Słoneczniki - Halina Snopkiewicz - ebook

Słoneczniki ebook

Halina Snopkiewicz

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

8 stycznia 
...Ponieważ słynęłam z dużych i podwiniętych rzęs postanowiłam mieć jeszcze dłuższe. No i się wymądrzałam. Chciałam uciąć koniuszki, żeby pobudzić ich wzrost. Światło było słabe, mrugało. Chlasnęłam nożyczkami tuż przy powiekach. Chciałam sobie tymi samymi nożyczkami wykłuć oczy. Zaczęłam głośno płakać. Weszła mama o dostała ataku śmiechu. Po czym powiedziała, że odrosną, ale radzi mi także wyrwać włosy i zgolić brwi, co mi szkodzi. Płakałam parę godzin... 

[Opis okładkowy] 

 

Cykl: Słoneczniki, t. 1 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Ciechanowie 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Rok wydania: 1993

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

©COPYRIGHT BY HAMMAL BOOKS, Lódź 1993

13 grudnia 1948 r.

Jestem dzieckiem grzechu. To nieprawda, ale dobrze brzmi. Trzeci raz zaczynam prowadzić pamiętnik i trzeci raz umieszczam to zdanie na początku. Wnosi ono powiew romantyzmu, którego tak brak w moim obecnym życiu. Wprawdzie nie robię już dramatu z konieczności chodzenia do szkoły. Przeciwnie. Tylko dzięki budzie trzymam się. Ale z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy uczyłam się sama. Nazywałam się wtedy „K. E. L.” — co znaczy: Komisja Edukacji Lilki. Doskonale mi to szło. Za okupacji, w tak zwanej Generalnej Guberni, były szkoły bez historii i geografii. Poza tym wiodłyśmy z mamą koczownicze życie, zmieniając miejsce pobytu kilka razy w roku. Mama zdobyła dla mnie komplet przedwojennych podręczników, od klasy I do VII, resztę problemu zostawiając mnie.

Wypracowałam sobie własne metody nauczania. Się. Przede wszystkim utworzyłam tę jednoosobową komisję i naszkicowałam plan działania. Na przykład rok 1944 był Rokiem Geografii. Były Lata Języka Polskiego, w tym — co niech na wieczną chwałę zapisane mi będzie — Miesiąc Gramatyki. Mama czasami, raz na dwa lata, urządzała mi dyktando. Jednak odległość między jednym a drugim takim sprawdzianem wiadomości sprawiła, że dyktowała mi ciągle to samo: „Kruk krukowi oka nie wykolę. Pracowita córka piele od rana ogórki. Stróż Józef poszedł po wodę do źródła. W tych drzwiach jest popsuta zasuwka”. Itp.

Długo byłam na bakier z interpunkcją. W zdaniu: „Pies wierny przyjaciel człowieka nie opuszcza go w złej doli”, przez trzy kolejne razy stawiałam przecinek po przyjacielu, zamiast po psie i człowieku. W czasie kiedy Komisja kazała mi przerobić Nieboską Komedię Krasińskiego, dowiedziałam się dopiero, że czasownik odpowiada na pytanie „Co robi?”. Gdyby to pytanie było w bezokoliczniku, nigdy bym na nie nie odpowiedziała.

Kiedy Polska została wyzwolona, okazało się, że nie było Dnia Matematyki. A tu należało zdać do jakiejś klasy. Przyjechał wujek, żeby obiektywnie stwierdzić, do której powinnam ryzykować egzamin. Wyjechał smutny, zostawiając o mnie opinię: „Ona jest zwichnięta. Pojęcia nie mam, co z nią należy zrobić”. Mama powołała do mojej biografii miłą nauczycielkę, która, przerażona i zaszokowana, w ciągu trzech miesięcy usiłowała przerobić ze mną program szkoły powszechnej i uporządkować samodzielnie nabyte wiadomości. Podczas gdy z języka polskiego kończyłam właśnie gimnazjum, z historii byłam na uniwersytecie, a z geografii mogłam robić pracę naukową, z matematyki kwalifikowałam się do II podstawowej. „K. E. L.” do głowy nie przyszło zasilanie mózgowia prądem elektrycznym czy też jakimikolwiek kwasami, zasadami lub solami. Przyrodą było tylko to, co mnie otacza, i byłam bardzo zdziwiona, kiedy to okazało się także przedmiotem.

W końcu zdałam do siódmej klasy. Nie miałam innego wyjścia — pozbawiona cenzurek. Ta różnica w poziomie wiedzy została mi chyba na zawsze. Potem przeszłam do nowo utworzonej klasy ósmej. Moje arytmetyczne wciąż wiadomości poszerzyłam zaledwie o znajomość rzymskich cyfr. Po ósmej (dowiedziałam się tylko, co to jest procent, a co kapitał) przyjęli mnie bez egzaminu do trzeciej gimnazjalnej. Przebrnęłam jakoś, chociaż musiałam dorobić łacinę, którą ci wszyscy normalnie się edukujący przechodzili systematycznie. I tu przy pomocy Calvusa odkryłam, że mam językowe zdolności.

Dwa tygodnie tylko chodziłam do niego na lekcje, a po czterech miesiącach byłam najlepsza w klasie. Z łaciny, oczywiście. Dla dopełnienia nieszczęść w tej ósmej uczyłam się francuskiego, a w mojej obecnej szkole jest tylko angielski i niemiecki. Wybrałam angielski, zwłaszcza że kiedyś tam, dawno, zaczęłam poznawać ten język. Z chaosu więc do siódmej, z siódmej — aż dziw, jak prawidłowo — do ósmej. Z ósmej do trzeciej, ale za to z trzeciej do dziewiątej. W ubiegłym roku była reforma szkolnictwa i stąd taki galimatias. Żeby nas nie skrzywdzić, to znaczy tych, którzy kończyli III gimnazjalną, dołożyli nam literę „a” dla odróżnienia od tych, którzy do dziewiątej zwykłej przechodzą z ósmej. My mamy jako ostatni rocznik dostać „małą maturę”. Tak, ale w dziesiątej już wszyscy się zrównamy. Obecnie chodzę do IX a. Z lekceważeniem patrzymy na tych z dziewiątej bez „a” i diabli nas biorą, że smarkateria razem z nami dojdzie do matury.

To wszystko, mimo, że skomplikowane, nie byłoby najgorsze, ale wieść niesie, że zrobią popołudniówki. To byłaby tragedia. W ten sposób z naszej szkoły odszedłby najlepszy element, to jest partyzanci. Oni, gdyby nie wojna, byliby już na studiach. Są zupełnie dorośli i wiedzą, czego chcą. W każdym razie nie chcą popołudniówek i dwóch lat w ciągu jednego roku. Przywykli do naszej klasy. Mają tu swoich ordynansów i sekretarki. To bohaterowie. Walczyli z Niemcami. Byli w Armii Krajowej, w Armii Ludowej i jeszcze w innych organizacjach. Ja o nich myślę nieco inaczej niż reszta klasy, ale cóż robić. Nie każdy z nich pojął, że wojna się skończyła. Przyszli do szkoły „na tymczasem”, z braku innych zajęć. Ciągle czekają, że coś się zacznie dziać i oni znów wystąpią w glorii wojennej sławy. Mnie lubią. Zwłaszcza Hindus. Nie tak za darmo. Odwalam za niego wszystkie domowe wypracowania i robię mu ściągi na klasówki z polskiego. Czasami oddaję im śniadanie, ale terroryzować się jak inni nie pozwalam. Igorowi, który wyjął grzebień i kazał mi się czesać, powiedziałam wprost:

— Odwal się, bałwanie.

