Skazani na offline - Gordon Korman - ebook + książka

Skazani na offline ebook

Gordon Korman

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

To nie będzie zwykły obóz – na pewno nie dla kogoś, kto uwielbia pakować się w kłopoty!

Jett Baranov jest przyzwyczajony do luksusu, technologii i życia poza zasadami. Kiedy trafia do Oazy – leśnego ośrodka odnowy, w którym dzień zaczyna się od medytacji, a kończy na zbieraniu jagód – jest pewien, że to będą najgorsze wakacje w jego życiu.

Ale wtedy zaczynają się dziać rzeczy, których nikt nie potrafi wyjaśnić, a dorośli zachowują się coraz dziwniej.

Coś tu śmierdzi… i to nie tylko obozowe jedzenie.

Zamiast spokojnego wypoczynku w otoczeniu natury, Jett i jego nowi znajomi trafiają w sam środek tajemnicy, która wymaga odwagi, sprytu i... nieco współpracy.

Każdy dzień spędzony w Oazie przynosi nowe odkrycia.

Po pierwsze: nie wszyscy są tymi, za których się podają.

Po drugie: przyjaźń potrafi zaskoczyć, nawet gdy wcale się jej nie szuka.

Po trzecie: mała jaszczurka może uruchomić lawinę naprawdę dużych problemów!

Pełna humoru, tajemnic i zwariowanych przygód historia dla fanów Grega z Dziennika cwaniaczka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 291

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Unplugged
Opieka redakcyjna: DOMINIKA WRESIŁO
Redakcja: ANNA POINC-CHRABĄSZCZ
Korekta: KAMIL BOGUSIEWICZ, JULITA CISOWSKA, ANETA TKACZYK
Projekt okładki i stron tytułowych, ilustracje: NIKOLA KUCHARSKA
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
Copyright © 2021 by Gordon Korman. Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd. © Copyright for the Polish translation by Łukasz Małecki © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2025
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-08752-7
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] tel. (+48 12) 619 27 70
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
Wydawca zakazuje eksploatacji tekstów i danych (TDM), szkolenia technologii lub systemów sztucznej inteligencji w odniesieniu do wszelkich materiałów znajdujących się w niniejszej publikacji, w całości i w częściach, niezależnie od formy jej udostępnienia (art. 26 [3] ust. 1 i 2 ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych [tj. Dz.U. z 2025 r. poz. 24 z późn. zm.]).

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jett Baranov

Matt twierdzi, że gdybym tylko wyjrzał przez okno, zobaczyłbym na własne oczy majestatyczne piękno amerykańskiego Południowego Wschodu.

Dlatego wyglądam.

– Chmury – zdaję mu krótkie sprawozdanie. – Po prostu szał.

Całe majestatyczne piękno, jakiego mi trzeba, mam tutaj – w prywatnym odrzutowcu na wysokości ośmiu kilometrów, gdzie dwie stewardesy przynoszą mi przekąski i napoje gazowane, zanim zdążę pomyśleć, że jestem głodny lub spragniony. Mimo że przemierzamy przestworza wysoko ponad zasięgiem sieci komórkowych, cieszę się superszybkim internetem, bo mój telefon łączy się bezpośrednio z systemem satelitów. A wszystko to dzięki mikroprocesorowi opracowanemu przez Fuego, firmę technologiczną założoną przez mojego ojca.

Na ekranie widać selfika, którego przed chwilą sobie strzeliłem, wyretuszowanego przez najnowocześniejszy program do edycji zdjęć. Dodaję krótki opis: „To ja, Jett, a w tle mój prywatny jet”. Jeśli z tego nie będzie memów, to ja się poddaję! Jednym ruchem palca wgrywam zdjęcie do apki Fuego.

Matt przewraca oczami, gdy fotka pokazuje się na jego wyświetlaczu. Śledzi mnie na wszystkich social mediach, ale nie nazwałbym go kumplem. Raczej strażnikiem – lub przynajmniej niańką. Mój ojciec zatrudnił Matta do pilnowania, żebym nie wpadł w żadne kłopoty, co musi być obecnie najbardziej wymagającą fuchą w całej Dolinie Krzemowej. Łatwiej byłoby stworzyć komputer kwantowy, niż do czegokolwiek mnie zmusić. Szczycę się tym, że robię to, na co mam ochotę.

– „W tle mój prywatny jet”? Serio? – podpuszcza mnie Matt. – Sześćdziesiąt tysięcy rocznie za renomowane szkoły i nie wpadłeś na nic lepszego?

– To wnikliwy komentarz do mojego życia – stwierdzam niezrażony. – Tata kocha samoloty bardziej niż mnie. Myślisz, że skąd się wzięło moje imię?

– Aha, jasne. A dodatkowe „t” jest od „tarapatów” – cytuje mojego ojca. Co zrobisz, Vladimir Baranov, miliarder i założyciel Fuego, opowiada żenujące dowcipy równie często, co każdy inny ojciec.

Oficjalna nazwa tego odrzutowca to Del Fuego, a leżąca na czterdziestu akrach rodzinna posiadłość w Dolinie Krzemowej to z kolei Casa del Fuego. Łapiecie już chyba, o co chodzi. Żeby zachować konsekwencję, nawet na swój kibelek mówię Wuce Fuego. W grudniu odpaliłem w nim petardy, by się przekonać, czy uda mi się uruchomić Alarm Fuego. Rezultat: pełny sukces! Przy okazji odkryłem, że w każdym pomieszczeniu zamontowane są zraszacze przeciwpożarowe. Vlad trochę się wkurzył, ale skąd miałem wiedzieć? Moja rodzina ma fioła na punkcie ognia, bo właśnie to oznacza Fuego, a nie Agua, czyli wody.

A skoro o tym mowa, to właśnie wtedy Matt Louganis zaczął spędzać więcej czasu w towarzystwie syna swojego szefa. Ten młody facet zaczynał karierę w Fuego jako zdolny i obiecujący programista, obecnie jednak zajmuje się głównie dozorowaniem.

