczną, że siostrzenica prokuratora i proboszcza posiada »po nieboszczyku ojcu« dwadzieścia pięć tysięcy. Speranda sługi Chrystusowego, który zdawał się nie wstępować w ślady swego Mistrza, chodzącego boso i żywiącego się ziarnem przydrożnem, a raczej zaokrąglał bardzo swe »ubogie« mienie, także była ładną perspektywą. W tej pogoni za pewnikiem Zbyszko Dulski nie zaniedbywał gonić, jak chart, pod oknami czerwonej matinki, ta zaś tryumfalnie miała zawsze coś do czynienia koło firanek, lub igrała z zeschłą pelargonią o tej dnia porze. Wreszcie, gdy Zbyszko zdobył i zgłębił sytuacyę do gruntu, pragnąc nabrać energii duchowej dla powzięcia ostatecznego postanowienia, udał się do Amerykańskiej kawiarni, gdzie na łonie kasyerki Mitzi, wiedenki, nazwanej Ferkel, która miewała stale po północy połamane fiszbiny i brykle gorsetu (z powodu silnego akcentowania zachwytu nad jej wdziękami), zbadał dostatecznie siły i środki, jakiem i mógł rozporządzać przy dokonaniu sprzedaży swego ja za gotówkę panny w czerwonej matince.  Ocenił się nawet ponad cenę, a Mitzi, zwana Ferkel, przyznała mu to w zupełności, za co za bluzkę z bawełnianej gipiury zasunął jej ostatnie dwadzieścia koron, jakie posiadał w kieszeni. Lecz wrócił do domu w doskonałym humorze, pogwizdując nastrojowe: — »ach, te promienie! dziś to cierpienie!« — z »Jesiennych manewrów« — rozgłośnie i tryumfująco. Zaraz na progu oznajmił mamie Dulskiej, która, jak duch Banka, tułała się po nocy, poszukując, na kim jeszcze wyładować resztę temperamentu niezadowolonej a w wieku krytycznym będącej damy. Zgnębiwszy Melę swoją blizką śmiercią, podawszy się na ciche i tajone urągowisko Hesi, zakręcającej papiloty i owiniętej kołdrą, wymówiwszy miejsce obu sługom, płuczącym właśnie zawzięcie »kolory« w świetle niepewnej lampki, narzuciła się na Felicyana, śpiącego już na dziesiąty bok w swej przytulnej flanelowej koszuli. Lecz pergaminowy a blizki spensyonowania człowiek nie otworzył nawet oczów, tylko z rezygnacyą machnął ręką, jakby odganiając się od natrętnie brzęczącej muchy. Dulska, jak wicher, przeleciała salon i znalazła się nagle nos w nos ze Zbyszkiem. Uroczysta jednak mina »panicza« uderzyła ją. Czuła, że nastąpi coś ważnego. Zebrała się cała sama w sobie, jak pantera, gotowa do skoku. Lecz oto Zbyszko, przymrużywszy oko i przechyliwszy głowę, odzianą w szkaradny melonik o wiedeńskim sznicie, wyrzucił ze siebie:  — Pani Dulska, baczność!... syn się żeni!  — Który? — wrzasnęła Dulska.  — No... — odparł Zbyszko — ten, Zbyszko, jedynak. Chyba, że masz jakie dziecię płci męskiej ukryte, tajone, jak druga Lukrecya...  Dulska jęknęła.  — Z kim się żenisz? z kim?  — Z kimś solid, anständig, comilfo... voila... Dulska otworzyła oczy szeroko.  — Przecież... kto? jak?  — Cyt... cyt...  Zbyszko zawinął się w swe amerykańskie palto żydowskiego importu i w tajemniczość bajeczną.  — Cyt... mamuńciu! Dalszy ciąg w następnym numerze.  I zniknął za portyerą.  Tylko z progu rzucił:  — Niech się pani Dulska nie lęka. Syn jej dobrze się sprzeda.
----------
 Gdy Dulska dowiedziała się wreszcie nazwiska swej przyszłej synowej, popadła w zachwyt.  Familia była bardzo stara i znana. Majątek pewny. Panna musiała być wychowana bogobojnie i skromnie. Łatwo ją będzie »ujarzmić« i wziąć w pazury. Bardzo się mama Dulska ucieszyła. Od tej chwili zmiękła dla Zbyszka, otaczała go pieczołowitością, dawała mu jeść lepiej i staranniej, aby »dobrze się prezentował«. Stawiała nawet butelkę piwa przed jego nakryciem, pragnąc, aby »nabrał ciała«, za które miał przecież dostać gotówkę.  Tylko jej przykro było, że Zbyszko nie wtajemnicza jej w przebieg swych konkurów, że nie mówi prawie nic o narzeczonej i że to ona sama, z całą przebiegłością agenta policyjnego, musi dowiadywać się, jak rzeczy właściwie stoją.  Ba, nawet została boleśnie dotknięta, gdy Zbyszko wyraźnie jej za-ka-zał głośnego interesowania się tą całą aferą. Dulska, która dyszała tylko pragnieniem zamanifestowania w całej okazałości swego »macierzyństwa« wraz z jego dostojnością i przyległościami, uczuła się prawie »zgaszoną«, jak mówiła Hesia. Lecz Zbyszko, który potrzebował teraz nieposzlakowanych kołnierzyków, mankietów, cudnie białych i olśniewających, — przytem naciągał Dulską na wiechcie chryzantemów i mieszanych z kawą paloną czekoladek Första, wytłómaczył jej, że w danej chwili, na dany znak, wystąpi ze swą »rodziną«.  Obecnie musi się sam oryentować.