Wyrwałam Dyzia spod ich wpływu. Biedny Dyzio przez cały rok nosił Hindusowi teczkę do szkoły i z powrotem. To ostatecznie legalna szkoła, a nie żaden las. Mimo że tacy gruboskórni i żerują na naszym dla nich podziwie, są cudowni. Jeszcze tydzień temu, kiedy Brukiew wyrwała Hindusa do odpowiedzi, Igor krzyknął:

— Nie strzelaj, sierżancie, nie strzelaj! To sprawa sądu wojennego!

Brukiew przyzwyczaiła się już do znacznie gorszych wystąpień, nie zareagowała więc. Najwyższy stopień wojskowy ma wśród nich Igor. Był zdaje się podporucznikiem Aft. Ale wcale przez to nie jest najmądrzejszy. W ogóle oni się uczą, pożal się Boże. Mają fioła, chcą wojny albo przynajmniej jakiegoś powstania. Myślę, że nie tyle z przekonania, ile z braku chęci do nauki czy pracy. Dyrektor mówi, że są wykolejeni, ale co z nimi zrobić, muszą skończyć szkołę. Podobno mają na nas zły wpływ i przede wszystkim dlatego powinni przejść do popołudniówki. Ja tego nie zauważam i w ogóle „złe wpływy” nie trafiają mi do przekonania. Mam głowę czy nie?! Nawet Brukiew musiała przyznać, że tak. Powiedziała:

— Ty, Lilka, masz szaloną głowę.

Jakakolwiek by była, dobrze, że jest. Natomiast nie mam biustu. W tym miejscu jest wyłącznie klatka piersiowa. Jestem długa i cienka. Mój tułów z ziemią łączą dwie żałosne, pajęcze nóżki. Idąc na szkolną zabawę kładę dwie pary pończoch, w tym jedne bez względu na porę roku — wełniane.

Przezywają mnie „Nitka”. Niby to pieszczotliwie, a nie zamierzona złośliwość; ale tu mogę się przyznać. Boli. To ludzie wyprani z wyobraźni. Mogliby mnie widzieć taką, jaka pewnie będę za rok czy dwa.

W Zbyszku zakochałam się także dlatego, że kartka, którą mi przysłał, zaczynała się od słów: „Dziewczyno o kasztanowych włosach”. Moje włosy nie mają określonego koloru. W ogóle niewiele wspólnego z kasztanem. Patrzyłam w lustro pod słońce, w dwa lustra, oglądałam się przy świetle. To niestety tylko poetycka przenośnia, ale dowodzi, że Zbyszek umie na mnie patrzeć.

Nie mogę tego powiedzieć o sobie. Ja widzę w nim cały świat, a przyznajmy, już tylko biedna planeta Ziemia nie składa się wyłącznie ze Zbigniewa Sikorskiego. A świat?

17 grudnia 1948 r.

Aktualnie chcę być traperem w Kanadzie. Wróżba przeprowadzona w dzieciństwie, o której kiedyś napiszę, głosi, że zostanę pisarką. Odpowiada mi to. Wiem, że pisarz okrada swoje życie osobiste. Każde wrażenie winno mu służyć jako część tematu. Musi dawać swoje życie innym, wymyślonym przez siebie osobom. Tak więc ja, mając ambitne plany, winnam być wszystkim. Nawet złodziejem, jeśli zajdzie potrzeba. Mam w tym pewną wprawę. Gdybym musiała zjeść na raz wszystkie jabłka, jakie ukradłam z cudzych sadów, pękłabym jak legendarny smok po wypiciu wody z Wisły.

Odkąd sięgam pamięcią, zawsze miałam piątki z polskiego. Nawet wtedy, kiedy sama sobie wystawiałam świadectwa. Pisałam na kartonie: „Lidia Sagowska opuściła dni szkolnych 365 i mimo to została promowana do następnej klasy”. A te moje wypracowania! Zadałam sobie raz temat, który winien być wzorem dla Mańci na klasówki: „Porównanie starego Boryny z Janem Kiepurą”. Przy czym, jako osoba nie tak całkiem zwariowana, ograniczyłam pracę do jednego zdania: „Takiego porównania nie da się przeprowadzić”.

Redaguję gazetkę klasową, niestety ograniczają mój rozmach, każąc mi pisać na konkretny temat. Pracuję także nad powieścią, ale o tym — sza.

18 grudnia 1948 r.

Tego się nie da ukryć, kocham się w Zbyszku. Spadło to na mnie jak piorun. Nie mam wprawdzie ochoty pisać, jaki był dalszy ciąg wspomnianej kartki, ale uczciwość ryczy we mnie lwim głosem: „Dziewczyno o kasztanowych włosach, przyjdę do Ciebie o szesnastej. Przygotuj obraz wsi polskiej na podstawie Żeńców Szymonowicza”. Przygotowałam, bo już od dawna byłam trafiona. Zbyszek chodzi do X klasy.

Wszystkiemu winna koedukacja. Gdyby nie chodził do naszej szkoły, nie zakochałabym się. On naturalnie na mnie gwiżdże, ale ja nie rezygnuję. Mój wiek nie gra tu roli, mam przecież czternaście lat. On ma taką piękną śniadą cerę i kolorki. I oczy czarne, błyszczące jak węgiel. Udaje dziecinnego. Chyba nigdy nie był zakochany.

Jeśli to prawda, że pierwsza miłość jest najsilniejsza, to piękne życie mam przed sobą. Do śmierci nieodwzajemnione uczucie, bo wątpię, żeby tu czas mógł coś zmienić. W nieszczęściu tracę rozum. On się interesuje tą idiotką Stefką. Stefka jest bardzo ładna, z przykrością to muszę stwierdzić. Tak, ja jestem podobna do czarnej nitki, ale mam najpiękniejsze rzęsy w całej szkole. I też są tacy, co o mnie mówią: „Jaka ładna dziewczynka”. Dziewczynka. Poza tym chcę być oryginalnie brzydka. Uroda to rzecz pospolita.

Jestem dziś usposobiona do rozpamiętywania chwil spędzonych ze Zbyszkiem. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam go na korytarzu. Stał z kolegami koło sali gimnastycznej. Przeszłam obok, a on powiedział z lekceważeniem: — To z tej nitki Mańcia kazała nam brać przykład?

Właśnie w tamtej chwili zakochałam się na śmierć i życie. Trzęsłam się na lekcjach z wściekłości, która już była miłością. W każdym razie mam pierwszą realną korzyść z nauki. Dzięki temu, że Mańcia przeczytała im na lekcji moje wypracowanie, a to w celu upokorzenia ich, Zbyszek zwrócił na mnie uwagę. To była zrazu taka pogardliwa uwaga, lecz na początek wystarczyło. Zaczął mi się uważniej przyglądać, no i dostrzegł (on jeden) kasztanowe włosy.