Trochę mi go żal, bo gdy dołączał do firmy, marzył o zmienianiu świata, a nie o jeżdżeniu z jakimś dzieciakiem w limuzynie i pilnowaniu, by ten na pewno dotarł do szkoły. Albo pilnowaniu go na szkolnej imprezie halloweenowej, żeby nie powtórzył akcji z zeszłego roku, kiedy to zapłacił gangowi harleyowców za wjechanie na salę gimnastyczną. Tańczyło tam sporo wysokich ósmoklasistów, więc nauczyciele z początku byli przekonani, że to poprzebierani uczniowie.

No co, ja tylko chcę się dobrze bawić! Czasami muszę się przy tym nieźle namęczyć – to trudniejsze, niż może się wydawać. Mam takie powiedzonko: „Granacie, przedstawiam ci szambo”. No bo wiecie, żeby szambo porządnie wybiło, trzeba mu trochę pomóc. Szkoda, że nie kumali tego nauczyciele, kiedy wylatywałem z poprzedniej szkoły prywatnej (trzeciej w ciągu trzech lat, skoro o tym mowa). Mama leciała aż z Ułan Bator, żeby wszystko naprostować. Niestety łącznie ze mną, i to w pierwszej kolejności...

Vlad twierdzi, że muszę sobie znaleźć przyjaciół. Łatwo powiedzieć! Wszyscy zakładają, że jestem nadętym bogatym gnojkiem, więc trzymają mnie na dystans. Chrzanić to, świetnie sobie radzę jako samotnik. Niektórzy nawet uważają, że aż za dobrze. Magazyn „Bay Area Weekly” przyznał mi ostatnio tytuł Najbardziej Rozpieszczonego Bachora Doliny Krzemowej Roku – a pamiętajcie, że mowa o Kalifornii. Wiecie, ile innych rozpieszczonych bachorów musiałem pokonać? Vlad powtarza, że powinienem mierzyć wysoko.

Poza tym zawsze mam przecież Matta. Dwudziestosiedmiolatek chyba też może być moim kumplem? Czy spędzałby ze mną czas, gdyby szef mu nie kazał? Aha, jasne! Przychodzi mi do głowy milion rzeczy, które wolałby robić zamiast tego.

Pilot prosi przez radio, żeby zapiąć pasy i wyłączyć urządzenia elektroniczne.

Jak zwykle ignoruję obydwa polecenia.

Matt znów się irytuje.

– Może i nazywasz się Baranov, ale twoja czaszka roztrzaskuje się tak samo jak każda inna – mówi.

Wzdycham i zapinam pas, ale naciągam na kolana koc, żeby Matt nie widział telefonu.

Niedługo później koła samolotu się zatrzymują, a stewardesy otwierają drzwi, by wypuścić pasażerów. Podmuch parnego gorącego powietrza niemal wpycha mnie z powrotem do pokładowej kuchni.

– Co to za miejsce? Amazońska dżungla?

Matt uśmiecha się w odpowiedzi.

– Witamy w Arkansas. Teraz czeka nas trzygodzinna jazda.

– Dokąd? Na Księżyc?

Matt sięga do tyłu i ciągnie mnie po schodach na pas.

– Słuchaj, Jett. Z tymi zraszaczami to ostro przegiąłeś. W domu powypaczały się podłogi i twój ojciec musiał sprowadzać specjalny gatunek cedru z Libanu.

– Mój nauczyciel chemii mówił, że w petardzie jest ponad gram proszku błyskowego – odpowiadam. – Przepraszam, że jestem ciekawy świata.

Ale on jeszcze nie skończył.

– Czy to przez ciekawość świata zjechałeś gokartem z nabrzeża? Twoje szczęście, że udało mi się zamieść tę sprawę pod dywan, zanim rozniosło się po Twitterze. A kiedy wyciąłeś ten numer z dronem...

Jak on może mieć o to pretensje? Ja tylko chciałem pstryknąć z lotu ptaka kilka fotek basenowego przyjęcia u Emmy Loudermilk. Gdyby pomiędzy naszymi domami nie znajdowało się to cholerne lotnisko w San Francisco, nic złego by się nie stało. Granacie, przedstawiam ci szambo.

– To nie moja wina – próbuję się bronić. – Skąd miałem wiedzieć, że siły powietrzne poderwą myśliwce z powodu jednego dronika? Albo że spadające elementy uszkodzą tyle samochodów na parkingu?

– Nie zgrywaj zaskoczonego – odpowiada Matt, kierując mnie do budynku terminala. – Nie pierwszy raz musisz zniknąć z widoku przez swoje wybryki.

– Jasne, ale z widoku znika się na Bali albo na włoskiej Riwierze, a nie w Arizonie...

– Arkansas – poprawia mnie.

– Przecież nikt się nie zorientuje, jeśli wrócimy do samolotu, zatankujemy i wyskoczymy w jakieś przyjemniejsze miejsce. Pamiętasz tamtą prywatną wyspę dla surferów u wybrzeża Australii? No wiesz, tam, gdzie każdy ma osobistego szefa kuchni.

– Zapomnij – rzuca Matt. – Twój ojciec skrupulatnie wszystko zaplanował. Miejsce, w które jedziemy, ma długą listę oczekujących. Musiał pociągnąć za sporo sznurków, żebyś mógł się tam dostać jeszcze tego lata.

– Lista oczekujących? To mi się podoba. – Jeśli w Dolinie Krzemowej możesz się gdzieś dostać bez znajomości, to sobie odpuść, szkoda twojego czasu. – A co to za miejscówka? Jakiś nowy niesamowity kurort wypoczynkowy? Zbudowali go w Arkansas, żeby odstraszyć sztywniacką klientelę?

Matt szczerzy się szeroko.

– Coś w tym rodzaju. No, ruchy, czeka na nas range rover.

Choć czuję się zachęcony, coś w jego uśmiechu budzi mój niepokój – szczególnie gdy chwilę później dostrzegam samochód, poobijany i cały w plamach błota. Nie jest to range rover z teledysku popularnego rapera, tylko raczej taki, którym jeździ się w Afryce po wertepach i łajnie słoni.

W samochodzie panuje dziesięć razy większy skwar niż na zewnątrz. Nie, klimatyzacja nie jest zepsuta – ona w tym modelu po prostu nie istnieje.

