Wodzirej - Gabriela Zapolska - ebook

Wodzirej ebook

Gabriela Zapolska

5,0

Opis

Wodzirej” to powieść autorstwa Gabrieli Zapolskiej, jednej z najwybitniejszych przedstawicielek polskiego naturalizmu.

Młody Tadeusz pracuje jako urzędnik w lwowskim namiestnictwie, jednak najbardziej oddany jest prowadzeniu tańców. Salony arystokracji pociągają młodzieńca znacznie bardziej niż obowiązki wobec gminy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-006-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM I

I

— A więc décidement idziesz pan do domu?  — Décidément.  — Szkoda! szkoda!.. Poszlibyśmy trochę na Szkarpy, potém na Rury, potém... jakże to się na żywa?  — Na Pohulankę...  — Aha! aha! na Pohulankę... Napilibyśmy się mleka prosto od krowy... Pan wiész... une vache... ciepłe mléko... delicye... potem wrócilibyśmy do miasta i wpadlibyśmy na chwilę, gdy szwaczki idą do pracowni... i pensyonarki do konwiktów... Ii y en a!.. A ładne to, a młode... a... des anges!.. décidément!.. des anges!.. Mówiąc te słowa, Melunio Orlicki krzywił się, marszcząc swą twarz, twarz podobną do przegniłej gruszki, podciągnął w górę brwi nakreślone grubo czarną mazią na skórze bez śladu zarostu i oczy swe czerwone, obwieszone dokoła workami ze skóry, a zaciągnięte bielmem starości, ku niebu ciągle podnosił.  Odziany był w wielki płaszcz czarny z peleryną, który wlókł mu się po ziemi i plątał pod stopami; na głowie, cokolwiek na bakier, z pewną fantazyą, szapoklak wspaniały, przyklejony do płasko ułożonych i wyczernionych silnie włosów.  Majowy ranek był zimny; stary Melunio trząsł się z wiosennego chłodu, lecz junacko pierś starego vi-veur’a naprzód wystawiał. Lśniący gors koszuli balowej, w drobniuchne zakładeczki cały, cokolwiek zwiędły w atmosferze nocy balowéj, bielił się pomiędzy fałdami płaszcza. Nos Melunia był siny, cera trupia; wargi obwisły, nitka śliny sączyła się powoli, spadając na wyfiksaturowaną hiszpankę.  Lecz Melunio wracać do domu nie chciał. Obrzmiałemi oczyma po przestrzeni ulicy Jezuickiej wodził, powtarzając:  — Des anges!.. des anges!..  — Stojący naprzeciw niego Wielohradzki zaledwie mógł utaić swoje zniecierpliwienie.  — Na podobne wycieczki trzeba miéć siły hrabiego! — wyrzekł wreszcie, zapinając szczelnie pod szyję swoję palto — Ii fait diablement froid, a kotylion trwał dłużej niż zwykle...  — Oui! oui! — odparł z roztargnieniém Melunio. — Trzeba miéć mes forces i moją siłę życiową.  Uśmiechnął się, pokazując nagle cały rząd sztucznych zębów.  Złoto haczyków, ciemna chorobliwa massa kauczuku zagrały w blaskach wschodzącego słońca.  — J’ irai seul!.. — dodał z komiczną rezygnacyą.  — Żegnam hrabiego!..  — Żegnam! żegnam!..  Melunio rączkę, podobną do ręki kościotrupa, lecz starannie opiętą w jasną rękawiczkę, z fałd peleryny wysunął.  Wielohradzki, widząc ten giest, swą prawą dłoń już wyciągnął.  Lecz Melunio kilka razy tylko swą ręką w powietrzu potrząsł, nie podając jéj bynajmniéj Wielohradzkiemu.  — Żegnam!..  Zawrócił się i sztywno, prosto, skrzypiąc lakierkami, iść zaczął.  Za nim wlókł się tren płaszcza, zgarniając kurz uliczny i świeże kałuże wody, ociekłe z konewek i dzbanków sług, które co chwila przebiegały wzdłuż chodników przechylone, zaspane, z roztarganemi włosami, pełnemi pierza i zardzewiałych szpilek.  Wielohradzki szybko iść zaczął pod górę ulicy, mruknąwszy przez zaciśnięte zęby:  — Stara mumia!..  Myśl, iż „stara mumia” nie podała mu ręki, wprowadzała go w zły humor. Gryzł ładne różowe usta, palcami miął kieszenie palta. Błękitne oczy, duże, wypukłe, lecz mimo to dość sprytne, biegały teraz ze złością po pustéj ulicy. Nozdrza nosa, dużego, lecz niezmiernie kształtnie wykrojonego, poruszyły się nerwowo.  I znów z poza zaciśniętych, drobnych, jak u myszy, zębów wypadł syk:  — Stary idyota!..  Tymczasem wstawał tryumfalnie ranek wiosenny, biały różowy, liliowy, pełen delikatnych, pastelowych tonów.  Wszystkie te światła, te smugi, biel jasna i czysta powoli rozświetlającego się ponad domami nieba zdawała się istnieć po za jakąś taflą szklaną, która łamała światło i przepuszczała je napozór złagodzone, lecz błyszczące zimniejszym blaskiem.  Okna kamienic, zamknięte, zakryte firankami, tu i owdzie krwawiły się purpurowemi zasłonami, złociły się żółtą gipiurą lub zieleniały od szmaragdowych jedwabnych stor, bufowanych, jak suknie prababek.  Dzielnica to była arystokratyczna, uśpiona, cicha.  Wielohradzki szedł wciąż, kurcząc ramiona, strawiony wewnętrzną gorączką.  Szampan, który podawano u Boteckich, był złej marki i ciepły, kawałek pasztetu, który zjadł w bufecie dla dotrzymania towarzystwa hrabinie Gwozdeckiej — nieświeży, w mazurze mylono się ciągle w chaîne i figura z zaprzęgiem chybiła efektu wskutek niezdarności kobiet, upuszczających ciągle końce chustek, które miały reprezentować lejce; w dodatku ten idyota Melunio nie podał mu ręki...  Stanowczo: dzisiejsza noc była... pechową!  Spojrzał przed siebie i przeraził się tą dużą przestrzenią, którą miał jeszcze do przebycia.  — Nie dolezę! — pomyślał, ciskając się coraz więcej w ataku nerwowym.  Nagle na skręcie ulicy pojawiła się jakaś postać w długiéj, ciemnej sukni.  Wielohradzki, jak każdy mające wypukłe źrenice, był krótkowidzem.  Dostrzegł jednak fałdy spódnicy, które wiatr rozwiewał, i duży oskrzydlony kapelusz.  Szybko rozpiął swe palto i rozrzucił klapy podbite jedwabiem.  Zabłysnął gors koszuli, zmięty i zwiędły, krawat jak postronek, kołnierzyk wykładany, z rogami zawiniętemi ku górze.  Lecz na klapach fraka zajaśniały srebrem, zlotem, barwami turkusów, rubinów, szmaragdów olbrzymie ordery kotylionowe.  Przez pierś krzyżowały się szerokie wstęgi, obwijając tors Wielohradzkiego jakby powijakiem jaskrawych barw, jakichś fantastycznych legij, orderów, znaków zaszczytnych, zdobytych na poległych setkach trupów nieprzyjacielskich.  Ordery błyszczały, mieniły się, grały kolorami tęczy. Niektóre, gazowe, ustrojone sztucznemi różami, fijołkami, niezapominajkami, miały w sobie lekkość motyli; niektóre, obwieszone brzękadłami, dzwoniły wyzywająco. Na samym środku, na tle szafirowéj, morowéj wstęgi rozkładało się olbrzymie słońce, a w niém kot czyścił but, z którego wyrastały lilie. Lecz już owo słońce wspaniałe niknęło co chwila, kryte przez kościaną grzechotkę ze srebrnemi grelotkami, zawieszoną na szyi za pomocą różowéj wstążki. Świstawka, trąbka i flecik dopełniały kolekcyi. Na brzuchu tańczyła duża, prawdziwa rzepa w siatce purpurowej, przyczepiona do pasa nabijanego gwiazdami, z błękitnéj, jasnéj gazy.  Wielohradzki oczy zmrużył i szedł tak dumny i zwycięski z rozpiętém paltem, dzwoniąc brzękadłami, grelotkami, błyszcząc motylami orderów, jakby pancerzem, utkanym z cacek kosztownych i ze srebrnych i złotych nici.  Postać czarna zbliżała się powoli ku niému, a on przybrał teraz minę znudzonego dandysa. Usta wygiął w podkowę i szedł jak lalka w tem słońcu wiosenném, zgrabnie stawiając dość duże, lecz wązkie stopy, obute w nowe, błyszczące lakierki.  Nagłe na twarzy wodzireja odbiło się znów niezadowolenie.  Stanowczo nie miał dziś szczęścia!  Sądził, że to jedna z „dam”, — ktoś z towarzystwa, śpieszący na mszę ranną lub na wody do Jezuickiego ogrodu.  Tymczasem, był to stary ksiądz, w długiéj, fałdzistéj sutannie i wielkim kapeluszu o kresach podniesionych.  Ksiądz poszedł powoli, pocierając ręką o swój sinawy podbródek.  Wielohradzki, zły, nagle popadły w śmieszność, zapinał szybko swe palto, czując teraz chłód, który się przez szczelinę gorsu koszuli wkradał.  Lecz teraz, powoli, ulica zapełniła się ludźmi śpieszącymi do swych zajęć, do biur, do sklepów, po pożywienie.  Jakkolwiek dzielnica była arystokratyczna, toć jeszcze była tu falanga gęsta i liczna tych, co obsługę pełnili i drobne lokale na tyłach kamienic zajmowali — nieśmiało kurcząc się, przemykając cicho wśród owego spokoju uśpionych „państwa” po za firankami z czerwonego lub żółtego jedwabiu.  Teraz, o porannéj porze, wysuwali się z bram ciężkich, przy których połyskiwały metalowe guziki dzwonków. Byli to ludzie ubrani czysto, ciemno, z widoczną starannością i chęcią nieobrażenia estetycznych pojęć osób zamieszkujących fronty kamienic. Kobiety zwłaszcza szły z jakąś godnością, przybierając mimowoli ton i maniery hrabin i dam spotykanych często na przejściu bramy lub na asfalcie chodnika.  I kobiety te przeważały, sunąc ku miastu, ukrywając starannie pod fałdami długich rotund koszyki z jarzynami i odrobiną mięsa, a niosąc z ostentacyą książki duże, o wyzłoconych grzbietach, z klamrami, jedyny luks i zbytek nabyty oszczędnością wśród mizernych kłopotów szczupłego budżetu.  Wszystkie te kobiety miały wygląd dewotek, tych czarno ubranych motyli trzepocących skrzydłami wielkiego kapelusza dokoła ogniska, roznieconego dla nich białemi rękami dam z arystokracyi.  Tuliły się do téj dzielnicy skurczone, pomarszczone, pokorne na pozór — legion czarny i dziwny, wiecznie do siebie podobny, o masce pełnej pretensyi, patrzący z góry na nędzarzy przygodnych — tworząc arystokracyę nędzy i nosząc z dumą hidalga rozwiany welon swego wiecznego wdowieństwa, nos czerwony spiczasty, i ową czarną torbę, która była rodzajem broni, tornistra i całego ładunku tej specyalnej pomiędzy kobietami armii.  I było ich setki, tysiące, legiony, nietylko we Lwowie, nietylko w Austryi, ale wszędzie, gdzie tylko „arystokracya” zamurowuje się w pewnej dzielnicy miasta.  Wielohradzki, zirytowany zawodem, jaki go spotkał, szedł teraz z paltem zamkniętém i jedynie pod szyją rozchylił nieco kołnierz, aby pokazać wspaniały order „ Króla kotylionu”, zawieszony tuż pod krawatem na blado-zielonéj wstążce.  Niektóre z czarno ubranych kobiet witały go skinieniem głowy. On oddawał im ukłon z tą samą miną, z jaką Melunio Orlicki pożegnał go przed chwilą.  — A!.. a!.. pan Tadeusz!.. zkądże to? od kogo?..  — Od Boteckich! — odrzucił niedbale Wielohradzki.  Czarno ubrana kobieta wzniosła w górę oczy.  — A! godny dom!.. wielcy państwo!..  — Żegnam panią!.. — rzucił jéj przez plecy młody człowiek.  Ręką nawet powachlował kilka razy w powietrzu.  — A mamunia, zdrowa?.. — pytała czarno ubrana dama.  Lecz nie było odpowiedzi.  Wielohradzki przyśpieszał kroku, czując się coraz więcéj zmęczonym.  Teraz tu i owdzie przed bramę wychodzili lokaje, stangreci, świéżo ubrani i ogoleni, w kamizelkach i fartuchach, niektórzy w pantoflach filcowych na płaskich, ordynarnych nogach.  Stróże oczyszczali chodniki; dopomagały im żony, odziane w jasne kaftaniki.  Na balkonie jednéj z kamienic pojawiła się pokojówka i zaczęła wynosić z głębi salonu doniczki z palmami. Jasna jéj głowa tonęła w massie liści, które rozwiewały się wysoko, tworząc nad jéj włosami las zielonych wachlarzy.  Kilka kropli wody spadło z wazonu na ulicę.  Stróż, młody chłopak o ciemnych oczach i zdrowych zębach, podniósł głowę i pogroził dziewczynie miotłą.  Pokojówka pokazała mu język i zaczęła śmiać się, zatykając usta kułakiem.  Stróż śmiał się także, a lokaj, założywszy ręce na brzuchu pod fartuchem, dogadywał ochrypłym głosem dowcipy, od których dziewczyna kryła się aż za gąszcz palm i po za wyzłoconą balustradę balkonu.  Wielohradzki minął tę grupę, zakrywając ręką swój złocisty order.  Wiedział bowiem, iż na tych ludzi wspaniałość jego trofeów kotylionowych nie działa: przeciwnie, do ironii i żartów pobudza.  Lokaj powiódł za nim wzrokiem i, widząc poły fraka wysuwające się z pod krótkiego paletka, zapytał z ironią w głosie:  — A nie potrza tam u panny frotera?  Dziewczyna przechyliła się przez balkon.  — Bez co się mnie pan o to pyta?  Lokaj ręką wskazał na oddalającą się sylwetkę Wielohradzkiego.  — A bo!.. — wyrzekł — no!.. tam...  Dziewczyna aż kucnęła ze śmiechu pomiędzy palmami.  Tymczasem Wielohradzki dochodził już do bramy kamienicy, którą wraz z matką zamieszkiwał.  