Skrzypek - Zuzanna Śliwińska - ebook + audiobook

Skrzypek ebook i audiobook

Zuzanna Śliwińska

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czasem jedno przypadkowe spotkanie wystarczy, by zmienić całe życie… Kiedy przetną się drogi Scotta, początkującego pisarza, i Eliota, skrzypka, który właśnie postanowił zakończyć swoją karierę, ich losy zostaną ze sobą na zawsze połączone. Przyjaźń i miłość, jakiej doświadczają, wydaje się niezniszczalna. Ale czy w życiu jest coś naprawdę niezniszczalnego?

Bohaterowie udadzą się w podróż – w miejsca znane a jeszcze nieodwiedzone, i to odmieni ich spojrzenia na świat, a także pozwoli zrozumieć ludzi wokół nich. Doświadczą namiętności, bezsilności, braterstwa, dumy i tęsknoty, ale przede wszystkim nauczą się żyć mimo łez, krzyków i ciszy.

– Niektórzy, których nazywamy pełnoletnimi, wcale nie są dojrzali – stwierdził Scott. – Jest wielu ludzi płytkich, egoistycznych…
– Egoizm jest zły? Mówisz o tym tak pejoratywnie, a wydaje mi się, że to właśnie dzięki niemu jesteśmy ludźmi. Okazujemy emocje, możemy martwić się o innych, ale dopiero kiedy potrafimy pogodzić ze sobą dobro reszty i nasze własne, jesteśmy naprawdę dojrzali. Myślę, że najszczerszy altruizm może być gorszy od egoizmu… Świat nie jest dla ludzi, którzy są po prostu bezinteresowni.


Zuzanna Śliwińska – urodziła się w 2002 roku, jest uczennicą Uniwersyteckiego I Liceum Ogólnokształcącego im. Juliusza Słowackiego w Chorzowie. Pisze teksty piosenek, śpiewa, gra na pianinie i pasjonuje się filozofią. Jest idealistką, która z wielką determinacją przeciwstawia się wszelkiej formie stygmatyzacji. W 2019 roku opublikowała swoją pierwszą powieść „Erhtobe – Krew Zwycięzcy”. Wolny czas poświęca na czytanie książek i rozwijanie swojego pisarskiego warsztatu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 55 min

Oceny
3,0 (8 ocen)
2
2
0
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1.1.

– W dupę sobie wsadź to CV! Pieprz się.

Zatrzasnął za sobą drzwi gabinetu, odwrócił się zamaszyście i zatrzymał ze wzrokiem wbitym w ludzi w poczekalni.

Dwaj mężczyźni, którzy znajdowali się za nim w kolejce, dość różnie zareagowali na jego jakże niekulturalne pojawienie się. Pierwszy – zdecydowanie młodszy od drugiego, przypominał studenta pierwszego roku, który jeszcze nie uczestniczył w żadnej libacji alkoholowej i egzystował w słodkim przekonaniu, że na studia poszedł po to, aby się edukować. Był blady i przestraszony. Jeśli przed pojawieniem się w poczekalni Scotta miał jakąkolwiek pewność siebie, to musiała ona już dawno wylecieć przez okno trzydziestopiętrowego budynku Wydawnictwa Wolnego. Dlaczego Scott w ogóle starał się o pracę w tym miejscu?

Drugi – mężczyzna w średnim wieku o siwych włosach i wąsie, który wyglądał tandetnie, był wyraźnie zniesmaczony. Jego wzrok był pełen reprymendy. Przypominał Scottowi pewnego nauczyciela filozofii, który miał w swoim zwyczaju wywalać z sali uczniów, którzy zadawali w jego mniemaniu pytania zbyt głupie lub zbyt naiwne – co było na porządku dziennym.

Oprócz nich w poczekalni siedziała sekretarka, która nawet nie podniosła głowy znad komputera. Wyglądała, jakby znajdowała się w cudownym stanie ignorancji, który można było opanować jedynie dzięki wieloletniemu doświadczeniu, co po przemyśleniu poprawiło Scottowi samopoczucie.

Jednak zanim mógł pogrążyć się w myślach, jego wzrok przykuł mężczyzna, który wszedł do gabinetu szefa Wydawnictwa Wolnego tuż przed nim.

On bowiem, gdy przegrany opuścił pokój szefa, uśmiechnął się smutno do zebranych i ze spokojem ogłosił, że pan Howes prosi następną osobę. Scott podniósł się wtedy ze swojego miejsca i już na wstępie został rozproszony, bo jakiś pożal się Boże autor wywalił swój maszynopis, gdy potknął się, wchodząc do poczekalni. Mężczyzna, który opuścił gabinet redaktora naczelnego, rzucił się, żeby pomóc zbierać kartki, choć nikt inny się nie ruszył, a sam Scott wślizgnął się na rozmowę o pracę, której ostatecznie – jak się okazało – nie dostał.

W poczekalni nadal znajdował się ten mężczyzna i autor, i choć kartki były pozbierane, to pisarz rozpaczliwie starał się ułożyć je w odpowiedniej kolejności.

– Nikt ci nie przyjmie nieponumerowanego maszynopisu – powiedział mu Scott nadal zdenerwowanym głosem.

Młody pisarz, raczej nastolatek niż dorosły, spojrzał na niego z taką desperacją i ogłupieniem, że Scott przez chwilę miał wrażenie, że ten się za chwilę rozpłacze.

Odwrócił wzrok, chwycił pewniej swoją teczkę i pokręcił głową.

– Szlag – zaklął pod nosem, czując się nagle wyjątkowo niekomfortowo z tymi wszystkimi oczami, nie licząc sekretarki, wbitymi w niego. – Co za popieprzony świat…

– Na k-komputerze były ponumerowane, ale jak poszedłem do drukarni, to dostałem taki wydruk… – powiedział autor piskliwym głosem. – Może jednak, jeśli spróbują kilku stron…

– To jest pieprzona biurokracja, a nie agencja szukająca ukrytych talentów. W ogóle lepiej byś zrobił, jakbyś przesłał to elektronicznie. W żadnym wydawnictwie nie wezmą od ciebie skryptu i nie zaczną czytać, jak będziesz sobie siedział na tyłku i w międzyczasie planował całą kampanię wydawniczą!

Nagle delikatne palce, a potem cała dłoń spoczęła na jego ramieniu. Mężczyzna, który został odrzucony przed nim, stał teraz blisko niego z nieco wymuszonym, ale w jakiś sposób nieirytującym, zważając na okoliczności, uśmiechem.

– Może wyjdziemy na zewnątrz? – zasugerował głosem bardzo neutralnym, który nie był denerwujący, jak tego pisarzyny, ani nazbyt spokojny i dudniący jak pana Howesa; raczej przypominał pocieszający głos z radia, kiedy pada deszcz, stoi się w korku, a za towarzystwo ma się jedynie spikera paplającego o kolejnym niezwykłym przeboju muzycznym, którego się nie zna.

Scott czuł świerzbienie w dłoniach. Zawstydził się niemal natychmiast, gdy zrozumiał, w jak bardzo niestabilnym stanie emocjonalnym się znalazł. Był gotowy uderzyć tego jasnowłosego mężczyznę i to tylko dlatego, że ten próbował go powstrzymać przed zrobieniem jeszcze większej sceny. Czuł się zażenowany, ale także w pewien sposób wdzięczny, że ten nieznajomy pokazał mu sposób na ucieczkę bez robienia z siebie jeszcze większego pajaca.