Kierowca albo ma ksywkę Ziomek, albo bardzo chce się z nami spoufalić – trudno jednoznacznie stwierdzić. Zapewnia nas, że obejdziemy się bez klimy.

– Zdrowo jest trochę się spocić! – przekrzykuje ryczący silnik. – To część programu. Pocenie się otwiera pory skóry, co na dłuższą metę zapewnia lepsze chłodzenie.

– Część programu? – pytam podejrzliwie Matta, ale on wzrusza ramionami.

Wpadające przez okno powietrze jest tak gorące, jakbyśmy siedzieli w piekarniku z funkcją termoobiegu. Po godzinie jazdy przestaję zwracać uwagę na to, że pot ścieka ze mnie strumieniami.

– Gdzie my jesteśmy? – syczę. – Tylko mi nie mów, że będzie jeszcze gorzej.

– Zmierzamy do tego, eee... kurortu – twierdzi Matt, choć sam też nie ma szczególnie zadowolonej miny. Być może przewraca mu się w żołądku, bo samochodem mocno podrzuca na wyboistej jednopasmowej drodze.

Nie znam żadnego ośrodka z tak fatalnym dojazdem.

– Nie mogliśmy się tam dostać śmigłowcem albo hydroplanem?

Kręci głową.

– Obawiam się, że to wyjątkowo niedostępne miejsce.

W życiu bym nie zgadł. Od dwudziestu kilometrów nie spotkaliśmy żywego ducha, jeśli nie liczyć stworzeń upierzonych lub czworonożnych. Że niby ten „kurort” jest oblegany? Chciałbym zobaczyć taki, do którego nie czeka się w kolejce...

Upływa kolejna godzina, ale sceneria się nie zmienia. Mijamy stojącego przy drodze jelenia, który, mógłbym przysiąc, patrzy na mnie ze współczuciem.

Od czasu do czasu widać znaki kierujące do okolicznych miasteczek, przez żadne jednak nie przejeżdżamy. Na tym etapie jestem już nie tylko fizycznie wyczerpany i śmiertelnie znudzony, ale też głodny jak wilk. Bez kitu, oddałbym tysiąc uprzywilejowanych akcji Fuego za paczkę doritosów. Rozmywają się wspomnienia luksusu na pokładzie prywatnego odrzutowca, jakby pochodziły z innego życia. O wiele lepszego.

Aż w końcu po trzech godzinach docieramy do celu podróży. Rozglądam się w poszukiwaniu znaków rozpoznawczych wakacyjnego raju: palm, wysokich zjeżdżalni wodnych, lśniącego hotelu. Nic z tych rzeczy. Widzę jedynie niewielki szyld nad wejściem do centrum powitalnego:

OAZA ODNOWY CIAŁA I UMYSŁU

Odwracam się do Matta.

– Oaza odnowy?

– Zgadza się – odpowiada. – Twój ojciec to wymyślił.

Jak by to opisać? Przychodzi mi do głowy wiele słów, ale „kurortu” na pewno wśród nich nie ma. Ośrodek jest dość rozległy i otoczony lasami, wszędzie stoją małe, zgrabne chatki. Można wśród nich dostrzec kilka większych, ale wyłącznie parterowych budynków. Wszystkie są zadbane – nic się nie rozpada, a farba wygląda na świeżą. Pierwsze wrażenie: na pewno nie jest niefajnie. Mają nawet basen – taki, jaki można czasem spotkać w tanim motelu, bez zjeżdżalni czy innych wodotrysków. Ludzie jeżdżą na rowerach, a w oddali widać jezioro, po którym pływają kajaki i rowerki wodne. Co mogę powiedzieć? Miejscówka wydaje się okej, choć nikt tu raczej nie ma osobistego szefa kuchni. I to mój ojciec ją wybrał? Wolne żarty!

Kierowca zatrzymuje się przy centrum powitalnym, żebyśmy mogli się zameldować.

Szarpię Matta za rękę.

– Nie kumam. Po co Vlad miałby mnie wysyłać przez pół kraju w totalną dzicz, gdzie nie mają nawet połowy tych atrakcji, które ja mam we własnym domu?

– Hej, wrzuć na luz...

– No i o co chodzi z tą całą odnową ciała i umysłu? Przecież nic mi nie dolega!

– Każdemu z nas coś dolega – dolatuje mnie zza kontuaru kobiecy głos, głęboki i aksamitny. – Tak się składa, że od chwili narodzin zmierzamy ku śmierci.

Wyobraźcie sobie najbardziej onieśmielającą kobietę, jaką kiedykolwiek widzieliście – supermodelkę o gabarytach zawodniczki wrestlingu. Postać, która podnosi się z krzesła, musi mierzyć ponad metr dziewięćdziesiąt, a mimo to porusza się z gracją i swobodą kotki. Ma duże jasne oczy, bardziej srebrne niż szare. Jej włosy – mógłbym przysiąc, że przycięte jeszcze krócej od moich – też wydają się srebrzyć. Czuję, że jeśli zaraz nie odwrócę wzroku, to nie będę mógł przestać się na nią gapić.

– Eee, dzień dobry – odzywa się Matt, wyraźnie zbity z tropu. – Nazywam się Matt Louganis, a to jest Jett Baranov. Chcielibyśmy się zameldować.

– Szczerze wam zazdroszczę – odpowiada kobieta niemal śpiewnym tonem. – Żadna część podróży nie otwiera nam oczu tak bardzo jak pierwszy krok. Jestem Ivory Novis – przedstawia się – i odpowiadam tu za medytację.

– Medytację? – powtarzam.

– To w końcu Oaza Odnowy Ciała i Umysłu. Ciało leczymy za pomocą diety i ćwiczeń, umysł jest jednak znacznie bardziej skomplikowanym instrumentem. Tłoki trąbki można naoliwić. Umysł da się nastroić wyłącznie za pomocą medytacji.

Że co?

– Słyszałem już o nauczycielach matmy i angola – mówię – ale żeby uczyć medytacji? To dla mnie nowość.

