Skarb w glinianym naczyniu. Autobiografia - abp Fulton J. Sheen - ebook

Skarb w glinianym naczyniu. Autobiografia ebook

abp Fulton J. Sheen

5,0

Opis

Arcybiskup Fulton J. Sheen, jeden z najbardziej znanych hierarchów XX wieku, swoje liczne talenty poświęcił głoszeniu Ewangelii. Jego niezwykła charyzma każdego tygodnia gromadziła przed odbiornikami radiowymi i telewizyjnymi trzydzieści milionów ludzi. Był pierwszym biskupem, który otrzymał nagrodę Emmy, autorem ponad sześćdziesięciu książek, cenionym kapłanem i wybitnym intelektualistą.

Skarb w glinianym naczyniu to autobiograficzna opowieść wypełniona wspomnieniami, poruszającymi historiami i zabawnymi anegdotami z długiego życia abp. Sheena. Opisywanym wydarzeniom towarzyszą refleksje ukazujące prawdę o byciu wiernym świadkiem Chrystusa.

To opowieść o życiowej drodze współczesnego apostoła, a zarazem ważna interpretacja historii Kościoła katolickiego w XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (7 ocen)
7
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AndrzejZun

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita
00
Pablo43

Nie oderwiesz się od lektury

Czytanie tej ksiązki, to jakby dodawanie drewna do ognia. Kazda strona to kawalek drewna. Po przeczytaniu ksiązki ma sie uczucie potęznego plomienia!
00

Popularność




Elektroniczny kaznodzieja

PRZEDMOWAProrok cierpiący w milczeniu

W 1957 roku w życiu bp. Fultona Sheena – wówczas najbardziej znanego katolika w Ameryce, który jako osobowość telewizyjna cieszył się niezrównaną popularnością – rozpoczął się okres ciężkiej próby. Szeroka publiczność nigdy się nie dowiedziała, jak wiele wtedy stracił. A wszystko zaczęło się od odmowy wydania kard. Francisowi Spellmanowi, arcybiskupowi Nowego Jorku, pieniędzy za mleko.

Pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku archidiecezja nowojorska otrzymała od amerykańskiego rządu darowiznę w postaci mleka w proszku o wartości milionów dolarów. Kardynał Spellman przekazał to mleko amerykańskiemu oddziałowi Papieskiego Dzieła Rozkrzewiania Wiary [Society for the Propagation of the Faith], aby rozdano je ubogim. Następnie, przynajmniej przy jednej okazji, zażądał od bp. Sheena, który był dyrektorem organizacji, aby ten zapłacił archidiecezji za podarowane mleko. Kardynał Spellman domagał się milionów dolarów, ale chociaż posiadał znaczną siłę przekonywania i miał pewne wpływy w Rzymie, Sheen odmówił.

Spór toczył się o środki z publicznych darowizn na misje. Biskup Sheen wspomagał te zbiórki osobiście, gromadził też pieniądze podczas audycji radiowych i telewizyjnych. Czuł się więc zobowiązany do chronienia ich nawet przed lepkimi palcami kard. Spellmana. Niezrażony Spellman osobiście przedstawił sprawę Piusowi XII w obecności biskupa. Po zbadaniu faktów papież przychylił się do stanowiska Fultona Sheena. Według relacji jego biografa, Thomasa C. Reevesa, Spellman miał później powiedzieć do Sheena: „Jeszcze wyrównamy rachunki. Może zajmie mi to pół roku, a może dziesięć lat, ale w końcu wszyscy dowiedzą się, jaki jesteś”. Kardynał Spellman nie zamierzał czekać aż dziesięciu lat, by spełnić swą pogróżkę.

Jesienią 1957 roku bp Sheen, który prawie przez trzy dekady nieprzerwanie gościł w katolic­kich mediach, „odszedł na emeryturę”. Zrezygnował z prowadzenia programu Life is Worth Living u szczytu jego popularności. Powszechnie się uważa, że to kard. Spellman stał za zniknięciem biskupa z anteny. (Szacowano, że w tamtym czasie program Sheena oglądało trzydzieści milionów widzów tygodniowo). Wybitny kaznodzieja nagle przestał być mile widziany w kościołach Nowego Jorku. Spellman odwołał doroczne wielkopiątkowe kazania Sheena w katedrze św. Patryka i zniechęcał kapłanów do zaprzyjaźniania się z biskupem. W 1966 roku Spellman zadbał o to, aby Sheena przeniesiono do diecezji Rochester, kończąc tym samym jego przewodniczenie Papieskiemu Dziełu Rozkrzewiania Wiary w Ameryce.

Chociaż wszystkie te zdarzenia są bardzo intrygujące, nie przeczytamy o nich w niniejszej książce. Nie znajdziemy tutaj żadnych szczegółów odnoszących się do sprawy Spellmana, nie dowiemy się też, jakie uczucia wzbudzały w biskupie działania kardynała. Pominięcie tego tematu zwraca uwagę na interesującą kwestię.

W pewnym miejscu swojej autobiografii bp Sheen pisze:

Ciekawscy chcieliby, abym otworzył zagojone już rany. Zwłaszcza mediom spodobałby się rozdział, w którym wydawałbym wyroki na bliźnich […]. „Żyjemy w czasach oprawców”, które charakteryzują się tym, że w życiu człowieka częściej doszukujemy się zła niż dobra, aby usprawied­liwić nieczyste sumienie świata.

Nie ma w tej książce wyrównywania rachunków, nie wymienia się tu ludzi z nazwiska. Owszem, autor wspomina przelotnie o ciężkich doświadczeniach, „które miały źródło zarówno poza Kościołem, jak i w jego wnętrzu”. Znajdziemy też dygresje w rodzaju: „jestem pewien, że to za sprawą Boga niektórzy ludzie rzucali we mnie kamieniami…”. Jeśli jednak ktoś spodziewa się jednoznacznych słów odwetu, musi szukać gdzie indziej (Spellman jest nawet chwalony!). Dostajemy natomiast do rąk wyjątkową autobiografię, w której obraz człowieka rysowany jest z perspektywy jego wnętrza, a nie z punktu widzenia otoczenia. A jakże niezwykłą postacią był bp Fulton Sheen!

Papież Pius XII nazwał go kiedyś prorokiem swoich czasów. Sheen zadziwiająco umiejętnie pos­ługiwał się wszystkimi aspektami kultury. Jako felietonista i autor ponad sześćdziesięciu książek wykorzystywał swoje wykształcenie, aby docierać do zwykłych ludzi. Głosił Ewangelię w prawdziwie nowatorski sposób. Dbając o to, aby przekaz trafiał do odbiorcy, często odwoływał się do poezji, filozofii, historii, architektury, muzyki i sztuki. W ciągu szesnastu lat pełnienia funkcji dyrektora amerykańskiego oddziału Papieskiego Dzieła Rozkrzewiania Wiary zebrał setki milionów dolarów na potrzeby ubogich. Przeznaczył również około dziesięciu milionów dolarów ze swoich zarobków na cele misyjne. Budował kościoły i szpitale dla biednych czarnoskórych mieszkańców stanu Alabama. Niestrudzenie głosił rekolekcje, odwiedzał uwięzionych i chorych, prowadził zajęcia dla konwertytów oraz odprawiał Msze Święte w parafiach na całym świecie.

Chyba jednak najbardziej znany jest ze swojej działalności w mediach. Nie było jeszcze Matki Angeliki, Pata Robertsona ani Joela Osteena1, kiedy bp Fulton Sheen – w piusce i fioletowej pelerynie – przecierał telewizyjne szlaki, niejednokrotnie zajmując w rankingach popularności wyższe miejsce niż Milton Berle2 czy Frank Sinatra. Przez ponad pół wieku wykorzystywał radio, a następnie telewizję, aby nieść przesłanie nadziei ludziom wszelkich wyznań, jak również tym, którzy nie wyznawali żadnej wiary. Tym samym sprawił, że hermetyczny język teo­logii stał się dostępny dla szerokich mas.

Przechowuję w pamięci moment, kiedy szesnaście lat temu potrzebowałem duchowego wsparcia. Pewien znajomy ksiądz, który wiedział, że pracuję w telewizji, zasugerował, abym „dogadał się z abp. Sheenem”. Idąc za jego radą, pewnego popołudnia uklęknąłem w krypcie nowojorskiej katedry św. Patryka i obiecałem arcybiskupowi, że jeśli wstawi się za mną u Boga, zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby jego program wrócił na telewizyjną antenę. Fulton Sheen przychylił się do mojej prośby. Mnie wywiązanie się z umowy zajęło dobrych kilka lat. W chwili, gdy piszę te słowa, program Life is Worth Living jest nadawany w telewizji EWTN w każdy piątek wieczorem zaraz po mojej audycji.

Dla współczesnego widza styl prezentacji, wciąż ten sam, może być irytujący: wyreżyserowana gestykulacja żywcem przeniesiona z XIX wieku, udramatyzowana modulacja głosu, no i ta rozwinięta peleryna nie dają wrażenia naturalności, której obecnie oczekujemy od osobowości telewizyjnych. Jeśli jednak potrafimy przebić się przez warstwę wizualną i skupimy uwagę na samym przesłaniu, odkryjemy w nim prawdziwe skarby.