Tak opuścił budynek Wydawnictwa Wolnego i obiecał sobie, że jego noga już nigdy więcej tam nie stanie. Stojąc na ulicy i patrząc na szklane drzwi wieżowca, na których szarymi literami mieniło się nazwisko szefa wydawnictwa, robił pewnie niezbyt imponujące wrażenie, ale po tym, jak zaprezentował się jako niekulturalny dupek, stwierdził, że w sumie do końca dnia może sobie darować jakiekolwiek pozory. Nie żeby w głębi serca był nieczułym, wrednym draniem, który tylko czeka, aby wychynąć zza kurtyny zasad społecznych i konwenansów. Miał w sumie dość niezłe mniemanie o samym sobie. Był pracowity, szczery i honorowy. Ponadto miał duszę romantyka i był niezwykle szczegółowy. Nie był pewny, czy określiłby się mianem perfekcjonisty, bo w niektórych dziedzinach był kompletnym ignorantem – jak na przykład utrzymywanie porządku w szafie czy zapamiętywanie dat urodzin.

– Pierwsza rozmowa? – zagadnął go mężczyzna, o którym Scott zdołał już zapomnieć, a który z jakichś powodów nadal sterczał obok niego.

Jego włosy przypominały kolor miodu. W świetle lamp czy na zewnątrz były jasne jak miód akacjowy, ale gdy robiło się ciemniej, mogły zmienić kolor na barwę miodu gryczanego. Mężczyzna miał podłużny nos, jasne oczy i uśmiech, który wydawał się naturalny i nieniosący ze sobą żadnych zobowiązań. Wyglądał jak chodzący obraz Emmy Eleonory Kendrick zatytułowany Portrait of a blond man. Jedynie paczka papierosów, którą wyjął z kieszeni eleganckiego płaszcza, nie pasowała do jego wizerunku.

– Słucham? – zapytał trochę zbyt natarczywie, za co zaraz ugryzł się w język.

Mężczyzna wydawał się tym niezrażony. Wyjął jednego papierosa i schował resztę.

– Rozmowa o pracę – wytłumaczył, machając niedbale w stronę budynku. – To twój pierwszy raz?

Scott prychnął i włożył ręce do kieszeni.

– Trzeci.

Tamten zamruczał w odpowiedzi; papieros w ustach, zapalniczka w dłoniach i jasne brwi podniesione wysoko.

– Palisz?

– Nie.

Scott zastanawiał się, czy gdy wieczorem zadzwoni jego mama, a z pewnością tak będzie, powinien powiedzieć jej o wszystkich swoich niepowodzeniach związanych z szukaniem pracy, czy wystarczy przyznać się tylko do jednej porażki, tej której najmniej żałował.

– Pracowałeś gdzieś wcześniej? – zagadnął nieznajomy, a gdy Scott spojrzał na niego trochę głupio, lecz z zaintrygowaniem, zaśmiał się nerwowo i przewrócił oczami, podając mu rękę. – Eliot Savsky.

– Scott Aucoin – odpowiedział po chwili wahania i pewnie złapał dłoń Eliota, którego uścisk był słaby i delikatny, podobnie jak jego budowa. – Miałem staż w szkole językowej i potem krótko uczyłem, ale to zdecydowanie nie było to.

– Studiowałeś lingwistykę? – zagadnął z ciekawością.

– Filologię. Ale liczyłem na pracę korektora i ewentualnie tłumacza, wolałbym mieć użytek z języka obcego, którego uczyłem się tyle lat.

Tamten potaknął i zaciągnął się papierosem, którego do tej pory ignorował, a którego podpalony koniuszek niepokoił Scotta, gdy znajdował się tak blisko jasnego płaszcza mężczyzny.

– Masz dzisiaj jeszcze jakieś spotkania, plany? – zapytał nagle Eliota, starając się, podobnie jak on wcześniej, podtrzymać jakoś konwersację.

– Jestem umówiony na obiad z siostrą – odpowiedział z przepraszającym uśmiechem. – Niedługo wylatuje do Włoch – wytłumaczył, spuszczając wzrok i zaraz zerkając na drugą stronę ulicy. – Ale jeśli w najbliższym czasie nie masz żadnych planów… – Nagle zatrzymał się z trochę panicznym wyrazem twarzy i zerknął na Scotta. – Och. Pytałeś tak ogólnie, a ja pomyślałem, że…

Scott zaśmiał się nerwowo, widząc, w jakim kierunku udały się myśli Eliota. Jego cała twarz zrobiła się czerwona, a rumieniec pokrył nawet jego szyję i koniuszki uszu. Uśmiech był niezręczny, a palce lewej dłoni ocierały się o siebie w zdenerwowaniu. Przejęty i zażenowany wyglądał trochę zabawnie. Wyglądał, jakby szykował się do ucieczki, więc Scott zdecydował, że słowa „głodnemu chleb na myśli” nie będą w tej chwili odpowiednie.

– Chciałem być tylko uprzejmy, ale jeśli jesteś jutro wolny, to możemy pójść na obiad.

Eliot zrobił taką minę, jakby nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Jego oczy były szeroko otwarte, a usta po raz pierwszy pozbawione uśmiechu. Na dodatek, w chwili, gdy wracał do rzeczywistości, spomiędzy jego palców wyślizgnął się papieros, który upadł na chodnik. Obaj to zignorowali.

– To jakiś dowcip?

– Nie. Nie chcę naciskać, ale co masz do stracenia? Mogę cię jedynie pocieszyć, że nie mam zamiaru odstawiać więcej podobnych scen jak ta dzisiaj u pana Howesa.

Eliot się roześmiał, lecz po chwili jego śmiech zamienił się w nerwowy chichot, a spojrzenie uciekało od Scotta tak jak oczy ucznia, gdy nauczyciel rzuci na lekcji jakieś pytanie w przestrzeń i szuka ofiary, która powinna znać odpowiedź.

Był późny wrzesień. Na ulicach, jak zwykle o tej porze dnia, panował spory ruch, ale obaj musieli dobrze znać życie w mieście, bo wydawali się w perfekcyjny niemal sposób ignorować zamieszanie panujące wokół nich. Szli ulicą jednokierunkową, choć ta wcale nie była wąska – problem stanowiły samochody parkujące przy chodniku po prawej stronie. Taksówka zatrzymała się przed sklepem jubilerskim, a jakiś zdenerwowany kierowca za nią natychmiast zaczął trąbić.

– Nie mieszkam w centrum – odezwał się w końcu Eliot, odrywając wzrok od kierowcy, który wyminął taksówkę, dumnie prezentując jej środkowy palec.

– Nikt nie mieszka w centrum. W centrum nie da się mieszkać.

– Fakt. – Drobny uśmiech powrócił na twarz blondyna. – Mam apartament na Królewskiej.

Scott podniósł brwi. Królewska nie była ulicą dla młodych ludzi po studiach, szukających pracy. Była raczej elegancką dzielnicą dla młodych, ambitnych, pnących się po drabinie kariery ludzi, z rodzicami, którzy mają duże nadzieje i oczekiwania. To była ulica, na której on sam mógłby mieszkać, gdyby nie fakt, że chciał być niezależny i pragnął spróbować żyć na własną rękę bez pieniędzy matki i ciotek.

Jego rodzice rozwiedli się niedługo po jego drugich urodzinach, gdy jego mama zorientowała się, że jego tata miał już dwóch synów z inną kobietą, którą regularnie odwiedzał. Helena nie przeżywała tego rozstania jakoś bardzo źle, zwłaszcza że nie wydawało się, aby Jose zależało na opiece nad synem. Scott widywał się z ojcem do dwunastego roku życia, wtedy też wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że nie chce więcej jeździć do ojca, który mieszkał daleko, na kompletnym zadupiu ze swoją śmieszną kochanką, która wydawała się niezdolna do wyartykułowania w pełni choćby jednego poprawnego gramatycznie zdania, i z dwójką synów, którzy nie mieli ze Scottem nic wspólnego, a poza tym byli sporo starsi.

Scott kochał swoją mamę najbardziej na świecie. Na drugim miejscu znajdowała się Stephanie, a niemal tuż za nią jego trzy ciotki, siostry mamy, bezdzietne stare panny, których najulubieńszym siostrzeńcem pod słońcem był właśnie on. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby domyślić się, że wszystkie cztery kobiety rozpieszczały go do granic możliwości i uważały go za „najzdolniejszego, najgrzeczniejszego, najcudowniejszego chłopczyka na świecie!”. A z czasem – „najprzystojniejszego i najatrakcyjniejszego”. Wszystkie cztery kobiety nadużywały przymiotników zaczynających się przedrostkiem „naj-”, co było ich charakterystyczną cechą.

– Znam kilka fajnych miejsc niedaleko – powiedział Scott, wyrywając się ze swoich myśli i odpowiadając Eliotowi mrugnięciem na jego nieśmiały uśmiech. – Koło czwartej? Jeśli dasz mi swój numer, to wcześniej mogę napisać.

Eliot pokiwał głową, więc Scott wyjął swój telefon i podał mu, aby mężczyzna wpisał swój numer.

Gdy w końcu się rozeszli, było to o wiele bardziej niezręczne, niż przewidywał. Atmosfera jakby się zagęszczała, a słowa nie przychodziły tak łatwo, kiedy obaj wiedzieli, że jeszcze się spotkają. Pomyślał, że to trochę dziwne, ale nawet zrozumiałe, że ludzie są coraz mniej pewni siebie, gdy pojawia się możliwość na coś więcej. Scott był romantykiem, nie mógł więc powstrzymywać się przed wyobrażaniem sobie rzeczy o wiele za dużych.

Normalni, młodzi, dwudziestosześcioletni ludzie, jeśli mieliby fantazjować o innych atrakcyjnych osobach, potencjalnych partnerach lub po prostu towarzyszach na jedną noc, myśleliby raczej o przygodach łóżkowych. Nie żeby łóżko zawsze było w scenariuszu, ale wiadomo, o co chodzi. I choć Scott rzeczywiście pomyślał o długich, zgrabnych nogach Eliota, które musiały kryć się za granatowymi spodniami, najprawdopodobniej specjalnie dla niego skrojonymi, bo Scott nie wiedział, gdzie indziej można by dostać tak wąskie, a jednocześnie niewyglądające na obcisłe spodnie, i wyobrażał sobie, jak jego włosy, zamiast opadać na czoło, spoczywają na jego poduszce, to odganiał te myśli, wybierając inne, które bardziej go pociągały. A dokładniej – widział przyszłość, wieczorne piątki, gdy razem jedzą kolację we wspólnym domu. Eliot nakrywa do stołu, używając tych swoich delikatnych dłoni z długimi palcami, a Scott obserwuje go z kuchni, gdzie na kuchence coś się gotuje. W tle leci muzyka, której jeszcze nie zna, ale którą Eliot lubi, a więc obaj słuchają jej w podobnych chwilach. Wyobrażał sobie, jak w weekendy Eliot leży rano w łóżku, a on się odświeża, żeby przygotować mu śniadanie tylko po to, by zaraz poddać się chaosowi, wynikającemu stąd, że pojawiają się jacyś niespodziewani goście…

Te myśli i wyobrażenia były zdecydowanie zbyt odległe, ale fantazjowanie było zawsze jego słabością. Na dodatek był w tym całkiem dobry. Jeszcze na studiach potrafił tak daleko odbiec myślami od rzeczywistości, że przekonał samego siebie, że egzamin, który pisał, wcale nie był egzaminem, a relacją z wykładu, który przyszedł mu wygłosić sam Morgan Freeman.

Pan Freeman jak zwykle idealnie przedstawił problem, jaki powinien zostać poruszony w odpowiedzi na temat egzaminu i tym swoim cudownym głosem dyktował Scottowi każde słowo, powtarzając czasem zdania czy tłumaczenia jakichś terminów, gdy chłopak za nim nie nadążał. Zdał na sto procent.

Jednak jego fantazje pozostawały wyłącznie fantazjami i najwyraźniej tak też miało być i tym razem, bo gdy jeszcze wieczorem zadzwonił do Eliota, żeby sprecyzować czas i miejsce ich spotkania, ten bardzo uprzejmie i z zawstydzeniem przekazał mu, że jednak nie może się z nim zobaczyć, ponieważ postanowił polecieć z siostrą do Włoch, ale tylko na kilka dni.

Scott wiedział, co Eliot tak naprawdę chciał mu przekazać. Kto normalny decyduje się na taką podróż w środku roku, bez pracy, i to dzień przed odlotem? Był nawet trochę pod wrażeniem tej wymówki, więc starając się, by jego głos nie brzmiał na nazbyt rozczarowany, powiedział, że całkowicie to rozumie, i nawet dodał, aby pozdrowił od niego siostrę. Tamten zaśmiał się nerwowo po drugiej stronie słuchawki, a gdy spytał, jako kogo powinien przedstawić Scotta Vanessie (co, jak Scott się domyślił, było imieniem siostry Eliota), w jego głosie słychać było uśmiech. To zbiło trochę Scotta z tropu.

– Jako seksownego awanturnika – odpowiedział, zaskakując samego siebie, ale dochodząc do wniosku, że może przynajmniej mieć z tej całej sytuacji choć trochę zabawy.

Eliot zaczął kasłać, jakby się zakrztusił i Scott ledwo powstrzymał parsknięcie, rozciągając się na swojej kanapie bez zdejmowania butów.

– Coś wymyślę – odpowiedział w końcu Eliot.

– Tylko coś ciekawego.

Scott długo myślał o tamtej rozmowie. A im dłużej to trwało, tym bardziej skomplikowana psychologicznie się stawała. Nie był już pewny, czy dobrze odczytał blondyna i wyprowadzało go to z równowagi.

Scott należał do tego typu ludzi, którzy dobrze wiedzą, jak działają systemy społeczne i czego ludzie chcą. Znał się na ludziach, na ich manipulacjach, potrzebach, a jednak Eliot wydawał się skomplikowany inaczej. Zaczynając wstępną analizę, zastanawiał się nad tym, kim Eliot był, a kim nie. Był altruistą, wskazywało na to to, jak rzucił się do pomocy przy zbieraniu kartek tamtego autora w Wydawnictwie Wolnym i jak otworzył Scottowi furtkę, proponując, żeby wyszli na zewnątrz. Był także opanowany w sytuacjach poważnych i rzeczowych, jednak jeśli chodziło o kontakty międzyludzkie, wydawało się, że znajduje się na poziomie nastolatka, jakby nie miał za dużego doświadczenia. Scott wykrzywił się mimowolnie, przypominając sobie, że Eliot z jakiegoś powodu palił…

Ludzie palili papierosy z różnych powodów, ale Eliot wydawał się porządny i schludny, więc nie mógł to być nałóg roztrzepańca. Przyjmował odmowy i niepowodzenia ze stoickim spokojem, więc palenie na uspokojenie też nie pasowało. Nie wyglądał też na osobę, która pali, aby imponować… Wtedy Scott zauważył, że sam nawet nie posiada popielniczki w swoim mieszkaniu.

Westchnął, przeciągając się i zdejmując but o but, a potem wlepiając wzrok w sufit, przy którym latała mucha, której nie mógł się pozbyć od dwóch dni. Przymknął powieki, stukając palcami o tarczę zegarka na nadgarstku.

Zwykle w takie wieczory siedziałby już przy laptopie i szukał kolejnego potencjalnego miejsca zatrudnienia pomimo tego, że w sypialni nad łóżkiem miał przypiętą listę piętnastu miejsc, z których część już wykreślił po nieudanych rozmowach lub z innych powodów, przez które stwierdził, że zdecydowanie nie może tam pracować.

Niedługo kończył się miesiąc, więc będzie musiał tak czy siak zadzwonić do mamy i wysłuchać jej wykładu o tym, że ktoś w końcu się na nim pozna! Że musi tylko zaczekać! „Okazja może czekać za każdym rogiem!” – to było jej ulubione powiedzenie.

Helena była niezdrową optymistką z feministycznymi poglądami i przekonaniem, że świat skończy się o wiele szybciej, niż nam się wydaje. Jako jedyna ze swojego rodzeństwa była katoliczką i swoje starsze siostry obwiniała o to, że jej syn nie chodzi do kościoła. Scott jednak nie lubił myśleć, że jego poglądy zostały wykreowane przez ciotki, zwłaszcza że nigdy nie prowadziły z nim rozmów na żadne filozoficzne tematy ani polityczne, ekologiczne czy ekonomiczne. Czasem tylko pojawiał się komentarz, że jego pokolenie ginie w wirtualnym świecie ikonek, emoji i technologicznych gadżetów, co było albo ironią, albo hipokryzją, zważając na to, że Scott dostał swój pierwszy telefon w wieku sześciu lat, a pierwszy smartfon w wieku lat dziewięciu. Jednak awersja jego ciotek i matki do wszelkich forów społecznościowych, udostępniania danych i tak dalej przeniosła się i na niego, dlatego jedyne konto, jakie posiadał, to było konto bankowe, poza tym miał adres mailowy. Prawdopodobnie zalogował się też w swoim życiu na kilka gier i przez chwilę na studiach miał Instagrama, żeby z kolegami obserwować gorące studentki z wydziału artystycznego, ale nie odczuwał potrzeby, aby udzielać się w Internecie. Pewnie nieźle by się uzależnił od tych wszystkich aplikacji, skoro już teraz poświęcał mnóstwo czasu na to, by sprawdzać, jakie godziny były w różnych miejscach na świecie.

Acapulco – Meksyk: 15:17, Damaszek – Syria: 23:17, Male – Malediwy: 01:17. Florencja – Włochy: 22:17…

Scott nigdy nie był we Włoszech. Był we Francji na Lazurowym Wybrzeżu i w Blanes w Hiszpanii. Chciał odwiedzić Wilno, Wiedeń i Amsterdam, a także Filadelfię i Tokio, i był dość zdeterminowany, aby kiedyś te plany zrealizować. Nie wyniósł jednak za wiele z tych podróży, które dotychczas odbył. Miejsca i wspomnienia z czasem wyblakły, pozostawiając w jego pamięci tylko nostalgiczne cienie. Lepiej pamiętał, z jakim zapałem i wigorem opowiadał ciotkom i matce o wyjazdach, niż same wyjazdy. Może była w tym pewna nauka. Rzeczy i doświadczenia mają wartość dopiero wtedy, kiedy możemy się nimi z kimś podzielić?

Jeśli ktoś, na przykład, zapytałby go, które święta podobały mu się najbardziej i jaki prezent najbardziej zapadł mu w pamięć, powiedziałby, że były to święta w roku, gdy kończył szesnaście lat. Dlaczego akurat te? Nie mógł sobie za nic w świecie przypomnieć, co wtedy dostał, ale nigdy nie zapomni, jak jego ciotka Oliv popłakała się ze szczęścia, gdy dostała odkurzacz, o którym powiedziała tylko Scottowi, gdy wybrali się po zakupy, w czasie których wzdychała, że ma dość dostawania w kółko książek i torebek. Po powrocie podzielił się tą informacją z mamą; nigdy wcześniej nie czuł się bardziej spełniony. Nadal czuł ucisk w gardle, gdy to wspominał, choć od tamtego czasu minęło już dziesięć lat, a on przeżył wiele innych wspaniałych uniesień.

Ciotka Oliv nie była zbyt emocjonalna, choć dałby sobie rękę uciąć, że płakała, oglądając z nim bajki, jak był mały. Była prawniczką. Bardzo „wytrawną” kobietą, która miała własne zdanie na każdy temat i podobnie jak Helena pogardzała rasą męską, z jedynym wyjątkiem w postaci Bruce’a Willisa. Jeśli ciocia Oliv miałaby kiedykolwiek wyjść za mąż, to za nikogo innego niż właśnie pana Willisa.

– Jeśli chcesz być porządnym facetem, Scotty, to ucz się od Bruce’a – mówiła.

– Ciociu, on jest aktorem – odpowiadał jej wtedy Scott, lecz ciocia Oliv wydawała się nie rozumieć, co miał na myśli.

Jeśli Scott miałby wybierać partnerów w podobny sposób jak ciocia Oliv, pewnie nie zdecydowałby się na Bruce’a Willisa. Na pierwszym miejscu znalazłyby się raczej Mary Pickford lub Scarlett Johansson. Miał też pewną słabość do Ryana Goslinga, ale… kto nie miał?

1.2.

Wedle tradycji w piątek wieczorem spotykał się ze Stephanie na „inauguracji alkoholizowania się przed wkroczeniem w wiek średni”. Właściwie to spotykał się z nią częściej niż raz w tygodniu, ale z kacem budził się tylko w soboty. Często się zastanawiał, dlaczego sobie to robi, dlaczego sam skazuje się na takie męki, i to z samego rana w sobotę, ale potem przypominał sobie wykłady z filozofii o tym, jak człowiek poszukuje cierpienia, jak posiada masochistyczne pociągi, i zastanawiał się, jak mógł wcześniej tego nie rozumieć.

Stephanie była jego najstarszą przyjaciółką. Poznali się jeszcze w liceum, kiedy uciekła z domu i wybrała akurat jego rodzinę, by zwrócić się z prośbą, aby ją przenocowali. O północy pojawiła się pod jego drzwiami z walizką i powiedziała tylko: „Dobry wieczór, pani Aucoin, śliczny szlafroczek, którędy do łazienki?”. Miała dobrą pamięć do imion, czego Scott nie mógł powiedzieć o sobie, dlatego gdy przez te dwa dni mieszkała u niego, był przekonany, że ma na imię Ronda, co było naprawdę żałosne, bo Ronda nie było nawet podobne do Stephanie, a w całej szkole nie było ani jednej Rondy.

Stephanie, gdy się poznali, była sporą plotkarą. Charyzmatyczną i bardzo skrytą dziewczyną. Scott nigdy się nie dowiedział, co wydarzyło się pomiędzy nią a rodzicami tamtego dnia. A ona dość się zmieniła od czasów liceum. W szkole była gwiazdą. Umawiała się z najprzystojniejszymi chłopakami i zrywała z nimi po tygodniu lub nawet dobie. Najlepiej czuła się na scenie teatralnej, przed publicznością i ze scenariuszem w głowie. Scott zawsze był pod wrażeniem tego, jak z płaskiego skryptu potrafiła stworzyć coś tak przejmującego. Kiedyś w nocy, w ostatniej klasie, wyznała mu, że chciałaby być aktorką. Zawsze się dziwił, czemu nią nie została, i nie tylko on.

Wchodząc do pubu, zauważył ją niemal natychmiast. Siedziała przy barze, na wysokim stołku, a w bladym świetle i tak doskonale było widać jej słomiane włosy i pieprzyk nad ustami na bialutkiej buzi. Nonszalancko mieszała pałeczką w swoim drinku i z cierpliwością (z podniesioną jedną brwią) tłumaczyła coś facetowi stojącemu obok niej. Jej spódniczka ledwo zakrywała jej smukłe uda, a obcisła koszulka opinała się na jędrnych piersiach. Wyglądała wyjątkowo zdzirowato, co znaczyło, że czekała ich bardzo pijacka noc.

Pomachał jej, podchodząc do baru, lecz ona jedynie skierowała na niego wzrok i nie przerwała swojego wywodu, gestykulując wolną dłonią. Nie przejął się tym ani trochę. Poprosił znajomego barmana o szklankę ginu i zamówił od razu dla niej jeszcze raz to samo, co piła. Kolejny śmieszny drink z fikuśnymi dodatkami, które były kompletnie niepotrzebne.

– …a cała reszta, to ciemna materia, której nie widzimy. Tak to właśnie jest ze wszechświatem. – Stephanie wyglądała, jakby skończyła swoją wypowiedź, bo skinęła głową, wzruszyła ramionami i dopiła resztę swojego napoju.

Scott usiadł obok niej i zlustrował faceta wzrokiem. Skwasił się. Nie żeby facet był jakiś brzydki, właściwie był całkiem atrakcyjny, ale Scott dobrze znał Stephanie i wiedział, że może w liceum umówiłaby się z kimś takim, ale teraz nie poleci na faceta w t-shircie, z grubym łańcuszkiem z krzyżem na szyi i z miną kompletnie zagubionego szympansa.

– To… dostanę ten twój numer? – zapytał, drapiąc się w skroń.

Nawet na niego nie patrzył, a przyłapał się na tym, że wywraca oczami. Było mu go trochę żal.

Stephanie uśmiechnęła się słodko.

– Chciałam przez to powiedzieć, że są pytania, na które ludzie nie znają jeszcze odpowiedzi. Jednak z całą pewnością pomiędzy tobą a mną nie istnieje żadne połączenie, więc nie – odparła i obróciła się do Scotta, całując go w policzek i ignorując kompletnie swojego wcześniejszego rozmówcę, który na szczęście po chwili odszedł. – Wolny i bez pracy?

– Tym razem było blisko – odpowiedział, spoglądając na swoją szklankę, i zmarszczył brwi.

Zamruczała w odpowiedzi, przysuwając bliżej siebie drinka, którego podał jej barman.

– Jak uczelnia? – zapytał, opierając się na łokciu.

– Jeśli jeszcze raz dostanę wykład o tym, jak działa akcelerator albo jak zbudowany jest detektor, to przysięgam, że rzucę te studia. – Wywróciła oczami; często to robiła.

– Rok temu to samo mówiłaś o kwarkach.

– Jak widać temat kwarków został zamknięty, skoro muszę słuchać o tym, jak przyspiesza się cząstki.

Nie miał nic więcej do dodania, a ona wiedziała, że Scott nie nadaje się do dyskusji na temat fizyki, bo miał z nią do czynienia jedynie wtedy, gdy skacowany walczył z grawitacją.

Stephanie była nie tylko jego najstarszą przyjaciółką, ale także najlepszą. Była osobą, z którą zawarł znany od lat ludzkości pakt, stwierdzający, że jeśli do czterdziestki nadal będą singlami, to wezmą ze sobą ślub. Scott kochał Stephanie. W końcu jak by nie mógł? Była bardzo atrakcyjna, ładniejsza nawet od Mary Pickford. Gdyby miał puszczać wodze swojej fantazji, to doszedłby do wniosku, że musiała być zagubioną córką Scarlett Johansson i Ryana Goslinga, którą pobłogosławiły same Afrodyta i Atena, o ile jej piekący się właśnie w piekarniku doktorat z fizyki teoretycznej mógł na cokolwiek wskazywać.

– Jak książka? – zapytała.

– Cudownie. Mam tylko problem z zakończeniem. Wydawnictwa się o nią po prostu zabijają – odpowiedział gorzko, co w tłumaczeniu miało znaczyć: „Beznadziejnie. Mam problem z rozpoczęciem, a żadne wydawnictwo nie chce mnie nawet zatrudnić, a co dopiero wydać nieistniejącą książkę”.

Wydęła usta w zrozumieniu i przywołała barmana.

– Dwie kolejki, dzisiaj świętujemy!

– Z jakiej okazji tym razem? – zapytał barman, wyciągając wódkę.

– Za pieprzone elektrony – odpowiedziała.

Dopiero po trzeciej kolejce Scott zrozumiał, że elektrony mają ładunek ujemny…

Gdy znudziło się jej picie szotów jeden za drugim i zagryzanie chipsów cebulowych, które Scott był w stanie przełknąć tylko po pijaku, zaciągnęła go na niewielki parkiet, który zaczął funkcjonować jakieś pół roku temu. Chodzili do tego pubu od trzech lat i uczciwie mogli powiedzieć, że Dante było ich ulubionym miejscem. Scott zawsze miał spory dystans do siebie i w czasach, kiedy był totalnym, niezaprzeczalnym, rozpuszczonym snobem z ogromnym ego, i teraz, gdy był… jeszcze nie wiedział kim. Dlatego nie miał żadnych oporów, by tańczyć do beznadziejnej muzyki w pubie ze Stephanie, która się do niego lepiła i w irytujący sposób ocierała dokładnie o te miejsca. Nawet nie był zdziwiony, kiedy wrócili do baru na kolejną kolejkę, a jego dłoń znalazła się na biodrze dziewczyny. Przyległa do niego, mrugnęła i nachyliła się na swoim stołku w jego stronę.

– Twoje mieszkanie czy moje? – zapytała, szepcząc mu do ucha, a w jej głosie nie było słychać nawet cienia pijactwa.

Nie pamiętał już, co jej odpowiedział, ale to nie było takie ważne.

Zamówili taksówkę, jakimś cudem dowlekli się do drzwi jej mieszkania i zanim je jeszcze zamknęli, Stephanie odwróciła się i idąc zdecydowanym krokiem w stronę sypialni, zdjęła po drodze koszulkę i rozpięła stanik. Podążył za nią na jednej nodze, zdejmując w pośpiechu buty.

Gdy obudził się następnego dnia, bez bólu głowy, zobaczył przed sobą włosy Stephanie, które były po prostu wszędzie. Przymknął powieki, odwracając się na drugi bok. Nie lubił długich włosów, wydawały mu się problematyczne i nie widział w nich nic pociągającego. Co innego krótkie. Krótkie fale miodowych kosmyków pomiędzy jego palcami wydawały mu się cudowną wizją.

Stephanie poruszyła się na materacu i westchnęła, ziewając.

– Wstałeś? – zapytała ochrypłym głosem.

Zamruczał w odpowiedzi.

– Zrób mi kawę – powiedziała, naciągając kołdrę na głowę.

Parsknął śmiechem, ale podciągnął się do pozycji siedzącej, uszczypnął ją w tyłek i zaraz po tym, jak znalazł swoje bokserki, poszedł do kuchni, aby spełnić jej żądanie.

Stephanie miała współlokatorkę, ale o dziwo nie było jej w mieszkaniu i sądząc po tym, że do lodówki nie było przylepionej żadnej wiadomości, nie było jej też tutaj poprzedniego wieczoru. Współlokatorka Stephanie, której imienia nigdy nie mógł zapamiętać, żądała od niej odszkodowania za odgłosy, które musiała tolerować, ilekroć ta przyprowadzała kogoś na noc – najczęściej Scotta. Stephanie od zawsze się o to wkurzała, mówiąc, że ona nie ma nic przeciwko, żeby tamta też przyprowadzała sobie kogoś na noc, ale on potrafił zrozumieć pretensje współlokatorki.

– Bywasz głośna – próbował jej kiedyś wytłumaczyć.

– I? Odkurzacz też jest głośny, ale jakoś nie narzeka na moją potrzebę schludności.

Nie był w stanie z nią dalej dyskutować, zwłaszcza gdy porównywała siebie do odkurzacza.

Była ósma rano, dość wcześnie jak na sobotni poranek. Rozglądając się po szafkach, znalazł paczkę ciastek z czekoladą, więc wziął je ze sobą razem z dwoma kubkami czarnej kawy.

Stephanie siedziała goła na łóżku, przykryta od pasa w dół i sprawdzała coś na telefonie. Uśmiechnęła się na widok kawy i ciastek.

– Podaj mi koszulkę – powiedziała, zakładając włosy za ucho.

Odłożył ich śniadanie na szafkę i wyjął pierwszą lepszą koszulkę z szuflady, rzucając nią w twarz dziewczyny.

Wywróciła oczami, ale naciągnęła ją przez głowę i wyciągnęła ręce w jego stronę po kawę. Z pudełka pod łóżkiem wyciągnęła aspirynę. Scott nigdy nie jadł w swoim łóżku i nie pozwalał jej tego robić, ale Stephanie nie miała nic przeciwko temu w jej mieszkaniu. Nie rozumiała jego podejścia, ale oboje nigdy nie krytykowali i nie kwestionowali nawzajem swoich przyzwyczajeń.

Siedzieli tak w błogiej ciszy, pijąc kawę i jedząc miękkie ciastka.

– To gadaj – powiedziała, ocierając usta. – Kogo poznałeś?

Spojrzał na nią, na co ta wywróciła oczami.

– Czułam, że się wstrzymywałeś. Za dobrze cię znam. Wiesz, że jakbyś mi powiedział, że kogoś masz, to nie uprawialibyśmy seksu, Scott. To musi być ktoś nowy, skoro do tej pory nic nie mówiłeś.

– Wiem, co myślisz, ale nikogo nie mam.

– Ale chciałbyś mieć.

Potaknął mimowolnie.

– Chyba tak. Chyba potrzebuję czegoś więcej niż sam seks – stwierdził. – A ty?

Długo milczała. Nie był pewny, czy odpowie. Już od dłuższego czasu wiedział, że ona nie radzi sobie w związkach. Nigdy nie lubiła się angażować. Podejrzewał, że nie ma zaufania do mężczyzn albo że może mieć to związek z problemem, który miała czy też ma ze swoimi rodzicami, o czym nigdy nie mówiła.

– Podoba mi się tak, jak jest teraz – odpowiedziała ze spokojem. – I chcę, żebyś był szczęśliwy, Scott.

Gorzka kawa idealnie pasowała do słodkich słów. Właściwie to gorzka kawa pasowała do wszystkiego. Scott lubił też gorzką czekoladę, a najbardziej to, że tak mało osób, które znał, ją lubiło. Podobało mu się, gdy inni narzekali czy dziwili się temu, jak on może to jeść.

– Dobra. Wstawaj.

Zaśmiał się.

– Nie żartuję – powiedziała, popychając go. – Zjeżdżaj z mojego łóżka, Aucoin, nie chcę cię tu więcej widzieć, za kogo ty się masz? – zapytała, uśmiechając się. – Twoja wielka miłość gdzieś tam na ciebie czeka.

Stephanie była jego najulubieńszą osobą na świecie. Doceniał to, że go rozumiała, ale trochę mniej podobało mu się to, że naprawdę wykopała go ze swojego mieszkania, zamykając za nim drzwi, zanim zdążył choćby zasunąć rozporek w spodniach.

Wracając do domu piechotą, bo mieszkali niedaleko od siebie, myślał o tej wielkiej miłości, o której wspomniała. Starzeję się – pomyślał. Powinien rozpoznać u siebie potrzebę ustatkowania w chwili, gdy zaprosił Eliota na obiad. Już wtedy przecież jego wyobrażenia były w zbyt domowym, jakby rodzinnym klimacie.

Widząc reklamę linii lotniczych na jednym z bilbordów, które mijał, przyszła mu do głowy szalona myśl, żeby pojechać na lotnisko, kupić pierwszy lepszy bilet do Włoch i odszukać Eliota. Ale na tym pomyśle wszystko się skończyło. Był to z całą pewnością ciekawy materiał na książkę czy film, ale nie na życie. Scott był romantykiem, ale miał też swoją dumę. Nie miał zamiaru uganiać się za kimś, kto najwyraźniej nie był nim zainteresowany. A poza tym wątpił, żeby Eliot naprawdę poleciał do Włoch. Sam pewnie, gdyby chciał uciec od kogoś, a przypadkowe spotkanie tej osoby było mało prawdopodobne, powiedziałby coś podobnego.

Przypomniał sobie, że tamten wyznał mu, że mieszka na Królewskiej. Znał też jego nazwisko, więc ustalenie, gdzie dokładnie znajduje się jego apartament, nie powinno być trudne (o ile go nie okłamał), ale tak jak zostało już powiedziane – Scott miał swoją dumę.

Jego mama zadzwoniła następnego dnia, kiedy robił sobie kolację. Przez dwie minuty stał z żółtym serem w ręce, słuchając jej opowieści o tym, co sobie wyobrażała, kiedy wczoraj i przedwczoraj, i przed-przedwczoraj nie zadzwonił. Kiedy zaczynała mówić coraz bardziej histerycznie, odłożył ser na ladę i przeniósł się do salonu, gdzie rozpoczął uspokajanie. Dziwnie się czuł w pustym mieszkaniu. Głos Heleny po drugiej stronie słuchawki działał na niego zadziwiająco kojąco, choć jej słowa były raczej irytujące. Rozmowa jak zwykle trwała za długo jak na jego gust. Nie żeby nie lubił z nią rozmawiać – po prostu nie przepadał za rozmowami telefonicznymi.

– Mógłbyś przyjechać do domu w przyszły weekend – zaproponowała. – Do tego czasu raczej już znajdziesz pracę, zaproszę twoje ciocie i zrobimy małe świętowanie. Mógłbyś też przywieźć ze sobą Stephanie, jeśli będzie chciała. Tak dawno jej u nas nie było!

– Zastanowię się i dam ci znać, dobrze?

Kobieta westchnęła w bardzo znajomy sposób. Już wiedziała, że nie przyjedzie.

– Zadzwoń niedługo – poprosiła tylko, na co on oczywiście się zgodził.

Kilka dni później zauważył sporą sumę pieniędzy przelaną na jego konto z tytułem „NA RACHUNKI”, a w komentarzu: „Pamiętaj o 5 posiłkach dziennie, Mama”.

Nie pamiętał, kiedy ostatni raz zjadł pięć posiłków w ciągu dnia. Rzadko jadał nawet śniadanie, chyba że zalicza się do niego kawę. Helena z pewnością nie pozwoliłaby mu mieszkać samemu, gdyby wiedziała o jego zwyczajach żywieniowych, ale kto mógł ją uświadomić? On zdecydowanie nie miał takiego zamiaru.

Kolejny tydzień zapowiadał się tak samo marnie jak poprzednie, jeśli nie gorzej, bo przez jakąś paradę czy protest komunikacja miejska była zablokowana i spóźnił się na rozmowę o pracę w kolejnym wydawnictwie, które znajdowało się w samym centrum.

Wydawnictwo nazywało się Début i było znane ze swoich tłumaczeń francuskich debiutantów. Kilka ich tytułów stało się nawet bestsellerami. Był naprawdę dobrej myśli, gdy zdecydował się ubiegać tam o pracę. Wysłał swoje CV i już następnego ranka dostał zaproszenie na rozmowę. Jednak wszechświat musiał go nienawidzić… Spóźnił się półtorej godziny! Półtorej godziny – gdyby on sam miał się zatrudnić, to by tego nie zrobił. Mimo tego i tak wszedł do budynku. Wydawnictwo miało siedzibę na piątym piętrze, a winda była zepsuta. Poszedł schodami, przeskakując dwa naraz. Poczekalnia była pełna. W dodatku zdecydowaną większość stanowiły młode, atrakcyjne kobiety, które rozmawiały między sobą po francusku, jakby sprawdzały siebie nawzajem. Ich akcent był przepiękny. Mówiły tak dobrze, jakby przyjechały z samej Francji – to była pierwsza myśl Scotta, gdy jedna z kobiet zagadnęła go z wesołym uśmiechem.

– Common ça va? Vous aussi pour un entretien d’embauche?[1]

– Oui – wydusił jedynie z siebie Scott i odwrócił się do swojego telefonu, udając, że coś na nim sprawdza.

Było mu przykro. Nawet kiedy dowiedział się, że jego zgłoszenie zostało przeniesione na później i że nie został jeszcze odrzucony, to podchodząc do rozmowy po następnych dwóch godzinach, był w tak beznadziejnym stanie, że nie potrafił wysilić się na elegancki francuski i wysublimowane słówka. Jednak pan Nigel wydawał się absolutnie niezrażony. Uśmiechał się i zadawał pytania często niezwiązane z francuskim.

– Ma pan kota? – pytał na przykład.

– Nie i nie mam zamiaru mieć.

– A psa?

– Nie.

– Nie wyobrażam sobie życia bez mojego psa. Nazywa się Kokos. Moja żona często na niego narzeka, ale kochanka nie ma nic przeciwko.

– To musi być problematyczne – stwierdził dyplomatycznie Scott.

– Tak, tak bywa.

Pan Nigel zamilkł po tym i zatopił się w lekturze CV Scotta, który trochę zagubiony siedział na niewygodnym krześle w jego gabinecie.

– Myśli pan, że powinienem pozbyć się psa? Dla wygody mojej żony?

Zmarszczył brwi.

– Ciężko mi powiedzieć. Skoro pańska kochanka zdaje się go lubić, to mogłaby go przygarnąć.

Mężczyzna zamruczał pod nosem, a jego palce rytmicznie wybijały rytm na biurku.

– To ciekawe rozwiązanie – stwierdził w końcu. – Będę musiał się nad tym zastanowić.

Spojrzał znów do CV. Jego wzrok przesuwał się powoli za oprawkami okrągłych okularów. Scott pomyślał, że ten kształt nie pasuje do jego pociągłej twarzy. Wyglądał w nich trochę jak mucha.

– Przepraszam pana – odezwał się w końcu, gdy ten spędził kolejną minutę w ciszy, sprawiając wrażenie, jakby jego myśli błądziły zupełnie gdzie indziej – ale co te pytania miały wspólnego z moim zatrudnieniem?

– Tout et rien[2] – odpowiedział mężczyzna, odkładając papiery i zdejmując okulary.

Scott westchnął z irytacją.

– Rozumiem – powiedział, wcale nie rozumiejąc i zaciskając usta.

– Chce pan tu pracować? – zapytał nagle pan Nigel, wstając.

Scott również wstał.

– Tak.

– W takim razie zgoda. Zatrudniam pana. Widzę po tej rozmowie, gdzie leżą pana priorytety. Wydaje mi się, że udało mi się mniej więcej zorientować, jakim człowiekiem pan jest, choć mam nadzieję poznać pana lepiej, gdy zacznie pan tu pracę; od przyszłego tygodnia?

Scott zaniemówił. Z entuzjazmem potrząsnął dłonią mężczyzny, który zaśmiał się, widząc jego reakcję. Reszty rozmowy nie mógł sobie potem przypomnieć. Był zadowolony, a jednocześnie rozczarowany. Pan Nigel wydał mu się ekscentryczny i tak o nim potem opowiadał.

Wychodząc z gabinetu, zawahał się – chciał jeszcze raz zapytać, o co wcześniej chodziło panu Nigelowi, ale jednak zdecydował tego nie robić. Mężczyzna i tak go zatrzymał.

– A tak gwoli ścisłości – powiedział. – To wcześniej to był tylko taki test. Nieprawdziwy.

Potaknął, przeczuwając właśnie coś takiego.

– Nie mam psa – dodał pan Nigel, a Scott zamknął za sobą drzwi.

[1]Common ça va? Vous aussi pour un entretien d,embauche? (franc.) – Jak się masz? Ty też na rozmowę o pracę?

[2]Tout et rien (franc.) – Wszystko i nic.

1.3.

– Sądzisz, że popełniłam błąd? – zapytała Stephanie, gdy jechali razem metrem do domu.

Wracali razem w poniedziałki i wtorki, gdy on kończył wcześniej pracę w wydawnictwie, a ona nie musiała być na uczelni i zajmowała się dorabianiem na życie.

Miała na sobie szary płaszcz i czerwone buty w szpic, a w dłoniach trzymała okrągłe, małe akwarium z dwoma rybkami w środku i odrobiną piasku z muszelkami. Wpatrywała się w przezroczystą wodę, która drgała wewnątrz bańki i z podniesioną jedną brwią zagryzała wnętrze policzka.

Westchnął, rozglądając się wokół po ludziach.

– W sprawie tych rybek? Mam pewne wahania.

– Nie mówię o rybkach – żachnęła się. – Chodzi mi tak ogólnie.

– Ach. W takim razie nie. Nie wydaje mi się.

Uśmiechnęła się do niego i cmoknęła jego lewy policzek. Woda w akwarium zakołysała się niebezpiecznie.

Wysiadał przystanek wcześniej niż ona i jak tylko się rozstali, nie mógł przestać myśleć o tych rybkach… Stephanie w wolnym czasie dawała dzieciom korepetycje z matematyki. Chłopiec, którego uczyła już kilka miesięcy, poinformował ją wcześniej tego dnia, że niestety się przeprowadza, więc nie będzie więcej mógł korzystać z jej lekcji. Scott nie miał pojęcia, jak doszło do propozycji, a może wolontariatu Stephanie, co do adopcji rybki tamtego dzieciaka, ale skutek był dość oczywisty. Prawdopodobnie chciała pozbyć się zwierzątka, jednak gdy udała się do sklepu zoologicznego, zrezygnowała z wcześniejszych postanowień i zakupiła rybce numer jeden kolegę – rybkę numer dwa.

Na jej miejscu pewnie nawet nie szedłby do sklepu zoologicznego, tylko po prostu spuścił ją w ubikacji lub nakarmił nią jakiegoś ulicznego kota… Przynajmniej kot wyszedłby na tym lepiej niż biedna rybka pod opieką Stephanie…

Zgodnie z przewidywaniami Scotta obie rybki nie pożyły długo. Trochę ponad tydzień od dnia ich zamieszkania z dziewczyną, ta zadzwoniła do Scotta kompletnie załamana. Zaprosił ją do siebie. Pili portugalskie wino półwytrawne.

– Zdałam sobie ostatnio sprawę, że jestem okropnym człowiekiem.

– Dlaczego tak mówisz? – zapytał z zaciekawieniem, wyciągając się na całej długości swojej kanapy.

– Wiesz, że Einstein był żonaty? I to dwukrotnie? – zamiast odpowiedzi usłyszał pytanie.

– Nie wiedziałem.

– Widzisz. Był. Oczywiście nie był bardzo wierny, ale mniejsza o to. Był geniuszem, nie nam oceniać, jak rozładowywał swój popęd seksualny. Ale zobacz, ile on odkrył, jak wcześnie rozwinął swój intelekt. Tyle mu zawdzięczamy!

– A bomba atomowa?

Stephanie zamilkła po swoim uniesieniu i przysunęła lampkę wina do ust.

– Rzeczywiście – przyznała. – Nawet jak dostał Nobla, to całość musiał oddać pierwszej żonie… Idiota – stwierdziła, parskając.

– Frajer – dodał, kręcąc głową.

– Jednak nie taki frajerowaty jak Edison. To dwie kompletnie różne kategorie.

– Może prościej będzie nadać dwie osobne nazwy. Czasem to dość irytujące, kiedy jedno słowo ma dwa brzmienia. Uproszczenie klasyfikacji mogłoby być zbawienne przy dalszym rozróżnieniu.

Potaknęła zgodnie.

– Niech Einstein należy do kategorii Frajer-A, a Edison Frajer-B.

– Twojej logice brakuje artystycznej duszy słowotwórczej.

– Z pewnością wolałbyś coś wymyślniejszego, ale idź na fizykę, kochanie, i zmierz się z całym językiem naukowym. Uwierz mi, że elegancja będzie leżeć w prostocie.

Przymknął oczy, wydychając powoli powietrze nosem, balansując jednocześnie kieliszkiem na swoim mostku i czując dreszczyk adrenaliny, gdy płyn w kolorze karmazynu (ciemniejszego niż łuski świętej pamięci rybek) przechylał się niebezpiecznie i groził atakiem na jego białą koszulę.

– Wiesz, jaka jest etymologia słowa „atom”? – zapytała kilka minut później.

– Niepodzielny, átomos.

– Zabawne, prawda? Jasne, chodzi o Demokryta i jego filozofię, przynajmniej tak się zaczęło, ale teraz? To, co rozumiemy jako atom, stało się definicyjnie niepoprawne.

Scott otworzył oczy i przekręcił głowę w jej stronę.

– Atom znaczy „niepodzielny”, a teraz wiemy, że atom jak najbardziej da się podzielić, da się wyodrębnić mniejsze elementy. Elektrony, protony i tak dalej. Nawet więcej, mamy kwarki. Nie chcę nawet zaczynać o teorii strun… – prychnęła z pogardą.

Patrzał na nią, a ona skierowała nagle na niego wzrok i zapytała:

– Mogę przespać się dzisiaj u ciebie na kanapie?

Zaśmiał się gwałtownie na tak absurdalne pytanie, a koszula musiała pójść do prania…

1.4.

„Le pronoms relatifs permettent de relier des phrases simples pour en faire une phrase complexe (c’est à dire ayant plusieurs verbs conjugués)”[3] – przepisał do programu, pragnąc wydłubać sobie gałki oczne.

Gdy zabiegał o pracę w Début, nie spodziewał się, że będzie musiał się zajmować także czymś, co sekretarka pana Nigela nazywała: „eh, kooperacja… soutien[4], dla słodkich dzieciaczków, no przecież… dofinansowanie, panie Aucoin, od miasta”.

Pod nosem nucił piosenkę Natalie, myśląc jakie to on phrases sobres[5] mógłby zapodać, gdyby ktoś go zapytał – a na pewno tak się zdarzy – „ça va?”.

Dzień dłużył mu się ogromnie, a za oknem deszcz wydawał się przechodzić coś na kształt nastoletniego buntu. Walił, wrzeszczał i kołysał drzewami na wszystkie strony. Ludzie uciekali w pośpiechu, jak psychiatrzy przed nastoletnią chandrą, żeby nie powiedzieć depresją, a parasole zwijały się elegancko pod dachami jak bibułki do skrętów… Nie żeby Scott coś więcej na ten temat wiedział.

Osobą, która wydawała się czerpać dziwną uciechę ze zjawisk atmosferycznych, które tak głośno i uporczywie żądały atencji, był pan Nigel, który wyglądał przez okno i uśmiechał się z rozmarzonym wzrokiem.

– Będą korki – szepnęła Scottowi sekretarka, gdy razem robili sobie kawę. – Spotka się z młodą panienką, zanim wróci do domu.

„Młoda panienka” lub „Mademoiselle Nigel” to tytuły, którymi w biurze określano kochankę szefa. Z kolei „pani Nigel” lub „Madame Nigel” była żoną. Scott już sam nie był pewny, co myśleć o panu Nigelu, ale mężczyzna był bardzo ciepłą i sympatyczną osobą. Nie zaniedbywał swojej żony, zdecydowanie nie zaniedbywał też swojej kochanki… Ogólnie ciężko było go nie lubić.

Pan Nigel regularnie oddawał krew i orientował się w sprawach politycznych, tych lokalnych, narodowych i ogólnoświatowych. Był oczytany, ale lekko szalony. Scott często się gubił, rozmawiając z nim, jednak chętnie potem rozmyślał o słowach szefa. Pan Nigel mógł być niezrównoważony do pewnego stopnia lub w jakiś sposób upośledzony, jednak miał w sobie tajemnicę, która intrygowała. W innych okolicznościach ktoś taki mógłby budzić niepokój, jednak Scott odnajdywał w nim spokój. Pan Nigel mu imponował we wszystkim oprócz decyzji, co do: „eh, kooperacja… soutien, dla słodkich dzieciaczków no przecież… dofinansowanie, panie Aucoin, od miasta”. Tak, to zdecydowanie nie należało do jego ulubionych rzeczy, które musiał znosić w życiu. Generalnie wydawnictwo, które ten jegomość prowadził, również nie należało do tych, z którymi Scott miał przedtem do czynienia. Było równie dziwne i często nieschematyczne jak sam właściciel. Chłopak dziwił się, że nadal nikt nie zwrócił uwagi na to, że działało w taki, a nie w inny sposób. Odnosił chwilami wrażenie, że ktoś, kto zajmował się rozporządzaniem tą całą firmą, miał znikome pojęcie o wydawnictwie, ale Scott również nie był ekspertem, więc jakie miał prawo się wtrącać?

Zaczął przepisywać kolejną kolumnę pytań i tłumaczeń do zadań, gdy sekretarka podbiegła do niego z paniką w oczach.

– Panie Aucoin! – zawołała szeptem i zerknęła na drzwi biura pana Nigela. – Czy mógłby pan zrobić mi przysługę? Bardzo pana proszę. Moja siostra miała wypadek, muszę zaraz pojechać na posterunek.

– Wypadek? Nic jej nie jest? Dlaczego zaraz na posterunek?

Kobieta machnęła ręką, jakby odganiała muchę.

– Ma souer[6] jest w szpitalu przecież, nic jej nie będzie! Pozszywają ją, nafaszerują czymś i będzie jak nowa. Znowu pobiła się w jakiejś melinie, ale naprawdę to nie jest ważne. Na posterunku będą mieli jej rzeczy. Muszę jechać je przecież odebrać, zanim sama to zrobi…

Przerwał jej paplaninę. To nie była jego sprawa, a sekretarka miała okropny słowotok. Wiedział, że jeśli teraz pozwoli jej mówić, to opowie mu całą historię staczania się siostry i jeszcze więcej.

– Czego pani ode mnie oczekuje? – zapytał.

– A tak! Moje biurko przy wejściu nie może być przecież puste, dopóki pan Nigel nie wyjdzie do domu. Mam rozpisane na kolorowych naklejkach, co mówić w zależności od tego, kto dzwoni i, no przecież, do kogo odsyłać. Wszystko tam jest, panie Aucoin! Potrzebuję tylko, żeby ktoś mnie przecież zastąpił. Pan Nigel powinien wyjść za jakieś pół godziny…

– Proszę pani – przerwał jej, wzdychając – zajmę się tym…

– Och, dziękuję! No przecież nie wiem, co bym zrobiła, gdyby…!

– Ale! Bébés mignons[7]. – Cmoknął, szczerząc się, i wskazał na papiery i monitor.

Spojrzała na niego spode łba. Zaczął mentalnie taniec zwycięstwa, gdy ta zerknęła na zadania, podnosząc kartki, jakby sprawiało jej to fizyczny ból.

– Wszystkie? – zapytała żałośnie.

Tylko uśmiechnął się i przeciągnął w fotelu.

– Ma pan w sobie coś z diabła.

– Z grzeczności nie zaprzeczę.

Oczywiście się zgodziła i zaraz wyszła, a Scott zajął jej miejsce przy biurku, gdzie zgodnie z tym, co powiedziała, odnalazł mnóstwo kolorowych karteczek. Na przykład na zielonej widniał napis: „PROŚBY w języku francuskim o pierwszą korektę – dział korekt, 2-2-1”. Niebieska karteczka miała z kolei napis: „ŻĄDANIA w języku francuskim o pierwszą korektę – (panowie) dział korekt, 2-2-2, (panie) centrum obsługi, 0-0-1”.

Interesujące – to było jedyne, co był w stanie z siebie wydusić na widok biurka sekretarki pana Nigela.

Dzięki świadomości, że nie będzie musiał zajmować się więcej zadaniami dla „słodkich dzieciaczków” (przynajmniej do kolejnego zlecenia), poczuł się w jakiś sposób wolny i czas upływał mu zdecydowanie znośniej. Odbieranie telefonów nie było męczące czy onieśmielające. Robił to z wielką elegancją i skrupulatnością. Notował nazwisko każdego, kto dzwonił, z myślą, że może to pomóc sekretarce następnego dnia.