– Tutaj, w Oazie, wolimy mówić o przewodnikach, a nie nauczycielach. Nie jestem w stanie umieścić w twojej głowie niezbędnych informacji, mogę ci jedynie wskazać ścieżkę prowadzącą do zrozumienia.

Za każdym razem, gdy Ivory Novis otwiera usta, wydobywa się z nich mnóstwo totalnych bzdur.

– Ponoć macie długą listę oczekujących – wypalam. – Żeby się tu dostać czy żeby się stąd wydostać?

Ivory śmieje się głośno, po czym wyciąga do nas dłoń. Matt chce ją uścisnąć, okazuje się jednak, że to nie gest powitania.

– Telefony, panowie.

Ze strachu na moment staje mi serce.

– Co z nimi? – pytam.

– Musicie mi je oddać – odpowiada beznamiętnie Ivory, jakby to była oczywistość. – Naczelna zasada Oazy: żadnej elektroniki. Na drodze do odnowy jedyny ekran, jakiego wam potrzeba, to rozległa biała karta wyobraźni.

Nie mogę się doczekać, aż Matt powie tej Wonder Woman na sterydach, gdzie może sobie wsadzić tę całą Oazę. Dlatego rzednie mi mina, kiedy potulnie oddaje swój ukochany eF-lefon.

– Wiedziałeś o tym? – pytam oskarżycielskim tonem.

Ponuro kiwa głową.

– Twój ojciec też wiedział.

I wtedy mnie olśniewa.

– Vlad nie przysłał mnie tutaj, żebym mógł się zaszyć. Zrobił to z zemsty! Tylko dlatego, że musiał zapłacić za poderwanie paru myśliwców.

Matt z poważną miną kręci głową.

– Twój ojciec cię kocha. Wysłał cię tutaj, bo tego potrzebujesz. Tytuł Najbardziej Rozpieszczonego Bachora Roku może dobrze wyglądać na okładce magazynu, ale sam przyznaj, numery, które ostatnio wykręcasz, wymknęły się spod kontroli. Co by było, gdyby te fragmenty drona rozbiły komuś głowę, a nie szybę samochodu? Pewnego dnia narobisz sobie kłopotów, z których twój ojciec nie zdoła cię wykupić. On próbuje uratować ci życie, Jett. A ja chcę mu w tym pomóc. – Z tymi słowami wyciąga mi telefon z kieszeni i oddaje go Pani Medytacji.

Krzyżuję ręce na piersi.

– Nie zamierzam tu zostawać.

W odpowiedzi sięga do mojej torby po eF-bleta i laptopa, żeby je także przekazać do przechowania. Następnie zdejmuje mi z nadgarstka smartwatcha i rzuca go na kontuar.

– Zwalniam cię – warczę.

– Kojarzysz Liama Reardona? – Matt stara się wykazać cierpliwością.

Jasne, że kojarzę – to koleś ze szkoły. Jego ojciec jest właścicielem połowy Google’a.

– No i co z nim? – dopytuję.

– Chłopak był prawie jak zombi. Cały czas wgapiony w ekran, nie potrafił nawiązać kontaktu wzrokowego z żywym człowiekiem. Zachowywał się agresywnie i aspołecznie. Przerobił chyba każdego terapeutę w Bay Area i połowę tych z Los Angeles, bez skutku. Aż wreszcie rodzice wysłali go tutaj.

Pani Medytacja kiwa głową.

– Liam, cudowny chłopiec. Oaza pomogła mu się odmienić. I pomoże też tobie. – Srebrne oczy wwiercają się we mnie z taką intensywnością, że wbijam wzrok w swoje buty, by uniknąć rozlewu krwi. – Najbliższe tygodnie będą punktem zwrotnym w twoim życiu duchowym.

– Nie mam czegoś takiego jak życie duchowe – odburkuję. – Jakaś wariatka ukradła mi je razem z telefonem.

Jeśli Ivory czuje się urażona moim komentarzem, to nie daje tego po sobie poznać.

– Wrogie nastawienie jest skutkiem ubocznym braku równowagi umysłu – mówi ze zrozumieniem.

– Ja przynajmniej mam umysł – mamroczę pod nosem.

– Ej, nie bądź niemiły. – Matt obejmuje mnie ramieniem. – I wrzuć na luz. Pamiętaj, że już nie jesteśmy w Kalifornii.

Odpycham go gwałtownie.

– Serio? A po czym poznałeś? Po bagiennych gazach? Smrodzie oposów? A może po tym, że od dwustu kilometrów nie widzieliśmy żadnej burgerowni?

– Pewnie umierasz z głodu – Ivory gładko włącza się do rozmowy. – W takim razie może poprawi ci humor to, że zdążyliście w sam raz na wczesną kolację. Musisz spróbować naszych burgerów. Są słynne na całym świecie.

Próbuję ogarnąć mętlik w głowie. Gdybyśmy znajdowali się w San Francisco, kazałbym im spadać na drzewo i wezwałbym ubera. Nie jestem pewien, czy ubery docierają do tej głuszy – a nawet jeśli, to przecież odebrali mi telefon. Nie mam najmniejszego zamiaru spędzać najbliższych sześciu tygodni życia na tym obozie dla szurniętych miłośników odnowy, chwilowo jednak muszę się pogodzić z tym, że tu utknąłem. Range rover należy do ośrodka, a nie do mnie, więc podróż na lotnisko w Little Rock nie wchodzi w grę, jeśli Pani Medytacja osobiście tego nie klepnie. Zresztą mogę się założyć, że Vlad kazał pilotom wrócić do Kalifornii, żeby sam mógł sobie popylać po całym świecie. Zgadnijcie, gdzie na pewno nie poleci. Do Oazy Odnowy Ciała i Umysłu.

Jutro rano stąd spadam, choćbym miał iść na piechotę, ale teraz muszę coś wszamać, bo inaczej padnę twarzą wprost w sosnowe igły. Czemu by nie spróbować tych burgerów, które tak zachwala Ivory?

Kobieta wskazuje na podwójne drzwi.

– Stołówka mieści się w największym budynku pośrodku skupiska chat. Zostawcie bagaże, każę je zanieść do waszej chatki. Smacznego. Odnajdź w sobie ład.