Autobiografia bp. Sheena to jego ostatni skarb. Zawiera nie tylko opowieść o życiowej podróży apostoła, lecz także historię Kościoła katolic­kiego w XX wieku. Sheen – jako uczestnik Soboru Watykańskiego II – ostro krytykuje fakt, że nie udało się właściwie zinterpretować soborowych dokumentów. Przedstawia również jedno z najbardziej przekonujących i rozsądnych uzasadnień istnienia celibatu (na poparcie swojego stanowiska w tej kwestii odwołuje się do Gandhiego i Daga Hammarskjölda).

Nie mogąc oprzeć się swojej profesorskiej naturze, Sheen wykorzystuje autobiografię do przekazywania czytelnikom nauk. Poznając tego człowieka, zyskujemy więc jednocześnie wgląd w istotę Eucharystii, papiestwa czy kultu Matki Bożej. Znajdziemy w tej książce niezwykle zabawne i wzruszające wspomnienia z długiego życia autora. Od innych autobiografii odróżniają ją jednak przede wszystkim osobiste refleksje – duchowe nauki pobierane w bólu.

Arcybiskup Sheen pisał tę książkę w okresie, kiedy doświadczał silnego fizycznego cierpienia. W 1977 roku przeszedł pierwszy z serii zabiegów chirurgicznych, które wyczerpały jego siły, a także utrudniły głoszenie kazań. Najwidoczniej zdawał sobie sprawę, że autobiografia jest jego ostatnim dziełem, ponieważ da się w niej wyczuć gorące pragnienie pilnego przekazania tych nauk, zwłaszcza opowiedzenia o duchowym bogactwie, jakie odnalazł w cierpieniu. W końcowych rozdziałach rozbrzmiewa ten sam zapał i determinacja, jakie charakteryzowały jego ostatnie kazania głoszone pod koniec lat siedemdziesiątych XX wieku – są pełne pasji, mają profetyczny charakter i brak im pozłacanych ozdobników, którymi w przeszłości upiększał swoje homilie.

Ostatni rozdział, zatytułowany Trzy etapy mojego życia, jest dokładnie tym, na co wskazuje tytuł. Arcybiskup szczerze przyznaje się w nim do próżności, do umiłowania małych przyjemności i stwierdza: „Musiałem zostać poddany ciężkim próbom, które miały źródło zarówno poza Kościołem, jak i w jego wnętrzu, aby w pełni zrozumieć sens swojego życia. Nie wystarczy być kapłanem, trzeba również stać się ofiarą”. Fulton Sheen ostatecznie został ofiarą. Niektóre fragmenty niniejszej autobiografii podyktował, kiedy leżał chory w łóżku, ściskając w rękach krucyfiks. Wyjątkowo poruszające są zamykające książkę rozważania na temat krzyża.

Autobiografia Fultona Sheena, jak wszystkie wielkie biografie, daje nam możliwość przyjrzenia się swojemu życiu w poświacie pozostawionej przez człowieka, który szedł przed nami; a przykład życia bp. Sheena teraz świeci chyba jeszcze jaśniej niż trzydzieści3 lat temu, gdy odszedł z tego świata.

W jednym ze środkowych rozdziałów autor szuka odpowiedzi na pytania, które wszyscy powinniśmy sobie zadać: „Czy rzeczywiście służyłem Kościołowi tak dobrze, jak powinienem? Czy wykorzystywałem liczne talenty, jakimi obdarzył mnie Bóg? Czy przynios­łem ogień na ziemię, jak Jezus zalecał swoim biskupom?”. Moim zdaniem w odniesieniu do Sheena na powyższe pytania należy odpowiedzieć twierdząco. Niewielu biskupów, a i niewielu świeckich, robiło to tak długo, tak dobrze i z takim polotem; a ta historia jeszcze się nie skończyła.

Obecnie w Watykanie rozpatrywana jest sprawa uznania bp. Sheena za świętego, co wydaje się ze wszech miar właściwe. Środki masowego przekazu rozpaczliwie potrzebują patrona (zwłaszcza twórcy reality show i programów informacyjnych). Naszej kulturze potrzeba przypomnienia, że szukanie sensacji nie jest wartością trwałą, a świętość owszem. W przeciwieństwie do wielu znakomitości wymienionych tutaj z nazwiska (takich jak Clare Boothe Luce, Heywood Broun czy George Gobel), których sława zbladła wraz z upływem czasu, pamięć o bp. Sheenie wciąż jest żywa. Dzieje się tak nie dlatego, że był znany z telewizji, lecz dlatego, że z ogromną pasją objaśniał prawdy, które są wiecznie aktualne. W tym glinianym naczyniu rzeczywiście znajduje się skarb: skarb wiecznej prawdy przekazanej przez prawdziwego apostoła.

Raymond Arroyo

6 lutego 2008 roku, Środa PopielcowaPółnocna Wirginia

ROZDZIAŁ PIERWSZYWszystko zależy od punktu widzenia

Kiedy zapis życia człowieka jest już ukończony, trzy pary oczu odczytują go na trzy różne sposoby. Jest więc życie:

1. Takie, jak ja je widzę.

2. Takie, jak widzą je inni.

3. Takie, jak widzi je Bóg.

Na samym początku muszę podkreś­lić, że to nie jest moja prawdziwa autobiografia. Tamta bowiem została napisana dwa tysiące lat temu, opublikowano ją i ogłoszono w trzech językach i udostępniono każdemu żyjącemu w zachodniej cywilizacji.

Mylił się Carlyle4, kiedy powiedział, że „żadne ludzkie życie nie zostało wiernie zapisane”. Moje zostało! Atramentem była krew, pergaminem skóra, piórem włócznia. Na tę księgę składa się ponad osiemdziesiąt rozdziałów – każdy na jeden rok życia. Chociaż codziennie biorę ją do rąk, nigdy nie odczytuję dwa razy tej samej treści. Im częściej podnoszę oczy znad jej stronic, tym silniejszą czuję potrzebę spisania autobiografii na swój sposób, aby wszyscy mog­li zobaczyć to, co chciałbym, aby zobaczyli. Im dłużej jednak zatrzymuję na niej wzrok, tym wyraźniej widzę, że wszystko, co w niej wartościowe, jest darem niebios. Dlaczego więc ja miałbym czerpać z tego chwałę?

Ta dawna autobiografia była jak słońce. Im bardziej się od niej oddalałem, tym głębsze i dłuższe były cienie rzucane przede mną przez żale, wyrzuty sumienia i obawy. Kiedy się do niej przybliżałem, cienie padały za moimi plecami – nie robiły już tak niesamowitego wrażenia, ale wciąż przypominały o tym, czego nie udało mi się dokończyć. Kiedy natomiast brałem tę księgę do rąk, nie było już żadnych cieni – ani przede mną, ani za mną. Pozostawała tylko niebiańska radość wynikającą z poczucia, że jestem skąpany w świetle.

Tamta autobiografia to krzyż, czyli moja wewnętrzna historia. Nie ta jednak, która rozgrywa się na scenie czasu, lecz ta, która została zarejestrowana, nagrana i zapisana w Księdze Życia. Nie jest to autobiografia, którą wam opowiadam, lecz autobiografia, którą czytam samemu sobie. W koronie cierniowej widzę swoją pychę, w przebitych dłoniach – pazerność na ziemskie zabawki, w przebitych stopach – ucieczkę od pasterskiej troski, w zranionym sercu – zmarnowaną miłość, a lubieżne, cielesne pragnienia zwisają z Niego niczym fioletowe łachmany. Niemal za każdym razem, kiedy odwracam stronicę tej księgi, boli mnie serce na widok tego, co eros zrobił z agape, na widok tego, co „Ja” zrobiło z „Tobie”, na widok tego, co rzekomy przyjaciel zrobił z Umiłowanym.

Były jednak w tej autobiografii chwile, w których serce drżało mi z radości na myśl o zaproszeniu na Jego ostatnią wieczerzę. Chwile, w których rozpaczałem, gdy jeden z moich bliskich odchodził, aby sparzyć Jego usta pocałunkiem. Chwile, kiedy chwiejnym krokiem pomagałem Mu nieść krzyż na Wzgórze Czaszki; kiedy przybliżałem się o kilka kroków do Maryi, aby wyciąg­nąć miecz przeszywający jej serce; kiedy miałem nadzieję, że od czasu do czasu upodabniam się do umiłowanego ucznia; kiedy cieszyłem się z przyprowadzenia pod krzyż innych Magdalen, aby stały się miłością, której wiecznie nie starcza nam w miłości; kiedy starałem się naśladować setnika i przykładałem chłodną wodę do spragnionych ust; kiedy jak Piotr biegłem do pustego grobu, aby później, nad brzegiem morza, mieć po tysiąckroć łamane serce, słysząc pytanie, które On zadaje mi wciąż na nowo: „Czy Mnie kochasz?”. Oto są budujące chwile, które można by spisać jako drugie wydanie mojej autobiografii – wydanie mniej autentyczne niż prawdziwy życiorys napisany dwa tysiące lat temu.