----------
 Prawdę mówiąc, nawet tak szczwany Zbyszko uczuł się trochę zdezoryentowany, gdy wreszcie przekroczył próg mieszkania, w którem tkwiła panna w czerwonej matince. Znalazł matkę panny taką, jak sobie wyobrażał, to jest nijaką, przerobioną na »proboszcza«, z rękami na brzuchu i w okularach. Lecz panna zbiła go bardzo z tropu. Okazało się, że jest dwulicowa. Że ma dwie twarze i dwa usposobienia. Jedno, to od czerwonej matinki i »sypanego oka«, rozwichrzone, rozpięte, błyskające dość ładną szyją i zdrowemi zębami, — drugie, to domowe, w sukni szarej, zapiętej pod szyją, z gorsem zakonnie ściśniętym, z oczami cofniętemi w głąb powiek, z zębami ukrytemi poza prawie milczącemi wargami. Zbyszko, przestąpiwszy próg »salonu«, gdzie gnijące w wazonach potworne figusy roznosiły woń zwrotnikową lub piwniczną, »łypnął« wzrokiem po ścianach, starając się zoryentować w sytuacyi. Nad kanapą ujrzał Carlo Dolci »Dolorosę« w szafirowym welonie i »Ecce homo« w czerwonej szacie. Reprodukcye fatalne w owalnych, silnie złoconych ramach. Ta wystawa nabożnych przedmiotów i słodki ton, płynący z pod okularów pani domu, rzucił go na ścieżkę »wzorowego młodego człowieka«. Przyciszył głos, przycisnął kapelusz, zgasił spojrzenie, był cały z cukru i miodu. Zdawało się, iż mógłby śmiało być koronowany różami, jako dziewica, czarująca skromność. Panna, słysząc ten ton, ani drgnęła. Odparła mu tym samym tonem — i tak stali naprzeciw siebie, okłamując się wzajemnie. Pomiędzy nimi »mama« coraz więcej była matroną i coraz bardziej akcentowała swą wiarę w miłosierdzie i istnienie Boskie.  Teozofia planowała w powietrzu. Coś jednak śrubowało się pod tą słodką kadzielniczą atmosferą. Anglez Zbyszka był przepojony fatalnym amalgamatem kawiarnianych wyziewów i szansoneciarskich perfum. U panny w sypialni na kołku wisiała tryumfująca czerwona matinka, a wicher poza spuszczoną religijnie storą bił rozwartem gościnnie oknem. Zbyszko czuł, że nie należy wątpić, tylko trzymać się w »tonie«.  Gdy wyszedł z owej pierwszej wizyty, schodził długo po schodach, medytując i kombinując. O moralną atmosferę domu nie dbał; wrażenie, jakie odniósł, było mu obojętne, gdyż kładł nacisk tylko na zamożność wnętrza, a to usprawiedliwiały zupełnie masywne meble, porządny wiedeński fortepian, lampy z kolumnami alabastrowemi i wcale dostatni kilim na podłodze. Węchem ogara obleciał wszystkie kąty, otaksował i zrozumiał, że tak »umeblować się« mogą tylko osoby, czujące się na siłach przetrwania życia w raz obranej pozycyi.  Z tej więc strony był spokojny. Czuł, że może się sprzedać, będzie solidnie zapłacony, święcie i uczciwie. Lecz chodziło mu o wrażenie, jakie onwywarł.  Nie na »starej«, bo tę kulę całą w podbródku i brzuszku pomieścił na boku, jako quantité negligeable, ale na pannie, która pożegnała go zagadkowo, cofając się do swego pokoju.  — Dyabli ją wiedzą, taką pannę, co to w tym łbie się mieści i czego jej potrzeba — myślał, zafrasowany zupełnie nową a niespodziewaną istotą, jaką ujrzał przed sobą pomiędzy »Dolorosą« a »Ecce homo«, prezentującą mu oczy spuszczone i głos prawie przymarły w piersiach.  Jakże przed »takiem czemś« mógł on, Zbyszko, »kafeehauspflanze« i tani a błyszczący donżuan, nadziany do zgnilizny anegdotkami o dwuznacznym podkładzie, rozwinąć wszystkie swe zalety i przymioty, działające na system nerwowy i sercowy niewieści? Pozostawały mu tylko przymioty zewnętrzne, pewien szyk z Karola-Ludwika i Akademickiej ulicy, duże szafirowe oczy, interesujące i wymowne, ślicznie zaprasowane spodnie i paznokieć małego palca, doprowadzony do długości bajecznej. Było to nie wiele...  Zwłaszcza, że panna