Chłopcy zawsze otaczają mnie kołem, szczególnie jak jest trudna praca domowa z polskiego, ale nie mogę tego uogólniać. Naprawdę lubią mnie. Mimo że jestem uczynna, często odmawiam odwalania za nich roboty. Mówię: „Nie mam czasu” i śledzę reakcję. Jeżeli któiyś powie: „Świnia jesteś!”, obrażam się na dwa, a czasem trzy miesiące. Ani słowa, dopóki mnie nie przeprosi. Natomiast jak na odmowę jęknie boleśnie i powie: „A tak na ciebie liczyłem”, waham się trochę, tak dla dodania sobie ważności i piszę jeden temat, czasami aż w siedmiu wersjach. To dla mnie dobra gimnastyka umysłowa, bo muszę mieć na uwadze ich możliwości polonistyczne, żeby się Mańcia nie zorientowała, iż praca wprawdzie jest samodzielna, ale coś nie pasuje do „niżej podpisanego”.

Przyznać muszę, że miałam opory, tak łatwo się godząc na prace za Zbyszka. Nie chciałam, żeby widział we mnie tylko „Caritas”, za darmo wydający porcję zupy. Należy jednak od czegoś zacząć, a to był jedyny punkt, przy którym mogłam się zaczepić. Poza tym imponuje mi, że uczniowie ze starszych klas zwracają się do mnie o pomoc.

Obserwowałam kiedyś Zbyszka. Rozmawiał z kolegami o matematyce. Mówił z pasją i dyskutowali o rzeczach wybiegających daleko poza program. Tyle to nawet ja potrafiłam złapać. Poczułam, jak do serca wchodzi mi miękko ostra igła zazdrości. Nigdy przy mnie nie rozbłysną tak jego oczy. Nigdy ze mną nie będzie mógł tak mówić. To jest fizycznie niemożliwe, żebym ja pojęła matematykę, żeby ta ponura nauka stała się jakąś płaszczyzną naszego porozumienia. Kocham go, ale nawet dla niego nie potrafię się zmusić do zrozumienia tajemnicy trójkąta. W dodatku suknia tak na mnie smutnie wisi, jak na wieszaku.

Czy mam więc wybór? Ja nie tylko za niego piszę, ale także czytam, robię mu punkty i streszczenia. Powiedziałam:

— Powinieneś podciągnąć mnie z matmy, nie uważasz?

Chodziło o to, żeby być z nim. Zgodził się, ale to stracona sprawa, zrobiłam błąd. On jak tylko się dorwie do takich na przykład pierwiastków, to już nic nie widzi. Jacy to dziwni ludzie są na świecie. Usiłuję wtrącić coś na inny zupełnie temat, ale on wtedy:

— Jeśli zrozumiałaś, to powtórz.

Niekiedy coś bezmyślnie powtarzam, żeby się nie pogrążać w jego oczach i natychmiast o tym zapominam. O wiele lepiej się czuję, jeśli ja mu wtłaczam do głowy polski. Ciągnę:

— I tak zakochany poeta, samotny i cierpiący, sięga po pióro. Jak myślisz? Co można napisać w takiej sytuacji? Powiedzże, baranku!
— Pewno wiersze — odpowiada geniusz matematyczny.
— Ale jak byś te wiersze nazwał? Co to za rodzaj? — dręczę go.

Cisza.

— Liryki — wyjaśniam. Miłosne liryki.

Oczy Zbyszka wykazują bezgraniczną głupotę. Stają się okrągłe i naiwne. Gdyby uczucie do niego nie zaciemniało mi spojrzenia, wiedziałabym, jak go nazwać. Podobam się sobie. Nie jestem rozmazana pannica. Sentymenty trzeba trzymać za uzdę, jak młodego konia. Szłam kiedyś z Lidką do teatru i Zbyszek z kolegą doszli do nas. Zbyszek powiedział:

— Lidka i Lilka, trzeba was jakoś ponumerować.

Oburzyłam się, bo miałam być „Nr 2”.

— Lilka to Lilka — powiedziałam twardo. — Ty lepiej zobacz, jak są ponumerowane strony w literaturze Chrzanowskiego.

A mdlałam z miłości. Jeśli już mam być dla niego numerem, to pierwszym. Tak.

Żeby nie konieczność przelezienia do następnej klasy! Miałabym więcej czasu na wszystko. Nie przemęczam się nauką, na pewno nie, ale zawsze trzeba i kołnierzyk przyszyć, i o zeszytach pomyśleć, i jeśli matma wypada na pierwszej lekcji, przyjść wcześniej, żeby zdążyć przepisać.

Nie potrafię wyrazić, jak się kocham w Zbyszku. Całym sercem. Byłoby ładnie, gdybym mogła napisać: Całym sercem i umysłem. Niestety umysł krytykuje to serce. Zbyszek przyszedł kiedyś do mnie i — nieszczęście — nie było mnie w domu. Mama przyjęła go w kuchni. Napisał kartkę, że chciałby się ze mną spotkać w sprawie wypracowania o Barbarze Radziwiłłównie. Mama musiała widzieć, jak pisał tę kartkę. Zrobił byka. Zapytała wtedy:

— Czy pan się chce spotkać z Lilką przez „de” czy przez „te” — bo napisał spodkać.

Mam żal do mamy. Jakże musiał się głupio czuć, biedaczek. Prawda, że miłość powinna iść ramię w ramię z ortografią, ale to była cudza korespondencja. To właśnie mama nauczyła mnie, że nie wolno czytać listów nie do mnie adresowanych. I jak do tej pory, nigdy nie naruszała tych zasad. A dostałam już dwa listy miłosne i nawet nie zapytała od kogo. Pękałam ze złości, bo bardzo się chciałam pochwalić przed kimś dorosłym. Mama uważa, że to są głupstwa i wobec tego szkoda na to czasu. Mamie w ogóle szkoda dla mnie czasu.

Jedyny czas, który ja uważam za stracony, to lekcje matematyki i fizyki.

Gdyby kiedyś Zbyszek się we mnie zakochał, nie będziemy razem pracować, nie będzie nas łączył wspólny cel. Trudno pomyśleć, żebyśmy razem napisali książkę. W opracowaniu podręcznika matematyki nie byłabym w stanie odegrać nawet roli sekretarki, a znów ambicja nie pozwoliłaby mi przygotowywać mu papier, i ołówki. Miłość jednak nie wybiera.

Tak sobie tu piszę i piszę, a lekcje leżą i leżą. Można „spotkać” pisać przez „d” i mieć piękne loczki nad czołem. I piękny głos. Zbyszek śpifewa w kwartecie szkolnym. Ładnie chłopcy śpiewają, cóż kiedy cały czas patrzę na Zbyszka jak głupia. Każdy dźwięk muzyki przywodzi mi jego na myśl. Ach, jak ja sobie z tym poradzę. Myślę i myślę, i nie mogę wyciągnąć żadnych wniosków. Zbyszek robi, co może, żeby mi dokuczyć, a jego kolega powiedział mi:

— No to Zbyszek wpadł, wiesz? Mówi tylko o tobie.