Niniejsze wydanie nie zawiera całej prawdy – całą prawdą są Blizny. Moje życie – takie, jak ja je widzę – jest połączone z krzyżem. Czytamy je tylko ja i mój Pan, a w miarę upływu lat coraz więcej czasu spędzamy na wspólnej lekturze. Jego treść zostanie przedstawiona całemu światu w dniu sądu.

Niemniej jednak to, co przeczytacie na kolejnych stronach, również jest prawdą, chociaż na niższym poziomie – nar­racji o klejnocie i oprawie, skarbie i opakowaniu, lilii i stawie.

Jak zatem ja widzę swoje życie? Widzę je jako kapłan. A to znaczy, że nie należę już do siebie, lecz w każdej chwili istnienia działam w osobie Chrystusa. Tak jak ambasador Stanów Zjednoczonych zawsze będzie uważany za przedstawiciela tego kraju – niezależnie od tego, czy znajduje się na urlopie, czy w sali obrad – tak kapłan zawsze pozostaje ambasadorem Chrystusa. To jednak tylko jedna strona medalu, ponieważ kapłan cały czas jest również człowiekiem.

Właśnie dlatego nadałem mojej autobiografii tytuł Skarb w glinianym naczyniu. Słowa te pochodzą z Drugiego Listu do Koryntian. Święty Paweł porównywał w nim siebie i innych apostołów do glinianych naczyń, w których przechowywany jest skarb (przykładem może być gliniana lampka, do której wlewano oliwę służącą do podtrzymywania płomienia). Wybrałem ten cytat, aby zwrócić uwagę na kontrast między wznios­łością powołania do kapłaństwa a kruchością ludzkiej natury, w której ono się realizuje. My, księża, mamy niezwykłą moc działania in Persona Christi, czyli odpuszczania najcięższych grzechów, przenoszenia krzyża z Kalwarii na ołtarz, przy chrzcielnicy – powoływania tysięcy dzieci do Boskiego życia, a przy łożu śmierci – wprowadzania dusz do królestwa Bożego.

Z drugiej strony jednak jesteśmy tacy sami jak inni ludzie. Mamy te same słabości – jedni do butelki, drudzy do kobiet, inni do pieniędzy lub wyższego miejsca w hierarchii władzy. Każdy kapłan jest człowiekiem, który ma ciało ulepione z plastycznej gliny. Aby nie skalać przechowywanego w nim skarbu, musi zostać rozciąg­nięty na krzyżu ognia. Ze względu na wysokość, z jakiej możemy się stoczyć, nasz upadek może być cięższy niż upadek innych ludzi. Najgorszy rodzaj złych osób to złe osoby duchowne, ponieważ one zostały wezwane do tego, aby być bliżej Chrystusa.

Dlatego człowiekowi, który otrzymał takie powołanie, trudno jest pisać autobiografię. W grę wchodzi tutaj bowiem przerażające napięcie między godnością jego powołania a zawodnością gliny, z której jest ulepiony. Kardynał Newman pisał: „Jakże byłbym zdolny patrzeć choćby na anioła? A jak mógł­bym patrzeć na Ciebie i żyć? Gdybym był postawiony wobec jasności oblicza Twego, zwiądłbym jak trawa”5. Właśnie jednak w najgorętszym, centralnym punkcie napięcia między Boską naturą misji i niegodną słabością ludzkiego narzędzia rozlewa się miłość Chrystusa. On nigdy nie pozwala, abyśmy byli kuszeni ponad nasze siły i kocha nas nawet w naszych słabościach, albowiem Dobry Pasterz równie mocno miłuje zagubionych pasterzy, co zagubione owce. Napięcie, o którym mówię, prawdopodobnie najsilniej odczuwają ci, którzy starają się kochać Go z całkowitym oddaniem.

Jest jednak możliwe, że ja sam postrzegam zgodność mojego życia z powołaniem inaczej niż widzą to inni. Dlatego właśnie powstają zarówno biografie, jak i autobiografie. A nawet biografie różnią się między sobą – gdyby Judasz zamiast stryczka pos­łużył się piórem, z pewnością inaczej opisałby życie Jezusa, niż zrobił to św. Jan Ewangelista. Biografie na ogół powstają dopiero wtedy, gdy dana osoba staje się znaną osobistością, czyli wówczas, gdy człowiek, którego nie znamy na tyle dobrze, żeby z nim rozmawiać, staje się nam znany na tyle dobrze, że możemy o nim mówić.

Szekspir przypuszczał, że w biografiach

Przeżywa ludzi zło, które czynili,Lecz dobro zwykle grzebiemy wraz z kośćmi6.

W przypadku życiorysu biskupa sytuacja jest jednak inna. Jemu bowiem został dany tron wywyższający go nad ludzi. Dlatego istnieje niebezpieczeństwo, że zobaczymy go w przepychu i dostojeństwie. Odwołajmy się znów do Szekspira:

Lecz człowiek, człowiek dumny, ustrojonyW przemijającą i niewielką władzę,Zapominając o tym, co jedynieWie bez wątpienia – o swym kruchym losie –Jak rozwścieczona małpa takie harceWyprawia, stojąc przed obliczem Niebios,że aniołowie płaczą […]7.

Osoba, która w tym świecie cieszy się taką popularnością, jaką w znacznej mierze dał mi nasz Pan, bywa chwalona i szanowana bardziej, niż na to zasługuje. Oto co pewien mały chłopczyk napisał do mnie z okazji moich osiemdziesiątych czwartych urodzin: „Rzyczę Ci dobrych urodzin. Rzyczę żebyś długo żył i żebyś kiedyś został papierzem”.

Pod koniec długiego życia człowiek na ogół przekonuje się, że mówi się o nim rzeczy zbyt dobre, żeby mog­ły być prawdziwe, albo zbyt złe, żeby mog­ły być prawdziwe, przy czym pochwał jest więcej, co zapewne należy przypisać świeckim, którzy widzą w księdzu tego, kim rzeczywiście powinien być, czyli „kolejnego Chrystusa”.

Pan nie wybiera najlepszych. Otrzymałem powołanie nie dlatego, że Bóg w swojej Boskiej mądrości uznał mnie za lepszego od innych. Boża miłość też jest ślepa. Znam tysiące mężczyzn, którzy bardziej niż ja zasługują na to, aby być kapłanami. On często wybiera niedoskonałe narzędzia, aby mog­ła objawić się Jego potęga. W przeciwnym wypadku można by odnieść mylne wrażenie, że to nie Duch, lecz glina czyni dobro. Do Jerozolimy Jezus wjechał na osiołku. Do Nowego Jorku, do Londynu i do dowolnej katedry świata może więc wchodzić w ludzkim ciele, które jest niewiele lepszym narzędziem. Nasz Pan nie darzy wielkim szacunkiem tych, którzy zajmują wysokie miejsce w rankingach popularności: „Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą” [Łk 6, 26]8.

Pozornie stawia to Ewangelię w niekorzystnym świetle i może wydawać się zniechęcające. Jezusowi chodziło jednak o to, abyśmy nie wierzyli wycinkom z gazet i nie dali się zwieść temu, co myśli o nas świat. Ogólnie mówiąc – im większą wagę przywiązujemy do ludzkich osądów, tym mniej czasu spędzamy na kolanach, robiąc rachunek sumienia. Światło jupiterów zewnętrznego świata jest wtedy tak mocne, że przyćmiewa nasze światło wewnętrzne. Jeśli często słyszymy pochwały, możemy odnieść fałszywe wrażenie, że na nie zasługujemy. W miarę upływu czasu zmienia się też sposób, w jaki je przyjmujemy. Początkowo czujemy zakłopotanie i jesteśmy zmieszani. Po pewnym czasie pochwały zaczynają się nam podobać, chociaż twierdzimy, że spływają po nas jak woda po kaczce. Ale kaczki przecież uwielbiają wodę! Ta druga faza na ogół przeradza się w cynizm, ponieważ zaczynamy się zas­tanawiać, czego naprawdę chce od nas osoba, która nas chwali.

I wreszcie jest też moje życie takie, jak widzi je Bóg. A Jego osąd jest zupełnie inny. Człowiek bowiem czyta z twarzy, Bóg czyta w sercu. Dawid nie został wybrany dlatego, że ładnie wyglądał, a Eliasz też nie z tego powodu został odrzucony. Nasz Pan widzi nas dwojako: z jednej strony widzi nas takich, jacy mamy być zgodnie z Jego zamiarem, z drugiej widzi, na ile odpowiadamy Jego łasce. Stwórca podjął wielkie ryzyko, kiedy dał ludziom wolną wolę. Podobnie ryzykują rodzice, gdy dają wolność swoim dzieciom. Bardzo piękną opowieść o różnicy między ideałem, jaki Bóg przygotował dla każdego z nas, a tym, w jaki sposób sami siebie kreujemy, znajdziemy u proroka Jeremiasza. Ostatecznie to Bóg pisze epitafium dla człowieka – nie na pomnikach, lecz w sercach. Ja wiem tylko, że ten, kto dostał od Boga więcej talentów, będzie surowiej sądzony. Od tego, kto wiele dostał, wiele się oczekuje. Od tego, komu więcej powierzono, więcej się żąda. Mnie Bóg dał nie tylko powołanie, lecz także wiele możliwości i darów, a to znaczy, że w dniu ostatecznym będzie oczekiwał, że zapłacę wysoki podatek dochodowy.