Unoszę brwi.

– Jaki znowu zad?

– Ład – powtarza, kładąc na to słowo nacisk. – Szczęście człowieka zależy od harmonijnej współpracy wszystkich jego części: umysłu, ciała oraz ducha.

Coś mi podpowiada, że poczucia prawdziwej harmonii doznam dopiero w chwili, gdy wybudzę się z tego koszmaru.

Idziemy więc z Mattem na stołówkę. Wisząca nad wejściem tabliczka głosi: „POŻYWKA DLA CIAŁA”. Podobną – o treści „POŻYWKA DLA DUCHA” – zauważam na jednym z sąsiednich budynków. To pewnie tam można zwykle spotkać Ivory i jej medytację. Nie mam jednak wątpliwości, że zanim ktokolwiek choćby spróbuje mnie tam zaciągnąć, dawno nie będzie mnie w Oazie.

Stołówka jest fajniejsza od naszej szkolnej, ale to wciąż tylko stołówka. Dają ci tacę, a ty ładujesz na nią wszystko, na co masz ochotę, po czym idziesz szukać miejsca przy jednym ze wspólnych stolików. Osobiści szefowie kuchni z prawdziwych kurortów woleliby palnąć sobie w łeb, niż tutaj pracować.

Nie pozwalają mi wziąć dwóch burgerów. Pracownica stołówki tłumaczy mi jak pięciolatkowi, że jeśli po zjedzeniu pierwszego nadal będę głodny, mogę wrócić po drugiego.

– Och, na pewno się tym nie najem! – zapewniam ją. Jestem tak głodny, że chwilowo nie potrafię się skupić nawet na tym, jak bardzo irytuje mnie pobyt w tej całej Oazie.

Ponieważ jest dość wcześnie, w przestronnej sali siedzi garstka osób. Ciekawe, ile oni czekali na liście, żeby się tutaj dostać. Nie żebym miał coś przeciwko tym ludziom, ale serio – kto przyjeżdża w takie lamerskie miejsce z własnej, nieprzymuszonej woli? Co innego trafić w pułapkę w wyniku przebiegłego fortelu ojca.

Matt przywołuje mnie machnięciami ręki do stolika przy dużym oknie. Widać z niego jezioro, które, co dostrzegam dopiero teraz, leży przy długiej rzece.

– Ładnie tu, prawda? – zagaduje.

Nie odpowiadam, bo z pustym żołądkiem nie jestem w stanie wykrzesać z siebie tyle sarkazmu, na ile zasługuje to pytanie.

Siadam z klapnięciem na krześle, chwytam oburącz burgera, wgryzam się w niego zachłannie...

...i wypluwam tak gwałtownie, że nieprzeżuty kęs ląduje na szybie.

– To nie jest burger! – protestuję, prawie się dławiąc.

– Oczywiście, że jest – odpowiada beztrosko Matt. – Wegetariański.

– Że jaki?!

– Oaza jest miejscem całkowicie wegetariańskim – informuje mnie, tak jakby to była oczywista oczywistość.

Sięgam do kieszeni – chcę zadzwonić do Vlada i zażądać, by natychmiast zabrał mnie z tej leśnej sali tortur, bo jak nie, to...

I wtedy sobie przypominam, że przecież mój telefon – wraz z pozostałą elektroniką – jest zamknięty na cztery spusty w centrum powitalnym.

Ta cała odnowa ciała i umysłu mnie wykończy.

ROZDZIAŁ DRUGI

Grace Atwater

Przebudzenie to mój ulubiony moment dnia.

Nie chodzi mi o sam proces odzyskiwania świadomości, choć on też jest w porządku. Kocham przypominać sobie po otwarciu oczu, że znajduję się w Oazie, najwspanialszym miejscu na świecie zarówno dla mojego ciała, jak i umysłu.

Przebudzenie nie jest tym samym, co budzenie się – a przynajmniej nie tutaj. Chodzi o cały poranny rytuał: kombinację rozciągania, ćwiczeń oddechowych, jogi i tai-chi. Każdy mieszkaniec Oazy oddaje się o poranku Przebudzeniu, choć najbardziej lubią je młodsi goście, bo ich przewodnikiem jest nie kto inny jak Magnus Fellini: założyciel Oazy Odnowy Ciała i Umysłu, jej serce i dusza.

Ten cudowny ośrodek powstał w całości jako jego pomysł – ba, wręcz marzenie! Tylko że w przeciwieństwie do większości marzycieli Magnus miał odwagę zrezygnować z wyścigu szczurów na rzecz wcielania swoich planów w życie. Mam to niesamowite szczęście, że każdego lata przyjeżdżam tu z mamą. Ona też jest fanką. W Oazie możemy pozbyć się z organizmów wszystkich trucizn codziennego życia. I nie chodzi mi tu jedynie o niezdrowe jedzenie – jestem wegetarianką przez okrągły rok. Mówię też o zanieczyszczeniach powietrza, braku ćwiczeń fizycznych, stresie, uzależnieniu od elektroniki. Wszystko to negatywnie na nas wpływa i wszystko to znika po przekroczeniu bram Oazy. Człowiek wprost czuje, jak opuszcza go całe zło. Niektórym dzieciakom trudno jest oddać telefon do przechowania, ale po zaledwie jednym czy dwóch dniach ich samopoczucie znacznie się poprawia. Niby co jest takiego fajnego w utrzymywaniu kontaktu ze światem zewnętrznym, kiedy tak naprawdę do szczęścia potrzebujemy utrzymywania kontaktu wyłącznie ze swoim wnętrzem? Tak właśnie mówi Magnus.

Uwielbiam wszystko w tym miejscu! Okej, prawie wszystko. Do Oazy nie wolno zabierać zwierząt, więc Benita musimy zostawiać w domu z tatą. To mój sznaucer miniaturowy. Benito, nie tata. W sumie dobrze się składa, że tata tu z nami nie przyjeżdża, bo wtedy musielibyśmy oddawać Benita do hotelu dla zwierząt, a jemu na pewno by się to nie spodobało. Wszystko wskazuje jednak na to, że jest bezpieczny, bo tata kategorycznie stwierdził, że nie przyjedzie do Oazy, dopóki nie zaczną serwować prawdziwych cheeseburgerów – co się nigdy nie wydarzy.