Nie wierzę. Co to za pośrednictwo. Gdyby mu zależało, abym się dowiedziała o jego zainteresowaniu, dałby mi to jakoś do zrozumienia.

— Nie pocieszaj mnie. Sama pilnuję swoich spraw — odparowałam.

Nie mam doświadczenia w tej kwestii, dlatego trudno mi się zorientować, jak stoją moje akcje. Na przykład na próbie Wieczoru Mickiewiczowskiego staliśmy razem przy oknie. Nagle on pyta:

— Czy stoisz tu ze mną z miłości, bo już cała szkoła mówi, że się we mnie kochasz?

Może mi mowę odjęło, co? Akurat! Już Tales na matmie stwierdził: „Ty Sagowska, masz trochę tupetu, żeby takie bzdury mówić tak pewnym głosem”.

Powiedziałam do Zbyszka:

— Robię to tylko dla ciebie, bo wiem, że moje towarzystwo sprawia ci przyjemność.

I odeszłam, jakby on był dla mnie pyłkiem, on, który jest całym moim życiem. W trzy dni później przy szedł do mojej klasy, niby po literaturę. Wszyscy rzeczywiście wiedzą o mojej beznadziejnej miłości. Patrzyli, jak się zachowam. Niedbale wyciągnęłam książkę, podałam mu szybko i powiedziałam: „Zmiataj!”, nie patrząc nawet w jego kierunku. Dobrze to chyba wypadło i musiało zrobić na nim wrażenie, bo zabrał mi szalik. Chce mieć coś mojego. Ja bym mu dała wszystko, nawet encyklopedię, do której mamie nie wolno zajrzeć, tak jestem do niej przywiązana. Uznałam, że nie należy zbyt szybko ulegać, więc kazałam, aby mi natychmiast zwrócił szalik. Trzeba mieć dumę i jeśli nawet ma się duszę niewolnicy, nie wolno robić z niej wierzchniego okrycia.

— Oddaj mi szalik, i to już — powiedziałam.
— Jak chcesz go mieć, to przyjdź do mnie do domu.

Ho, ho, bracie! Postanowiłam być agresywna w stosunku do mężczyzn. Poszłam z Lidką. Mama Zbyszka dała nam budyniu z sokiem malinowym, co mi na tyle poprawiło samopoczucie, że powiedziałam do niej:

— Zbyszek jest miły, szkoda tylko, że się popisuje.
— On cię bardzo lubi i mówi, że jesteś ładna, wiesz?

I kto by się w tym wszystkim rozeznał? Chciał mi oddać ten szalik. Wtedy coś się we mnie załamało.

— Możesz go zatrzymać — rzekłam.

Ostatecznie miłość wymaga wyrzeczeń. A szalik był piękny, puszysty i pastelowy. Nawet mi powieka nie drgnęła. Serce waliło nieprzytomnie. Zbyszek. Zbyszek jest śliczny, ale przecież nie kocham go za urodę. To byłoby niskie.

23 grudnia 1948 r.

Nie ma lekcji, mam więc dużo czasu. Przeszłam koło Zbyszka pozornie obojętnie i udałam, że nie słyszę, kiedy powiedział: „siemasz, Lilka”. Hindus odprowadził mnie ze szkoły. To jest wydarzenie i kto nie zna stosunków w naszej klasie, nigdy nie zrozumie, jaka byłam dumna. Kazałam mu nieść moją teczkę, już choćby tylko z zemsty za Dyzia.

— Zabiorę cię dziś do kina — powiedział niedbałym tonem.
— Zabrać to ty możesz buty do szewca — zdenerwowałam się. — Mnie możesz tylko zaprosić i jeśli nie będę miała nic innego do roboty, to pójdę.
— A masz co innego do roboty? — spokorniał.
— Mam — odparłam niezgodnie z prawdą.

Możliwe, że Hindus zastrzelił dwóch Niemców, cześć mu za to i chwała, ale co to za tony wobec kobiety. Jeszcze w klasie mogłoby ujść.

— Ci Niemcy to byli w obronie własnej, co? — zapytałam niewinnie.
— Wy, smarkacze, tego nigdy nie zrozumiecie.
— No to dowiedz się, że ja, tyle lat od ciebie młodsza, uważam was po prostu za gówniarzy. Gdybyśmy w czasie okupacji mieli odpowiednią liczbę lat, także walczylibyśmy. I pomiatanie nami tylko z tego powodu, że w pieluchach nie przyjmowali do konspiracji, uważam za świństwo. Strzelać to cię może w tym lesie nauczyli, ale to wszystko. Przechwalacie się beznadziejnie. To jest szczeniackie. Mnie już spadły łuski z oczu i widzę was takich, jakimi jesteście obecnie. A sam wiesz, co mam na myśli. Wam się w głowie poprzewracało. Wiesz, że się nigdy nie podlizuję profesorom i często wasze winy biorę na siebie, ale Hindus, zmiłujże się, co z wami będzie? Profesorzy się nad wami litują, czy ty się nie wstydzisz? Każda wasza trójka przejmuje mnie wstrętem.

Tak mu powiedziałam. Już dawno miałam na to ochotę.

— Zda się, spokojna głowa — odrzekł. — A swoich trójek jakoś nie przypominasz. Nawet tych z minusami.
— To są normalne tróje i mnie nikt dla zasług nie przepuści do dziesiątej, to jest różnica — moja trójka i twoja trójka. Gdybym ja zrobiła cokolwiek, co wyróżniałoby mnie z przeciętności, możesz być przekonany, że nie wystawiałabym tego na pokaz. Ciągle wierzyłam, że jesteś niegłupi chłopak.
— Skądże ty jesteś taka mądra, co?
— Hindus, jestem okropnie głupia, ale wasze zachowanie mnie razi. Jak przyszłam do budy, to się prawie do was modliłam, pamiętasz. Przeszło mi.
— Jak ci przeszło, to chodź, coś ci pokażę.

Zaprowadził mnie do swojego ogródka i wykopał skrzynkę. Pełna rewolwerów. Musiałam mu przysiąc, że nikomu nie powiem. Muszę być tchórzem podszyta, bo całą noc potem śniła mi się milicja. Żałuję, że o tym wiem, bo nie jestem pewna, czy wytrzymałabym śledztwo, gdyby mnie wzięli na badanie. Ale dałam mu słowo, że nic nikomu. Dotrzymam. Choćby mnie torturowali. Zresztą, nie mam innego wyjścia, bo jakbym coś wypaplała, to Hindus mnie zabije. Milczenie to więc moje życie. Taki z niego twardy junak. On jest fascynujący. Ma najpiękniejsze oczy na świecie. Szkoda, że jest niemoralny. Takie czarne, ogromne oczy. Zaimponował mi. Nie poszłam z nim tego dnia do kina. W ogóle byłam do niczego.

— Nie, to nie — powiedział.

Później dowiedziałam się, że był na jakiś imieninach i pił wódkę. Postanowiłam go ratować. Napisałam mu kartkę na biologii: „Wybierz — wódka albo przyjaźń Lilki”. Odpisał „Wódka jest wierna, a kobiety płoche”. Czego się nie robi dla zawrócenia człowieka ze złej drogi! Napisałam znów: „A nie będziesz pił i palił? Wtedy się przekonasz, że nie wszystkie”. Odpisał: „A kochasz mnie?” Postawił około dwudziestu znaków zapytania. Wobec takiego obrotu sprawy, nie mogłam go dalej ratować. Mam Zbyszka (?) i moją miłość. Jeśli Hindusa nie stać na rzucenie okropnych nałogów przez sympatię do mnie, to niech się już sam o siebie martwi.