Nie wiem, w jaki sposób Bóg będzie sądził, ufam jednak, że spojrzy na mnie z miłosierdziem i współczuciem. Jestem pewien, że w niebie czekają mnie trzy niespodzianki. Po pierwsze: spotkam tam ludzi, których nie spodziewałem się tam spotkać. Po drugie, nie będzie tam niektórych osób, które spodziewam się tam zobaczyć. I wreszcie największą niespodzianką – mimo tego, że polegam na Jego miłosierdziu – może być fakt, że ja tam będę.

ROZDZIAŁ DRUGIFormowanie gliny

Glina musi zostać uformowana, a proces ten dokonuje się przede wszystkim w rodzinie, która jest środowiskiem bardziej uświęconym niż państwo. W moim przypadku formą, która kształtowała mnie od najwcześniejszych lat, była decyzja rodziców o tym, że chcą zapewnić dzieciom gruntowne wykształcenie. Ich postanowienie nie wynikało z tego, że sami byli ludźmi wykształconymi, lecz z tego, że nimi nie byli. Mój ojciec ukończył tylko trzy klasy, ponieważ jego ojciec potrzebował go na farmie. Mama skończyła osiem klas szkoły podstawowej w czasach, kiedy w całej szkole był jeden nauczyciel.

Dziadkowie ze strony mojej mamy pochodzili z Croghan – małej wioski w hrabstwie Roscommon w Irlandii, w pobliżu miasteczka Boyle. Ojciec mojego ojca (którego nigdy nie poznałem, ponieważ zmarł, kiedy byłem mały) również urodził się w Irlandii. Natomiast matka mojego ojca urodziła się w Indianie. Niestety, ona również zmarła, zanim podros­łem na tyle, żeby ją poznać.

Mój tata Newton Sheen i moja mama Delia Fulton byli właścicielami sklepu żelaznego w El Paso w stanie Illinois, oddalonego o około pięćdziesiąt kilometrów od Peorii. Pewnego dnia mój ojciec wysłał chłopca na posyłki do piwnicy po jakieś towary. Chłopak – który później został bankierem w tym mieście – właśnie wracał na górę po schodach z papierosem w dłoni, kiedy zobaczył, że do sklepu wchodzi jego ojciec. W tamtych czasach przyłapanie na paleniu niemal równało się klątwie. Ze strachu przed ojcem chłopak wrzucił więc papierosa pod schody, gdzie stała dwustulitrowa beczka na benzynę. W pożarze spłonęła cała biznesowa dzielnica El Paso! Mój ojciec – prawdopodobnie chcąc naprawić szkody i jakoś zarabiać na życie – przeprowadził się na farmę, którą odziedziczył po swoim ojcu.

Od najmłodszych lat wykazywałem niechęć do wszystkiego, co wiązało się z życiem na farmie. Ojciec często opowiadał, że jako mały chłopiec zniszczyłem piłą tylną klapę jego najlepszego wozu. Wtedy w rodzinie było już dwóch synów – najstarszy byłem ja, a następny w kolejności, Joe, był dwa lata młodszy ode mnie. Bieda, jak sądzę, rodzi czasami chęć bycia bogatym. U moich rodziców brak wykształcenia spowodował, że postanowili zadbać o wykształcenie swoich dzieci. Z tego powodu przenieśli się do Peorii, abym mógł zapisać się do tamtejszej szkoły parafialnej, gdzie miałem rozpocząć edukację chrześcijańską.

To właśnie w tamtym okresie otrzymałem imię Fulton. Podobno przez dwa pierwsze lata mojego ziemskiego życia płakałem niemal bez przerwy. Później, kiedy byłem już trochę starszy, było to dla mnie powodem do wstydu podczas odwiedzin u krewnych lub wizyt u rodzinnego lekarza, który rozmowę z moją matką zawsze zaczynał od uwagi: „O, to ten chłopiec, który ciągle płakał”. Byłem dla mamy takim ciężarem, że jej rodzice często pocieszali ją, gdy płakała. Krewni i znajomi mówili jej: „Z niego to cały Fulton”. Kiedy zapisywano mnie do szkoły parafialnej, zapytano mojego dziadka – Fultona – jak mam na imię. „To jest Fulton” – odpowiedział. Chociaż więc na chrzcie w kościele pod wezwaniem Matki Bożej w El Paso otrzymałem imię Peter, od tamtej chwili nazywano mnie Fulton. Po latach mój brat Joe został prawnikiem w Chicago, kolejny po nim – Tom – został lekarzem w Nowym Jorku, a czwarty z nas – Al – pracował w przemyśle. Dzieci Newtona i Delii Sheenów ostatecznie zdobyły naprawdę dobre wykształcenie. Jakieś trzydzieści, czterdzieści lat później, kiedy zabrano mnie do szpitala, gdy zemdlałem w studiu radiowym w Nowym Jorku, mój brat lekarz odkrył, że jako dziecko byłem chory na gruźlicę, która powodowała obfite łzawienie. Łzy z kolei wytwarzały wapń, co pozwoliło zwalczyć chorobę i wzmocniło moje płuca. Tak czy inaczej, od chwili kiedy na bierzmowaniu przyjąłem imię John, nazywam się Fulton John Sheen.

Mieszkanie Sheenów przy Front Street 25 w El Paso w stanie Illinois. Tutaj urodził się abp Sheen, a jego ojciec prowadził sklep żelazny

W pierwszej klasie moją nauczycielką była s. Alexine, z którą później utrzymywałem kontakt nie tylko przez całą szkołę średnią, lecz także po przyjęciu święceń kapłańskich, aż do jej śmierci. Kiedy się na nią patrzyło, odnosiło się wrażenie, że w ogóle się nie starzeje. Ucząc ludzi młodych, sama pozostała młoda. Cnota jest lepszym środkiem na zachowanie młodości niż wszystkie kosmetyki z Elizabeth Arden. Siostra Alexine nigdy nie mog­ła sobie przypomnieć, że pewnego dnia zamknęła mnie na kilka minut w klasowym schowku za niepos­łuszeństwo. Pewnie nie chciała o tym pamiętać! Ja natomiast pamiętałem bardzo dobrze – a w tamtej chwili wydawało mi się, że jestem więziony całe lata. Nie doznałem przez to żadnej szkody.

Na samym początku nauki, prawdopodobnie w pierwszej klasie, kazano mi zostać w szkole po lekcjach, ponieważ nie nauczyłem się prawidłowej pisowni słowa which [który]. Próbowałem napisać je co najmniej na sześć różnych sposobów, ale bez powodzenia. Pewna dziewczynka wyszeptała mi do ucha literę po literze: „w­-h-i­-c-h”. Spotkałem ją ponownie w domu starców, kiedy miała osiemdziesiąt trzy lata. Podziękowałem, że przedłużyła moją edukację, która mog­łaby ulec poważnemu zahamowaniu, gdyby nie jej szept.

Fulton Sheen jako uczeń – siedzi na swoim kucyku Bobim, na którym jeździł jak doświadczony jeździec

Pamiętam też, jak pewnego dnia (wciąż byłem w jednej z pierwszych klas) powiedziałem mamie, że straciłem pierwsze miejsce w konkursie ortograficznym na rzecz Margaret Kennedy. Nie wiedziałem, jak się pisze słowo thralldom [niewola]. (Obecnie słownik Webstera podaje alternatywną pisownię – przez jedno l, czyli tak, jak ja je napisałem). Bardzo starałem się być najlepszym uczniem w klasie i przynosiłem do domu nagrody i święte obrazki, ale rodzice nigdy mnie za to nie chwalili. Mama jeszcze od czasu do czasu napomknęła, że dobrze się spisałem, ale ojciec nie robił tego nigdy. Zapytałem kiedyś mamę, dlaczego tata mnie nie chwali. Odpowiedziała: „Nie chce cię zepsuć, ale chwali cię przed wszystkimi sąsiadami”.

Kiedy miałem około ośmiu lat, zostałem ministrantem w katedrze Najświętszej Maryi Panny w Peorii. Pewnego dnia wcześnie rano służyłem do Mszy odprawianej przez wielkiego biskupa, Johna L. Spaldinga. Tego ranka upuściłem na marmurową podłogę ampułkę z winem. Nawet huk atomowego wybuchu nie może się równać ze stukiem ampułki, która w obecności biskupa upada na marmurową posadzkę katedry. Byłem przerażony. Co powie biskup? Po skończonej Mszy zawołał mnie do siebie, objął ramieniem i zapytał:

 – Młody człowieku, do jakiej szkoły zamierzasz pójść, kiedy doroś­niesz?