– Sięgnijcie w stronę wierzchołków drzew – instruuje nas Magnus głosem, który, choć cichy, zdaje się wypełniać polanę. Jego palce delikatnie falują. – Poczujcie, jak negatywna energia opuszcza wasze ciała.

Czuję to i jest mi z tym cudownie.

Magnus ma podobną budowę ciała co mój tata, jeśli nie liczyć braku brzuszka. Zdrowy tryb życia uczynił z niego chodzącą reklamę Oazy, jest bowiem szczupły i muskularny. Potrafię go sobie wyobrazić w garniturze – jako dyrektora na Wall Street, którym niegdyś był. Garnitur zamienił jednak na dres, czy raczej cały zestaw dresów we wszystkich wyobrażalnych kolorach. Dziś włożył fuksjowy.

– ...i pooowoooli opuśćcie ręce do swojego rdzenia.

Tylko Magnus potrafi przeciągnąć „powoli” w słowo długie na dziesięć głosek.

Postępuję zgodnie z jego poleceniami, a wraz ze mną robi to dwanaścioro innych dzieciaków w wieku od ośmiu do szesnastu lat.

– Pssst! – syczę do Tyrella Karrigana, który ćwiczy obok na macie do jogi. – Więcej rozciągania, mniej drapania.

Kiedy się do mnie odwraca, zauważam na jego szyi i ramionach czerwone plamy.

– Nic na to nie poradzę – odszeptuje. – Wszystko mnie swędzi.

– Znowu jadłeś szpinak? – rzucam oskarżycielskim tonem. – Przecież wiesz, że dostajesz od niego wysypki.

– Nie jadłem, słowo honoru! Zmienili mi szpinak na jarmuż i zobacz, jak to na mnie wpłynęło. Na całym ciele mam pokrzywkę!

Cmokam ze współczuciem. Biedny Tyrell! Mógłby być twarzą kampanii reklamowej balsamu kalaminowego, gdyby na niego też nie miał uczulenia. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że reaguje alergicznie na powietrze. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby się po czymś nie drapał, doprowadzając swoją purpurową skórę do opłakanego stanu.

Wciąż wykonujemy ćwiczenia na matach, kiedy zauważam nową osobę, chłopaka mniej więcej w moim wieku. Wygląda na zaspanego – a ta jego część, która już się przebudziła, nie sprawia wrażenia zbyt szczęśliwej. Można by pomyśleć, że ledwie ma siłę się poruszać. Bardziej jest ciągnięty przez jakiegoś mężczyznę. Ojca? Nie, na to nieznajomy wydaje się zbyt młody. Starszego brata? Jeśli tak, to o wiele starszego, bo dałabym mu jakieś dwadzieścia pięć lat. Rozkłada matę z tyłu, a dzieciak zwija się na niej w kłębek, jakby chciał się zdrzemnąć. Jego towarzysz próbuje unieść go do pionu, co przeradza się w osobliwy pojedynek zapaśniczy.

– Kto to? – pyta głośno Tyrell.

– Ktokolwiek to jest – mamroczę – potrzebuje tego miejsca bardziej niż my wszyscy razem wzięci. Nawet tutaj czuć bijące od niego negatywne emocje.

Odpowiedzi ostatecznie udziela nam Magnus:

– Ach, nasz nowy kuracjusz! Chciałbym, żebyście powitali Jetta.

– Odnajdź w sobie ład, Jett – mówimy chórem.

Chłopak patrzy na nas jak na bandę wariatów.

Facet, który z nim przyszedł, trąca go w ramię.

– Jasne, wam też życzę wesołego zadu – odburkuje Jett.

Magnus prowadzi nas przez pozostałą część Przebudzenia, ale ja nie potrafię się skupić. Co rusz zerkam na chłopaka, który wszystko robi źle. Nie sięga w kierunku wierzchołków drzew, ba, w ogóle donikąd nie sięga. Spodenki ma włożone na lewą stronę, a jego koszulka nie jest z Oazy – zamiast „ODNAJDŹ W SOBIE ŁAD”, widnieje na niej napis „BAT MICWA SOPHIE TUPPLEMAN”. Jakby tego było mało, za każdym razem, gdy starszy towarzysz przestaje zwracać na niego uwagę, chłopak osuwa się na matę i udaje, że chrapie. A może naprawdę przysypia?

Próbuję go ignorować, wkurzają mnie jednak jego bezczelność i brak szacunku – i to nie tylko w stosunku do Oazy, ale też do jej założyciela!

Magnus kieruje na mnie swoje przenikliwe spojrzenie.

– Odnajdź w sobie ład, Grace. Czyżbyś zapomniała o najgłębszym oddechu?

Ze wstydu mam ochotę zapaść się pod leśną ziemię. Magnus ma rację – rozkojarzona przez tego wstrętnego kolesia, zapomniałam o głębokim oddychaniu, czyli najważniejszej części Przebudzenia.

– Przepraszam...

– Nie ma potrzeby przepraszać – odpowiada, jak zwykle wyrozumiały. – Wystarczy, że odnajdziesz w sobie ład.

Mimo to przez pozostałe trzydzieści minut mam wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Boli tym bardziej, że zwykle jestem najlepszą uczennicą Magnusa.

Po zajęciach Magnus zaprasza nas do Łaźni. Zamiast od razu się tam udać, podchodzę do chłopaka, który znów przysypia na macie.

– Te zajęcia nazywają się Przebudzenie – cedzę gorzko. – Byłoby fajnie, gdybyś chociaż spróbował się obudzić.

Jett otwiera oko.

– Przecież nie śpię.

– Ta, jasne! – parskam. – Padasz na twarz, gdy tylko twój brat przestaje cię trzymać.

– Matt nie jest moim bratem – odpowiada Jett z ziewnięciem. – Raczej kuratorem.

Mężczyzna próbuje zbyć tę uwagę śmiechem.

– Matt Louganis – przedstawia się, ściskając mi dłoń. – Przyjechałem z Jettem w roli jego... towarzysza.