Nie zajmowałabym się więcej tym straceńcem, ale wiele mu mam do zawdzięczenia. On mnie zorientował, co to jest polityka, i nauczył właściwie czytać gazety. Potępił Becka. Ja się trochę boję Hindusa. I bałam się powiedzieć mu, że bardziej obchodzi mnie Zbyszek niż rząd londyński.

Tales to wszystko podsumował, oczywiście nie wiedząc o moich zgryzotach:

— Dzieci, żyjecie w bardzo trudnych czasach. Jeśli potraficie je przeżyć zgodnie z sumieniem człowieka, będziecie z siebie dumni.

Może to i mądre, ale tak na dwoje babka wróżyła. Nie dostrzegam trudnych czasów i moje sumienie co do polityki nie może się jakoś ustosunkować. Czy musi? O wielu rzeczach nie mam pojęcia. Chciałabym, żeby to mogło mnie nie obchodzić. Ale te zagadnienia pchają się do człowieka jak woda z popsutego kranu, zatykanego palcem.

 

Dnia 24 grudnia 1948 r.

Pomagałam przy pieczeniu ciasta. Dziś muszę jeszcze zapastować podłogę w moim pokoju. Smutne są moje wigilie. Za dobrze pamiętam ojca, zbyt mocno go kochałam. Mama ma drugiego męża, ale ja ojca już nigdy nie będę miała. Jest godzina 6 rano. Nie mogę spać. Hindus mówił, że wojny wcale nie wywołuje imperializm, że to są bzdury. Ktokolwiek je wywołuje, to jest wysłannikiem piekła. Ojciec był człowiekiem tradycji. Wigilie były bardzo uroczyste. Rozmawiam z portretem ojca jak z żywym człowiekiem. Dla mnie ojciec będzie żył zawsze.

Godzina 21

Skończył się właśnie dzień wigilijny. Wymknęłam się do swojego pokoju, bo „tam” siedzą zbyt nudni państwo Lisowscy. Mama zrobiła bardzo elegancką kolację. Zwinę się w kłębek i będę sobie marzyć. W marzeniach życie jest takie, jakim chcę je widzieć. To znaczy dobre, szlachetne. A w szkole nie wszystko układa się pięknie. Moje koleżanki prawie nie wiedzą, co to jest poezja. Większość to takie typy, co to „pójdą na stomatologię”. O szukaniu skarbu Mayów żadna nie myśli. Nie interesuje mnie, jak długo będę żyła. Ważne jest tylko — jak. Jeśli tak, jak mam na to ochotę, jeśli będę robiła, co zechcę, jest mi obojętne, jak długo to będzie trwało. Przeczytałam dwa rozdziały mojej powieści i omal że się nie popłakałam ze wzruszenia. Bohaterowi, Ireneuszowi, dałam całe moje uczucie do Zbyszka. Czy to uczciwe? Nie mam na świecie nikogo, kto zechciałby się zniżyć do mojego poziomu i wyjaśnić mi pewne rzeczy. Na przykład, czy jeśli ten jedyny chłopiec pokocha, to dziewczyna już nigdy nie poczuje się. samotna? I czy to jest szczęście? Jeśli to szczęście, to wcale nie takie trudne do osiągnięcia, jak piszą w książkach. W moim przypadku wystarczyłoby przerobić trzeci kurs wydziału matematyki. Być szczebelek wyżej niż Zbyszek, po prostu. Po prostu. To śmieszne, to nierealne. Swoją drogą, chłopcy są ciekawi. Nie spotkałam jeszcze dziewczynki, która lubiąc jakiś przedmiot, interesuje się nim w tak wielkich wymiarach. Mój polski się nie liczy. Mnie Komisja Edukacji Lilki — nie mając odgórnych wytycznych — kazała czytać wszystko, co wpadło w rękę. Stąd moja sława w szkole. Humanistyczna sława. A gimnazjum jest ogólnokształcące. To przykre.

Siedzę w domu i cierpię. Zbyszek mnie nie kocha. Tak mi wypada z rachunku. No to co robić? Powiesić się dla kolorków? A rzeki? A lasy? A pola? A góry? A mama, u której w jakiejś dwudziestej kolejności, ale jednak się liczę?

25 grudnia 1948 r.

Zbyszek pojechał do Zakopanego. Więc nie traktuje mnie poważnie... Przemknęło mi nawet przez myśl. żeby go tropić aż pod Giewontem, ale... Skąd wezmę forsę na bilet? Kiedyś wprawdzie odbyłam podróż na kolejarską zniżkę mojej koleżanki, ale tak się trzęsłam ze strachu, że gra świeczki niewarta. Właśnie przez tę tremę zdradziłam się i nawet mnie na docelowej stacji zamknęli na godzinę w dyżurce, debatując, co by tu ze mną zrobić. Dobrzy, siwi kolejarze nic nie zrobili, nie spisali protokołu, tylko bardzo obrazowo mnie pouczyli, co za ten czyn grozi.

Wzrusza mnie, kiedy ktoś mi okazuje serce i tylko dlatego przestałam się upierać, że szerokoustna blondynka, to moja fotografia z młodości. Poczęstowałam ich pestkami z dyni i pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Przysięgłam im, że nigdy w życiu nie będę robić podobnych oszczędności. I nie będę. Pieszo do Zakopanego nie pójdę, zwłaszcza że ambicja ciągnęłaby mnie do tyłu. Mama popłakałaby się ze śmiechu, gdybym jej wyłuszczyła powody mojej tęsknoty za górami. A ten łobuz jakże by triumfował!

W jednym romansie przeczytałam, że „płomień jej miłości powoli ogarniał i jego”. Z moich życiowych obserwacji wynika coś wręcz przeciwnego. Zośka wpatruje się w Igora jak pielgrzym w brudne wody rzeki Ganges. Igora jakoś nic nie „ogarnia”. Powiedział do Stasia Okonia: „Znowu się na mnie gapi”. Powiedział to z lekceważeniem i wiele mi tym wyjaśnił. Od tamtej pory patrzę na Zbyszka na zasadzie peryskopu łodzi podwodnej. Ja widzę, a jeśli mnie dostrzega, mam ułatwione zamaskowanie się. To jest na pewno słuszne, cóż z tego, że w mojej sytuacji nie daje pożądanych efektów. Jego miłości w ten sposób mogę nie zdobyć, ale przynajmniej ratuję kobiecy honor.

Ach, ten Zbyszek, jakiż potrafi być okrutny. Dwa miesiące temu założyliśmy „Związek Skich”. Cieszyłam się, że mamy coś wspólnego, chociaż końcówkę nazwiska. Związek urządził wieczorek u Stefki. Zabrałam swój patefon i tańczyliśmy trochę. Mało mam płyt i kiedy wszyscy mieli dosyć melodii „Wierz mi, dziewczyno”, ogłosiłam konkurs na najlepsze odtańczenie taranteli, którą śpiewa Kiepura. Przekonana byłam, że wygram, bo niejeden wieczór poświęciłam na układanie figur do różnych melodii, które podobno są tylko „do słuchu”. I gdyby nie to beznadziejne rozmazanie się w koledze Sikorskim, za partnera wzięłabym Igora, który tańczy po prostu fenomenalnie. Ale nie! Wybrałam Zbyszka! Zrobił wszystko, abyśmy wypadli na parę błaznów z podrzędnego cyrku. Słuch ma dobry, to była zwykła złośliwość. Albo stał jak piec kaflowy, a ja kręciłam się koło niego jak bąk, albo idiotycznie podrygiwał robiąc małpie miny. Myślałam, że te osły, to jest widownia, pochorują się ze śmiechu. Zwyciężyła Stefka. Tańczyła solo. Nagroda — szarotka z kości słoniowej, którą Zbyszek zawsze miał przy sobie, a wspaniałomyślnie poświęcił na ten cel — powędrowała do jej rąk.

— Dlatego ją dałem, wiedziałem, że nie zajmiesz pierwszego miejsca — powiedziała Moja Wielka Miłość.

W ogóle uganiał się za Stefką, to było wyraźne. Potem graliśmy w listonosza i przy wykupywaniu fantów wypadło mi pocałować Zbyszka w policzek. Może i zrobiłabym to, ale musiałam mu się zrewanżować w paskudny sposób.

— Bądźcie miłosierni i pozwólcie mi pocałować Igora, nie lubię się poświęcać nawet dla ogółu — wyrecytowałam swobodnie.

Przegłosowano ten wniosek, a Zbyszek rąbnął moim fantem o podłogę i wyszedł na dwór. Ha! Udałam tylko, że całuję Igora, on i tak wszystko rozumie, jeśli chodzi o podobne sprawy. Powiedział:

— Twarda z ciebie sztuka.

Sztuka nie sztuka, twarda nie twarda, ale ma się swoje zasady. Hindus utrzymuje, że jeśli się nie ma zasad, to trzeba je sobie dorobić. No i Hindus ma piękne zęby, w odróżnieniu od Zbyszka. Poza tym Zbyszek jest niezbyt mądry, jeśli się od niego odejmie matematykę. Wolałabym się kochać w ideale, tylko co to znaczy?

O co mi w ogóle chodzi? Czy o znaczenie słowa „ideał” czy „kochać się”? Zupełnie nie mam życiowej orientacji. Co tam, Zbyszek jest śliczny przynajmniej. Nie kocham go dla zalet, lecz pomimo wad. Z tego, co piszę, powinnam wyciągnąć głęboki wniosek: przecierpię jakoś te ferie. Czy wyciągnę?

Późnym wieczorem

Wyciągnęłam. Zjadłam pół strucli z makiem i piszę opowiadanie o dziewczynie, która gardzi chłopcami. Ma wyższe cele. I już! Mówiąc między nami, autorka nie widzi w tej postaci siebie.

29 grudnia 1948 r.

Lidka chce, abym poszła z nią i jej rodzicami na dorosłego Sylwestra. Mama z panem Zuberem „wyskoczyła” na trzy dni... do Zakopanego. Zostawiła mnie jak jesionkę do przenicowania u krawca, obdarzając pieczoną gęsią i mglistymi instrukcjami, abym nie robiła głupstw. A jakież ja głupstwa mogę robić?. Gdyby mi jakiekolwiek przyszło na myśl, bez wahania przystąpiłabym do realizacji. Chciałam dać mamie list polecający do Zbyszka — on podobno nieźle jeździ na nartach — ale ograniczyłam się do wypowiedzi:

— Gdybyś spotkała Zbyszka, to mu powiedz, że tak się nie robi.

A mama na to:

— Czy on w dalszym ciągu obgryza paznokcie?

Istotnie, Zbyszek obgryza paznokcie, lecz w człowieku należy doszukiwać się zalet, a nie polować na wady. Paznokcie odrosną, a żal do mamy o wbijanie mi zardzewiałych gwoździ do serca zostanie. Pójdę na tego Sylwestra, Lidkę dosyć lubię. Jest ładna jak laleczka, pusta jak laleczka, ale schludna, ma wdzięk i dobre serce.

Nie bardzo mam w co się ubrać. Ze wszystkich możliwych kreacji, jakie przymierzałam dziś przez trzy godziny, najlepiej mi jest w szlafroku pana Zubera. Nie rozumiem, dlaczego mama o tych pysznych tureckich wzorach wyraziła się: „tandeta”. Co za kolory. Gdyby to był bal maskowy, mogłabym wystąpić jako roznegliżowana dama z haremu jakiegoś szejka. Jedyna suknia, jaką mam na nadzwyczajne okazje, to niebieska. Błękit toleruję jedynie na niebie i długo ciotce będę pamiętała, że uszczęśliwiła mnie tą wełną. O butach nawet wspomnieć szkoda. Przymierzyłam czarne czółenka mamy, uprzednio w palce wpychając kłęby waty. Każda moja noga, tak z osobna, wyglądała jak obsadka zanurzona w kałamarzu. Co tu wymyślić?. Zdaje się, że skończy się na spódniczce i bluzce, bo tylko to jakoś na mnie leży. I półbuty — strach wprost pomyśleć. Czy ktoś mnie poprosi do tańca? Może by nie pójść? Szkoda mi, dlaczego mam się pozbawić atrakcji. To będzie zabawa zorganizowana przez fabrykę, w której pracuje Lidki ojciec. Zobaczę, jak to się odbywa, bo pani Lisowska ciągle mówi, że teraz to nawet krowę wpuściliby na bal i że w ogóle, nie te czasy. Nie znoszę tych Lisowskich. Kiedy pierwszy raz byli u mamy na kolacji, to nawet mi się podobali. Nieprzytomnie się śmiałam, kiedy pan Lisowski, żegnając się, powiedział do żony:

— Ukłoń się nóżką, Jadziu.

Po trzeciej identycznej propozycji pana Lisowskiego omal nie dostałam nerwowej wysypki. On to włączył do żelaznego repertuaru swoich dowcipów i nie martwi się zupełnie, że słuchaczy nie rozbawi już nawet wizja dygającej pani Jadwigi — osiemdziesiąt trzy kilo żywej wagi.

Niestety, niestety, tu wypadłoby mi raczej zacytować wiersz, niż przypomnieć, że Zbyszek popełnił podobne przestępstwo. Odprowadził mnie do domu i powiedział:

— Żegnam ozięble z domieszką ironii.

„Dowcipny chłopiec” — pomyślałam.

Ale powtórzył to już trzykrotnie, to jest — powiedzenie, a nie eskortę pod dom. Śpiewa się teraz taki szlagier, trzeba przyznać, trafny:

Liczę, mierzę twoje błędy i wady Złość mnie bierze, ale cóż, nie ma rady.

Już wiem. Granatowa spódnica, ale bluzka czerwona. Ta bluzka nawet jest marszczona w całkiem niegłupim miejscu.

3 stycznia 1949 r.

Alternatywa to znaczy: albo — albo. Wie się takie rzeczy. Albo tańczyli ze mną, bo bawił ich ktoś zabłąkany ze szkolnego świata, albo mam sex-appeal jak Marlena Dietrich. Ja się naturalnie skłaniam do drugiej ewentualności. Dlaczego, pytam, się, nie? Tak się cudownie bawiłam i wszyscy byli tacy mili (pan Stangel, ojciec Lidki, dał nam nawet po kieliszku wina), że kiedy zagrali Pozdrowienie od gór, to zamiast się rozpłakać, pomyślałam sobie: „Ty się możesz wypchać trocinami, Zbysiu”. Daję słowo, tak pomyślałam. Czyli jak się tak zajrzy do lewej komory serca — miłość, do prawej — miłość, ale przedsionki? A aorta, która dostarcza utlenionej krwi? Chociaż do medycyny mam odrazę i nigdy w życiu nie studiowałabym tego paskudztwa, po zakochaniu się w Zbyszku przejrzałam podręcznik Anatomii Prawidłowej.

Gdzie się może kryć to męczące uczucie, które zdrowo myślącego człowieka (to o mnie) wyprowadza z równowagi? Po tym Sylwestrze wiem. W przedsionku. Czyli tak, jakbym kazała Zbyszkowi czekać na siebie w przedpokoju. Panie Sikorski, pan się doigra. Wyrzucę pana za burtę. Tak.

Zbyszek, nie wierz w to, co ja, nieszczęśliwa, bredzę. Kocham Cię. Chcę być w Tobie zakochana, bo to uczucie mnie uszlachetnia. Co ja wypisuję, to przecież zupełny brak logiki.

4 stycznia 1949 r.

Ha, ha, rozchorowałam się. Mam całkiem ładną anginkę, którą rozpoznała mama i nawet przyjęła mnie do swojego pokoju, aby mnie „doglądać”. W głowie mam kamienie, które jednak nie przeszkadzają mi czytać. Już wczoraj czułam się niewyraźnie i z trudem połykałam pokarm dla ciała. Była Lidka, Danka, Drobina i jeszcze kilka osób. Dobrze, że Zbyszek jeździ na deskach, bo wyobraziłby sobie, że umieram przez niego na zapalenie opon mózgowych jak Stefcia Rudecka. Wzrusza mnie troska moich znajomych, ale jak tak się leży w łóżku i patrzy na nich z pewnej odległości (nie mogą się zbliżać, angina jest zakaźna) tracą trochę na wartościach, które mają w szkole. Dyzio, mój najlepszy na świecie kolega, nie był ani razu. Pewnie nic nie wie, że choruję, chociaż to dziwne. Jesteśmy świetnie zorganizowani i jeżeli na jednym końcu miasta rodzice nie chcą puścić Janki do kina, dowiadujemy się o tym natychmiast. Rozsyłamy wici i zastanawiamy się, jakby tu pomóc biedaczce. Mnie się nigdy nic podobnego nie przytrafiło. Do swojego pokoju mogłabym wracać nawet rano, żebym tylko miała co robić w nocy. O kinie nawet się nie mówi. Jeżeli mnie tylko bileter wpuści, mogę oglądać wszystko. Ostatnio już wchodzę zupełnie śmiało i otwarcie, znają mnie. Tylko na Niepotrzebni mogą odejść w kinie był inny personel. Wybrnęłam. Wzięłam ośmioletniego synka sąsiadów, kupiłam mu bilet i podeszłam do bileterki z prawej już strony.

— Wprowadzam dziecko tylko na kronikę. Rozumie pani chyba, że nie pozwolę mu oglądać niedozwolonego filmu. Po kronice wyprowadzę go.

Chwyciło. Ostatecznie, jeśli ktoś czuje się odpowiedzialny za młodszych... Kiedy po kronice zapalili światło, wsadziłam małego pod ławkę, a bilet erka machnęła ręką, bo nie przyszła nas wyrzucać. Mały nic nie rozumiał, ale był zadowolony.

Długo nie pojmie, kto kogo właściwie wprowadził. Zapłonął do mnie takim gorącym uczuciem, że przyniósł mi dwie żaby i w ogóle często przychodzi. Opowiadam mu czasem indiańskie historie, jak to ja i Old Shatterhand wyrwaliśmy się z niewoli od czerwonoskórych. Gdyby nie powaga konieczna w moim wieku, chętnie pobawiłabym się z nim w Indian. Zasadniczo to nie mam tendencji do postarzania się, ale jeżeli już się było na randce... wiele rzeczy wtedy nie wypada. Co innego w mojej paczce.

Wygłupiamy się niekiedy wprost dziecinnie, ale my zdajemy sobie sprawę, że się wygłupiamy. To jest różnica. Co prawda, czasami zabawa tak człowieka pochłonie, że z trudem wraca do rzeczywistości. Nikt mnie jednak nie zmusza, abym się do tego przyznała. Czternaście lat to zupełnie chora sprawa. Prawie jak średniowieczna tortura, rozrywanie końmi. Mnie ciągnie już znacznie wyżej, gdzieś do poziomu siedemnastolatków, a jednocześnie, kiedy widzę dzieci kryjące się w krzakach nad rzeką, tylko kręgosłup zakazuje mi przyłączyć się do nich.

Rany boskie, idzie Zbyszek.

5 stycznia 1949 r.

Kocham się w Zbyszku. Może to nie jest bardzo oryginalne, ale prawda. Wczoraj omal nie wyznał mi miłości. Ściskał moją rękę i powtarzał:

— Gdybym wiedział, że jesteś chora, gdybym wiedział, że jesteś chora.
— No więc wiesz, i co? — zapytałam.
— Nic. Widziałem twoją mamę w Zakopanem.

Wiem, mama wyglądała szykownie, tylko on nie umiał tego powiedzieć. Kazałam mu usiąść na tapczanie, niechby się zaraził. Przynosiłabym mu codziennie kwiaty i cukierki. Ponieważ opowiadał o nartach i śniegu, przez co mnie spychał w niziny, spytałam:

— A jaka książka kończy się słowami: „dla pokrzepienia serc”?
— Pan Tadeusz — wypalił.

Jasne, że to nieszlachetna gra, tak ciągle się upewniać, że to jest cymbałek, ale nie należy zapominać, że on też zadaje mi pytania:

— To czemu się równa kwadrat przyprostokątnej?

Zbyszek odszedł z wiele mówiącą zapowiedzią, że się za mnie weźmie. Nie potrzebuję dodawać, że się zorientował, iż nie miałam pojęcia o godnym ubolewania fakcie: „Delta równa się b kwadrat minus 4 ac”.

Dobrze, niech się równa, tylko co to znaczy? Takie szyfry mają sens wyłącznie w czasie wojny. Mogą służyć do nadawania tajnych meldunków.

10 stycznia 1949 r.

Już w szkole, już w szkole, już w szkole! Przekonałam mamę, że ze względu na niepowetowane straty, jakie odniósłby mój umysł, gdybym sobie pozwoliła na rekonwalescencję, powinnam pójść do budy. Można mamę nabrać na taką pilność, chociaż wydaje mi się, że mnie przejrzała. Hindus może przygotować jakieś powstanie, a ja będę w łóżku, zamiast w pierwszej linii. Tylko przeciwko komu powstanie? Niech się o to martwią przywódcy, w tym przypadku chętnie będę „masą”.

Czasami mam gorączkę, a ciągnę na lekcje jak żołnierz na posterunek. Bo też nasza szkoła jest najcudowniejsza na świecie. W tym roku to się bardzo uspokoiło, ale jeszcze w początkach ubiegłego partyzanci przynosili do szkoły broń i wódkę. Raz nawet przyszła do dyrektora milicja, sprowadzona przez profesorkę biologii. Ta nieodporna osoba omal nie zemdlała, kiedy Juhas zamiast odpowiedzieć na pytanie: „Co wiesz o skrzypach, widłakach i paprociach”, wyciągnął zza paska wielki czarny rewolwer.

My byliśmy szczęśliwi, bo zrobił to błyskawicznie i niedbale machnął tym przedmiotem, ale ona wybiegła z klasy, krzycząc: „Mordercy!” Pistolet był zabezpieczony i nikt nikogo nie miał zamiaru mordować. Juhas chciał tylko podkreślić, że lekceważy skrzypy, widłaki. I paprocie. Zresztą my byliśmy do tego przyzwyczajeni, że oni za koszulą albo w spodniach mają broń.

Potem była amnestia, nie w szkole, tylko w ogóle państwie, i wszyscy ci, którzy pracowali w konspiracji, mieli oddać broń na milicji.

No, Hindus nie oddał. Partyzanci przesiedzieli wiele godzin u dyrektora. Podobno przepowiadał im, że skończą jak kryminaliści i zaklinał, żeby nas nie demoralizowali. Dyrektor to równy facet, wyciągnął Juhasa z opresji i zagwarantował za niego komendantowi MO. Juhas był w przymusowej sytuacji, oddał spluwę dyrkowi. W każdym razie z biologii ma murowaną trójkę, pewnie do samej matury. To jest świństwo, ale co to jednak znaczy terror.

Ta profesorka jest naiwna, on by na pewno nic jej nie zrobił. Tak się dać zastraszyć! Na lekcji Talesa nikt by się nie odważył na coś podobnego, bo Tales nawet pod nożem gilotyny też by rąbnął dwóję. Po tym fakcie huknął na matematyce:

— Znałem już taką klasę po tamtej wojnie. Na pierwszy okres wyrzuciło się dziesięciu, na drugi dziesięciu, na trzeci jeszcze czterech i klasa była od razu spokojniejsza.
— Ilu zostało? — zapytał Stasio Okoń, a Tales wyrwał go do tablicy.

Dyrektor w długiej przemowie do nas żalił się, że nauczyciele mają ciężki obowiązek „zwrócenia was normalnemu społeczeństwu”, że właściwie należałoby nas „rozkurzyć”, ale to jest pedagogiczna ostateczność. I że jemu jest bardzo przykro, jeśli musi wyrzucić jakiegoś ucznia ze szkoły, bo zawsze istnieje obawa, czy taki nie zejdzie na złą drogę. Po czym zaapelował, abyśmy wzięli to wszystko pod uwagę, że jemu się wreszcie znudzi ratowanie nas i ciągłe rozmowy z milicją. Że komendant naszego miasta, mimo iż „rozumny człowiek i widział to i owo”, zamknie nas do domu poprawczego, „tak jak na to zasługujecie”.

Ach, były jeszcze różne draki. Brukiew pytała któregoś partyzanta, dwie ostatnie ławy wznosiły „antygeograficzne” okrzyki albo stukali się szklankami mówiąc:

— No to cyk, za tego straceńca.

Kiedy byłam w trzeciej klasie, to nas nawet zawiesili na cztery dni. Zaczęło się od tego, że wpadliśmy na bombowy pomysł, aby pognębić Mańcię, której nikt nie lubi. Niestety, pomysł nie sięgał wyżyn ludzkiego dowcipu, ale zrozumieliśmy to zbyt późno. Igora ojciec ma małą prywatną drukarnię, w której robią zawiadomienia o ślubach itp. Igor w nocy z chłopakiem, który pracuje u ojca, wydrukowali Mańci klepsydry. Tekst oczywiście zredagowałam ja, bo któż by? Trochę się bałam, co dalej będzie, ale wszyscy orzekli, że to jest genialne pociągnięcie. Musiałam pokazać, że mam charakter, taki co to się nie cofnie przed niczym. Do pierwszej w nocy ganialiśmy po mieście, nalepiając żałobne zawiadomienia w najbardziej widocznych punktach miasta, także na szkole. Oto treść: Dnia 28 marca 1948 r. po krótkich, lecz długich cierpieniach zmarła śmiercią wyczekiwaną prof. Maria Deneszek. Wraz z jej zgonem odchodzi od nas rozpacz, a przybywa nadzieja na lepsze jutro. O tym wszystkim zawiadamiają w ogóle nie pogrążeni w żalu Maltretowani Uczniowie.

Z tego się zrobił kryminał, piekło i co kto chce. Mańcia przeczytała to dopiero wchodząc do szkoły. Myśmy nie mieli po co wchodzić. Dyrektor nieomylnie zwyrokował.

— To III b.

Wpadł do klasy z szarą twarzą i krzyknął:

— Hołota, won ze szkoły! Nie przemawiam do was jako dyrektor, tylko jako urzędnik państwowy. Żeby noga wasza nie stanęła na dziedzińcu szkolnym! Banda! Wychodzić, ale już!

To był dramatyczny dzień. Usiedliśmy w parku rozważając projekt zbiorowego samobójstwa. Rodzicom trzeba było powiedzieć — musieli się nazajutrz stawić w komplecie. Wreszcie Hindus nas przekonał, że nie ważne, co się dzieje, byleby się coś działo. To nas trochę pocieszyło. Ja przynajmniej w domu nie miałam piekła, bo mama po powrocie z konferencji u dyrektora powiedziała:

— Nie sądziłam, że potrafisz być ordynarna.

Ale inni się nacierpieli. Dwie osoby dostały lanie. Trzeba przyznać, że gdyby nie solidarność naszej klasy, ja z Igorem paślibyśmy od roku bydło. W dzień po naradzie rodziców wezwano nas do szkoły. Nie na lekcje, o nie! Odbywało się przesłuchanie. Wzywano nas kolejno do gabinetu dyrektora i każdemu zadawano te same pytania. Odpowiedzi były ustalone.

— Kto wpadł na ten pomysł?
— Wszyscy.
— Kto to napisał?
— Wszyscy.
— Kto był w drukarni?
— Wszyscy.
— Kto rozklejał?
— Wszyscy.
— To wylecicie wszyscy ze szkoły. Możesz iść.

Później znów był dzień rodziców. Sprawa stanęła na ostrzu noża: ktoś się musi przyznać. Udział Igora był jasny, jego ojciec omal nie stracił źródła utrzymania. Chodziło o wspólników. I czy można nie leżeć plackiem przed taką klasą? Chciałam iść. Zatrzymali mnie siłą: „Wszystkich nie wyrzucą, ale jedną osobę na pewno”, Mańcia zastrzegła sobie, abyśmy jej nie przepraszali, przy czym postawiła ultimatum: „Ja — albo III b”. Dyrektor lekkomyślnie wybrał Mańcię.