Dla ośmioletniego chłopca „doros­nąć” znaczyło pójść do szkoły średniej. Odpowiedziałem więc:

– Do Instytutu Spaldinga.

Było to liceum nazwane imieniem biskupa. (Trzeba przyznać, że udzieliłem bardzo dyplomatycznej odpowiedzi, chociaż wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy). Biskup ponowił pytanie:

– Chodzi mi o to, gdzie będziesz się uczył, kiedy będziesz doros­ły. Czy słyszałeś może o Lowanium?

– Nie, wasza miłość – odpowiedziałem.

– W porządku, idź do domu i przekaż matce, co powiedziałem: że gdy doroś­niesz, masz pojechać do Lowanium, a pewnego dnia zostaniesz tym, kim ja jestem.

Przekazałem mamie słowa biskupa, a ona wytłumaczyła mi, że Lowanium leży w Belgii i znajduje się tam jeden z najwspanialszych uniwersytetów na świecie.

Więcej nie myślałem o stwierdzeniu biskupa. Przypomniałem sobie o nim dopiero w chwili, gdy dwa lata po otrzymaniu święceń kapłańskich przyjechałem do Lowanium, aby zacząć naukę na tamtejszym uniwersytecie. Pomyślałem wtedy: „Ach, więc to jest to miejsce, do którego polecił mi jechać bp Spalding”. Nie pamiętałem o jego proroctwie dotyczącym biskupstwa, ponieważ ja chciałem tylko zostać kapłanem.

W piątej klasie zostaliśmy podzieleni na dużych i małych. Ja byłem w grupie małych. Pewnego razu między Dawidami i Goliatami urządzono konkurs arytmetyki. Goliatów reprezentował chłopiec o imieniu Ed, a ja byłem przedstawicielem Dawidów. Znajdowaliśmy się w jednej z sal, a uczniowie obydwu klas głoś­no nam kibicowali. Tablice ustawiono pod takim kątem, żebyśmy nie mog­li od siebie odpisywać. Siostra z grupy Goliatów czytała jedno zadanie, a następnie siostra z grupy Dawidów czytała kolejne. Konkurs trwał już jakieś pół godziny i stawał się bardzo zacięty. Uczniowie wciąż nagradzali nas brawami, ponieważ rozwiązywaliśmy zadania w tym samym czasie. W pewnym momencie siostra z grupy Goliatów przeczytała zadanie, które pamiętałem, więc zacząłem je rozwiązywać od razu. Ed czekał, aż zadanie zostanie odczytane w całości. Skończyłem, zanim on zaczął je rozwiązywać. Siostra z wyższej klasy tak bardzo się zezłościła na Dawida, który pokonał jednego z jej Goliatów, że rzuciła we mnie książką do arytmetyki. Na szczęście nie miała dobrego oka i nie trafiła.

Po ukończeniu szkoły parafialnej zapisałem się do Instytutu Spaldinga prowadzonego przez braci z Towarzystwa Maryi. Byli doskonałymi nauczycielami – dużą wagę przywiązywali do dyscypliny, ale uczniowie ich kochali. Jednym z moich kolegów był Jimmy Jordan, który później występował w radiu jako Fibber McGee. Dokładnie po drugiej stronie ulicy, w Academy of Our Lady, uczyła się młoda dziewczyna, która później została radiową żoną Fibbera9. Przecznicę dalej, do Peoria High School uczęszczał chłopiec, którego nikt z nas nie znał, ale który został Andym ze słynnego duetu Amos i Andy10. Z Peorii pochodziły więc trzy słynne radiowe osobowości tamtych czasów, a licząc na wyrozumiałość czytelników, mógł­bym powiedzieć, że nawet cztery.

Dzień ukończenia parafialnej szkoły (St. Mary’s Parochial School) w Peorii w stanie Illinois, około 1909 roku. Młody Fulton w środku pierwszego rzędu

Każdego roku uczniowie wystawiali sztukę teatralną, zbierając w ten sposób pieniądze na Instytut. Ja nie miałem aktorskiego talentu, co wyraźnie wykazały próby. Bracia uznali jednak, że w taki czy inny sposób powinienem wziąć udział w przedstawieniu, ponieważ mój ojciec dał na nie pieniądze. Do dzisiaj pamiętam jedyną kwestię, jaką miałem do wypowiedzenia. Była to prośba o ułaskawienie. Ktoś miał właśnie zabić mojego ojca w lesie, a ja wypowiadałem słowa: „Zlituj się nad nim przez wzgląd na twojego małego Angelo”.

W czwartej klasie szkoły średniej na zakończenie roku wygłaszałem mowę w imieniu mojej klasy, ale bracia zakonni nie byli zadowoleni z mojego przemówienia. Wtedy przyznawano też odznakę za najlepsze osiąg­nięcia z trygonometrii. Pod koniec roku dwóch uczniów miało maksymalny wynik z tego przedmiotu: Ralph Buechel i ja. Przygotowano więc dla nas specjalny egzamin, w którym mieliśmy do rozwiązania trzy zadania. Trzecie zadanie pamiętałem z podręcznika i zacząłem je rozwiązywać z pamięci, kiedy tylko jeden z braci zaczął je głoś­no czytać. Po sprawdzeniu prac okazało się, że miałem wynik 66⅔%. Ralph rozwiązał wszystkie zadania bezbłędnie i dostał nagrodę. Po egzaminie powiedziałem do brata:

– Moim zdaniem dobrze rozwiązałem trzecie zadanie; pamiętam je z podręcznika.

– Ach, z podręcznika – odpowiedział. – Tak, to było prawidłowe rozwiązanie zadania z podręcznika, ale nie słuchałeś mnie, więc zmieniłem kąt ustawienia masztu i dlatego nie wygrałeś.

Po ukończeniu szkoły średniej zapisałem się do St. Viator’s College (obecnie uczelnia ta już nie funkcjonuje, ale ja dobrze ją pamiętam). Prowadzona była przez ojców wiatorian, a w kadrze profesorskiej byli między innymi: wybitny prof. Kenyon z Harvardu, który dał nam znakomite wykształcenie w zakresie znajomości Szekspira, o. Bergan, profesor filozofii, który dla mnie był jedną z największych życiowych inspiracji, o. McGuire, anglikański duchowny, który przeszedł na katolicyzm, a był absolwentem Oksfordu, oraz dr Potter, absolwent Wharton School of Economics.

W czasie roku szkolnego uczniowie codziennie odmawiali różaniec. Jeśli była ładna pogoda, modlitwa odbywała się na boisku sportowym. W czasie brzydkiej pogody modlono się w sali gimnastycznej. Pewnego dnia zostałem wybrany przez studentów do prowadzenia różańca, który akurat miał być odmawiamy w sali. Na jednym z jej końców przygotowano scenę, na której później miała się odbyć debata z college’em z Iowa. Miałem w niej uczestniczyć jako członek grupy reprezentującej naszą uczelnię. Świadomość, że stoję na tej scenie, rozproszyła mnie tak bardzo, że nie potrafiłem dokończyć różańca. W tamtych kilku chwilach musiała się chyba skoncentrować cała nerwowość mojej egzystencji, ponieważ później nigdy już nie czułem zdenerwowania przed publicznością.

Z okazji ukończenia Spalding Institute w Peorii, w 1913 roku

Formowanie gliny dokonało się dzięki wielkim wyrzeczeniom ze strony moich rodziców, którzy odmawiali sobie wszelkich wygód i luksusów, aby ich synowie byli dobrze ubrani i otoczeni opieką. Jako rodzina prowadziliśmy proste życie, a w naszym domu panowała chrześcijańska atmosfera. Przed posiłkami i po posiłkach zawsze odmawialiśmy modlitwę dziękczynną. Kiedy mieliśmy gości, żadnemu z dzieci nie wolno było siadać do stołu bez marynarki i krawata. Każdego wieczoru odmawialiśmy różaniec, a raz w tygodniu odwiedzali nas księża z katedry. Bardzo często przyjeżdżali też kuzyni z rodzinnego mias­ta.

Pamiętam, jak pewnego razu dostałem od ojca lanie. W stajni za domem trzymaliśmy konia. Służył nam do wyjazdów rodzinnych w dni powszednie i w niedziele. W tamtym dniu to ja miałem nakarmić Morgana, co zrobiłem o wyznaczonej godzinie. Kiedy wieczorem ojciec wrócił do domu, zapytał, czy dałem koniowi jeść, a ja odpowiedziałem, że tak. Morgan musiał wtedy być wyjątkowo głodny, ponieważ podobno w żłobie nie było już siana. Ojciec pomyślał, że skłamałem, i dlatego dał mi klapsa. Dość zręcznie przyłożył swoją dłoń do moich spodni w miejscu siedzenia. Nic tak dobrze nie rozwija charakteru młodego chłopaka jak klaps, pod warunkiem że daje się go wystarczająco często, wystarczająco mocno i wystarczająco nisko. Później poskarżyłem się mamie, że przecież nakaramiłem konia, a ona poświadczyła, że mówię prawdę. Ojciec powiedział: „Przepraszam, ale to przyda ci się na następny raz”. Nie przypominam sobie następnego razu. Reszta życia upłynęła mi już bez klapsów, chociaż nie bez upomnień.