– Nie słuchaj go – upiera się Jett. – Matt to fryzjer mojego psa. Instruktor nurkowania na pół etatu.

– Jett... – w głosie mężczyzny słychać ostrzegawczą nutę.

– Ech, no dobra, powiem prawdę: Matt jest mną, tylko że z roku dwa tysiące trzydziestego szóstego. Odkąd wynaleźliśmy wehikuł czasu, pilnuje mnie w przeszłości, żeby ojciec mnie nie wydziedziczył, bo wtedy w przyszłości przestaną przychodzić jego czeki.

Matt przewraca oczami.

– Twój ojciec nigdy nie posługiwał się czekami. Korzysta ze swojej technologii blockchain, FlashCash.

Podchodzi do nas Tyrell, drapiąc się po całym ciele.

– Zaraz, FlashCash to produkt Fuego, zgadza się? – Z wrażenia opada mu szczęka. – Ej, tylko nie mów, że twój ojciec to Vladimir Baranov!

Jett podnosi się z maty.

– Zgadza się, to mój staruszek. Wymyślił też KryptoKlaster, BitBolta, Luau i Wierzgającego Konia. No dobra, z tym ostatnim żartowałem, to nazwa przełęczy w Kanadzie.

– Przyzwyczaicie się do jego poczucia humoru – komentuje Matt. – W każdym razie tak mi powiedziano...

Ja jednak wiem już o Jetcie wszystko, co niezbędne. Można to podsumować w trzech słowach: nadziany rozpuszczony bachor.

– O rany! – Tyrell tryska entuzjazmem. – Twój ojciec jest uważany za największego wynalazcę od czasów Thomasa Edisona. Musicie być obrzydliwie bogaci!

Szturcham go łokciem w bok.

– No co, przecież on wie, że jest obrzydliwie bogaty. Wszyscy korzystają z technologii Fuego! Sam mam eF-lefon!

Jettowi rozbłyskują oczy.

– Masz tu smartfona?

– No, nie przy sobie – przyznaje Tyrell. – Musiałem go oddać do przechowania, gdy się meldowałem. Elektronika jest w Oazie zakazana.

– Widzisz? – odzywa się Matt. – Wszyscy jedziemy na tym samym wózku, a ten turnus nie jest żadną wymyślną torturą, żeby ci dokuczyć.

– Aha, jasne. Odnajdź w sobie zad – mówi Jett, przeciągając samogłoski. – Ha, zaczynam tu chyba pasować.

Dostaję białej gorączki.

– Mówimy: odnajdź w sobie ład, a ty doskonale o tym wiesz! – rzucam ze złością. – To ma być zachęta do lepszego życia, którą ty zamieniasz w coś wulgarnego!

– Masz sto procent racji, jestem złą osobą – przyznaje Jett. – Najlepiej od razu złóż Nimbusowi skargę, żeby mnie stąd wykopali.

Teraz ma czelność drwić z Magnusa, twórcy tego cudownego miejsca. Ten złośliwy pajac nie jest wart zmiękczacza, którego Magnus używa do prania swoich dresów!

– Magnus Fellini – syczę – to najwspanialszy przewodnik ze wszystkich. Nasz duchowy lider!

– W takim razie naskarż mu, jaki ze mnie dupek – odpowiada chłopak.

– To nic nie da, Jett – zapewnia go poważnym tonem Matt. – Uwierz na słowo swojemu instruktorowi nurkowania: utknąłeś tu na sześć tygodni.

– Powinniśmy się udać do Łaźni – wtrąca się Tyrell. – Już jesteśmy spóźnieni.

– Ja się nigdzie nie wybieram – mówi Jett. – Skoro muszę tu być wbrew własnej woli, i na dodatek głodować, to przynajmniej zamierzam śmierdzieć.

– To nie taki rodzaj łaźni – odwarkuję. – Chodzi o naturalne źródła, ogrzewane energią geotermalną. Nie ma ich na świecie tak wiele.

Najwyraźniej na Jetcie Baranovie nie robi to żadnego wrażenia. Pewnie uważa, że jeśli będzie miał ochotę doświadczyć cudu natury, poprosi ojca, żeby jakiś wynalazł i sprezentował mu na urodziny. Zaczyna się kłócić z Mattem na temat tego, czy naprawdę musi cierpieć pobyt w tym ośrodku; ośrodku, który dla większości ludzi jest wymarzonym – i często niedostępnym – celem wakacyjnej podróży. Rozzłoszczona, biorę Tyrella pod ramię i prowadzę przez las do Łaźni.

Tyrell co rusz ogląda się za siebie.

– Wciąż nie wierzę, że Jett to syn Vladimira Baranova. Wiesz, że jest on uważany za jednego z najbogatszych ludzi na świecie?

– Pieniądzom jest wszystko jedno, kto nimi obraca – odparowuję. – Chłopak ma tupet. Kiedy nabija się z Oazy, obraża nie tylko Magnusa i pozostałych przewodników, ale też nas wszystkich! To jak policzek dla każdej osoby, która tu przyjeżdża.

– Odpuść, to jego pierwszy dzień – przypomina mi Tyrell. – Do Oazy trzeba się przekonać. Ja na początku też nie byłem nią zachwycony.

– Ale teraz ci się podoba? – upewniam się.

– No więc... – urywa.

– Okej, może ty nie jesteś najlepszym przykładem – kapituluję. – Pewnie ciężko szukać ładu, kiedy wszystko cię swędzi.

– Nawet nie w tym rzecz – odpowiada Tyrell. – Chodzi o moich rodziców. Ty w każde wakacje przyjeżdżasz tutaj z mamą z myślą o odnowie, a moi starzy chyba uważają, że Oaza jest kliniką dietetyki. A może ja wcale nie chcę schudnąć?

– Nie musisz – przekonuję. – Tym bardziej że jedzenie mają tu niesamowite.

– Może dla ciebie, bo ty już jesteś wegetarianką. No i dochodzi do tego jeszcze moja siostra, która okropnie tęskni za swoim chłopakiem Landonem.

– Ale to chyba nie twój problem?