Zły humor jego wzrastał.  Zapiął nawet teraz szczelnie kołnierz od palta i nasunął szapoklak głęboko na oczy.  Słońce bowiem wiosenne, jasne i przejrzyste, zaczęło przebijać chmury i słać złote strzały (uśmiechnięte gońce) w błękitne źrenice młodego człowieka.  Lecz źrenice te, od pyłu posadzek balowych i migotliwego blasku sztucznego oświetlenia zmęczone, biły powiekami, jak jaskółki skrzydłami.  Tadeusz słońca, jasności i czystego powietrza nie lubił.  Z bramy kamienicy wyszła powoli młoda dziewczyna, prowadząca za rękę małego chłopczyka w szarym, zbyt krótkim paltociku.  Dziewczyna była blada, prawie żółta, i tylko oczy jéj wielkie, czarne świeciły wśród bladej maski twarzy i czerniały zdaleka.  Odziana była dziwacznie, niezgrabnie, z pewną ubogą a smutną pretensyą.  Więc — jersey ciemno-czerwony, jersey złego gatunku, gdyż pod trykotową tkaniną sterczały brutalnie fiszbiny gorsetu. Na wierzchu od szyi ku stanowi kawałek zmarszczonej satyny, w kremowe i czerwone kratki, stanowił klassyczną kamizelkę. Spódnica szara, zbyt krótka z przodu, z tylu wlokła się po ziemi. Na kształtnej i ładnie uczesanej głowie kapelusz kastorowy z rozfryzowanem piórem.  Pomimo téj pstrokacizny, dziewczyna potrafiła jednak zachować pewien kształt, wdzięk, urok młodzieńczy.  Drobna była, szczupła, z gorsem zapadłym.  Wyglądała, nie na młodą dziewczynę, lecz na dziewczynkę dorastającą.  Aureola włosów słonecznych ratowała jéj urodę: słońce włosów i przepaścista czerń oczów.  Chłopczyk, którego prowadziła, był podobny do niej, jak cień: mały i skurczony.  Miał główkę ostrzyżoną przy skórze, czerwone pończoszki, buciki z rozluźnioną gumą, tabliczkę z szyfrem pod pachą i kieszenie wypchane massą nieokreślonych przedmiotów.  Idąc, piszczał:  — Żeby tak Tecia kupiła chleba świętojańskiego.  — Nie! — odparła młoda dziewczyna — kupię ci papatacz, to zdrowsze!..  Malec podciągnął nosem.  — Nie lubię papatacza — piszczał — chcę chleba świętojańskiego...  — Aha! żebyś znów pestki popołykał... Jutro rano!  Nagle urwała i stanęła w ponsach.  Spostrzegła Wielohradzkiego.  Mimowolnym, a każdej kobiecie właściwym ruchem sięgnęła ręką ku grzywce.  Przypomniała sobie, iż dzisiaj nie zapiekła żelazkiem włosów, śpiesząc się odprowadzić Felka do freblowskiéj szkoły.  Lecz Wielohradzki, najeżony, napuszony, z brodą utopioną w kołnierzu palta, przemknął szybko, dotykając ręką kresów szapoklaka.  Dziewczyna niezgrabnie oddała ukłon i pociągnęła Felka za rękę.  — Chodź prędzéj... spóźnisz się!..  — A kupi Tecia chleba świętojańskiego?  Lecz Teci nagle nosek poczerwieniał i powieki szybko mrugać zaczęły.  — Chodź!.. — zawołała, zaciskając zęby — kupię! tylko nie skrzecz mi nad głową.
----------
 Tymczasem Wielohradzki, przeszedłszy wspaniałą bramę i asfaltem wyłożony dziedziniec, zaczął wspinać się po schodach oficyny, w któréj na dole mieściły się stajnie i wozownie lokatorów frontowéj części domu. Schody te, przeznaczone dla służby, ciemne były i niewygodne.  Lecz Wielohradzki, dobywszy ostatek sił, sadził po trzy i cztery stopnie, aż zatrzymał się na czwartem piętrze przede drzwiami swego mieszkania.  Sięgnął do kieszeni palta, chcąc wyjąć klucz, lecz drzwi otworzyły się na oścież i ukazała się czarna jama zupełnie ciemnego przedpokoju.  Wielohradzki wszedł i, przestępując próg, wyrzekł szybko znudzonym głosem:  — Dzień dobry, mameczce! Proszę bardzo mameczki nie robić mi wymówek za moje opóźnienie. Kolacyę podano bardzo późno... Kotylion trwał dwie godziny, a późniéj jeszcze tańczyliśmy białego mazura.. Umieram ze znużenia...  W kącie przedpokoju zaszeleściała suknia kobieca.  — Widzisz, Tadeczku... Namiestnictwo...  Wielohradzki ręką klamki szukał w ciemności i nareszcie, otworzywszy drzwi, rzucił niedbale:  — To i cóż?.. Namiestnictwo nie ucieknie..., wszyscy z mego kąta byli u Boteckich... Charłupko, Wojsa, Dobrojowski... wszyscy przyjdą późniéj.. poszli do łaźni... A zresztą!.. Décidément...  Machnął ręką i ostrożnie szapoklak z głowy zdejmować zaczął.  — Niech mi mameczka da jaką tacę! — zawołał.  Za chwilę wsunęła się do pokoju „mameczka”, niosąc dużą blaszaną tacę.  — Proszę cię, mój Tadziu — wyrzekła, podając tacę, na którą Wielohradzki zaczął wysypywać z szapoklaka całe massy malutkich bukiecików, owiniętych w koronki i blondyny.  — Bukieciki? — zdziwiła się matka.  — Tak!.. dla kaprysu Muszki Dobrojowskiéj zmieniłem zwykły porządek. Och! tylko na jeden tour. Panie dostawały ordery, my zaś bukieciki...  Lecz décidément nie jest to porządek klasyczny. Tak!.. dla rozrywki... dla kaprysu...  Bukieciki leżały teraz na tacy, zwiędłe, zmięte, zniszczone...  — Zabrałem tę trochę... resztę musiałem zostawić... miałem dwadzieścia siedem....  — O! o! — zdziwiła się matka.  Była to kobieta wysoka, silnej budowy, odziana skromnie, lecz niezmiernie czysto, we flanelowy ciemny szlafrok i filcowe pantofle.  Dwa pasma siwiejących włosów zakrywały uszy małe, zręcznie wykrojone. Owal twarzy, trochę tłuszczem podbródka zepsuty, był niémniej jeszcze piękny, a dołek w brodzie nadawał cechę jakiegoś figlarnego wdzięku. Nos piękny, prosty, arystokratyczny, oczy podobne do oczu syna, błękitne, wypukłe, czoło nizkie i kształtne, przecięte dwiema zmarszczkami.  Widocznem było w téj kobiecie pochodzenie rasowe i staranne pielęgnowanie ciała, chęć pozostania miłą dla oka, nawet w chwili krytycznego ku starości przejścia.  Jedynie ręce były zniszczone i czarne, paznogcie zjedzone ługiem i mydłem, pomimo gliceryny i coldcreamu, którym nacierane były.  Świadczyły one o pracy domowéj, ciężkiéj i niemiłéj, o braku posługaczki, o bieliźnie, pranéj po nocach, o samowarze i rondlach, szorowanych cegłą.  Lecz jeśli ręce były zużyte, postać cała trzymała się prosto, z fantazyą, z szykiem damy, z pewną dystynkcyą zdetronizowanej królowéj.  Błękitne źrenice patrzyły z pod przymrużonych powiek, a usta miały arystokratyczne, niedostrzeżone skrzywienie.  Flanela szlafroka była tania i biedna, lecz szlafrok miał tren i fałdę Vatteau, spadającą od karku, po którym wiły się drobne siwe włosy.  Wielohradzka wzięła w rękę jeden z bukiecików i zaczęła przyglądać się kwiatom.  — Białe fijołki!.. — wymówiła, kręcąc głową.  — Och!.. akcesorya kotylionowe były niezłe, nawet bogate... ale kolacya fatalna!.. struli mnie majonezem i jakąś mieszaniną naśladującą pasztet.  Wielohradzka porwała się i zaczęła biedź w stronę kuchni.  — Nastawię samowar! — zawołała.  Lecz on wstrzymał ją ruchem ręki.  — Nie, nie... barszcz wystarczy. Jest barszcz?..  — Naturalnie... jednakże ja radzę ci...  Tadeusz za głowę się złapał.  — Błagam mamę... błagam mamę, niech mama nic nie radzi, głowa mi pęka!..  Głos jego brzmiał ostro, krzykliwie — niecierpliwym ruchem zaczął ściągać z ramion palto.  Jedna z gwiazdeczek zaplątała się o guzik.  Tadeusz zaczął szamotać się, zgrzytając zębami ze zdenerwowania.  Wielohradzka, która stała już na progu kuchni, zbliżyła się ku niemu.  — Pomogę ci! — wyrzekła łagodnie.  Zręcznie, szybko odplątała wstążkę. Tadeusz zesunął palto i schwycił matkę za rękę.  — Przepraszam mameczkę — wyrzekł dość potulnie — zapomniałem się przed chwilą... ale... jestem dziś szalenie zdenerwowany!..  Wielohradzka przesunęła ręką po jego niemal przy skórze ostrzyżonéj głowie.  — Ja wiem... ja wiem... — wyrzekła — ja to rozumiem! ja się nie gniewam.  Morze miłości macierzyńskiéj było w jéj błękitnych oczach.  Zachrobotało coś koło drzwi wejściowych.  — To Tecia!.. — zawołała Wielohradzka — kazałam jéj przynieść świeże salzsztangi — może zjész jedną z barszczem.  Tadeusz skrzywił się wykwintnie.  — Wątpię!..  — Spróbujesz!..  Pobiegła do przedpokoju otworzyć drzwi. Podszewka jéj szlafroka, złatana z kawałków jedwabiu, szumiała po wyfroterowanej sosnowej podłodze.  Do pokoju weszła Tecia.  Ochłonęła już ze swego wzruszenia.  Ukłoniła się niezgrabnie, nie patrząc nawet na Tadeusza, który przyglądał się swym zębom i uszom w lustrze, i położyła kilka bułek na brzegu stołu.  Jedna z nieb, długa salssztanga, obsypana kminkiem i solą, osunęła się na tacę pomiędzy bukieciki.  Lecz Tecia nie zwróciła na ten szczegół uwagi, tylko podeszła ku oknu i pudło z maszyny do szycia, stojącej we framudze, zdejmować zaczęła.  W kuchni Wielohradzka krzątała się, nalewając barszcz do dużéj filiżanki.  — Odprowadziłaś Felka? — zapytała, podnosząc głos.  Tecia zarumieniła się gwałtownie.  — Tak, proszę pani.  — A wstąpiłaś do babki?  — Tak, proszę pani.  — Ma wszystko, co jéj potrzeba?  — Tak, proszę pani; ale o dwunastéj będę musiała pójść, żeby drzwi otworzyć, bo przyjdą te panie od świętéj Eulalii, żeby babcię obejrzéć...  — Ą nie wiész, kto przyjdzie?  — Nie, proszę pani...  — Dobrze — weź tymczasem tę aksamitną pelerynę pani Kozanackiéj i odpruj frendzlę. Mamy z tego zrobić kapelusz „rydikiul” i mufkę... A żwawo.  — Dobrze, proszę pani.  Tecia sięgnęła na stół, na którym leżała złożona w serwecie peleryna.  Tadeusz odwrócił się skrzywiony i zadzwonił brzękadłami, które miał na piersiach i biodrach.  — Cóż ten barszcz?  — Już gotów!..  Wielohradzka ukazała się we drzwiach.  — Niech mameczka zaniesie do mego pokoju. Wypiję, przebierając się. Gdzież ta salzsztanga?  Do stołu się zbliżył i nagle bułkę pomiędzy kwiatami ujrzał.  — Kto to wrzucił bułkę pomiędzy bukiety? — krzyknął. — Pewno panna Tecia... Panna Tecia wiś, że dotykać się do moich kwiatów i orderów nie wolno...  Wyrzucił salsztangę i ze złości zaczął gnieść i tak zgniecione bukieciki.  — O! o!.. jakie to wszystko pomięte!.. jak to wszystko wygląda!.. to skandal!.. to zgroza!.. Przecież tego do archiwum włożyć niepodobna...  Teci ręce drżały.  Wzięła pelerynę i chciała oddalić się od stołu. Nagle dostrzegła, jak z potrząsanych przez Tadeusza bukietów wypadła na ziemię maluchna zwinięta karteczka.  Tadeusz zirytowany bił się teraz po gorsie koszuli. Wszystkie brzękadła dzwoniły, jak orkiestra w jarmarcznéj budzie.  — Jak Boga kocham! — krzyczał — w tym domu utrzymać nic nie można... wszystko się...  Nagle urwał.  Tecia podawała mu ów znaleziony maluchny bilecik.  — Wypadło z bukietów!.. — wyrzekła, nie patrząc na Tadeusza.  On umilkł nagle, porwał karteczkę i, nie rzekłszy ani słowa, wpadł do swego pokoju i drzwi zatrzasnął.  Z kuchni wysunęła się cicho Wielohradzka.  — Dlaczego Tecia nie uważa? — zaczęła szeptać, prostując pomięte bukieciki. — Tadzio jest dziś bardzo rozdrażniony i zmęczony, byle co go w złość wprowadza... Trzeba uważać!  Tecia, dławiąc, się od łez, usiadła na krześle i zaczęła pruć pelerynę.  Obok niéj — na wysokim stołku bez oparcia — zasiadła Wielohradzka i wyjęła z kieszeni okulary, które na nos włożyła.  — Tecia nie ma czego beczyć! — zaczęła znów półgłosem — tylko na drugi raz należy uważać! Tecia wić, że pan Tadeusz przynosi zawsze do domu najładniejsze akcesorya i chowa do swego archiwum. Dosyć trudu i pracy kosztuje go zdobycie tych pięknych rzeczy... przytem, to są pamiątki, dowody jego zręczności, „preferencyi”, jaką mu dają damy przed innymi mężczyznami... To wszystko ma swoją cenę, i Tecia powinna zrozumieć, dlaczego pan Tadeusz tak bardzo dba o te wszystkie ordery i emblemata...  Lecz Tecia nie chciała nic zrozumieć, tylko podciągała zaczerwienionym noskiem i zawzięcie próła frendzlę, z któréj podnosiły się tumany wiekowego kurzu.  Wielohradzka tymczasem nawlokła igłę, wpięła ją w stanik i, wstawszy, zaczęła szukać linijek i figurek metody Głodzińskiego, które sterczały w dużym koszyku tuż obok okna.  — Trzeba przerysować talię pani Kokonieckiej — wyszeptała — pani Kokoniecka bowiem trochę przytyła, i dawny patron na nic się już nie przyda.  I znalazłszy wszystkie linijki, centymetry, kółeczka i ołówki, zaczęła rysować na kawałku glasy obszerną talię pani Kokonieckiéj.
----------

 Tymczasem Tadeusz zbliżył się do maluchnego, umieszczonego w górze okienka i czytać zaczął ową karteczkę wypadłą z bukietu.  Kartka owa widocznie była oderwana z balowego karnetu, gdyż był to gruby papier, naśladujący nieźle pergamin, mający kształt listka koniczyny. Cieniuchnemi literkami pośpiesznie nakreślone były słowa:

Demain, chez les Jesuites, six heures.

Attendez à l’entrée.M.

 Twarz Tadeusza rozjaśniła się nagle niekłamaną radością.

 Pokręcił głową, przeczytał raz jeszcze karteczkę, obejrzał ją na wszystkie strony i nareszcie od okienka odstąpił.  — Proszę!.. proszę... — wyrzekł sam do siebie przez zaciśnięte zęby.  Zaczął zdejmować z siebie akcesorya kotylionowe i układał je starannie kolejno na stole, przykrytym jutową serwetą.  Poczem zdjął frak, kamizelkę i zaczął ściągać lakierki. Wdział filcowe pantofle i skierował się ku umywalni. Dzbanek pełen ciepłej wody stał obok konewki napełnionej zimną deszczówką. Gąbki, włochate ręczniki, rękawice do nacierania pleców i szyi wisiały w systematycznym porządku. Flakon z wodą kolońską i pudełeczko z kredą stały obok mydła, benzoesu, szczoteczek i pilniczków.  Na te wszystkie przybory, świadczące o doskonałéj chęci pielęgnowania ciała, padało światło smutne, skąpe, przyćmione.  Ów pokój, zajmowany przez Wielohradzkiego, był pokojem bez okna, opatrzonym jedynie w rodzaj niewielkiego jednoszybowego otworu, wykrojonego wysoko, prawie pod samym sufitem.  Ukośny promień światła wpadał więc i nie rozświetlał wiele w tej małéj przestrzeni, w któréj łóżko żelazne, pokryte wełnianym kocykiem, i umywalnia były głównemi sprzętami. Mały stolik, półeczki, na których drzemało kilka zapylonych książek, pudełeczko ze spinkami, koszyk ze zniszczonemi rękawiczkami balowemi, szczotki i flaszeczka doskonałych perfum angielskich — dopełniały umeblowania.  Na łóżku, porządnie ułożony, leżał codzienny garnitur Tadeusza i koszula, w któréj gors wpięte były spinki. Obok stały wyczyszczone buty i laska, zwieszało się z krzesła palto i kastorowy kapelusz.  Tadeusz ubierał się powoli, nie śpiesząc się, szczotkując, starannie włosy, skrapiając kark i szyję wodą kolońską.  Przeglądał się w małem lusterku, zawieszoném nad umywalnią, i wytarł delikatnie i dyskretnie wąsy i włosy olejkiem rycinowym, zaprawionym esencyą heliotropową.  Zmienił bieliznę i włożył codzienny garnitur.  Poczém odświeżony, powróciwszy do humoru i równowagi, lecz mając jeszcze ciągle resztki katzenjammeru, wypił duszkiem filiżankę czystego barszczu i zagryzł go ową nieszczęsną salzsztangą.  Wziął ze stołu karteczkę, przeczytał raz jeszcze, uśmiechnął się, pokręcił znów głową i schował kartkę do pugilaresu. Uderzył w tamburyno, zagrzechotał grzechotką, zagwizdał na fleciku i już zupełnie dobrze usposobiony gotował się do wyjścia.  Przejrzał się jednak raz jeszcze w lustrze, i powróciwszy do stołu, policzył ordery.  Poczém drzwi otworzył i wszedł do pokoju, w którym pracowały Tecia i Wielohradzka.  Zastał tylko jedynie Tecię, gdyż Wielohradzka krzątała się znów w kuchni, przygotowując rogalik, który on codziennie do namiestnictwa z sobą zabierał, i tam o 12-éj zjadał w towarzystwie hrabiów i innych obiecujących młodzieńców, pełniących funkcyę concept-praktykantów, funkcyę będącą pierwszym szczeblem dyplomatycznéj i państwowéj karyery.  Wszedłszy więc do pokoju, Tadeusz ujrzał samą Tecię, stojącą przy stole i układającą systematycznie kawałki po prutéj peleryny, z któréj miała być mufka, kapelusz i „rydikiul” dla pani Kozanackiéj.  Tadeusz krótką chwilę spoglądał na posmutniałą dziewczynę.  Był teraz w dobrym humorze; woda kolońska, którą kark wytarł, barszcz, karteczka, naznaczająca mu rendez vous, zabarwiły mu życie różowo.  Zbliżył się do Teci i, biorąc delikatnie w palce, na których błyszczały, jak jasne opale, wyszlifowane gładko paznogcie, guzik swego palta, wyrzekł, udając obojętne roztargnienie:  — Nie mogłaby mi panna Tecia przymocować tego guzika? Oderwałem go, chcąc zdjąć z szyi gwizdawkę.  Tecia spiesznie zaczęła igłę jedwabiem nawlekać.  — Dobrze... ja przyszyję!  Podeszła posłuszna i już uradowana tonem jego głosu, żądaniem przysługi, o którą mógł się przecież zwrócić do matki.  On, patrząc na ten pośpiech, zaczął się uśmiechać.  — Niech się panna Tecia nie śpieszy. Mnie do biura nie pilno!  Lecz jéj pilno było zadowolnić jego żądanie. Tyranizował ją od lat dwóch, od chwili, kiedy babka oddała ją do „pomocy” pani Wielohradzkiéj. Wszystkie zmiany jego humoru, kaprysy nerwowca, człowieka, szamocącego się nie w swojéj sferze, odbijały się, jak w zwierciadle, na sposobie, w jaki traktował tę dziewczynę, zakochaną w nim do szaleństwa.  Wiedział o tém, miłość tę tolerował, bawił się nią, wywoływał ją, zachęcał, a czasem maltretował, kopał i szydził.  Wychowany przez matkę, do lat szesciu nosił sukienki dziewczęce i długie zakręcone w loki włosy. Bawił się lalkami i wykałał im oczy, przeglądając się późniéj w tych szklanych źrenicach, które trzymał do światła, badając, czy nie dojrzy czegoś nadzwyczajnego w tych perełkach turkusów lub dżetu.  Miał wszelkie cechy kobiety, połączone z niektóremi odcieniami, właściwemi jedynie mężczyźnie. Było to głównym jego czarem, urokiem, ta mieszanina podwójna i nieokreślona.  Wiedział o niéj i, łasząc się, jak duża płowa kotka, tyranizował matkę i nieszczęsną Tecię, któréj serce miało ciągłe palpitacye pod połamanemi fiszbinami gorsetu.  I teraz, gdy zbliżył się ku niej, zwycięski i pachnący, ręce jéj dygotały, jak w febrze. Uczepiła się klapy palta i szyć zaczęła, pochylając nizko głowę... On patrzył na tę massę złocistą włosów, spiętą zręcznie na czubku głowy szpilkami z celluloidu. Bił z tych włosów odurzający zapach orzecha, jakaś woń młodości, pomimo anemii, widocznie trawiącéj dziewczynę.  — Dlaczego się Tecia na mnie chmurzy? — zapytał szeptem, rozdmuchując swym oddechem krótkie kręcone włosy, pokrywające kark dziewczyny.  Ona wzruszyła ramionami i szyła daléj, nie mogąc znaleźć słowa odpowiedzi.  — Nie trzeba się na mnie gniewać!.. — szeptał znów Tadeusz z uśmiechem. — Tecia wie, że jestem zwykle rozdrażniony, gdy z balu powrócę... że mam „kociokwik”... A przytem nie trzeba bułek kłaść na kwiaty. Będzie o tém Tecia pamiętała?  — Będę!.. — odparła cichutko dziewczyna.  — To bardzo dobrze... a teraz... proszę podnieść główkę... i popatrzéć mi prosto w oczy...  Lecz dziewczyna ładnym chłopskim ruchem zakryła twarz spracowaną ręką.  — Proszę mi spojrzeć w oczy!.. — nalegał Tadeusz.  Tecia powoli oderwała rękę od twarzy i podniosła na Tadeusza swe olbrzymie czarne źrenice.  W téj saméj chwili jednak poczuła na lewéj skroni gorące usta młodego chłopaka.  Cofnęła się szybko, zmieszana, ciągnąc za sobą nitkę jedwabiu przymocowaną do palta.  Tadeusz tryumfował, śmiał się, podkręcając cienkie wąsy.  — Przestraszyłem... co?.. — pytał.  Ona, rumiana nagle, trzymała teraz oczy wlepione w ziemię. Nagle urwała nerwowo nitkę i wpięła igłę w kamizelkę.  — Gniewa się jeszcze Tecia?.. — pytał Tadeusz.  Lecz już w téj chwili wchodziła Wielohradzka, trzymając w ręce rogalik zawinięty w papier.  — Mam doskonały twarożek i masło majowe, świéże... — wymówiła nieśmiało — może nasmarować ci bułkę?.. Zjész z apetytem...  Tadeusz wzruszył ramionami.  — Co téż mamcia wygaduje! — wyrzekł zgorszony. — Do czego to byłoby podobne, gdybym jadł twaróg w obecności... tych panów!  — Mógłbyś wyjść na kurytarz...  — Naturalnie, żeby mnie woźni widzieli. Mamcia nie wie, jak u nas, w namiestnictwie, trzeba być ostrożnym, ażeby nie wpaść w śmieszność. Nie mam ochoty zostać takiém pośmiewiskiem, jak Kafthan...  Wielohradzka wzruszyła ramionami.  — Co téż ty pleciesz!.. Kafthan to karykatura... widziałam go kilka razy u Jezuitów. Rozumiem, że się z niego śmieją...  — Tak! tak się to zdaje, ale paść na języczek któremu z tych panów, to człowiek zgubiony. Enfin niech mamcia da rogalik, bo idę do budy!  Wziął w rękę rogalik i ostrożnie wsuwał go do kieszeni.  — A cukier jest?  — Jest, włożyłam dwa kawałki.  — Dobrze!  Od pewnego czasu „ci panowie” wprowadzili w modę jedzenie na drugie śniadanie rogalików suchych i pogryzanie kawałkami cukru.  Naturalnie, Tadzio musiał także jeść suche rogaliki i ssać cukier.  Wielohradzka, niezadowolona, kręciła głową.  — Mógłbyś wziąć choć plasterek szynki...  — Ależ nie! nie!  Zbliżył się do matki układnie i wziął ją za rękę.  — Mamuś!.. daj mi kilka papierków na papierosy.  — A twoja pensya?  — Fiu!.. na dachu — rękawiczki, krawat jedwabne skarpetki... cóż tam taka marna pensya!  Wielohradzka sięgnęła do kieszeni szlafroka.  — Masz pięć guldenów, tylko oszczędzaj! — prosiła. — Kropielnicki dziś przysyła po ratę.  — Po ratę... za co?  — Za twój frak czerwony. Nie pamiętasz?..  Tadeusz uderzył się w czoło.  — Ach!.. si! si! pamiętam teraz... myślałem tylko, że to już zapłacone od świętéj pamięci... Décidément pamięć tracę!  Przejął ten wyraz francuski od Melunia Orfickiego i szafował nim wobec osób, które Melunia nie znały.  Schował pięć guldenów do pugilaresu, cmoknął matkę w ramię i obejrzał się po pokoju.  — Skoro wrócę do domu, ułożę bukiety i ordery w archiwum! — wyrzekł, idąc już ku drzwiom.  I nagle, wspaniałomyślnością zdjęty, szerokim, uprzejmym giestem tacę z bukiecikami wskazał.  — Możecie panie wziąć sobie po jednym bukieciku... — wyrzekł uprzejmie, lecz natychmiast dodał:  — Bierzcie tylko te, które mają podartą koronkę... całe proszę zostawić!..  Wysunął się do przedpokoju, zginął w ciemnej głębi i nagle ukazał się znów na progu, mrugając na matkę w tajemniczy sposób.  — Mamo!.. proszę mamy tu na chwileczkę!..  Wielohradzka wysunęła się z szelestem.  W przedpokoju Tadek ją za rękę złapał.  — Zostawiłem trzydzieści dwa ordery!.. wyszeptał — trzydzieści dwa!.. niech mamcia pamięta!..  Wielohradzka ramionami wzruszyła.  — Dobrze!.. będę pamiętała... ale dlaczego mi to mówisz? wiész, iż nikt tam nie wchodzi, tylko ja i Tecia...  — Wiem, wiem... ale strzeżonego Pan Bóg strzeże! Trzydzieści dwa: gwizdawka, tamburyno, trąbka, flecik, uprząż, baletowa spódniczka, fałszywy nos, sześć szarf i rzepa w siatce... Wszystko policzone!.. A teraz idę!.. do widzenia mamci!..  Cmoknął ją w rękę i drzwi wejściowe otworzył.  — A prosiłbym wyprasować mi na dziś wieczór koszulę...  — Czy idziesz na bal?  — Och!., na niewielką kręciołkę do Andrzejewiczów... nic szczególnego... mało osób z towarzystwa... Przyrzekłem prowadzić... muszę!.. Niech mamcia wyprasuje którą z tych dawnych, gładkich: tam się na modzie nie znają!..  — Dobrze... mógłbyś jednak wypocząć...  — Nie mogę!.. dałem słowo!.. enfin décidément uciekam!  I zbiegł ze wschodów jak huragan.  Wielohradzka wróciła do pokoju i, wziąwszy z tacy dwa pomięte bukieciki, jeden z nich podała Teci, która teraz bardzo pilnie wyskubywała nitki z poprutéj peleryny.  — Ma Tecia! — wyrzekła Wielohradzka — niech Tecia sobie sceruje koronki manszetu i zasuszy fijołki, będzie miała Tecia ładną pamiątkę.  Tecia wzięła w rękę bukiecik i machinalnie zaczęła palcem wiercić pomiędzy kwiatami.  Wielohradzka patrzyła na nią zdziwiona.  — Co też Tecia wyprawia? — zapytała surowo — czego Tecia szuka pomiędzy kwiatami?  Dziewczyna zarumieniła się gwałtownie i szybko położyła bukiecik na oknie.  — Musiała znów Tecia czytać jakie romanse! — ciągnęła Wielohradzka, chowając swój bukiecik do małéj szkatułki — i zaraz się Teci wydaje, że w bukietach kryją się listy i jakieś tajemnicze przesyłki... Niech sobie Tecia to wybije z głowy... Pisarze komponują fakty, które z życiem nie mają nic wspólnego. Zresztą — domy, w których Tadzio bywa, są to najpierwsze domy w Galicy i, a panienki w nich są dobrze wychowane i nie mają nic wspólnego z heroinami powieści, któremi nas obecnie autorowie częstują...  Tecia milczała, pochyliwszy nad robotą swą złotowłosą głowę — złotą całą od promieni słońca, które wiosennym snopem przez okno wbiegało — a po ustach dziewczyny przemknął się cień smutnego uśmiechu.  Wielohradzka zabrała się do swych linijek, kółek i ołówków; Tecia wyskubywała wciąż nici pokłótemi igłą palcami.  Zaległa wielka cisza, tylko z oddali dolatywały siekące tony fortepianu.

 Pięć tonów systematycznie biło powietrze, szło w górę i powracało jak koń, wprzągnięty w koło karuzeli.

II

Wielohradzki wszedł w głąb kościoła, lecz cofnął się natychmiast, widząc, iż majowe nabożeństwo miało się ku końcowi.  Klęcząc, tłum śpiewał ostatnie zwrotki. U ołtarza gaszono powoli świéce. Błyszczał jednak jeszcze zdaleka ten ołtarz w bukiecie złotych światełek. Żółte światło oblewało pęki białych kwiatów, pośród których zielone liście kładły ciemne plamy.  Dokoła morze głów wypełniających szczelnie wnętrze kościoła. Jedynie tylko tu i owdzie sterczały chorągwie aksamitne, szychem dziane, i kołysały się popychane przez tłum, tłoczący się już ku wyjściu.  Wielohradzki zbiegł ze stopni kamiennych i przeszedł na drugą stronę ulicy.  Zbici w gęstą gromadę, stali już tam mężczyzni, oczekując na wychodzący z kościoła tłum. Niektórzy czekali tu na żony, siostry, matki, które, zdjęte potrzebą duszy w to wiosenne popołudnie, w woni kadzideł, kwiatów i płynących pod sklepienie hymnów, czyniły zadość swéj czci ku Świętéj Dziewicy.  Inni przychodzili dla zabicia czasu, dla ujrzenia dam z arystokracyi, téj lub owéj głośnéj z urody pani lub panny z mieszczańskiéj sfery, lub poprostu z nałogu, z przyzwyczajenia, tak, jak szli o pewnéj oznaczonéj godzinie na Wały, do Jezuickiego ogrodu.  Stojąc na rogu ulicy, zbici w gęstą kolumnę obserwowali, często robili półgłośne uwagi, które daléj nieco odsunięta massa pospólstwa chwytała, powtarzała, przerabiała według swoich pojęć i umysłowéj potrzeby.  Lecz już po za ową massą sług, uliczników, bab i téj gawiedzi, która zdaje się rodzić z kamieni jak owi legendowi ludzie, rżały konie pojazdów i biły kopytami o bruk, niecierpliwiąc się w ciasnéj przestrzeni placyku, na którym ekwipaże, ustawione w podwójnym szeregu, czekały na ukazanie się swych właścicieli w kamiennéj ramie drzwi głównych.  Liberye były przeważnie ciemnéj barwy. Konie także maści ciemnej, zaprzęgi wytworne bez przeładowania stalą, lokaje i stangreci o ponurych, bladych twarzach, wygolonych starannie i o regularnych rysach chłopów, rodem ze wschodniéj części Galicyi.  Lokaje podchodzili teraz ku wschodom, wchodzili na nie, starając się wzrokiem odnaleźć swych chlebodawców, stangreci zbierali lejce, gotowali się do wyruszenia z miejsca. Tłum zaczął wylewać się już na wschody i zasypywać chodniki. Był to jednak tłum szary i bezbarwny, kobiety ubogie w chustkach na głowie, małe dziewczynki ślizgające się w zbyt dużych trzewikach, sługi wypomadowane w perkalikowych kaftanikach.  Wielohradzki wsunął się pomiędzy grupę mężczyzn i stanął na stopniu, prowadzącym do sklepu nożownika. Oparł się plecami o futrynę drzwi i odziany w swe dość jasne nowe palto, w zgrabny bronzowy kapelusz, przerastał innych mężczyzn o głowę, górując nad nimi, nietylko wskutek podwyższenia, jakie zajmował, ale wskutek swego wzrostu, urody i białości cery, która w tém popołudniowém wiosenném oświetleniu nabiera tonów perłowéj masy, grającéj w promieniach słonecznych.  Wytężonym wzrokiem patrzył na drzwi, z których wysypywały się teraz postacie kobiece, czarno ubrane, skurczone, z czarnemi torbami na rękach, odzianych w niciane mitenki.  Stawały na stopniach, witały się, rozmawiały, czyniły sobie honory i grzeczności, czując się na tym krużganku jak u siebie. Niektóre z nich były bardzo małe i wątłe, w sukniach zbyt długich, w kapeluszach zbyt wielkich, z torbami i książkami olbrzymiéj wielkości. Inne zaś, wysokie i chude, miały, suknie nadto krótkie, podniesione dziwacznie z boku i z przodu, małe mantylki, dostające zaledwie do łopatek, niewielkie kapelusze na czubku głowy i małe książeczki w kościstych rękach. Dwie czy trzy szły tryumfalnie, niosąc z sobą koło krynoliny, która, jak balon, kołysała się dokoła ich wyschłych bioder. Gdyż wszystkie one — małe czy wysokie wzrostem — były chude, przerażające w téj chudości, o nosach i szczękach szpiczastych, policzkach zapadłych, ustach wązkich i bladych, poruszających się, jakby ciągiem żuciem do tego ruchu zmuszonych.  Wszystkie były podobne do siebie, smutne siostry bliźniacze, niémające w sobie czaru abnegacyi sióstr klasztornych, tak białych i wdzięcznych w obramowaniu czystém dziewiczych welonów.  Za niemi zaczęło się teraz wysuwać mieszczaństwo. Mężczyźni, stojący na rogu ulicy, ożywili się nagle i niektórzy zaczęli przybierać zwycięskie pozy.  Każda z kobiet wychodzących na światło dzienne miała ładny ruch nagle olśnionéj blaskiem słonecznym gazelli.  Mieszczanki ubrane były zręcznie, szykownie; figury miały dobre, twarze uśmiechnięte. Całe aureole złotych i czarnych włosów wydobywały się z pod kapeluszy, trochę wyzywających, z egretkami piór i pękami wstążek po nad czołem. Młode panienki i młode kobiety nie różniły się strojem. Gdzieniegdzie tylko dwa bicze warkoczy opadały na cokolwiek zgarbione plecy pensyonarki.  Lecz wszystkie prostowały się, idąc śmiało i zgrabnie, dzwoniąc obcasami o kamienie wschodów, wiedząc, iż są obserwowane, krytykowane, uwielbiane i chwalone.  Doszedłszy do podnóża wschodów, zatrzymywały się jeszcze, papląc, śmiejąc się, dzieląc się na grupy, rade, że żyją w tę wiosnę, która takim rozkosznym majem śmiała się dokoła.  Zatrzymywała je jeszcze chęć zobaczenia dam z arystokracyi, które w swoich ławkach zamodlone oczekiwały, aż cała foule wyjdzie z kościoła. Te małe mieszczaneczki żywiły pewien kult, trochę zazdrosny, dla tych dam, odzianych tak skromnie, a jeżdżących wspaniałemi ekwipażami.  Mściły się, strojąc się według ostatniéj mody, lecz za to mogły pozwolić sobie tylko na jednokonkę lub spacer pieszy. Często, mówiąc o „damach z towarzystwa”, wzruszały pogardliwie ramionami. „Adoptowały kostyum angielski pod pozorem szyku — mówiły — a to jedynie dlatego, że nie umieją się ubrać ani francuską ani wiedeńską modą!..”  Niemniéj przeto były ciekawe i zatrzymywały się umyślnie na chodniku, aby być świadkami wsiadania dam do czekających na nie ekwipaży.  Wielohradzki zaczął się niecierpliwić.  Oczy bolały go od ciągłego patrzenia, pozycya nie należała do najwygodniejszych; nie mógł jednak zejść na ziemię: zniknie wówczas w tłumie, a na karteczce był przecież rozkaz „oczekiwania przy wyjściu”.  Nagle mężczyźni, którzy do téj chwili z dość bierną obojętnością przyjmowali pojawienie się koteryi mieszczańskiéj, z obawy, aby jakaś uszczypliwa uwaga nie uraziła kogoś z blizkich obmawianéj kobiety, zaczęli się nagle popychać, pragnąc docisnąć się po nad brzeg chodnika, który był granicą ich terrytoryum.  W drzwiach zaczęły się pokazywać cienkie sylwetki panien, odzianych w ciemno-granatowe, ciemno-zielone, ciemno-bronzowe kostyumy, postaci matek w szarych lub czarnych płaszczach i młodych mężatek w zgrabnych kurtkach, o morowych wyłogach i długich żakietach. Jedna z nich miała nawet rodzaj palto-saka, spiętego z tyłu na patkę z sukna i schodziła tak powoli, mimo ohydnego worka, zgrabna, wdzięczna, pełna téj nieokreślonéj „dezinwoltury”, którą mają wielkie damy, a która nie będąc arrogancyą, graniczy z nią prawie, łagodząc subtelną linią to, co jest w arrogancyi nazbyt brutalnego.  Powozy zaczęły podjeżdżać z turkotem. Lokaje biegali, rozwiewając fałdy swych paltotów liberyjnych. Damy oczekiwały na swe pojazdy, rozmawiając pomiędzy sobą cicho, bez gestów, bez śmiechu. Wszystkie były uczesane gładko, bez grzywek; z włosami doskonale wyszczotkowanemi.  Panienki miały po większéj części męskie kołnierzyki, mankietki i filcowe kapelusze.  Rysy ich były regularne, ale nic nie znaczące, oczy bez wyrazu, jakby zgaszone nagle pochodnie.  Mężczyźni, stojący na chodniku, zaczęli wskazywać sobie niektóre wybitniejsze osobistości.  — Patrz! ta w granatowym żakiecie, to Muszka Chotkiewiczówna, a ta w zielonéj sukni, to Muszka Birówna, a ta blondynka, taka czerwona na twarzy, to Muszka Zdatnicka.  — Cóż to wszystkie Muszki?  — A jakże!.. taka teraz u nich moda!  — A ta w jasnym żakiecie; która w téj chwili oddaje swoją książkę lokajowi?  — To Orzecka, z domu Charłupczanka.  — Ładna, bo ładna!..  — To też dlatego wziął ją Orzecki, bo Charłupkowie, oprócz tytułu, nie mieli ani centa...  — Charłupkowie to co? baronowie? hrabiowie?..  — Hrabiowie, idyoto!.. tu wszyscy w Galicyi są hrabiami.  — E! takie tam hrabstwo galicyjskie...  — Cicho! cicho!.. jeszcze jedna! aa! ta, proszę siadać... warta grzechu!  — To Muszka Dobrojowska!  — A!..  Środkiem wschodów szla teraz młoda dziewczyna dziwnéj, niezwykłéj piękności.  Wysokiego wzrostu, wysmukła, giętka, owinięta jasno-bronzową wełną, idąc, miała ruchy odaliski dotującéj się do tańca. Linie jéj ciała nie były liniami posągu, lecz liniami ryciny mód z jakiegoś paryskiego żurualu. Niezmiernie długi stan, silnie ściśnięty paskiem z bronzowéj skóry, szczupłe biodra, obciśnięte wybornie skrajaną spódnicą, szerokie ramiona, poszerzone jeszcze wolantami morowego, branżowego koletu, tworzyły całość przypominającą raczéj jakieś smukłe ciało bronzowo-złotej, o strzępiastych łapkach, gadziny.  Głowa, twarz — było to arcydzieło sztuki, tak prześliczny był mahoniowy kolor włosów obfitych, skarbowanych i nad czołem falą gęstą podniesionych. Lecz już uszy były do połowy zakryte tą massą rudawo-bronzową o złocistych, gorących połyskach. Cera twarzy była nadzwyczajnéj białości, widocznie sztucznie wypielęgnowana, usta drobne purpurowe, nos cokolwiek zadarty, lecz zgrabny i mały. Oczy szafirowe, niewielkie, lecz błyszczące silnie pod powiekami o błękitnym, zmęczonym odcieniu.  W obramowaniu tych włosów ciemno-rudych, łamiących się czerwonemi i złotemi skrętami, twarz ta blada, o ciężkich sinych powiekach, rzucała się gwałtownie w oczy. Wspaniały zarys czoła, nizkiego i trochę zmysłowego, migotanie oczu, śliczny czysty owal — dopełniały wrażenia.  Zapięta była szczelnie pod szyję w swym wełnianym kostyumie, który spowijał ją, odznaczając jéj kształty, jak szata Westalki.  Muszka Dobrojowska do linii biustu miała wszelkie cechy panny z arystokracyi, odzianéj w angielski kostyum krojem Redferna.  Lecz od biustu począwszy, wolanty koletu, podbite mieniącą się materyą, kołnierz, łamiący się na karku w fałdy, massa włosów, skarbowanych, przepiętych strzałą, na któréj świecił szmaragdami sadzony monogram, a zwłaszcza kapelusz z dwoma białemi skrzydłami Walkyryi, zwycięski i wyzywający, zbliżały tę śliczną dziewczynę do rycin francuskich dzienników, do tych sylwetek Guillaume’a lub Mars’a, do afiszów Cherefa, na których rude smukłe lalki gną się wężowemi ruchami pomiędzy miękkiemi liniami draperyi swych strojów. Wszystko było w niéj sztuką, graniczącą z artyzmem, tak umiejętnie ślady sztuki zatarte były. Mahoniowego koloru włosy, ich lekka ondulacya, białość przejrzysta cery, szerokość ramion i przedziwna cienkość kibici — rzucały się w oczy, lecz ciągnęły zarazem, wabiły, czarowały, nawet zazdrosne oczy kobiet.  Młoda dziewczyna schodziła powoli ze wschodów, oblana złotawą jasnością zachodzącego słońca. I wszystko mieniło się dokoła niéj od gorących barw miedzi: włosy, podszewka koletu, wełna sukni, rączka parasolki.  Jedynie tylko twarz bieliła się zdaleka i czyniła wrażenie tych płaskich twarzyczek z kości słoniowéj, któremi japończycy inkrustują wachlarze.  Dokoła niej, dokoła téj pięknéj lalki o zwycięskich skrzydłach Walkyryi na miedzianym kasku włosów, zrobiła się nagła pustka, jakby kobiety inne, spłoszone jéj nadzwyczajną pięknością, nie śmiały się do niéj zbliżyć, aby nadto na porównaniu nie tracić.  Hrabina Dobrojowska zatrzymała się u wejścia i rozmawiała z damami. Widać było tylko jéj proste plecy, z których spadał cache poussière z popielatego jedwabiu.  Gdy Muszka ukazała się we drzwiach kościoła i powoli ze stopni schodzić zaczęła, tłum stojący na ulicy zaszemrał:  — Muszka! Muszka Dobrojowska!  Było to bowiem dziecko lwowskie, wyrosłe w alejach Strelnicy i ławkach jezuickiego kościoła. Znano ją dobrze, interesowano się nią od dzieciństwa. Dziś Lwów cały pysznił się jéj niezwykłą urodą. Kraków miał kilka pięknych mieszczanek i jedną uroczą francuską księżnę, lecz Lwów za to posiadał... Muszkę Dobrojowską.  Muszka była obecnie jedną z ciekawości Lwowa. Mówiono cudzoziemcowi, który chciał odjeżdżać:  — A widziałeś pan Muszkę Dobrojowską? — nie? — to pan zostań jeszcze!..  Muszka wiedziała, iż była popularną. Znać to było po sposobie, w jaki owa lwowska professional beauty schodziła ze wschodów.  Szła powoli, jakby gotując się do tańca, jedno ramię odsunęła od ciała i Wdzięcznym ruchem Merveilleuse’y opierała się lekko na dość długiéj parasolce o ciemnéj gałce.  Za każdym krokiem tkanina sukni łamała się i jedwab podszewek szumiał jak rozrzucane liście jesienne. Muszka szła, patrząc napozór obojętnym wzrokiem na cisnące się dokoła niéj tłumy. Z pod rzęs nawpół przymkniętych migotał szafir jéj oczu i, patrząc na wszystkich, Muszka zdawała się nie widzieć nikogo.  Powóz zajechał, elegancki, wytwornie zaprzężony, z kozłem nizkim, na którym stangret zdawał się zapadać w ziemię.  Hrabina zeszła szybko ze wschodów, podnosząc wysoko suknię i ukazując tłumom batystową, haftowaną spódnicę i aksamitne buciki.  Lecz nikt nie patrzył na matkę; oczy wszystkich były zwrócone na córkę, która chłodna, obojętna, spokojna, wsiadała do powozu pierwsza i stanąwszy na dywanie, zaczęła układać bronzową kołdrę, którą odrzucono na przód powozu. Stojąc tak na podwyższeniu, przerastając cały tłum wysokością swéj postaci, Muszka zatrzymała się chwilę, i nieruchoma, z rękami opuszczonemi, potoczyła wzrokiem dokoła.  Szafiry jéj oczu ślizgały się z szybkością motyla. po otaczających powóz postaciach i jedną sekundę zatrzymały się na grupie mężczyzn, nad któremi górował Wielohradzki.  Lecz w téj saméj chwili, gdy Tadeusz podnosił rękę do kapelusza, aby się ukłonić, szafiry oczu Muszki cofnęły się pod przysłonięte szybko powieki i hrabianka szybko, zręcznie, ruchem wiewiórki, odwróciła się i, pochylając się ku matce, wsiadającéj do powozu, podała jéj rękę.  Wielohradzki pozostał z kapeluszem w ręce, z głową naprzód pochyloną, cały nagle oblany rumieńcem, czując śmieszność swego położenia. Tymczasem lokaj wskoczył na kozioł, powóz skoczył z miejsca i widać było tylko białe skrzydła na kapeluszu Muszki, miedzianéj barwy włosy i rozsypujące się dokoła fałdy koletu, które wiatr w gzygzaki rozwiewał.  Muszka siedziała prosto, sztywno, na sposób wiedeński, oparłszy ręce na parasolce, którą trzymała w poprzek kolan.  Dobrojowska, przeciwnie, utonęła w poduszkach chowając ręce pod koc jedwabny o lśniącym włosie, który szczelnie nogi obu pań ciepłą draperyą fałd otulał.  Jakby jedynie na owo pojawienie się swéj ulubienicy czekając, tłum szybko rozchodzić się zaczął, Niektórzy jeszcze opóźniali się, patrząc na potwornie szpetne córki jednego z dygnitarzy, wsiadające gęsiego do staréj landary.  Wielohradzki stał wciąż, jak przykuty do miejsca, które obrał poprzednio. Nie śmiał się ruszyć po doznanym afroncie. Zdawało mu się, iż wszyscy wiedzą, że Muszka, kazawszy mu czekać na siebie przy wyjściu, odwróciła się od niego w chwili, gdy on chciał się jéj ukłonić. Pewny był, iż go widziała. Poczuł dokładnie jéj wzrok na sobie. Dlaczego jednak odwróciła się od niego tak brutalnie? Po co mu przyjść kazała, skoro nie chciała nawet odpowiedzieć na jego daleki i niekompromitujący jéj ukłon?  Wielohradzki gryzł wargi ze złości i szybko zaczął zdejmować rękawiczki. Jak każdy nerwowo chory człowiek, nie mógł znieść silnie przylegającéj odzieży. Zwłaszcza rękawiczki drażniły go w szalony sposób. Włożył je dla Muszki, kupił nawet świeżo blado-orzechowe, tak bardzo liczył na ów ukłon, który zamierzał oddać długi, przeciągły, dziękczynny i mówiący wiele, jak pieśń bez słów.  Tymczasem — ukłon był fiaskiem, a fiasco to było niezrozumiałą zagadką.  Plac opustoszał powoli. Z kościoła wychodziły teraz kobiety, które lubiły i umiały się modlić, szwaczki, które przyszły pod koniec nabożeństwa.  Mężczyźni rozchodzili się także wolno, jakby z żalem, rozmawiając o wieczorném przedstawieniu i świeżych plotkach teatralnych.  Wielohradzki gotował się także do odejścia, gdy ze drzwi wyszła Tecia w swym trykotowym staniku i zbyt krótkiéj spódniczce. Schodząc ze wschodów, potknęła się niezgrabnie, lecz nikt na nią nie zważały tak była nędzną i nic nieznaczącą. Zeszedłszy ze wschodów, przeszła ulicę i ujrzała Wielohradzkiego. On spostrzegł ją także i, nagłą potrzebą okrucieństwa zjęty, w chwili, gdy dziewczyna kłaniała mu się niezgrabnie, prześlizgnął się po niéj wzrokiem, naśladując wzrok hrabianki, i odwrócił się tym samym wiewiórczym ruchem, jakim odwróciła się od niego Muszka Dobrojowska.  Lecz znalazł się nosem na szybie drzwi nożownika, który, biorąc go za wchodzącego klijenta, drzwi szybko otworzył, chcąc ułatwić mu wejście do sklepu.  Rad nie rad, Wielohradzki wejść musiał i głosem wzburzonym zażądał pokazania angielskich scyzoryków.  Gdy kupiec rozkładał przed nim całą szufladę błyszczącą od stali, Wielohradzki przeklinał w duszy Tecię, przez którą do sklepu wejść musiał.  Powoli jednak ochłonął i zaczął szukać sposobu wykręcenia się od kupienia czegokolwiek.  — Widzę, że pan nie masz scyzoryków z Bir-mangh-Chaster — wyrzekł, nadrabiając miną — to najlepsza firma, kupiłem scyzoryk taki w Londynie przeszłego roku... był kolosalny!.. Zgubiłem go, a prawdopodobniéj służba mi ukradła. Poszukam w innych sklepach... jeśli nie znajdę, sprowadzi mi pan... ale koniecznie „Birmangh-Chaster”.  Wziął za kapelusz i wyszedł ze sklepu, skrzypiąc butami, zadowolniony na razie, że znalazł sposób wykręcenia się od kupna zbytecznego mu sprzętu.  Lecz na ulicy znów go ogarnęło rozdrażnienie i niepewność.  Być może, że popełnił czyn niewłaściwy, kłaniając się Muszce? Może należało stać nieruchomo i tylko oczyma dać jéj do poznania, iż „życzenie jéj było dla niego rozkazem”. Mając mało przygód podobnego rodzaju, nie znał przepisów obowiązujących mężczyznę, któremu kobieta naznacza — podobne rendez-vous.  A gdyby nawet był jakiś kodeks w tym rodzaju, czyż podobna go zastosować wobec charakteru tak pełnego niespodziewanych zwrotów, jakim był charakter téj dziwacznéj istoty?  Czyż raczéj ona sama nie tworzyła osobnego swego własnego kodeksu, który zmieniała stosownie do potrzeby chwili?  Idąc ulicą ku domowi, Wielohradzki przechodził myślą wszystkie fazy swego do Muszki stosunku. Wyróżniała go nagle, podczas składkowego pikniku, gdy kotylion zapowiadał się z nadzwyczajną świetnością, i Wielohradzki, prowadzący tańce, zdawał się wahać z wyborem tancerki.  Dokoła szeptano o jakiéjś koronie z róż białych i tuberoz, która miała uwieńczyć przy dźwiękach walca głowę królowéj balu. Od Wielohradzkiego zależało prawdopodobnie kierować wyborem królowéj. Stał we drzwiach hotelowéj sali, w któréj się piknik odbywał, obramowany zielonemi fałdami gobelinu, którym komitetowi starali się zręcznie zamaskować pospolitą futrynę drzwi. Stał i wodził dokoła wzrokiem pełnym powagi, gryzł usta i zdawał się upadać pod ciężarem myśli. Lecz postać jego była kształtna, głowa śliczna, młodość aż olśniewała z téj postaci zdrowego, ładnego chłopaka. Przez pierś wypukłą czerwieniała wielka wstęga nabijana srebrnemi gwiazdami, wstęga wodzireja ( conducteur de cotillon), dziwaczna jeszcze i oczekująca na grad orderów i odznak, które zasypać ją miały deszczem złotych motyli.  I nagle Muszka iść ku niému zaczęła, cała złota w swéj gorąco-żółtéj gazie, w kasku swych rudych włosów, śląc gońce szafiry swych oczów w błękitne źrenice chłopaka.  Szła powoli, swym tanecznym krokiem, rozwiewając „dokoła gazę swéj sukni, jak figurki, zdobiące florentyńskie wazy. Miała olbrzymie rękawy bufowane, pod któremi widać było jéj ramiona, trochę chude i pokryte skórą o połyskach atłasu.  Idąc, uśmiechała się dziwnym, zagadkowym uśmiechem sfinksa, który rzuca w téj chwili śmiertelną zagadkę wybranemu przez siebie śmiałkowi.  Uśmiech ten migał po jéj ustach, jak noże w rękach żonglera; igrał iskrząco, jak złote punkciki, błyszczące i znikające w skrętach jéj olbrzymich włosów.  Gdy znalazła się przed Wielohradzkim, który, zdziwiony tem nagleni objawieniém się wyłącznego dla niego uśmiechu, stał, oczekując na jakiś fakt niezwykły, przewyższający banalność salonowego flirtu, miała w sobie tryumfalną pewność siebie, doskonale pięknéj istoty, połączoną z nerwowością nagle zbudzonego kobiecego niepokoju.  Z uśmiechem tym samym, zagadkowym i zimnym, wysłuchała jego zaproszenia do kotyliona, do owego kotyliona, który chowała w głębi karnetu, od chwili przybycia na piknik; lecz już oczy jéj, błyszczące z pod długich, fryzowanych rzęs, ślizgały się niespokojnie po całéj postaci wodzireja — ślizgały się, migotały, płonęły, cofały się w głąb i znów powracały.  Zdawało się, że po raz pierwszy widziała go tak dokładnie, tak dobrze, tak „ bien”, w całém słowa tego znaczeniu.  Urodą, szykiem, elegancyą strojnego motyla przewyższał wszystkich otaczających ją galicyjskich arystokratów.  Zaczęła się dziwić sobie, iż do téj chwili nie zwróciła na niego uwagi. Tańczyła z nim przecież chętnie, spotykała się z nim często, gdyż bywał prawie we wszystkich domach, w których i ona bywała, dopiero dziś dostrzegła jego piękność i tę jakąś błyskotliwość, która ja zawsze wabiła. Wszyscy mężczyźni gaśli przy nim i wydawali się jéj ternes. Stanowczo ten flirt ciągnął ją ku sobie.  I przy końcu kotyliona, gdy wirowali pod baldachimem wstążek, trzymanych wysoko przez olbrzymiego Stenia, oczy ich co chwila spotykały się, ręce szukały, usta podawały uśmiechy, które zakwitały nagle wśród warg purpurowych i gasły, jak gwiazdy spadające.  Wieczór ten dla Wielohradzkiego, nagle wyrwanego ze swego métier wodzireja patentowanego i uprzywilejowanego pomiędzy arystokracyą lwowską, miał wielkie, doniosłe znaczenie.  Zwykle, cały wieczór zajęty jedynie prowadzeniém tańców, akcesoryami kotylionowemi, zgrzany, schrypnięty, zmęczony, obarczony najuciążliwszą missyą, jaką na barki tancerza wkłada gospodyni domu, a przytem przejęty ważnością swéj godności, pragnący jak mistrz baletu godnie zaprezentować swych tancerzy, — nie miał czasu na flirty, szepty, miłosne awanturki, nawiązywane w kątach cieplarni lub postronnych buduarów, pod zielonemi wachlarzami palm lub fałdami tkanin oryentalnych, spadających tęczowemi barwami ze złoconych dzid po nad miękkim aksamitem jedwabnych dywaników Muezina.  Na to trzeba było mieć więcéj czasu. Wielohradzki myślał jedynie o udaniu się kotyliona i o rozpowszechnieniu Bostona, którego pierwszy na posadzkę salonów lwowskich wprowadził. Obecnie ten flirt z Muszką — z piękną Muszką, Muszką la Belle, l’Incomparable — wprowadził go nagle w świat inny, w świat, który otaczał go dokoła, lecz do którego zajrzéć nie miał czasu, a może i odwagi.  Panna uczyniła pierwszy krok, i gdy szła tak ku niemu uśmiechnięta, cała złota, wiotka i piękna, zdawało mu się, iż zbliża się nagle ku niemu zaczarowana kraina, pełna kuszących i rozkosznych obietnic.  Lecz była to jedynie... obietnica, nic więcéj!  Muszka bowiem, zdjęta ową nagła fantazją, pociągnąwszy go ku sobie, prowadziła na nitce pajęczych kaprysów, nie dopowiadając nigdy swej woli, swéj chęci, cofając swe źrenice, myśli słowa, uśmiechy, które posyłała naprzód, jak gwiazda promienie, i zanim promień ten mógł dotknąć oczu, serca, uszu Wieloradzkiego, już znikał w pół drogi, rozpływając się we mgle chłodu i wielkopańskiéj arrogancyi.  Wielohradzki postępował ostrożnie, nie awansując się, nie narzucając, czekając skinienia, gestu, zachęty, uśmiechu. Często czekał długo, me przybierając wszakże postawy żebraka. Zrozumiał, iż rola jego powinna ograniezać się do „przyjmowania” téj niespodziewanéj bonne-forlune}}’y, która spadła na niego w chwili, gdy orkiestra stroiła instrumenty do walca z „Miss Helyet.” Sam nie ośmielal występować z czemś od siebie, z jakąś własną inicyatywą posuwającą naprzód ten flirt dziwaczny, tajemniczy, podobny raczéj do jakiegoś początku skrywanego przed ludźmi wiarołomnego romansu. Było w téj przygodzie coś nienaturalnego, przewrotnego, coś, co się czaiło kociemi ruchami i cofało się szybko w głąb źrenic hrabianki. Szczególniéj Wielohradzki zauważył, iż Muszka pragnęła, aby nawet cień ich zbliżenia nie przekradł się do wiadomości ludzkiej. Wobec innych traktowała go z lodowatą obojętnością i tańcząc z nim, na czele korowodów kotylionowych, miała zawsze pozór zimnéj statuy, obracanéj w ramionach obojętnego jéj manekina.  Lecz w chwili rozdawania orderów, bukietów, wstążek, w chwili najniespodziewańszéj a tajemniczej, nerwowe uściśnienie ręki, półwzrok, półuśmiech spadał nań nagle z szybkością jastrzębia. Zanim zdołał się opamiętać, odpowiedzieć, już Muszka odwracała się spokojna, wyniosła, mierząc go arroganckim wzrokiem wykołysanéj w impertynencyach dziewczyny.  Nigdy nie zdradziła się jednym wyrazem, nie rzuciła mu jednego słowa, które mogłoby Rozjaśnić zagadkę jéj postępowania. Zamieniali zwykle banalne słowa tyczące się tańca. Po raz pierwszy wyszła ze swéj rezerwy, rzucając mu ów bukiecik. Zmieniła sama porządek figury kotylionowej, i dziś Wielohradzki przypominał sobie dokładnie rozkazujący wzrok, z jakim mu wskazała bukiecik podawanych fijołków. On zaś — idyotycznie, mógł zgubić ową karteczkę i gdyby nie Tecia...  Złość go porwała na siebie, na Tecię, na Muszkę, na wszystkich...  Czuł, iż postąpił jak głupiec, kłaniając się hrabiance. Pewną ulgę przyniosło mu odemszczenie się na Teci, lecz niémniéj przeto czuł policzek, jaki mu wymierzyła Muszka, odwracając się od niego w chwili jego ukłonu.  — Jeżeli do mnie jeszcze napisze — myślał, idąc wielkiemi krokami po koszlawych chodnikach i dziurach asfaltu — nie pójdę!... Nie chcę widzieć jéj pleców... mam już téj zabawki dosyć.  Niémniéj przecież w głębi duszy przyznawał, że jest „wzięty”. Nie miał czasu, wcześnie rzucony na posadzki salonów, strawić się w atmosferze tanich miłostek. Rozdając całusy Teci, czuł się na seryo „wzięty” przez Muszkę i owo „wzięcie”, trwające od dwóch miesięcy, denerwowało go swą zagadkową i dziwaczną niepewnością.  — Nie pójdę już nigdy, skoro mnie wezwie! — zaręczał w duszy. — Wolę pójść do domu i dokończyć „Wołodyjowskiego”!  Po chodnikach snuły się tłumy.  Był to dzień wiosenny, jasny i przejrzysty, blado-liliowy od samego poranku, ku wieczorowi w ciemnię szafiru powoli przechodzący.  Wały zaczynały szumieć zielonością, a pod drzewami zaszumiała nagle fala kobiet, ubranych jasno, świątecznie, na cześć Wiosny, na cześć Mai o zielonych warkoczach, białawo liliowym welonie nieba i oczach z gwiazd złotych utkanych.  Zielone warkocze Mai, i jasne suknie kobiet; aureole kapeluszy podlotków, i białe paltociki dziewczynek; tu i owdzie jaskrawa plama czerwonéj parasolki, złagodzona łagodną barwą bławatków, fijołków, któremi przeważnie kobiety kapelusze swe tego roku przystrajać zaczęły.  I ciągle — wzdłuż chodników, koło szeroko otwartych drzwi sklepów i cukierni — fala sukien szumiących jedwabnemi spodami, całe słońca włosów złotych, kręconych ponad rozjaśnionemi czołami młodych dziewczyn...  Wielohradzki, włożywszy ręce w kieszenie palta, szedł, złożywszy usta jakby do gwizdania. Miał na twarzy wyraz gryzącéj ironii i niewysłowionéj pogardy. Żadna z tych kobiet nie interesowała go: przeciwnie, postaci ich uśmiechnięte, słońca ich włosów gniewały go i dręczyły.  — Gęsi!... myślał — gęsi mieszczańskie!... i czego to w domu nie siedzi? czego się to po ulicach włóczy?..  Mała odarta dziewczyna zabiegła mu drogę, podając bukiecik liliowych sasanek, sztucznie naśladujących fijołki.  Odsunął ją końcem buta, rad, że może na kimś swój gniew wywrzeć.  Dziewczyna zemściła się, rzucając za nim cienkim głosikiem.  — Sztucer !... Wielohradzki przejrzał się w szybie magazynu i ujrzał rzeczywiście „sztucera”, To go pocieszyło trochę, zwłaszcza, że właśnie przeszło mimo niego kilku ludzi źle ubranych. Jeden z nich miał spodnie prawie fioletowe! Wielohradzki wzruszył ramionami. Gdzie ten człowiek wynalazł podobne spodnie?  Nagle zamyślił się. Być może, iż w Paryżu lub Anglii ten kolor wszedł już w modę? Nastrojach kobiecych fioletowa barwa przeważała. Wielohradzki ubierał się modą wiedeńską. Obejrzał się raz jeszcze za owym młodzieńcem o fioletowych spodniach, lecz tłum ludzi przyjął go pomiędzy siebie jak morze wpadającą rzekę. W każdym razie — myślał Wielohradzki — ten pan z pewnością nie nosi, tak jak ja, pończoch i angielskich podwiązek. To było widać po fatalnym układzie fałd sukna.  Lecz znów myślą powrócił do Muszki.  Jeżeli kazała czekać na siebie, musiała mieć w tém jakiś cel, choćby dla zobaczenia go, dla zamienienia z nim jednego spojrzenia. Dlaczego więc prześlizgnęła się po nim wzrokiem z taką lodowatą obojętnością? A może.. nie widziała go wcale?  Teraz już Wielohradzki nie był nawet pewnym czy hrabianka dostrzegła go wśród tłumu.  — Jeśli mnie zaraz nie odnalazła, czemuż nie szukała wzrokiem? czemuż nie chciała mnie szukać? — Wzruszył ramionami i zaczął iść szybciej, stukając o asfalt obcasami.  — Niech ją tam! — zakonkludował — skończę tę głupią awanturę, zaczyna mi to jeść zdrowie i spokój odbiera... Nie mogę pracować... Od wczoraj czytam cztery kartki „Wołodyjowskiego” i w żaden sposób nie mogę wymyślić jakiejś szykownéj figury do kotyliona u Orzeckich.  I pełen najlepszych zamiarów dodał, wyciągając szyję, i jakby wietrząc w powietrzu projekt owej „figury”:  „Zajmijmy się czemś seryo... dosyć tych głupstw bez sensu...”  Dochodził do domu i, spostrzegłszy to, zwolnił kroku. Myśl o zobaczeniu matki i Teci, o wejściu do téj ciemnéj nory, która nazywała się „jego pokojem” — stała mu się poniekąd przykrą. Wychodził pełen dobrego humoru i w doskonałem usposobieniu; teraz nie miał odwagi wnieść swych nagle osowiałych nerwów w tę ubogą ciszę, przerywaną jedynie turkotem maszyny i zgrzytem nożyczek.  — Przejdę się jeszcze... — pomyślał, kierując, się ku ogrodowi Jezuickiemu.  Lecz nagle z bramy kamienicy wysunęła się jakaś ciemno ubrana kobieta.  Była bardzo brzydka i nad czołem jéj sterczała duża czarna grzywka, która formowała po nad jéj oczyma rodzaj daszka z czarnéj ceraty.  Była ubrana w granatowy wełniany kostyum i kapelusz z piórem. Małe oczy latały przenikliwie wśród żółtéj cery twarzy.  Ujrzawszy Wielohradzkiego, zbliżyła się szybko.  — Pan Wielohradzki? — spytała.  Tadeusz stanął i uchylił kapelusza,  — Tak... — odparł zdziwiony.  — Jestem panna służąca hrabianki Dobrojowskiéj...  Wielohradzki nałożył kapelusz, lecz serce mu zaczęło kołatać tak szybko, iż musiał aż usta otworzyć dla nabrania oddechu.  — Hrabianka kazała pana prosić, aby pan dziś był w teatrze!  Ukłoniła się i szybko przyciskając łokcie do bioder, uciekła.  Ani na chwilę nie przebiegła przez umysł Wielohradzkiego myśl: nie pójść! Pełen nadziei wbiegł do bramy, wdrapał się na schody, cały zajęty myślą wydostania od „mamusi” trzech guldenów, potrzebnych na bilet i wynajęcie lornetki. Radośnie, wesoło zadzwonił i, wpadłszy do pokoju, od progu zawołał:  — Mamusiu złota! jedyna! królowo! herbaty, bo Tadzio idzie do teatru!  Wielohradzka, szyjąca przy oknie, szybko podniosła głowę. Wiedziała, że gdy syn jéj zaczyna mówić o sobie w trzeciéj osobie, jest w doskonałym humorze i nerwy jego (o które tak bardzo się lękała) są najzupełniéj uspokojone.  Żwawo więc powstała od stołu i, biegnąc do kuchni, zawołała:  — Samowar gotów!... odgrzeję tylko pierożki!  Tadeusz pobiegł do swego pokoju i zaczął myć się, czesać, perfumować. Zamyślił się długo nad pudełkami, w których leżały krawaty.  Wreszcie zawołał:  — Mamuchno!... chodź tu na chwileczkę!  Wielohradzka, trzymając w ręku patelnię, na którą wrzuciła już kawałek masła, weszła szybko do pokoju.  — O co ci chodzi? — spytała.  — Nie wiem sam, jaki krawat włożyć do teatru... czy ten w ciapeczki? czy ten w podkówki? Jak mamcia myśli?  Wielohradzka postawiła patelnię na krześle i włożyła na nos binokle.  — Ja radzę ci w ciapeczki — wyrzekła — w podkowy strasznie obnoszone i teraz byle kto rzeczy sportowych się czepia!...  — Mameczka ma racyę! — zadecydował Tadeusz — trzeba będzie krawat w podkowy darować stróżowi!...  I zaczął się ubierać, wciągać kamizelkę, lecz teraz Wielohradzka nie odchodziła, tylko przez binokle przyglądała się z upodobaniem synowi.  — wiész, Tadziu!... — wyrzekła nareszcie — zdaje mi się, że ty tego roku jeszcze urosłeś... Przerastasz mnie teraz o głowę, a przecież ja nie ułomek!  Prostowała się z pewną butą — blada, a mimo to bardzo ładna w tém obramowaniu siwych włosów. Szalone przywiązanie, jakie miała do swego jedynaka, zdobiło jéj rysy, a zwłaszcza wyraz ust, prześliczną i żywą młodością.  Tadzio nadstawił swą głowę wytartą wodą kolońską.  — Niech mamuś pocałuje swego urwisa — prosi dziecinnym głosikiem.  Wielohradzka kilkakrotnie, gorąco, szczerze ucałowała głowę syna.  — Ach! ty pieszczochu! — wymówiła z lekkiem wzruszeniém w głosie.  Nagle zasyczało coś w kuchni.  — Jezu! coś się przypala!  Wielohradzka wybiegła z pokoju z szumem fałd swego szlafroka.  Teraz — Tadeusz był gotów.  Wonny, czysty, uśmiechnięty, wyglądał jak lalka wycięta z żurnalu.  Oglądając paznogcie, wszedł do pokoju matki, która szybko nakrywała stół obrusem i ustawiała na nim przybory do herbaty.  — Ja pomogę!... — odezwał się Tadeusz.  — Nie! nie! — zaoponowała matka — możesz sobie powalać mankiety, a zresztą to babska robota!...  On, bon prince, uśmiechając się, usiadł do stołu. Zgarnął łyżeczką kożuszek z garnuszka ze śmietanką i połknął go jednym haustem.  Poczem obejrzał się dokoła.  — Gdzież to Tecia?  — Głowa ją boli... — odparła Wielohradzka. — Pozwoliłam jéj chodzić na majowe nabożeństwo. Dziś wróciła z oczyma zaczerwienionemi i prosiła, aby jéj pozwolić odejść do domu.  Tadeusz smarował ostrożnie cieniuchną kromeczkę chleba grubą powłoką masła,  — Jak ją mamcia jutro zobaczy — wyrzekł — to niech mamcia jéj powie, że dlatego się jéj dziś nie ukłoniłem na ulicy, ponieważ jéj nie poznałem... Dopiero, kiedy przeszła, domyśliłem się, że to ona.  Teraz, kiedy on był zadowolniony, pragnął, aby inni byli także zadowolnieni.  — Dobrze! — odparła Wielohradzka — choć to dziwne... nie poznać Teci...  — Mamcia wie, że mam wzrok krótki.  — Prawda!...  Westchnęła i podsunęła mu cały talerz odgrzewanych pierogów.  — Jedz... pierożki odgrzewane... wiem, że je lubisz!...  — Naturalnie!  Zabrał się do jedzenia, popijając herbatą.  Nagle Wielohradzka spytała:  — Znasz kanoniczkę Martel?  — Znam.  — To szkoda!  — Dlaczego? Czy chciała dać mamie robotę?  — Tak!... przez babkę Teci...  Wielohradzki podniósł szybko głowę.  — Niechże mamcia nie bierze!... — zawołał niespokojnie. — Kanoniczkę spotykam bardzo często, bywa na wszystkich wieczorach...  Wielohradzka uspokoiła go łagodnym gestem.  — Nie bój się... skoro tylko znasz tę panią, możesz być przekonany, iż nie przyjmę od niéj roboty.  Umilkła na chwilę, poczem dodała:  — A jednak szkoda... podobno dobrze płaci...  — Mieszczanki także dobrze płacą! — podjął Tadeusz żywo — a mając pomiędzy niémi klijentki, nie może mi mamcia zaszkodzić!...  Zjadł pierogi, otarł usta, zagryzł ciastkiem i powstał z krzesła.  — Idę, a skoro wrócę, opowiem mamci, co grali i jak panie na scenie były ubrane!... — wyrzekł, biorąc kapelusz.  Wielohradzka, przez chwilę zafrasowana, uśmiechnęła się wesoło.  — Może tam będzie jaki oryginalny szlafrok; uważaj dobrze... to mi go późniéj narysujesz!  — Dobrze!...  Wziął ją za rękę i pocałował z przymileniem.  — A na bilet da mamuś Tadziowi? — zapytał.  Wielohradzka bez wahania sięgnęła ręką do kieszeni.  — Ileż ci trzeba?  — Trzy guldeny!...  — Aż tyle?  — Muszę iść na balkon pierwszego piętra... tam wszyscy z namiestnictwa chodzą... nie mogę bywać w krzesłach...  Podała mu z pośpiechem żądane pieniądze, tak była rada widzieć go w tym dobrym humorze, który rozjaśniał jéj smutne mieszkanie ciepłym, wiosennym promieniém.  Odprowadziła go na schody.  — Zapalę wieczorem lampkę i postawię na schodach — wyrzekła, opierając się o poręcz — zawsze się boję, skoro powracasz tak późno i możesz się poślizgnąć!  On, już na niższém piętrze, podniósł głowę z uśmiechem.  — Mam zapałki!... — wyrzekł.  — Pewnie w pudełku!... — troszczyła się znów Wielohradzka — tyle razy cię prosiłam, ażebyś nosił w tym metalowym futeraliku, który ci kupiłam. Jeszcze kiedy zapalą się w twéj kieszeni, a to fosfor... siarka... niech Bóg broni!...  Lecz on już zbiegał ze schodów.  — Nie bój się, mamuś... do widzenia!... — wołał, posyłając jéj pocałunki.
----------

 Z trudnością dostał Wielohradzki bilet do teatru. Dnia tego bowiem była wielka uczta artystyczna dla publiczności lwowskiéj, jedna z tych uczt, które pozostaną pomnikowemi w repertuarze sceny skarbkowskiéj.  Przybyło do Lwowa dwunastu studentów hiszpańskich, „ Estudiantina”, ma chère! — jak mówiły damy, ciesząc się, iż posłyszą prawdziwy brzęk mandolin i zobaczą krucze włosy synów Andaluzyi. Mandoliny te brzęczeć miały w antraktach „jakiejś” sztuki! Ach, Boże! o sztukę tu nie szło... ale Estudiantina! prawdziwa Estudiantina!...  I pełno było w lożach gwaru, szelestu i śmiechu. Wachlarze powiewały, bo ten majowy karnawał przedwyścigowy upalny był i gorący, jak nigdy.  Gdy Wielohradzki wszedł na balkon pierwszego piętra, wszystkie miejsca oprócz kilku lóż parterowych i pierwszego piętra zajęte były przez publiczność. Kurtyna podniosła się powoli i ukazał się w jamie sceny kartonowy ogród z nadzwyczajnemi, bo rozpiętemi na siatkach dębami, łatanemi kawałkamipłótna. Na scenie stało dwanaście krzeseł giętych, pustych.  Wielohradzki przecisnął się do swego miejsca i zajął je, cokolwiek oszołomiony gorącem, zaduchem i oślepiającym blaskiem gazu, który bił płomieniami z brudnych kloszów, umieszczonych tuż przed poręczą balkonu. Usiadłszy, starał się odzyskać równowagę, gdy usłyszał nagle nosowy, nizki głos:  — Dobry wieczór!  Obok niego siedział Kafthan, urzędnik z namiestnictwa, rozrosły, silny mężczyzna, trzymający się pochyło, mówiący wolno, przeważnie rzeczownikami, i służący za pośmiewisko „panom z kasyna”.  Wielohradzki przywitał się z nim dość ozięble. Ogarnęła go złość, iż wypadek dał mu miejsce obok Kafthana. Bał się, aby „ci panowie” nie pomyśleli, iż on jest „dobrze” z Kafthanem. Śmieszności lękał się jak ognia. Zdawało mu się, iż samo sąsiedztwo Kafthana już na niego szyderstwo sprowadza. A widział ich dokładnie, rzucali się w oczy natychmiast każdemu wchodzącemu do sali teatralnéj. Mieli swoją własną lożę kasynową, tak zwaną „końską”, i siedzieli w niéj teraz dwoma rzędami, poddając pod światło gazu swe jasne twarze i nieposzlakowanéj białości bieliznę.  Wbrew zapewnieniom niektórych powieściopisa-rzy nie była to rasa skarlała ani nędzna. Owszem — twarze tych ludzi były regularnę, doskonale odżywione, ciała wybornie rozwinięte i utrzymane. Przeważnie rasa była szykowna, wielkopańska, trochę czasem mieszaniną parweniuszów lub ormian zepsuta. Gdzieniegdzie migały wielkie orle nosy lub duże kościste ręce, lecz przeważnie głowy były dziwnie kształtne i harmonijne — niektóre nawet zadziwiająco piękne, ramiona szerokie, ręce ważkie i ładnie pielęgnowane.  W pierwszym zaraz rzędzie, jak mumia, nagle do życia powołana, siedział Melunio Orlicki, wyczerniony, wyróżowany, w podwatowanym na ramionach smockingu, z różą świeżą w ustach. Siedział, mrugając oczyma, sztywny i wyprostowany pomiędzy tymi młodymi, którzy śmiali się zdaleka urodą, białością cery i zdrowiem. Wyglądał pomiędzy nimi jak plama atramentu. Lecz „końska loża” nie mogła istnieć bez Melunia. Stary kawaler zajmował to miejsce od lat tylu. Chwilami zdawało się, że umrze na tem krześle, na którem jego twardy skielet wysiedział już jamę grobową.  Wielohradzki odwrócił się od Kafthana i z niepokojem ujrzał, iż krzesło obok niego pozostało niezajęte. Kto je zajmie?  Wielohradzki rzadko bywał w teatrze, ale zawsze dbał, aby być dobrze „otoczonym”. Tymczasem dziś rozkaz Muszki zmusił go do wzięcia niemal ostatniego biletu, jaki w kasie pozostał. Z najwyższém rozdrażnieniem dostrzegł, iż zbliża się do niezajętego miejsca drugi urzędnik z namiestnictwa, Wojsa, młody Ormianin, parweniusz, trzymany zdaleka przez „tych panów” i nie należący do kasyna.  Wojsa, nizki krępy brunet, z twarzą wesołéj papugi, wsiadł, kiwając niedbale głową Wielohradzkiemu. I on widocznie nie rad był z sąsiedztwa Kafthana i Wielohradzkiego, gdyż wszyscy na tem targowisku próżności pogardzali jedni drugimi, pnąc się rozpaczliwie na szczeble, które w ich przekonaniu otyłe „wyżéj” w ustrój u społecznym postawione były.