Patrząc na czasy mojej młodości z perspektywy lat, wspominam, jak bardzo ówczesna sytuacja gospodarcza różniła się od współczesnej. Ojciec sprzedawał buszel11 kukurydzy ze swoich zbiorów za pięćdziesiąt centów, a buszel pszenicy za jednego dolara, co w tamtych czasach – zanim Rosja zaczęła kupować naszą pszenicę – uważane było za cenę maksymalną. Jeszcze wyraźniej różnicę w cenach ilustruje to, że prawie każdego dnia – z wyjątkiem piątku – wysyłano mnie do sklepu po stek z polędwicy wołowej, który kosztował trzydzieści centów. Rzeźnik do każdego zakupu dorzucał parówkę w bułce, czyli to, co dzisiaj nazywa się hot dogiem. Za te trzydzieści centów mog­ła się więc najeść cała rodzina: tata, mama, babcia i czterech synów. Do tego nikomu nie trzeba było wydzielać racji. Galon12 mleka kosztował pięć centów.

W jednym ze sklepów spożywczych mieliśmy otwarty rachunek kredytowy. Pewnego dnia – miałem wtedy około dziewięciu lat – po drodze do szkoły zapisałem na ten rachunek ciasteczka, które kosztowały wtedy mniej więcej dziesięć centów. Kiedy mój ojciec odkrył to oszustwo, udzielił mi krótkiego, ale stanowczego wykładu na temat uczciwości.

Kolejną lekcję na ten sam temat dostałem po tym, jak ukradłem pelargonię umieszczoną na wystawie przed jednym ze sklepów. Widziałem napis, że te pelargonie są sprzedawane po dziesięć centów za całą roślinę. Wiedziałem też, że mama trzyma pelargonie na parapecie w puszkach po pomidorach. Przekonany, że zrobię jej przyjemność, urwałem jeden kwiatek. Po południu zanios­łem go do domu, dałem mamie i oznajmiłem:

– Mamo, mam dla ciebie pelargonię.

Wtedy zaczęły się pytania:

– Kupiłeś ją?

– Nie, mamo.

– Ukradłeś?

– Tak, mamo.

Wtedy kazała mi wytrząsnąć pięćdziesiąt centów ze świnki skarbonki. Zaprotestowałem, mówiąc, że cała roślina kosztuje tylko dziesięć centów i jeden kwiatek nie jest wart pół dolara. Mama jednak stwierdziła, że tylko tak mogę zadośćuczynić za swój nieuczciwy postępek. Była to dla mnie nauczka na całe życie, że uczciwość popłaca. A kiedy zanios­łem pieniądze panu Madenowi, dostałem od niego dwie doniczki pelargonii.

Dopóki chodziliśmy do szkoły, rodzice, którzy wierzyli w wartość ciężkiej pracy, posyłali nas na jedną z dwóch swoich farm położonych na wschód i na zachód od Peorii. Dzierżawca przyjmował „młodych Sheenów” do pomocy w weekendy i podczas miesięcy letnich. Pewnego razu, gdy mój ojciec z grupą znajomych odpoczywał w przerwie od ciężkiej pracy polowej, Billy Ryan – wesoły tęgi sąsiad – zwrócił się do niego:

– Newt, z tego twojego najstarszego syna nic nie będzie. Ciągle tylko trzyma nos w książkach.

Moi bracia raczej lubili pracę na farmie. Dla mnie to była męczarnia. Kiedy dzisiaj patrzę na setki młodych ludzi chodzących w ogrodniczkach, przypominam sobie, jak bardzo się wstydziłem, gdy musiałem zakładać robocze spodnie na szelkach, czyli ówczesne ogrodniczki. Z punktu widzenia mody niżej już upaść nie można.

Ludziom, którzy znają mnie teraz, trudno jest sobie wyobrazić, że był w moim życiu czas, kiedy orałem pole pod zasiew kukurydzy, przygotowywałem siano, dopóki było gorąco, zaprzęgałem młode ogiery, szczotkowałem konie, czyściłem brudne boksy, doiłem krowy rano i wieczorem – nawet kiedy było zimno i mokro – łuskałem kukurydzę, karmiłem świnie, kopałem doły pod słupy, nakładałem maść na rany koni pokaleczonych przez drut kolczasty, walczyłem ze stonką jak szalony i codziennie spierałem się z ojcem, przekonując go, że życie farmera to nic przyjemnego, a fortunę na polu można zbić tylko wtedy, gdy trafi się na ropę.

Chociaż nikt nigdy nie wyraził tego w taki sposób, mogę powiedzieć, że zostałem wychowany w poszanowaniu etyki pracy. W Piśmie Świętym praca jest opisana jako kara za grzech – „najstarsza, pierwotna klątwa”13, ale to nie praca budziła we mnie niechęć. Ja po prostu nie lubiłem życia na farmie. Tak mama, jak i tato, byli ludźmi bardzo pracowitymi. Kiedy odwiedzaliśmy krewnych, zawsze słyszałem z kuchni następujące zdanie: „Powiedz cioci Dee, żeby nam zostawiła robotę” (Dee to zdrobnienie od Delii). Kiedy ojciec odwiedzał dzierżawców na swoich farmach, pomagał im w stawianiu budynków gospodarczych lub w żniwach i zawsze znajdował sobie jakieś zajęcie. Nie tylko ze względu na rodzicielski przykład, lecz prawdopodobnie także z powodu wrodzonej skłonności, nigdy nie pozbyłem się nawyku ciężkiej pracy. I dziękuję za to Bogu.

Pewnego dnia, kiedy miałem dziesięć lat, grałem w baseball na parkingu w pobliżu naszego domu w Peorii. Mama zawołała mnie, żebym pobiegł do sklepu po coś, czego pilnie potrzebowała do zrobienia obiadu.

– Dlaczego nie mogę skończyć meczu? – narzekałem. – Zostały tylko dwie zmiany.

– Wyszedłeś, żeby poćwiczyć. Co za różnica, czy będziesz biegał między bazami, czy przebiegniesz się do sklepu?

Kiedy po latach odkryłem mądrość Tomasza z Akwinu, znalazłem odpowiedź na jej pytanie. Ten uczony filozof zas­tanawiał się: „Na czym polega różnica między pracą a zabawą?” i odpowiadał: „Praca ma jakiś cel, zabawa nie. W życiu jednak musi być czas na rzeczy pozbawione sensu, nawet na głupstwa”. Jednak w chwili, kiedy poznałem to rozróżnienie, było już za późno, żeby udzielić mamie mądrej odpowiedzi. W tamtym czasie rzadko kiedy odciągała mnie od książki.

Wracając do tematu edukacji, chciałbym zwrócić uwagę, że St. Viator’s College pełnił jednocześnie funkcję seminarium duchownego. Kiedy ukończyłem tę uczelnię, biskup Peorii Edmund Dunne wysłał mnie do seminarium św. Pawła w mieście Saint Paul w stanie Minnesota, gdzie miałem dokończyć przygotowanie do kapłaństwa. Był to okres pierwszej wojny światowej. Z niedożywienia nabawiłem się wówczas wrzodów, które wymagały leczenia operacyjnego. Zajęcia na uczelni były prowadzone znakomicie, zwłaszcza jeśli chodzi o biblistykę, historię i teo­logię moralną. Nauczyciel śpiewu gregoriańskiego musiał kształcić wszystkich, niezależnie od tego, czy mieliśmy zdolności muzyczne, czy nie. Ja należałem do tych, którzy nie potrafili utrzymać najprostszej tonacji. Potwierdziła to potem Grace Moore14. Jednak jakieś dwadzieścia lat później, kiedy wróciłem do seminarium św. Pawła, aby wygłosić tam wykład, przedstawiał mnie nauczyciel muzyki, który pochwalił mój śpiew. Jestem przekonany, że ten dobry człowiek nie skłamał celowo. Po prostu zawiodła go pamięć. Mówi się, że każdy rodzi się z umiejętnością śpiewania. Ja nie. Mój śpiew nie brzmiał dobrze nawet pod prysznicem.

Ukończenie St. Viator’s College w Bourbonnais w Illinois, około 1917 roku

W sobotę 20 września 1919 roku, dzięki Bożej łasce przyjąłem święcenia kapłańskie w katedrze w Peorii. Poruszenia, które Duch Święty zaszczepił w mojej duszy we wczesnych latach życia, znalazły swoje spełnienie – ale czy na pewno? Owszem, byłem już księdzem. Ale czy to nie tylko połowa historii? Nie zadawałem sobie tego pytania w dniu święceń, ale w stosownym czasie, w niełatwych okolicznościach, miałem się przekonać, że kapłan jest również ofiarą. O tym jednak opowiem więcej później.

Zaraz po święceniach zostałem wysłany na Katolic­ki Uniwersytet Ameryki w Waszyngtonie na trzyletnie studia doktoranckie z filozofii. Niektórzy tamtejsi wykładowcy byli znakomici – jak dr Edward Pace czy sławny John A. Ryan, który w Stanach Zjednoczonych był liderem w dziedzinie etyki społecznej. W weekendy zgłaszałem się do pracy w różnych waszyngtońskich parafiach, chociaż władze uniwersyteckie nie patrzyły na to przychylnym okiem. Pamiętam, jak zostałem poproszony przez ks. Mackaya, aby odprawić wielkopostne rekolekcje w kościele pod wezwaniem św. Pawła. Miałem wtedy zaledwie dwadzieścia cztery lata i kiedy zapukałem do frontowych drzwi probostwa, ten dobry kapłan popatrzył na mnie i powiedział: „Wracaj natychmiast do zakrystii, do reszty ministrantów”. Padał wtedy deszcz i kołnierz kurtki zasłaniał moją koloratkę, dlatego wielebny nie zauważył, że jestem księdzem.

W tym samym roku miałem sprawować Eucharystię Wielkiego Tygodnia w kościele pod wezwaniem św. Patryka w Waszyngtonie. Liturgia tego tygodnia różni się nieco od liturgii innych dni w roku, dlatego martwiłem się trochę, czy potrafię ją właściwie odprawić. Jedna z zapisanych po łacinie wskazówek mówiła o tym, żeby w Wielką Sobotę Alleluja wykonać trzy razy. Do zaśpiewania jest tam chyba czterdzieści dziewięć nut, które stanowiłyby wyzwanie nawet dla samego Caruso. Starałem się, jak mog­łem, aby wybrzmiały wszystkie czarne kropki z mszału. Po skończonym Alleluja odetchnąłem z ulgą, ale wielebny Thomas – proboszcz, który nosił fioletowe skarpety – zawołał z zakrystii tak, że słyszeli go wszyscy zebrani: „Zaśpiewaj jeszcze raz!”. Zaśpiewałem jeszcze raz tylko dlatego, że mi kazał. Kiedy skończyłem drugą próbę, zawołał jeszcze głoś­niej: „Zaśpiewaj jeszcze raz!”. Niechętnie wykonałem polecenie. Czułem się bardzo głupio, że muszę to robić. Dopiero wtedy zauważyłem, że napisane po łacinie polecenie zaśpiewania Alleluja kończy się maleńkim słówkiem ter, oznaczającym trzykrotne powtórzenie. Ten incydent zawsze przywodzi mi na myśl historię o mężczyźnie, który mógł wybrać, czy chce poślubić piękną, ale nikomu nieznaną służącą, czy brzydką śpiewaczkę operową, która cieszyła się niejaką sławą. Wybrał śpiewaczkę. W pierwszy dzień rano po miesiącu miodowym spojrzał na nią i powiedział: „Śpiewaj, na miłość Boską, śpiewaj!”.

Tak wyglądał Fulton J. Sheen, kiedy przyjmował święcenia w 1919 roku

Po dwóch latach studiów na uniwersytecie czułem, że nie mam wykształcenia wystarczającego do uzyskania tytułu doktora filozofii. Podzieliłem się swoimi obawami z jednym z profesorów. Zapytał mnie:

– Jakie wykształcenie chciałbyś otrzymać?

– Chciałbym wiedzieć dwie rzeczy – odpowiedziałem. – Po pierwsze, o czym myśli współczesny świat. Po drugie, jak odpowiadać na błędy nowożytnej filozofii w świetle filozofii św. Tomasza.

– Tutaj się tego nie dowiesz, ale możesz otrzymać odpowiednie wykształcenie na Katolic­kim Uniwersytecie w Lowanium w Belgii.

We wrześniu 1921 roku wyjechałem do Lowanium i rozpocząłem naukę na wydziale filozofii. Razem ze mną wyjechał mój brat Tom, który na tym samym uniwersytecie rozpoczął studia medyczne. Do końca życia nie zdołam w pełni wyrazić wdzięczności, jaką mam dla tej wspaniałej uczelni za doskonały poziom nauki, za inspirującą kadrę kierowniczą i za wkład w rozwój ludzkiej myśli. W programie studiów nie było kursów opcjonalnych – wszystkie zajęcia były obowiązkowe. Doktoranci musieli się więc uczyć metafizyki, psychologii eksperymentalnej, psychologii racjonalnej, kosmologii, filozofii Arystotelesa, nowoczesnej teorii czasoprzestrzeni. W każdej dziedzinie wiedzy szczególny nacisk położony był na to, co współczesne. Specjalne, zaawansowane kursy naukowe prowadzili dla nas nawet profesorowie z uczelni medycznej. Jednak oprócz tego, że byliśmy ze wszystkim na bieżąco, poznawaliśmy również Arystotelesa, Platona i klasyków starożytności oraz zanurzaliśmy się w filozofii św. Tomasza z Akwinu. Myśl Tomasza była przedstawiana w taki sposób, że miało się wrażenie, iż nie należy on do średniowiecza, lecz do naszych czasów. Nikt nie dawał nam żadnej listy lektur, zakładano jednak, że jeśli wykładowca polecił przeczytanie jakiejś książki, to jej treść może się znaleźć na ustnym egzaminie końcowym.

Najgenialniejszym profesorem, jakiego miałem, był Leon Noel, którego nazwisko brzmiało tak samo jak jego imię czytane od tyłu. Prowadził między innymi kursy z filozofii Bergsona, który w tamtym czasie był najważniejszym francuskim myślicielem. Miał też zajęcia o filozoficznym nurcie amerykańskiego pragmatyzmu. Pewnego razu poprosił mnie do swojego biura i zapytał:

– Czy przeczytałeś Giffordowskie wykłady prof. Samuela Alexandra?15

Odpowiedziałem, że nie.

Sheen na Katolickim Uniwersytecie w Lowanium w Belgii, początek lat dwudziestych XX wieku

– No więc są już opublikowane przynajmniej od miesiąca. Chciałbym, żebyś przeczytał obydwa tomy, a następnie pojechał na uniwersytet w Manchesterze i skonsultował się z prof. Alexandrem.

Profesor Samuel Alexander zdobył odznaczenie króla Jerzego za filozoficzny traktat Space, Time and Deity. Przedstawiał w nim tezę, że bóstwo się rozwija, ewoluuje.

Zapytałem prof. Alexandra, czy mogę przyjść na jeden z jego wykładów. Nie pamiętam, czy odpowiedział: „Będę mówił o Kancie”, czy: „będę trochę kantował”, w każdym razie odmówił. Zaprosił mnie natomiast tego samego dnia na podwieczorek. Przed budynkiem zobaczyłem ogłoszenie: „Dzisiaj w porze podwieczorku odbędzie się debata między prof. Alexandrem a dr. Sheenem z uniwersytetu w Lowanium”. Wtedy jeszcze nie uzyskałem doktoratu na belgijskim uniwersytecie ani nie byłem upoważniony do jego reprezentowania. Na środku sali ustawiono jednak stolik dla profesora i dla mnie. Dookoła przy swoich stolikach siedziały setki studentów, przysłuchujących się dyskusji. Profesor zaczął od pytania:

– Czego zatem chciałby się ksiądz dowiedzieć?

Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak musi czuć się człowiek w obecności wszechwiedzącego bóstwa. Odpowiedziałem:

– Pan nie wierzy, że Bóg jest nieskończenie doskonały, prawda?

– Przeczytał ksiądz moje książki?

– Tak, przeczytałem je dwa razy.

– Cóż, skoro przeczytał je ksiądz choćby z odrobiną zrozumienia, musi ksiądz wiedzieć, że wierzę, iż Bóg jest doskonały.

– Czy pozwoli pan, że wytłumaczę, w jaki sposób rozumiem pana poglądy?

I wyjaśniłem, że moim zdaniem według prof. Alexandra Bóg jest swego rodzaju impulsem, dążeniem, które zawsze znajduje się o poziom wyżej od aktualnego stanu ewolucji.

– Dopóki istniała tylko czasoprzestrzeń, Bóg był substancją chemiczną; kiedy powstały substancje chemiczne, Bóg był ideą rośliny; kiedy we wszechświecie pojawiły się rośliny, Bóg był ideą zwierzęcia; kiedy pojawiły się zwierzęta, Bóg był ideą człowieka; teraz, kiedy istnieje już człowiek, Bóg stał się aniołem. Kiedy my już osiąg­niemy ten stan uduchowienia, Bóg wciąż będzie poruszał się przed nami jako Impuls wszechświata.

– Tak, taka właśnie jest moja teoria – przyznał profesor.

– Pański Bóg nie jest więc doskonały – odparłem. – On dąży do doskonałości. Doskonały Bóg to taki, który w każdej chwili swojego istnienia posiada pełnię doskonałości.

– Jeszcze nikt nie przedstawił mi tego w taki sposób – oznajmił profesor.

Zapytałem go wtedy, czy nie byłby zainteresowany poznaniem filozofii św. Tomasza z Akwinu.

– Nie byłbym – odpowiedział. – Ponieważ w tym świecie sławę daje nie prawda, lecz nowatorstwo. A moja doktryna jest nowatorska.

Egzaminy doktorskie na uniwersytecie w Lowanium miały formę ustną. Grupę około dwudziestu doktorantów zapraszano do obszernego pomieszczenia, w którym przy dwudziestu biurkach siedziało dwudziestu profesorów. Każdy ze studentów wybierał jedno biurko, kierując się do tego profesora, u którego jego zdaniem miało mu pójść najłatwiej. Profesor zadawał kandydatowi pytania do chwili, kiedy ten nie potrafił udzielić odpowiedzi, po czym odsyłał go do kolejnego biurka. Egzaminy trwały cały dzień. Na koniec każdy z egzaminatorów wystawiał własną ocenę, a następnie profesorowie zbierali się, aby wystawić ocenę ogólną.

Kiedy podszedłem do biurka prof. Noela, zapytał mnie:

– W jaki sposób anioł może ułożyć sylogizm?

– Anioł nie musi przechodzić przez proces rozumowania – odpowiedziałem. – Jego inteligencja ma charakter intuicyjny, dlatego dostrzega wnioski równie jasno jak my jasno widzimy, że część nigdy nie jest większa od całości. Anioł zatem nie może ułożyć sylogizmu.

Kiedy później poznałem prof. Noela bardzo dobrze, zapytałem, czy pamięta to pytanie i mógł­by wytłumaczyć, dlaczego je zadał. Odpowiedział:

– Pamiętasz, jak podczas wykładu o filozofii Bergsona powiedziałem do was: „Chcę, żebyście przeczytali każdą linijkę, jaką św. Tomasz kiedykolwiek napisał na temat aniołów, i zrozumieli naturę anielskiej inteligencji”. Na egzaminie chciałem po prostu sprawdzić, czy odrobiłeś zadanie.

Trochę później, kiedy pracowałem na Angelicum w Rzymie, przynajmniej raz przeczytałem każdą linijkę, którą napisał św. Tomasz.

Na uniwersytecie w Lowanium przyznawano również tytuł agrégé, który oznaczał przynależność do grona wykładowców. Aby dostąpić tego zaszczytu, trzeba było spełnić kilka warunków. Po pierwsze, potrzebne było stosowne zaproszenie od władz uniwersytetu; po drugie, trzeba było napisać książkę; i po trzecie, trzeba było zdać publiczny egzamin przed profesorami z innych uniwersytetów. Otrzymałem zaproszenie, aby przygotować się do uzyskania tego tytułu. Ponieważ nie było wymogu, abym w tym czasie pozostawał w Lowanium, pojechałem na rok do Rzymu i studiowałem teo­logię na Angelicum, które obecnie nosi nazwę Papieskiego Uniwersytetu Świętego Tomasza z Akwinu. Następnie zostałem poproszony o poprowadzenie kursu z teo­logii w Westminster Seminary of London.

Wreszcie nadszedł czas złożenia egzaminu przed gronem profesorów zaproszonych z innych uniwersytetów. Spotkanie rozpoczęło się o dziewiątej rano i trwało do piątej po południu. Na koniec wizytujący profesorowie wybrali spośród siebie radę, która decydowała, jaką ocenę przyznać danemu kandydatowi. Stopniowanie ocen było takie samo jak w przypadku doktoratu: zadowalająca, z wyróżnieniem, ze znacznym wyróżnieniem i z najwyższym wyróżnieniem. Wieczorem tego dnia na uniwersytecie wydawano kolację dla kandydata, który pomyślnie przeszedł egzamin i przyjmowano go do grona wykładowców. Jeśli kandydat zdał na ocenę zadowalającą, podczas kolacji podawano tylko wodę; jeśli zdał z wyróżnieniem – podawano piwo; jeśli ze znacznym wyróżnieniem – wino; a jeśli z najwyższym wyróżnieniem – szampana. Tamtego wieczoru szampan smakował wyśmienicie!

Otrzymałem dwa zaproszenia do pracy w charakterze wykładowcy: jedno od kard. Bourne’a z Londynu, który zaproponował, abym z o. Ronaldem Knoxem pojechał do Oksfordu i prowadził kursy z katolic­kiej filozofii i teo­logii; drugie od Nicholasa Murraya Butlera – ówczesnego rektora Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku – który chciał, żebym poprowadził kurs z filozofii scholastycznej.

Obydwa listy wysłałem do mojego biskupa z pytaniem:

– Którą ofertę powinienem przyjąć?

– Wracaj do domu – odpowiedział.

ROZDZIAŁ TRZECIDarowany skarb

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ CZWARTYPo studiach uniwersyteckich

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ PIĄTYNauczanie i wykłady

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ SZÓSTYElektroniczna ewangelia

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ SIÓDMYKomunizm

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ ÓSMYPragnienie biskupstwa

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTYMisje i misjonarze

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTYCzęste podróże

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ JEDENASTYBiskup w diecezji

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ DWUNASTYNajważniejsza godzina dnia

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ TRZYNASTYRefleksje na temat celibatu

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ CZTERNASTYRekolekcje

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTYAudiencje papieskie

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ SZESNASTYNawrócenia

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTYSobór Watykański II

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTYNie całkiem na serio

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTYSprawy niewypowiedziane

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTYKobieta, którą kocham

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZYTrzy etapy mojego życia

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

EPILOG„Do zobaczenia, Fultonie Sheenie, Bóg kocha Ciebie na zawsze”

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Życiorys abp. Fultona J. Sheena

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Kalendarium

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

1 Matka Angelica (Mother Angelica), właśc. Rita Antoinette Rizzo – założycielka popularnej amerykańskiej stacji telewizyjnej Eternal Word Television Network.

Pat Robertson, właśc. Marion Gordon Robertson – amerykański polityk, duchowny i teleewangelista.

Joel Osteen – amerykański pisarz chrześcijański, teleewangelista [przyp. tłum.].

2 Milton Berle, właśc. Mendel Berlinger (1908–2002) – amerykański komik i aktor znany jako Wujek Miltie i Pan Telewizja. Jego kariera filmowa, radiowa i telewizyjna trwała ponad osiemdziesiąt lat [przyp. red.].

3 Przedmowa pochodzi z roku 2008 [przyp. red.].

4 Thomas Carlyle (1795–1881) – szkocki pisarz, historyk i filozof. Cytat pochodzi z biografii Waltera Scotta – szkockiego pisarza, który żył wiek przed Carlyle’em, a uważany jest za jednego z twórców romantyzmu [przyp. tłum.].

5 J.H. Newman, Rozmyślania i modlitwy. Poezje, tłum. Z. Kubiak, Warszawa 1995, s. 86.

6 W. Shakespeare, Żywot i śmierć Juliusza Cezara [akt III, sc. II], w: tegoż, Dzieła, tłum. M. Słomczyński, Kraków 1980, s. 83.

7 W. Shakespeare, Miarka za miarkę [akt II, sc. II], w: tegoż, Dzieła, tłum. M. Słomczyński, Kraków 1982, s. 57.

8 Cytaty biblijne, jeśli nie zaznaczono inaczej, za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, wyd. 5, Poznań 2015. Sigla w nawiasach kwadratowych pochodzą od redakcji [przyp. red.].

9Fibber McGee and Molly – bardzo popularne cykliczne komediowe słuchowisko radiowe nadawane w latach 1935–1959, którego bohaterami było prawdziwe małżeństwo – Jim i Marian Jordanowie [przyp. red.].

10Amos’n’Andy – radiowy (w latach 1928–1960) i telewizyjny (w latach pięćdziesiątych XX w.) sitcom rozgrywający się w afroamerykańskiej społeczności Harlemu [przyp. red.].

11 Około trzydziestu pięciu litrów [przyp. red.].

12 Prawie cztery litry [przyp. red.].

13 Sheen pos­ługuje się tu frazą primal eldest curse – użytą przez Szekspira w Hamlecie (akt III, sc. III) – która jest oczywistym nawiązaniem do biblijnego epizodu o Kainie i Ablu (Rdz 4, 1–16) [przyp. red.].

14 Grace Moore (1898–1947), nazywana też Słowikiem z Tennessee – aktorka i śpiewaczka operowa nominowana do Oscara za rolę w filmie Noc miłości. Zginęła w katastrofie lotniczej pod Kopenhagą[przyp. red.].

15 Wykłady Giffordowskie to seria prelekcji na temat teo­logii naturalnej wygłaszanych w czterech szkockich uniwersytetach. Inicjatywa ta została zapoczątkowana z woli szkockiego prawnika Adama Gifforda w 1887 roku. Jej celem jest „promowanie i szerzenie badań nad teo­logią naturalną w najszerszym znaczeniu tego terminu – innymi słowy, poznawanie Boga”. W latach 1916–1918 na uniwersytecie w Glasgow swoje wykłady wygłaszał brytyjski filozof, Samuel Alexander. Zostały one opublikowane w dwóch tomach zatytułowanych Space, Time and Deity [przyp. tłum.].

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.