– Och, uwierz mi, to problem całego jej otoczenia – zapewnia. – Sarah nienawidzi wszystkich ludzi na świecie, a ja nie jestem wyjątkiem. – Wskazuje bąble na swojej szyi. – To nie tylko pokrzywka. Zeszłego wieczoru Sarah rzucała we mnie gorącymi kasztanami, które piekliśmy na ognisku.

Spotkałam Sarah kilka razy. Ma siedemnaście lat, więc jest starsza od większości dzieciaków w Oazie. Fakt, przy każdej okazji nawija o tym całym Landonie. Gdy na przykład Tyrell uderzył się w paluch, wspomniała, że jej chłopak uwielbia paluszki.

Staram się postawić na jej miejscu.

– W Oazie musi być jej trudno, bo nie może do niego zadzwonić przez FaceTime ani nawet napisać wiadomości – komentuję.

– Piszą do siebie listy – odpowiada Tyrell, krzywiąc się z odrazą. – Oldskulowo, na papierze. Ze trzy dziennie, bez kitu!

Kiedy docieramy do Łaźni, wszyscy już tam są. Chowamy się w kabinach, by przebrać się w stroje kąpielowe. Łaźnia to w rzeczywistości źródło termalne o nieregularnym kształcie, otoczone przez naturalne formacje skalne. Trochę trudno się tam dostać, ale skały są na tyle gładkie, że można się po nich wspinać boso. Pierwsze zanurzenie to dla ciała istny szok, tak gorąca jest woda – o kilka stopni gorętsza niż w domowej wannie! Magnus twierdzi, że podgrzewa ją podziemna magma. Czasem mam wrażenie, że jeśli zbyt głęboko pogrzebię paluchem w ziemi, to się do niej dokopię, dlatego lepiej uważać. Nad Łaźnią nawet w upalny dzień unosi się chmura gęstej pary. Kiedy jednak człowiek przyzwyczai się już do temperatury, ogarnia go cudowne odprężenie i poczucie zadowolenia nieporównywalne z niczym innym. To wprost idealne zwieńczenie Przebudzenia, wisienka na torcie.

Tyrell zanurza się aż po szyję, wzdychając błogo. W Łaźni ustępuje nawet najbardziej dokuczliwe swędzenie, na skórze czuje się wyłącznie pieszczotliwe mrowienie pod wpływem wody. Lubię zaciskać nos i zanurzać się po czubek głowy. Obecna w źródle siarka trochę piecze w oczy, ale działa na cerę lepiej niż najdroższe zabiegi kosmetyczne. Wypływam na powierzchnię i kładę się na skale, niemal całkowicie rozluźniona.

W moje myśli wdziera się donośny krzyk:

– Kula armatniaaa!

Rozlega się tupot stóp, a zaraz potem w powietrze wyskakuje jakaś postać, przesłaniając na moment słońce. Jett uderza w sam środek źródła, rozpryskując wodę niczym meteoryt i płosząc inne dzieciaki.

Jeszcze chwila... – myślę sobie.

Moment później z trzewi Jetta wyrywa się pierwotny wrzask szoku i bólu:

– Auaaaaaaaaa!!!

Jednocześnie odkrywamy, że Jett Baranov potrafi latać. Wyskakuje z wody jak pocisk wystrzelony przez łódź podwodną – albo jak, no cóż: oparzony – i wspina się na skały, roztrzęsiony i cały czerwony.

Przybiega za nim ten facet, Matt.

– Jett, co się stało?!

– Oni chcieli mnie zabić! – żali się Jett.

– Kto taki? – Matt gapi się na chłopaka, który kuli się w przemoczonych spodenkach i podkoszulku jak ranne zwierzę.

Wszystkie dzieciaki się śmieją – w tym ja.

W szczególności ja.

– Ta woda ma milion stopni! – chlipie Jett. – Dlaczego nikt mnie nie ostrzegł?

– Bo myśleliśmy, że sam to rozkminisz – odpowiadam. – Na przykład z tamtego znaku: „Uwaga, gorące źródła”.

– Potrzebuję lekarza – przekonuje swojego opiekuna Jett. – Zadzwoń do pilota, niech szykują odrzutowiec. I niech na lotnisko zabierze mnie stąd śmigłowiec.

Matt stara się wykazać cierpliwością.

– Skończyłeś? – rzuca. – To weź się w garść. Nie umierasz, nic ci nie odpadło. Wszyscy inni siedzą w dokładnie tej samej wodzie i jakoś nikt nie żąda ewakuacji medycznej.

– Gdy w końcu odzyskam telefon – syczy Jett – w pierwszej kolejności zadzwonię poskarżyć się Vladowi, że próbowałeś ugotować mnie żywcem.

Nie mam żadnych wątpliwości, że to zrobi. Łatwo mi sobie wyobrazić, jak Jett doprowadza do czyjegoś zwolnienia ze wstydu, że wyszedł na głupka.

Jednakże Matt śmieje mu się w twarz.

– W porządku, Michaelu Phelpsie. Ale najpierw wróćmy do chatki po jakieś suche ciuchy.

– Możesz się wytrzeć moim ręcznikiem – oferuje pomoc Tyrell.

Jett gromi go spojrzeniem.

– Człowieku, co jest z tobą nie tak? I z wami wszystkimi! – rzuca w naszą stronę, po czym odchodzi pośpiesznym krokiem z Mattem depczącym mu po piętach.

Już nie jest mi wesoło. W Jetcie Baranovie nie ma niczego śmiesznego.

– Nie pożyczaj mu ręcznika – radzę Tyrellowi. – On nie poczęstowałby nas nawet skórką od banana, więc nie rozumiem, czemu my mamy być dla niego mili.

– Och, przestań, Grace – odpowiada Tyrell. – Ty nigdy tak nie miałaś, że nie umiałaś się gdzieś dopasować?

Oczywiście, że miałam; każdy z nas tak miał – i właśnie za to cenię Oazę. Nie istnieje bowiem na świecie drugie miejsce, gdzie równie dobrze bym pasowała.

I właśnie dlatego nie zamierzam pozwolić, żeby jakiś rozpieszczony bogaty smarkacz z Doliny Krzemowej zepsuł mi wakacje.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki