Siostro, siostro - Oksana Zabużko - ebook

Siostro, siostro ebook

Zabużko Oksana

0,0

Opis

[PK] 

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Tom zadziwia odważnym doborem tematów i różnorodnością ich przedstawienia. Mamy tu liryczną bajkę o dwóch siostrach – jednej pięknej i dumnej, drugiej zwykłej i kapryśnej – oraz ciążącym nad nimi przeznaczeniu. Opowiadanie, napisane poetyckim, archaizowanym językiem – strumieniem świadomości z elementami ludowymi, przywodzi na myśl dobrze wszystkim znane bajki i legendy, przypomina Balladynę czy biblijną historię Kaina i Abla. Mamy nastrojowe opowiadanie inicjacyjne o uczuciu dwóch szkolnych koleżanek oraz jego tragicznych, ale i zbawczych skutkach. W innej – skrajnie odmiennej – opowieści współczesna niezależna kobieta, autorka i prezenterka programu telewizyjnego, doszukuje się właściwości magicznych w odbiorniku telewizyjnym, w który ciągle wpatruje się jej ukochany mąż. Kolejny tekst – na poły realistyczny, na poły oniryczny – to zakorzeniony w powojennej historii Ukrainy intymny i niezwykle bolesny opis aborcji oraz jej konsekwencji. Wysoko oceniony przez czytelników i krytyków literackich tom Siostro, siostro, porównywany z opowiadaniami Angeli Carter, potwierdza niezwykłą wyobraźnię i klasę Oksany Zabużko. 

  

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3) 
Gminna Bibliotek Publiczna im. Marii Dąbrowskiej w Komorowie 
Gminna Biblioteka Publiczna im. Marii Konopnickiej w Nieborowie 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




(ur. 1960) jest ukraińską pisarką, poetką i eseistką. Pracuje w Instytucie Filozofii Ukraińskiej Akademii Nauk. Otrzymała stypendium Fundacji Fulbrighta, wykładała w Stanach Zjednoczonych. Jest autorką wielu tomików poetyckich, a także zbioru esejów Kronika według Fortynbrasa. Ogólnonarodową sławę przyniosły jej Badania terenowe nad ukraińskim seksem (1996; W.A.B. 2003), przetłumaczone m.in. na język węgierski, czeski, rosyjski, niemiecki, szwedzki. W 2006 roku Krystyna Janda i Małgorzata Szumowska na podstawie tej powieści zrealizowały przedstawienie teatralne, z Katarzyną Figurą w roli głównej. Zbiór opowiadań Siostro, siostro (2003) został na Ukrainie uznany za książkę roku.

SERIA Z MIOTŁĄ

Mian Mian

Cukiereczki

Christine Angot

Kazirodztwo

Majgull Axelsson

Dom Augusty

Maryse Conde

Ja, Tituba, czarownica z Salem

Petra Hfilova

Czas Czerwonych Gór

Grażyna Jagielska

Fastryga

Alona Kimchi

Plączącą Zuzanna

Melania Mazzucco

Tak ukochana

Helen Oyeyemi

Mała Ikar

ZZ Packer

Pijąc kawę gdzie indziej

Halina Pawłowska

Zdesperowane kobiety postępują desperacko

Grażyna Plebanek Dziewczyny z Portofino

Pudełko ze szpilkami

Ena Lucia Portela Sto butelek na ścianie

Sonia Raduńska

Białe zeszyty

Marsha Mehran

Zupa z granatów

Ahdaf Soueif

Mapa miłości

oksana zabużkosiostro, siostro

przełożyli Katarzyna Kotyńska i Dawid Mońko

Tytuł oryginału: Cecmpo, cecmpo Copyright © 2004 by Oksana Zabuzhko Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2007

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2007

Wydanie I

Warszawa 2007

siostro, siostro

Powinnaś była mieć siostrę - cztery, nie, pięć lat młodszą. Nad całym twoim dzieciństwem krążyły bezcielesne kobiece imiona, zmieniając się miejscami i nawołując - nie wiedziałaś, z czym je połączyć, a lalkom nie miałaś odwagi ich nadawać: to nie były „lalkowe" imiona, to znaczy nie te wzięte od żywych ludzi, tylko jakieś nie wiadomo skąd - jakby w jęku samoistnie pojawiającego się imienia, które na długo brało w posiadanie twój wewnętrzny słuch (a wszystkie one rozbrzmiewały jak jęk, najczęściej powtarzało się „Iwanna"), ktoś się do ciebie dobijał - ktoś, kto pragnął zostać nazwany. W drugiej klasie musiałaś zmienić szkołę i wtedy po raz pierwszy zmianę otoczenia odebrałaś jako wyzwolenie, jako nagłe otwarcie sfery, w której można poprawić własny życiorys na taki, jaki powinien być; opowiedziałaś nowym koleżankom, że masz siostrzyczkę Iwankę, która jeszcze nie chodzi do szkoły, i tak oto niechcący zrobiłaś to, na co twoim rodzicom nie wystarczyło odwagi: powołałaś do życia płową główkę, całą w puszystych loczkach, rozświetlonych słońcem. Potem pewnie by pociemniały, tak jak swego czasu twoje - ale później fantazje zostały zdemaskowane, a kiedy wysechł codzienny strumyk słów, którego skąpy nurt był jedynym miejscem, gdzie Iwanka mogła się poruszać (do koleżanki z ławki, poprzez poranne ziewnięcia: „Iwanka się wczoraj rozkaprysiła, nie chciała spać - bawiłyśmy się aż do dziesiątej"), płowa główka w puszystych kędziorkach też zgasła, na zawsze zniknęła z tego wymiaru, w którym można rosnąć i się zmieniać.

Tak została zabita po raz drugi.

Bo tak naprawdę to miałaś siostrę. Rosły jej skrzela, a zamiast nóg - podwinięty, skurczony ogonek - jak u raczka czy konika morskiego. Dziewczynka-kija-neczka, o wysokim czole, jak wszyscy w waszej rodzinie. Jej oczy pewnie się jeszcze nie otworzyły, bo przecież nie miała nawet na co patrzeć: wokół panował mrok. I wilgoć. I ciepło. Komórki miały jeden cel: podział, niepowstrzymany i nieprzerwany; tam, w środku, musi to chyba przypominać szarpiące ciałem mimowolne dreszcze, jednak bez tej panicznej słabości, która ogarnia przy tym nas - już świadomych tego, że ciało ma być posłuszne; tam zaś, kiedy dusza dopiero nim obrasta, nieprzerwany dygot mnożących się szybko komórek jest pewnie odczuwany jako nieustająca, rozedrgana radość docierania do celu - jakby coś łagodnie, płynnie, a zarazem władczo niosło cię przez tunel ku światłu. I dlatego nie porzuca cię myśl o lęku - pierwszym i ostatnim na tym świecie lęku twojej siostry, po której, jak po topielcu ubranie na brzegu, zostały ci tylko: odległe echo imienia (czy to Iwanna, czy to inna „anna") i zamazany obraz czteroletnio puszystych płowych loczków, prześwietlonych słońcem; o tym lęku, który przyszedł z zewnątrz, szarpnął całym tym ciemnym wielorybem - kołyską malutkiego

Jonasza: groźny impuls, bezgłośny, infradźwiękowe zejście lawiny; otaczający mrok nagle przestał być przytulny i bulgoczący, pompował zagrożenie z taką śmiercionośną intensywnością, że dziewczynka-kijaneczka zamiotała się w swoim stawku i pewnie zakrzyczałaby ze strachu, ale do krzyku brakowało jej jeszcze płuc, miała tylko cienki płatek endodermy, która bezsilnie wibrowała, omal nie pękając z wysiłku, było jednak jeszcze o wiele za wcześnie! - a wokół wciąż panowało przerażenie, czyste przerażenie, bezprzedmiotowe i wszechwładne, szamotała się w samym jego epicentrum, na oślep rzucając się we wszystkie strony w poszukiwaniu zacisznego ukrycia, bo przecież musiała hodować ciałko, chudziutkie rączki, cienkie, bezwładnie zwisające nóżki z wywiniętymi jak u żaby stopami - ale ponad tym strachem gwałtownie unosiło się jeszcze coś, niczym ciężkie wieko, mające nakryć zrozpaczoną gorącą grudkę, co nie miała jeszcze nawet głosu ani żadnego innego sposobu, by przesłać przez tunel jakikolwiek znak swego istnienia: że jest już tutaj, o tu, pozwólcie jej tylko obrosnąć ciałkiem!... Ty jeszcze wtedy, rzecz jasna, niczego nie rozumiałaś, kończyłaś właśnie pięć lat i chyba przewijałaś lalkę na kanapie w pokoju, kiedy nagle z kuchni, gdzie zostali po obiedzie tata i mama, dobiegł zduszony, gardłowy dźwięk, przypominający szczekanie - dźwięk kobiecego głosu, którego nie rozpoznałaś, bo skąd mogłaś wtedy wiedzieć, że kobiecy głos może tak brzmieć - a już w następnej chwili ciszę rozciął krzyk mamy, tak, mamy, ale jakiż obcy, drażniący, mrożąco-studzienny - na całe życie utkwi ci w pamięci:

- Bandyci! Bydlaki! Przeklęte bestie!

Szamotanina, przyciszony, uspokajający głos taty - jak szum na płycie gramofonowej; kiedy wpadłaś do kuchni, w oczy, z rozpędu, na odlew (zbliżenie!) uderzyła cię mokra, czerwona twarz mamy, z poprzylepianymi pasmami warkoczy - i to wszystko, co z tych wydarzeń przypadło ci w udziale: rola widza, bezradnego świadka, stojącego na uboczu z zawsze zajętymi - czy to lalką, czy to stosikiem książek - rękami.

Co do książek - to było kolejne wyraźne wspomnienie: kiedy wcześniej - nie pamiętasz, o ile wcześniej - obcy ludzie w płaszczach wypełnili wasze małe mieszkanie, które momentalnie zrobiło się ciasne, i odwróceni plecami do gospodarzy zaczęli grzebać w regałach z książkami i w biurku taty, a tata i mama w milczeniu siedzieli na kanapie, czasem tylko szepcząc coś do siebie - tobie po pewnym czasie (po godzinie? dwóch? trzech?) znudziło się takie siedzenie, więc zanurkowałaś w swój kącik, zebrałaś stosik książeczek - na wierzchu leżały Ukraińskie zagadki ludowe w twardej okładce z zamyślonym niebieskim chłopcem - więc poprosiłaś, żeby ci pozwolili przynajmniej wyjść i poczytać na balkonie, skoro na dwór nie można - bardzo rozsądne zachowanie, jak na pięciolatkę; w ogóle spośród wszystkich uczestników tej sceny chyba właśnie ty jedna zachowywałaś się rozsądnie, bo, na przykład, tata - a zatrzymali go na schodach, gdy wracał z instytutu, i musiał sam zadzwonić do drzwi, więc wyszło tak, jakby to on ich przyprowadził - gdy mama. otworzyła, zdołał, kompletnie ogłupiały, powiedzieć tylko: „Natalu, panowie do nas", jakby to naprawdę przyszli goście na herbatę, i nietrudno sobie wyobrazić, że twoja mama, młodsza wtedy niż ty teraz, twoja zgrabna i ciepła mama, która zawsze tak ładnie pachniała, mogła, cofając się o krok w głąb przedpokoju, bąknąć w osłupieniu: „Bardzo mi miło" - a wtedy oni wyciągnęli legitymage; gdy wiele lat później, w innym domu, na korytarzu, tak samo zatrzymają ciebie, jednym tchem, jakbyś te dwadzieścia lat tylko na to czekała, natychmiast zażądasz od nich legitymacji, chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, to po kiego czorta były ci potrzebne - ale może chodziło o to, że wtedy, kiedy miałaś pięć lat, nikt ci ich nie pokazywał, nikt do ciebie nie powiedział: „Darciu, panowie do nas", i w ogóle nie uważano za konieczne wyjaśniania ci czegokolwiek, obrócenie ich choćby przodem do ciebie - a ich przód to właśnie te sztywne okładki z drobno drukowanym napisem u góry po lewej, którego i tak nie zdążasz przeczytać, bo - ledwie pokazawszy jakiś kwitek - natychmiast, płynnym ruchem sztukmistrza chowają go z powrotem, o czym mogłaś się przekonać dopiero dwadzieścia lat później; na początku zaś były tylko plecy, szare plecy, których kompletnie nie obchodziło twoje istnienie, ale w których obecności nie można było ani wyjść z mieszkania, ani nawet swobodnie się po nim poruszać - do toalety też dreptało się pod ich nadzorem - i ten jeden jedyny raz z szarych chmur nieprzejrzystości obróciło się ku tobie i wyjrzało coś jakby twarz, ale i nie całkiem twarz, bo zamiast spojrzenia miało opuszczone powieki, i właśnie wtedy, kiedy ty, ze stosikiem książek w rękach - na wierzchu Ukraińskie zagadki ludowe w twardej okładce z narysowanym niebieskim chłopcem, który w zamyśleniu przyłożył palec do czoła - prosiłaś mamę, żeby wypuściła cię chociaż na balkon, skoro już nie można na dwór - niby-twarz, nawet na ciebie nie spoglądając, powiedziała po rosyjsku: „No, dziewuszko, pokaż swoje książki" - głosem, który też cię nie widział, który nie zawierał żadnego znaku, że to ciebie dotyczy - no bo ty nie byłaś „dziewuszką", ty byłaś Darcią; stałaś zdziwiona na karmelowożółtej, lepkiej jeszcze od lakieru (świeżo po remoncie!) podłodze, ze stosikiem książek w rękach, i patrzyłaś z dołu do góry w niby-twarz, i wtedy twoja mama, twoja zgrabna i ciepła mama, która zawsze tak ładnie pachniała i która już trzeci miesiąc kołysała w sobie twoją siostrę, otuliła cię rękawami swetra, fioletową wełnianą mgłą, jakby kryjąc cię z powrotem tam, wewnątrz, gdzie już nie było dla ciebie miejsca, i powiedziała, leciutko dmuchając ci do ucha: „No, pochwal się, pochwal się wujkowi, co czytasz", no, po prostu się zwyczajnie pochwal, tak samo jak powiedz--gościom-wierszyk - instynktowny, nieomylny odruch: oswoić „wujka", przetłumaczyć go na znany język, jak tamto wielkie psisko, które kiedyś w parku zaczęło cię gonić, a ty się przestraszyłaś i biegłaś, i lamentowałaś, potknęłaś się i z płaczem upadłaś na trawę, mama zaś, kiedy już cię uspokoiła, śmiała się i przekonywała: no, spójrz tylko (psiak stał, naburmuszony z zawstydzenia), bawić się chciał, głuptasie, no, nie bój się, wcale nie jest taki straszny, o, podejdź, pogłaszcz go; co ciekawe, ten jej odruch podziałał chyba nie tylko na ciebie, ale i na kagiebistę, bo kiedy oddawał ci książki po kilku minutach przeglądania (i najprawdopodobniej obmacywania okładek i grzbietów), odważył się pociągnąć rolę, tak bez namysłu narzuconą mu przez tę bladą, śmiertelnie przerażoną kobietę - wepchnął ci stosik w ręce, udał „gościa", nieumiejętnie, jakby nigdy nie miał do czynienia z dziećmi: „Weź dziewuszko... Ładne masz książeczki". Książki były ułożone w innej kolejności, więc znów stanowczo wyciągnęłaś na wierzch zamyślonego niebieskiego chłopca, ale coś już było „nie tak" - jakaś słodka i radosna, wiele obiecująca tajemnica została tym książeczkom odebrana, odjęta, i nie miałaś już ochoty wyjść z nimi na balkon, trzymałaś je w objęciach, i to miało stać się twoim najczystszym, jedynym wyraźnym wspomnieniem tamtego wrześniowego dnia: stoisz - i masz zajęte ręce.

Tak więc w tej samej może chwili, gdy twoja matka pośpieszyła utulić cię, objąć samą sobą, mignęła jej, na razie gdzieś w tle, mglista, porażająca prawda: dwójki nie utuli. Na dwoje nie wystarczy miejsca. Tak oto ty, samym faktem swojej dokonanej, bezpowrotnej obecności na tym świecie, wypchnęłaś z niego swoją siostrę. Bo jak inaczej wyjaśnić, że jeszcze kilka lat później wołała, tamtym odległym głosem nigdy wyraźnie niedosłyszanego imienia, właśnie do ciebie, i że właśnie tobie ukazywała skinienie płowej główki w podświetlonych przez słońce kędziorkach? Siedziałaś z nogami na kanapie i czytałaś bajkę: o tym, jak wycięli czumacy nad wodą fujarkę z kaliny, przyszli do chaty na skraju wsi, i jak córka gospodarzy dmuchnęła w tę piszczałkę, a ta przemówiła: graj, siostrzyczko, graj, Boże cię skaraj, tyś to, siostro, mnie zabiła, ostrym nożem uderzyła... Nie zawsze trzeba uderzać ostrym nożem - żeby być winnym, czasem wystarczy się tylko urodzić.

O tym, że miałaś siostrę, dowiedziałaś się o wiele później, jako dwunasto- czy trzynastolatka - mama ci powiedziała, i rodzice się pokłócili, bo tata uważał, że nie należy mówić dziecku takich rzeczy: jak wszystkich mężczyzn, dziecko naprawdę przekonywało go o swoim istnieniu dopiero w chwili, w której można wziąć je na ręce i zanurzyć w ciepłej kąpieli, więc niewykluczone, że w tobie, dorastającej kobiecie, mama nieświadomie szukała wtedy bratniej duszy - nie wiedziała jednak o jas-nopopielatej, kędzierzawej główce, która znikła i więcej nie powracała, o nadpływających jękami imionach, które - zdarzało się - całymi dniami mruczałaś pod nosem - ale i ty nie o wszystkim wiedziałaś. Nie miałaś pojęcia, jak to jest: w trzecim miesiącu w kilka dni schudnąć siedem kilo, tak że wszystkie sukienki zaczynają na tobie wisieć niczym na wieszaku w szafie, i codziennie być wzywaną z pracy na przesłuchanie; wstawać zza biurka w nagłej ogłuszającej ciszy pod spojrzeniami kolegów, gdy samochód z kierowcą w wojskowym mundurze czeka już na dole - i przez miesiąc chodzić z szeroko rozwartymi, jakby zaklinowały się powieki, suchymi, ale rozpalonymi jak od płaczu oczami. Każdy strach ma swoją miarę i wagę - strach Natali do cna wypełnił jej niknące ciało, wylęgając przez oczy, i najpewniej ostateczne załamanie (stuk - i trzaśnięcie ciężkiego wieka) przyszło nawet nie wtedy, gdy szlochała w kuchni tak, jak płacze się może dwa, co najwyżej trzy razy w życiu („Bandyci! Bydlaki! Przeklęte bestie!") - wiedząc już, że Antoś ma rację, że w takim stanie nie może urodzić normalnego dziecka - ale dopiero później, gdy obmywszy twarz lodowatą wodą, czuła, jak powoli wypełnia ją, jeszcze żywą, marmurowy chłód ociekającego wilgocią nagrobka, całym swym wyziębionym ciałem zwróciła się z błaganiem do przerażonej gorącej grudki, która szaleńczo wtulała się w nią, pragnąc zniknąć jak najgłębiej: „Wybacz". Wybacz, moje maleństwo, moje słoneczko, moja córeczko czy synku - mama nie śmie karmić cię swoim strachem.

I jeszcze czegoś nie wiedziałaś - że w kilka lat później, akurat w tym krótkim okresie, kiedy wasi rodzice nie spodziewali się aresztowania, twoja siostra ukazywała się mamie. Tylko buzi Natala nie zdołała doj-rżeć - zasłaniała ją opalizująca, nieostra, jakby rozmyta łzami plama; w ogóle cały sen był czarno-biały; światło nocne, a może luminescencyjne; z mroku maleńka, księżycowo blada dziewczynka bezdźwięcznie wyciągała do Natali rączki topielicy, palce - jakieś dziwnie długie, nie-dziecięce, rozpłakane i drżące, nanizane, jak na nitki, na rozczapierzoną pajęczynkę podskórnych żyłek - z błagalnym dygotem usiłowały dosięgnąć żywego dotyku: mamo, bezgłośnie błagał ten gest, mamo. Tu właśnie na Na-talę spadło jak grom owo przerażenie, za którym nie ma już nic - własny szaleńczy krzyk wyrwał ją ze snu, dźwięcząc potem w całym rozdygotanym ciele, kiedy, dochodząc do siebie, szczękając zębami, siedziała skulona na skraju łóżka (w półmroku świeciła się tylko tarcza zegara na biurku: była trzecia) i, gdy się ocknęła, zamiast ulgi czuła, jak przygniata ją ciężar krystalicznie jasnej świadomości, że to był nie jej lęk - i że z tą świadomością będzie od tej chwili musiała żyć. Ten strach przyszedł z zewnątrz - nadpłynął stamtąd, z niemej luminescencyj-nej nocy, gdzie omywał wodami płodowymi jej odtrącone dziecko, jej wyrzuconą na księżycowe światło dziewczynkę - dopiero teraz zrozumiała, że to dziewczynka, bo aborcja była późna i skomplikowana, z trudem dostała na nią skierowanie - „ze wskazań psychogennych", i na wybełkotane pytanie, czy to chłopiec, czy dziewczynka, Natala usłyszała: a kto wam razbieriot, i wtedy właśnie się zacięła, i zaciskając zęby, by powstrzymać łzy, wymusiła, by jej pokazano to, co było - czy też miało się stać - jej drugim dzieckiem: bo mimo miażdżącego poniżenia nieznośna niczym rozpalone szczypce, przytknięte do mózgu, wydała jej się myśl, że to dziecko, ta ulotna jak tchnienie istotka, kilkudziesięciogramowy zaczątek samodzielnego już stworzenia, który zdążył poprzestawiać wszystkie zegary jej ciała, tak sprawnie urządzając i przygotowując sobie pierwsze ziemskie mieszkanie -przepadnie nierozpoznane, przez nikogo nieodgadnięte, niczym nieobjawione: żadnego znaku, żadnej cechy, nic a nic, ani koloru oczu czy kształtu głowy, ani nawet płci, niczego, nicość w nicości; tak jakby ona, Natala, nosiła pod sercem strach, a nie ludzkie dziecko. To, co zobaczyła - a co pływało w cynicznie obojętnym błysku cynkowanego naczynia - przypominało strzępy surowej wątroby w czarnych, mazistych skrzepach krwi, i to była twoja siostra w jedynej swojej ziemskiej postaci: a kto wam ra-zbieriot, łyżeczka cięła wzdłuż i wszerz, niby mityczna rozjuszona siekiera - wszystko, co wrastało w rozpulch-niony ciepły grunt, było karczowane, wyrąbywane, wyciągane, wyskrobywane do żywego: do żółtej gliny, do białej kości, do wiecznej zmarzliny, do zakrzepłej warstwy wapna na dnie dołu, do stukotu więźniarek na stykach szyn wśród śniegowej pustyni; jeden z tych wagonów dwadzieścia lat temu wiózł dygoczącego w czterdzies-tostopniowej gorączce Antona, i wśród więźniów znalazła się wtedy kobieta, której imię zapamiętał na całe życie i przekazał Darce, jakby wpłacał depozyt do banku wiecznego czasu - kobieta, która zebrała kilka kożuchów, a może nawet futer - wszak jechała tam arystokracja, stara galicyjska profesura, wysokie duchowieństwo, były poseł na sejm z rodziną, do którego wszyscy tak właśnie się zwracali: „panie pośle"; ciężkie futra zachowały jeszcze pyliste tchnienie przedwojennych europejskich hoteli, kobiecych perfum, złotawego kurzu kulis, aksamitnych kotar z frędzlami, kożuchy zaś pachniały ostro i ciężko, tak jak powinny pachnieć kożuchy - było tam kwaśne tchnienie starego potu i nieusuwalnego brudu pod paznokciami, stajennego dymu i kaszy z mlekiem, na poły zwierzęcy odór chłopskiej chaty i smutny, cerkiewny zapach woskowych świec - otóż ta kobieta krzykiem wymusiła to wszystko od właścicieli, stłaczając ich po dwoje pod jednym przykryciem, a wykrzyczane narzuciła na osiemnastoletniego chłopaka, płonącego w gorączce, żeby zaś chory się nie rozkopywał, sama położyła się na wierzchu; przez trzy dni własnym ciałem utrzymywała tę górę zbawiennego ciepła, która wsysała w siebie śmierć chłopca, trzy dni w po brzegi zapchanym bydlęcym wagonie, na jakimś odcinku niezmierzonych przestrzeni między Lwowem a Czytą ta kobieta wydawała powtórnie na świat Antona ze zbiorowego, dławiącego i palącego, futrzanego, wełnianego, filcowego tumanu na zawsze prze-padłych żyć jak ze wspólnego macierzyńskiego łona; trzeciego dnia nadszedł kryzys, a po kolejnych kilku dniach dowieziono ich na miejsce, i więcej Anton tej kobiety nie widział. I dla Natali - wypatroszonej, gwałtem rozpiętej na fotelu ginekologicznym - musiało stać się jasne, że przez te wszystkie dwadzieścia lat szalona siekiera wciąż pędziła za Antonem - po szynach, podkładach, ze stukiem i świstem, rozrzucając i rozmiatając na wszystkie strony pośpiesznie umoszczone przez kobiety wzdłuż toru zaspy przytulnego ciepła, w których zagnieżdżały się nowe życia - wszak powiedział Antonowi, już zrehabilitowanemu, dyplomowanemu i dopuszczonemu do katedry, pułkownik na przesłuchaniu: „Byliście w łagrze, a z nami nie chcecie współpracować - jeszcze pożałujecie", ano, „pożałujecie", i skamleć będziecie jak psy z przetrąconymi grzbietami, i o przebaczenie błagać będziecie swoje dzieci, żeście je na świat przywiedli! Oto czego od nas chcieli, swołocze, bandyci, mordercy, niedo-€j5karji&\^vasze, ja ją wychowam, moją Darcię, moją dziewczynę, jedyną, która mi pozostała, nie wypuszczę jej tak, jak wypuściłam tamtą, pozwalając rozsunąć sobie kolana, okrawki surowej wątroby w czarno-krwawych pomyjach, ptaszynko moja, dzieciątko moje, czy ty mi kiedyś wybaczysz?... Tak - albo mniej więcej tak - musia-ła to czuć twoja mama, więc nic dziwnego, że gdy wreszcie ujrzała w tej luminescencyjnej nocy twoją siostrę i gdy poznała, nawet jeśli przez moment, jej pierwszy i ostatni, wyniesiony z naszego świata strach, to natychmiast rozpoznała w tym odpowiedź na swoje nieme błaganie. To musiała być odpowiedź, bo więcej Iwanna się nie pokazywała - ani matce, ani tobie; minęło kolejne dwadzieścia lat, z których połowa była latami powolnego konania Antona, i dopiero wtedy, gdy zatrzasnęło się za nim ciężkie wieko i ostry zimny wiatr pozostał na opustoszałym cmentarzu, by targać czarne pozłacane wstęgi na wieńcach i wciśnięte w mieszone niezliczonymi nogami błocko główki chryzantem, Natala ujrzała jeszcze jeden sen: w tym śnie Anton oddalał się od niej - widziała go od tyłu, wokół znów była noc, i z tej właśnie nocy wyszła mu na spotkanie mała dziewczynka w białej koszulce, i wzięła go za rękę - absolutnie pewnym ruchem, a natychmiastowa odpowiedź mężczyzny była tak opiekuńcza, że Natala, dla której cała scena pozostała bezgłośna, jakoś od razu się uspokoiła i pomyślała, obserwując ich odejście: no i w porządku, i dobrze - trafił do domu. Co dziwne, tym razem nie rozpoznała dziewczynki, cała jej uwaga skupiona była na mężu, i rano, kiedy opowiadała sen córce, nie od razu zrozumiała, kiedy Darka, spoglądając w bok, rzuciła krótko: „To ona". - „Kto?" - Natala jakby potknęła się w biegu: po raz pierwszy od długiego, sklejonego w nieskończoną przestrzeń czasu ten sen w jakiś sposób obiecał jej spokój, więc na nagłą, chirurgiczną interwencję córki zareagowała takim samym zimnym, wewnętrznym skurczem, jakim zawsze reagowała na nieoczekiwany dzwonek do drzwi czy doręczony telegram: znowu, tak jak przez caluteńkie życie, chciano jej coś odebrać; ale ty, jej Darcia, teraz już dorosła kobieta z luźno opuszczonymi wzdłuż silnego i pięknego, młodego ciała rękami - ani filiżanka kawy, ani papieros nie zajmowały tych rąk - powiedziałaś z na wpół świadomym okrucieństwem czy raczej z przekorną ochotą, by złapać matkę za ramiona i potrząsnąć nią jak człowiekiem, który nie może się obudzić: „To było to dziecko, które się nie urodziło - w końcu się spotkali". I Natala zrozumiała, że to prawda, że tak właśnie było - i w równoczesnym wybuchu wdzięczności do tego, żywego dziecka, jej wreszcie odnalezionej wspólniczki, która umiała tak trafnie nazywać rzeczy po imieniu, błysnęło jej w myśli i zgasło, że siekiera nareszcie przeleciała mimo, odcinając połowę drzewa, która gdzieś tam, z tamtej strony życia, ostatecznie zrosła się w jedno w milczącym uścisku rąk mężczyzny i dziewczynki - co znaczy, że tutejszej połowie - jej i Darusi - nic już nie grozi: takie właśnie znaczenie miał doświadczony przez nią we śnie, nie wiadomo odkąd nieznany jej spokój.

I Natala zapłakała.

Ty wtedy objęłaś ją za ramiona, bo miałaś wolne ręce - rozwiązane przez śmierć ojca. Dwa życia złożyły się na to, by w pełni odkupić twoje własne. Aż dwa.

Ale ty - tobie się udało, Darciu.

1992

przeł. Katarzyna Katyńska

dziewczynki

Darka ujrzała ją w trolejbusie - czerwcowym, spot-niałym, przepełnionym ludźmi i ich zapachami: słodka-wym i nieznośnym, przypominającym niemal zapach nieboszczyka, kobiecym i ciężkim, podobnym trochę do końskiego, lecz, o dziwo, całkiem do wytrzymania i nawet, kiedy się długo stało w pobliżu, pobudzającym -męskim. I oto w jednej chwili wszystkie zapachy ulotniły się, pozostał jedynie obwiedziony cienką linią światła (aż można było dojrzeć brzoskwiniowe włoski) dziewczęcy profil po nasłonecznionej stronie trolejbusu, kanciasty niczym u modelki Braque'a: zadziornie wystające kości policzkowe, delikatnie zadarty nosek, mięsiste jak u Mulatki wargi i ostra, niemowlęca piąstka podbródka. Kapryśna, łamliwa geometria, która raz po raz wyskakuje twórcy spod ołówka, i od pierwszego spojrzenia na nią serce zaczyna bić mocniej - jak w dzieciństwie, kiedy bierzesz do rąk nowiutką zabawkę prosto spod choinki (...pamiętam, to była oślepiająco biała baletnica w zastygłym frunięciu spódniczki i jakimś niesamowicie akrobatycznym legato szklanych rąk i nóg, tak delikatnych i kruchych, że samo dotknięcie ich brutalnym pięcioletnim paluchem zdawało się już niemal zbezczeszczeniem). Takie twarze są kata-pultowane w świat jakby specjalnie po to, aby pobudzić w nas zazwyczaj przytępioną świadomość kruchości życia. I jeszcze ta nieproporgonalnie długa, jak u podlotka (już nie Braque, lecz Modigliani), szyja nasłuchującego jelonka, jelenia. (Jelenia od imienia Jelena; Darce jakoś nigdy nie przechodziło przez gardło zdrobnienie Lena, Lenka czy Lenoczka. Lena to Lenka-pienka, jak przezywały się dzieci, i nic więcej, a te zagięcia i kąty, te linie napięte do granic możliwości - jeszcze chwila i pękną - to coś zupełnie, zupełnie innego...) Taką samą szyję Darka zapamiętała w rozpiętym na dwa górne guziki szkolnym mundurku (kołnierz usztywniony i też spiczasty, szeroko wyłożony na ramiona - moda lat siedemdziesiątych) - ach, Lencia, Lenik-jelonek, w pracowni chemicznej siedziała koło okna, i światło tak samo padało na jej twarz i szyję, sięgając aż do ciemnej jamki pod drugim guzikiem, która pogłębiała się, kiedy Lena pochylała głowę, by słońce musnęło brzoskwiniowy puszek na lewym policzku. W tym momencie Darce zaświtało, że to nie może być ona, że tamta, prawdziwa Lenka-jelonek musiałaby być, tak jak i ona, grubo po trzydziestce. Ale pomimo to, jakimś dziwnym trafem, to była ona, powróciła w swojej, nawet nie dwudziestoletniej, podlotkowatej skończo-ności: uroda każdej kobiety ma (podobnie jak sylwetka - idealną harmonię, która może zostać naruszona przez każdy kilogram mniej czy więcej) swój od urodzenia zaprogramowany, idealny wiek, w którym rozkwita najpełniej i który może przeminąć błyskawicznie, jak (więdną-ce w jednej chwili) pustynne kwiaty efemerydy, ale może też w szczęśliwej niezmienności trwać latami, zależnie od opieki i podlewania (tak optymistycznie rozmyśla sobie Darka, której wydatki na podlewanie, czyli na kremy i toniki, od niedawna zaczęły przewyższać wydatki na ubrania). Lenka najwyraźniej dostała od losu wymiary nastolatki, i któż wie, na co potem przerobiło ją życie? Lencia, jelonek. Dziewczątko - to właściwe słowo.

Lencia-nie-Lencia po słonecznej stronie trolejbusu w końcu czuje, że ktoś na nią patrzy, i odwraca głowę (motyli trzepot rzęs, spojrzenie ostre jak wysunięty do przodu łokieć: patrz, mówiła Lencia, szybko podwijając rękaw, patrz, jakie ostre, chcesz dotknąć?... I tu też... Tamta jeszcze bardziej, jakimś spłoszonym ruchem, wyciąga szyję, odchylając przy tym kołnierz, żeby pokazać swoje kubistycznie sterczące obojczyki. Wstrzymany oddech, zastygłe spojrzenie, obce i trochę przestraszone - czy to własną ufną odwagą, czy twoimi nieprzewidywalnymi reakcjami: kochasz, nie kochasz, odtrącisz czy pocałujesz?...). Oczywiście, że to nie ona, ta nie jest też wcale taką młodą dziewczyną, jak się wydawało z profilu. Darka odwraca oczy, grzecznie gapiąc się za okno, gdzie akurat prześwituje spoza zieleni parku Maryjskie-go kamienny bałwan Watutin1, topornie okrągły, łysy i zadowolony z siebie - rzeźbiarskie motto do całej epoki Chruszczowa. „Mój rówieśnik" - w myślach prycha Darka, i w tej samej chwili uświadamia sobie, że na szkolny zjazd absolwentów (złożony na dwoje kartonik, drobno zadrukowany, z wypukłym złotym napisem „Zaproszenie", wyjęty przedwczoraj ze skrzynki i niepewnie odłożony na bok - będzie jeszcze czas, żeby się zastanowić...) jednak pójdzie, a niech to, pójdzie, mimo że już na samą myśl skręca się z nudów: co może być ciekawego w tym żałosnym akcie potwierdzenia własnego ja, każdego z osobna, przed obliczem własnej młodości, co ciekawego w siwiejących i łysiejących facetach, szczęśliwych, że mogą na chwilę stać się z powrotem chłopakami, i w przesadnie wystrojonych babach, które ukradkiem, chciwie, pasą wzrok twoimi zmarszczkami, w nadziei, że same mają ich o wiele mniej?... Ale pójdzie, pójdzie tam - cokolwiek stało się z Lencią-jelonkiem, ona musi to wiedzieć.

Pewnego razu Darka natrafiła na artykuł jakiegoś amerykańskiego genderowego mądrali, gdzie niemal za pewnik uznano, że chłopcy są bardziej competitive2, a dziewczynki, na odwrót, bardziej cooperative3. Tylko chłopiec mógł lekkomyślnie wysmażyć taki stek bzdur. Walka o władzę w czystej postaci - nie o dywidendy w postaci ocen (równoważnik późniejszego powodzenia finansowego), nie o względy u płci przeciwnej (która jeszcze nie uświadomiła sobie swej odrębności) i nawet nie o burzę oklasków na szkolnej choince (które przede wszystkim łechcą próżność rodziców, a dopiero potem karmią twoją własną) - lecz o władzę samą w sobie, w jej prawie bez domieszek, jak suchy spirytus, i dlatego szczególnie narkotyzującej formie: o wyłączne i niepodzielne prawo do prowadzenia za sobą całej klasy, choćby z lekcji na boisko, choćby po lekcjach na koncert kociej muzyki, organizowany pod oknem nielubianej przez ciebie spa-ślaczki z pierwszej ławki, która na przerwach przeżuwa przyniesione z domu kanapki w zatłuszczonym papierze, a potem zostawia na podręcznikach ohydne tłuste plamy; nieważne dokąd, nieważne, czy w dobrej, czy w złej wierze, bo nie ma różnicy między dobrem i złem, jak nie istnieje ona dla żadnej władzy absolutnej - otóż ta walka, walka plemion pierwotnych, daje się zaobserwować najczęściej właśnie wśród dziewczynek od ośmiu do dwunastu lat. Potem, Bogu dzięki, pojawiają się inne, bardziej cywilne problemy.

W czasie, gdy w ich czwartej B pojawiła się Lencia, Darka miała już za sobą biografię godną przyszłego mafiosa albo polityka (jak wiadomo, granica między tymi profesjami jest bardzo cienka i zależy nie od charakteru, tylko od okoliczności): aż dwie dziewczynki z jej klasy musiały zmienić szkołę, jedna nawet w środku roku szkolnego: czarnowłosa Rymoczka Brawerman, z ogromnymi, mieniącymi się granatowymi kokardami, zawiązanymi na lśniących warkoczach, którą kierowca jej taty podwoził do szkoły służbową, tak samo lśniącą czarną wołgą, a po lekcjach zawoził na lekcje muzyki. Rymoczka miała puszysty, pewny siebie tyłek i buzię o pogardliwym wyrazie, płynnie przechodzącą w tłuste podgardle. Pachniała domowym waniliowym ciastem, wakacjami w gruzińskiej Gagrze, konfiskowanymi w trzecim pokoleniu wstecz antykami i pięciopokojowym mieszkaniem w kamienicy zbudowanej przez jeńców wojennych: życiowy start, który w żaden sposób nie sprzyja rozwojowi instynktu samozachowawczego. Dopiero od Darki, którą nieopatrznie spróbowała potraktować z całą nabytą w domu, charakterystyczną pogardą dla obcych (takich, co do pięciopokojowego mieszkania z konfiskowanymi w trzecim pokoleniu antykami nie byli wpuszczani), otrzymała pierwszą lekcję przetrwania w społeczeństwie, gdzie ani dziadek prokurator, ani tato dyrektor nie byli w stanie zapewnić jej tej jedynej rzeczy, która się liczyła: odpowiedniej narodowości w radzieckim dowodzie. Po tym, jak podjudzone przez Darkę dzieci z klasy, łącznie z rudym Miszą Chazinem i Marynką Wajsberg, pogoniły ją aż do samej wybudowanej przez jeńców wojennych bramy, skandując: „Żydówa, Żydówa, po sznurku zasuwa", i Rymoczka naprawdę zasuwała, jak ten wieczny Żyd wszystkich Treblinek, zarzucając jednocześnie żałosnym niczym sflaczała piłka, pozbawionym nagle pewności siebie tyłkiem, następnego dnia na lekcji cała klasa cichutko buczała pod nosem, tak że odwrócona do tablicy nauczycielka mogła słyszeć tylko monotonny niski szum, jakby gabinet wypełniły nagle trzmiele: „Ży-dów-ka, Ży-dów-ka, Ży-dów-ka...", to „Ż-ż-ż" wychodziło szczególnie gęste, ciężkie i paskudne. „Wypuśćcie wreszcie tę osę, gdzie ona jest?!" - złościła się nauczycielka, i osa ucichła, a wtedy Rymoczka skoczyła na nogi z histerycznym wrzaskiem: „Znowu! Znowu zaczynają!" - i rycząc, wybiegła za drzwi. Po tym wszystkim, choćby nie wiadomo czym groził szkole stary Brawerman, choćby nie wiadomo ilu rodziców wzywano na „wyjaśnienia", Rymoczka w żaden sposób nie mogła pozostać w klasie i dalej nosić wysoko swoich wykrochmalonych wstążek-śmigieł. Darka sama była oszołomiona i przestraszona nieoczekiwanym załamaniem Rymoczki, bo aż do tego histerycznego krzyku wszystko to było dla niej umiarkowanie bezmyślną, ryzykowną grą na zasadzie „kto kogo", i kilka dni przeleżała potem w domu z gorączką bez żadnej przyczyny i nie umiała nic wyjaśnić rodzicom. Główna męka polegała na tym, że Rymoczka, zarozumiała i znienawidzona, nieustannie pchająca się na przewodniczącą i do drużyny obrony cywilnej (ewidentny spadek po dziadku cze-kiście, z czego Darka wtedy nie zdawała sobie sprawy, ale co rejestrowała bezbłędnie w podświadomości), gdy z obrzydliwie wydętą wargą oglądała podczas dyżuru poplamione atramentem palce dzieciarni i odsyłała brudasów „myć ręce z mydłem", metodycznie zakuwająca i niezmącenie przekonana o własnej doskonałości - aż nawet raz mimowolnie, od niechcenia rzuciła, że Darka „też jest prymuską" („To ty t e ż jesteś!" - natychmiast zareagowała dogłębnie oburzona Darka) - Rymoczka z jej lśniącymi satynowymi zarękawkami i obuwiem na zmianę w specjalnym różowym worku (i też różowymi, jak u małej księżniczki, prawdziwymi trzewiczkami na obcasach: „Ty takich nie masz i mieć nie będziesz, tata przywiózł mi je z Kopenhagi"), otóż ta Rymoczka nagle okazała się dzieckiem, takim samym jak Darka, i przez Darkę to dziecko krzyczało z nieszczęścia. Tata i mama też się przestraszyli: Darka zaczęła jęczeć przez sen. Chętnie pogodziłaby się z Ry-moczką, przeprosiłaby ją i uspokoiła, gdyby wiedziała jak. Doświadczenie w zawieraniu pokoju miała tylko w odniesieniu do rodziców, którzy, cokolwiek się stało, zawsze ostatecznie przyjmowali rolę duszpasterzy, którzy mówili: „Idź i nie grzesz więcej" - i już można było biec się bawić, z lekkim sercem, z szybko wysychającymi - ot, słoneczko po burzy - łzami. Lecz tutaj coś się zepsuło na dobre, nieodwracalnie i na zawsze: w Rymoczce, w świecie, w niej samej, Darce, i poprzez wyrwę - jak przez dziurę w płocie - pełzła gęstymi kłębami gorąca brązowa ciemność. A gdy gorączka spadła i Darka znowu poszła^do szkoły, Rymoczki nie było już w ich klasie.

Za oddalony w czasie skutek tych wydarzeń można uznać owo pomieszane uczucie winy i wstydu, które od tamtego czasu niezmiennie ogarniało Darkę przy spotkaniu z każdym Żydem, i znikało dopiero przy bliższej, to znaczy osobistej znajomości. Skutkiem zaś bezpośrednim i natychmiastowym było wyciszenie Darki, pokora i dogłębne pogrążenie się w książkach (właśnie wtedy rozpoczęła się w jej życiu epoka „mola książkowego") - aż do końca roku szkolnego. A w następnym roku w klasie pojawiła się nowa.

Prawie o wszystkich ludziach, którzy odegrali w jej życiu choćby epizodyczną rolę, Darka zachowała pierwsze wspomnienie - schowane w pamięci jak na dnie szuflady, zrobione w ułamku sekundy zdjęcie kogoś innego, obcego, według Bóg wie jakich cech natychmiast wyodrębnionego, wyłowionego okiem spośród wielu, z bezładnie zagraconego tła reszty świata - jako nieuniknioną zapowiedź przyszłości. Ułożone obok siebie, te zdjęcia utworzyłyby kolekcję najrozmaitszych i najmniej spodziewanych ujęć - od błyskawicznego trafienia - naprzeciw siebie, oko w oko - które krzesze między dwiema osobami iskrę elektryczną (oczy niebieskie, oczy szare, oczy zielone, wszystkie z tym samym, czarująco szklanym błyskiem starodawnego kryształu - to były zawsze męskie oczy, ciekawe, jakie były twoje oczy w tym momencie?), do zrobionych jakby ukrytą kamerą, kiedy obiekt jeszcze cię nie widzi i nie podejrzewa, że jest mu sądzone stać się kimś dla ciebie (ujęcia z profilu, z trzech czwartych i nawet zza pleców, a właściwie zza potylicy: potylice bywają czasem niezwykle wymowne). Mimo to, choć Darka wielokroć wytężała pamięć, nie mogła przypomnieć sobie tego pierwszego razu, gdy zobaczyła Lencię. Lencia nie przyszła z zewnątrz - ona rozwinęła się wewnątrz Darki, niby jej własny organ. Niby do czasu uśpiony gen dziedzicznej choroby.

Darka przede wszystkim zapamiętała kapronowe rajstopy Lenci: większość dziewczynek w ich klasie nosiła jeszcze bawełniane, białe i brązowe, marszczące się albo z wypchanymi bąblami na kolanach i z jakiegoś powodu (o, przekleństwo planowej produkqi!) zbyt duże w kroku (czy socjalizm postawił sobie za cel hodowanie wyłącznie krótkonogich i podejrzanie brzuchatych małych dziewczynek?) - dlatego zwisały zawsze spod spódniczki prawie do kolan. Wszystkim, a najbardziej samej właścicielce, zdawało się, że rajstopy zaraz opadną, i tak minęło nasze dzieciństwo - w krainie opadających rajstop. Maluchy, cóż, te po prostu co chwila zadzierały spódniczki i zdecydowanym ruchem „podciągały spodnie". Kiedyś spaślaczka Ałła, ta z pierwszej ławki, zrobiła tak w czwartej klasie, kiedy podeszła do tablicy. Był to najnaturalniejszy odruch, jak zakasanie rękawów albo przeczesanie włosów, ale w czwartej klasie dzieciaki już wyśmiały ją, rechocząc na całe gardło, chłopcy o mało nie pospadali z ławek, pokazując ją sobie palcami, i dziewczynki też zdradziecko chichotały pod nosem. Może właśnie dlatego Darka tak zapamiętała nogi Lenci - długie, bezbronne, szczudłowate nogi nowo narodzonego jelonka, okryte jednak, niczym opalenizną, równo i gładko - ani jednej fałdki - cienką, przezroczystą powłoką: w zalanej porannym słońcem klasie nogi Lenci wyglądały jak złote. Tak jakby Lencia nie miała dzieciństwa, nie miała z czego wyrastać, jakby wszystkie drobne, pozornie niezauważalne kobiece nawyki autokreacji, na których przyswojenie trzeba, bądź co bądź, poświęcić wszystkie dziecięce lata (niektóre tracą na to nawet kawałek młodości) - całe to wyskubywanie brwi, zmiana fryzur („gavroche", „sas-soon" - ptasia mowa, już niezrozumiała dla chłopców), lakier z cętkami, lakier z kwiatuszkami, aż wreszcie w dziesiątej klasie, chwała Bogu, normalny kolor - jakby wszystkie one w jakiś naturalny sposób były już w niej, nieodłączne od jej raz i na zawsze, precyzyjnie i akurat-nie namalowanej, kruchej, złotonogiej postaci - Braque? Modigliani? Nie, Picasso: Dziewczyna na kuli.

Lencia. Lencia, moja miłość.

I jeszcze jedną rzecz, dotyczącą nóg, przypomina sobie Darka: ten wewnętrzny, nie do wytrzymania, ogień, który z czasem uczysz się rozpoznawać jako zazdrość, kiedy anglica (rzeczywiście jakby żywcem wyjęta spośród groteskowo zasuszonych, płaskich i bezkształtnych, w nieokreślonym wieku Angielek Maupassanta, którego Darka wtedy już potajemnie pochłaniała) stawia Lencię do kąta: nauczyciele, to znaczy nauczycielki (mężczyzna był w ich szkole chyba tylko jeden - wuefista...), właśnie nauczycielki z jakiegoś powodu wyraźnie jej nie lubiły -i Lencia stoi tam w swoim kusym mundurku, na widoku całej klasy, kiwając się lekko na złotych jelenich nogach, a Marynka Wajsberg szepcze do Darki: „Ładne ma Lenka nogi, no nie?". Darka krzywi się: też temat sobie znalazła, a Marynka dalej swoje: „Długie - moje są aż o dwanaście centymetrów krótsze, mierzyłyśmy razem, wiesz, jak trzeba mierzyć? Stąd, od biodra". Uderzenie okazuje się tak silne, że Darka mimowolnie otwiera usta, żeby nabrać powietrza, i wtedy pod piersiami powolnym żarem rozlewa się ogień. Jeszcze wczoraj razem z Lencią siedziały razem do późna nad stawem w parku, najpierw karmiły łabędzie z szyjami jak u Lenci, a kiedy łabędzie popłynęły spać, patrzyły na zachód słońca, na błyszczącą karmazynowymi ognikami ścieżkę na wodzie - szeroko otwartymi, jak w przestrachu, oczyma Lenci. „Tyle piękna - mówiła Lencia, jej cienkie, tak cienkie, że wydawały się bladoniebieskie, powieki trzepotały jak motyle - tyle piękna jest na świecie, jak to wszystko ogarnąć?... Wiesz, Daruchna, ja czasem do rana nie mogę zasnąć, myślę sobie, aż w głowie mi się kręci, jak na dużej wysokości: jak to wszystko pomieścić w sobie, skoro świat jest taki olbrzymi?... I wiesz - powieki zamierały, a wraz z nimi serce w piersi Darki, nad wydatną jak u Mulatki, niczym złożoną do pocałunku, górną wargą dało się dojrzeć srebrzyste kropelki: efekt niewidzialnego dla oka wewnętrznego napięcia - wiesz, Daruchna, wydaje mi się, że niedługo ma mnie spotkać coś bardzo pięknego albo bardzo strasznego, coś takiego, takiego... - kłykcie palców ściskających ławeczkę pobielały - ...że potem będę w stanie w końcu wszystko wchłonąć, ogarnąć, rozumiesz?...". Darka delikatnie drżała wewnątrz - nie z zimna, bo policzki i wargi miała gorące, ale od uczucia, jakby w jej dłoniach trzepotał się motylek, bo przecież każdy wie od dziecka, że jeśli zdmuchnie się motylkowi calusieńki pył ze skrzydełek, to on na pewno umrze. Nikogo w życiu -ani przedtem, ani potem - nie pragnęła tak zażarcie i boleśnie obronić, nikt nie wywołał w niej takiego wszechogarniającego, całkowicie obezwładniającego zachwytu, jak wtedy Lencia. Wszystkie późniejsze związki były tylko okruchami, odbłyskami tego uczucia, na podobieństwo tych karmazynowych ogników na wodzie (to odrobinę przypominało kochanie się z mężczyzną, kiedy rozłączacie się, wasze ciała odpadają od siebie, a po chwili ty znowu, boleśnie nienasycona, lgniesz do niego, bo nie wiesz, co jeszcze można zrobić z tym nieprzeniknionym jak ściana ciałem, oprócz tego, żeby ponownie przyjąć je w siebie, bo nie ma sposobu zlać się na zawsze i całą istotą - tak żeby już się nie rozłączać - ale to jest bardziej przyziemne, prymitywne, w ogóle od czasu, gdy obrastasz coraz bardziej świadomym, wszystko robi się o wiele prostsze i trywialniejsze... A może, dociera teraz do Darki, może być siostrą, starszą siostrą, to taki sam naturalny instynkt jak pragnienie macierzyństwa, i skradziona jej, jedynaczce, potrzeba posiadania siostry latami narastała w niej nieukojona, aby w odpowiedniej chwili całym swym brzemieniem zwalić się na Lencię - Lencię, która wyraźnie potrzebowała czegoś innego...). Ogłuszona i oślepiona, Darka pochyliła się nisko nad zeszytem, starała się nie spoglądać na stojącą w kącie Lencię, choć ta żałośnie uśmiechała się do niej stamtąd kącikiem ust, jakby wiedziała, o czym obie tak szepczą z Marynką Wajsberg. To, że wczoraj Lencia z taką bezgraniczną ufnością powierzyła jej swoją najcenniejszą, najdelikatniejszą cząstkę siebie, stanowiło dla Darki swego rodzaju przysięgę wierności, absolutnej i bez zastrzeżeń. Dlatego, oprócz urazy każdego kochającego, spowodowanej tym, że ukochana osoba okazuje się nieprzenikniona, że poza nami prowadzi swoje niezależne życie i może mieć przed nami jakieś sekrety (porównywanie długości nóg z tą idiotką Marynką, chichotanie, zadzieranie spódnic i przytulanie się udami; tego mnie nigdy nie proponowała, nawet o tym nie wspomniała...), oprócz więc tej urazy Darka odczuwała także mękę urażonej miłości, która domaga się wszystkiego naraz, nie potrafi się zadowolić odkrojonymi kawałkami, i dlatego skazana jest na ciągłe powątpiewanie o prawdziwości tego, co otrzymuje. „Czyżby ona wczoraj mnie okłamywała? Jak można być taką, taką... obłudną!" - Darka dokładnie pamiętała, że przyszło jej do głowy właśnie to słowo. Na przerwie przeszła obok Lenci w dumnym milczeniu, całą następną lekcję zajęło dojście do siebie, uspokojenie ogłuszonych zmysłów, a na kolejnej przerwie Lencia zbliżyła się do niej sama, pytając: „Co ty, złościsz się na mnie?...". - „Muszę z tobą pomówić"- odparła Darka nie swoim głosem, który w żaden sposób nie chciał jej przejść przez ściśnięte gardło. Po lekcjach znowu siedziały we dwójkę w parku nad stawem, spowite - jak bohater bajki chmurą - zgęszczonym burzowym powietrzem tragedii szekspirowskiej: zdrada - zerwanie - rozłąka, Lencia, pobłysku-jąc pełnymi drżących łez oczami, mówiła, że z Marynką to było dawno (czytaj: przed Darką), że to wszystko „wygłupy", które nie mają żadnego znaczenia, i Darka, choć poczuła wewnętrzną ulgę, jak gdyby wyciągnięto ją spod lawiny, jeszcze przez jakiś czas udawała obrażoną - trochę z wrodzonego poczucia kompozycji, a trochę nieświadomie, po to, żeby wytargować od Lenci nowe ustępstwa, nowe gwaranqe niepodzielnej i wyłącznej przynależności do Darki: scenariusz, który potem niezmiennie powtarzała w relaqach ze wszystkimi mężczyznami, tym bardziej że z nimi szło o wiele łatwiej, bo Lencia była jak z gumy: niczym gimnastyczka Picassa, robiła uniki przed naciskami Darki; ot, taka huśtawka, tam i z powrotem, od rozpaczliwego kajania się do nagłego wpadania w jakąś absolutną nieobecność, przypominającą trans; to zapadanie się w sobie, to znowu na wpół histeryczne porywy, gdy deklamowała Darce jakieś wiersze, mające „wszystko wyjaśnić" (wierszami tamtego roku przerzucały się wzajemnie aż do zupełnego wyczerpania). Wreszcie w pewnym niebezpiecznym momencie, kompletnie wykończona tymi zrywami Darka usłyszała własny krzyk: „Wybacz mi!" - a potem spełzała w dół, wzdłuż obciągniętych złocistym kapronem rozgrzanych kolan, obejmowała je rękami i jednocześnie pożądliwie wdychała poprzez łzy, niespodziewanie bliski, chlebowy zapach - zapach rodzinnego domu, do którego w końcu powracasz po długiej wędrówce; w sypialni nad drzwiami szczelina światła dochodzącego z pokoju rodziców, daj, wzbiję ci poduszkę, łaskocząco-wonny, jak futerko kotka, puch jej włosków na twoim policzku, dwie dziewczynki skulone pod jedną kołdrą, wtulanie się w siebie nawzajem, szeptanie, nagłe niepowstrzymane wybuchy śmiechu prosto do ucha, „no i masz, ogłuszyłaś mnie". Taka sama jak ty, ale inna, oto co znaczy siostra, to właśnie to, co ściskam w objęciach, mocno, tak mocno, że bardziej się nie da - żeby już nigdy nie puścić. Dwie splecione w nierozerwalnym uścisku dziewczynki wieczorem na ławce w parku, jej zarysowujące się wzgórkami pod szkolnym mundurkiem piersiątka wgniatają się w twoje, jej rzęsy łaskoczą cię w szyję. Jak bohatera w tej bajce, zesłana przez bogów chmura uczyniła je niewidzialnymi dla ludzkiego oka - ścieżką nikt nie szedł, nikt nie szeleścił opadłymi liśćmi, nikt nie mógł się zdziwić, gdy Len-cia, scałowując wilgotne smużki z policzków Darki, przycisnęła swoje usta do jej ust i na moment zamarła, straciwszy oddech, jej serduszko łupało Darce w środku, i obydwie zastygły przestraszone, nie wiedząc, co robić dalej, i wtedy Darka poczuła nagle pomiędzy swoimi wargami coś ruchliwego, mokrego, lekko słonego w smaku i zadziwiająco dużego - to coś pływało jej w ustach niczym gorąca ryba bez łusek, spowiwszy w mrok cały świat, i Darka nie od razu odgadła, co to jest, a gdy odgadła, zadygotała w jakimś nowym, niezrozumiałym szlochu, mocno wciągając go w siebie razem z językiem Lenci, jeszcze silniej ściskając szczuplutkie ciałko. Wystające jak skrzydła łopatki, podłużna klawiatura kręgów rysujących się pod szorstkim materiałem mundurka w rozbłysku, wspomnienia przywołały pierwszy zachwyt czymś żywym; Darka prawdopodobnie miała wtedy trzy lata: w koszyku, na dnie - maleńki, puchaty króliczek, nad którym stanęła w bezruchu oniemiała, jak zaczarowana, nie będąc w stanie ani się cofnąć, ani odwrócić wzroku, dopóki ktoś z dorosłych nie zapytał z góry: „Co, chcesz go sobie wziąć?". Do tej chwili usiłowała jedynie jakoś uporać się z odkryciem, że to cudo jest żywe i rusza się, i oto pojawiła się podpowiedz, co można z tym odkryciem zrobić: cudo można mieć (w tym najbardziej cnotliwym ludzkim wieku - dwóch lat - „mieć" oznacza tylko jedno: z nadmiaru zachwytu włożyć do buzi i najlepiej połknąć, jak robiło się to z płatkami najpiękniejszych kwiatów na podwórkowym klombie - skubało się je i żuło, pamiętała ich gorzki smak i zielonkawą ślinę przy spluwaniu, zresztą z latami ten pierwotny odruch ani odrobinę się nie zmienia, co najwyżej staje się odrobinę zakamuflowany). Trzeba przeżyć całe życie, żeby zrozumieć, że kiedyś, dawno temu, dorośli wystrychnęli cię na dudka, że tak naprawdę nic żywego -ani kwiatu, ani króliczka, ani człowieka, ani kraju - mieć akurat nie można. Można te żywe byty tylko zniszczyć, tym jedynie potwierdzając fakt posiadania.

„Jeszcze tu" - mówiła Lencia, ale to było już innym razem, u niej w domu, przed dużym, pociemniałym lustrem w ciemnobrązowej rzeźbionej ramie. Ona pierwsza rozpięła sukienkę na piersiach, obnażając dwa atłasowe ramiączka na kubistycznie kościstym, zmontowanym

z samych wypukłych poziomych linii ramieniu - Lenda już dawno nosiła biustonosz, Darka widziała, kiedy przebierały się w szatni przed wuefem, jej wytworną, śnieżnobiałą nylonową bieliznę, gdzie też jej rodzice ją zdobywali? - tam, wśród zapachu zwalonych w kąt starych, szorstkich mat i stęchłego potu, to była po prostu wytworna bielizna, tutaj natomiast, kiedy Lenda, nie spuszczając z Darki swoich zahipnotyzowanych ocząt, niemal czarnych od rozszerzonych na całą tęczówkę źrenic, zsunęła ramiączko (delikatny, perłoworóżowy czubek piersi wyskoczył z miseczki niby wysunięty języczek, i jednocześnie palce Lenci, grzebiąc w guzikach, jakby pytały o pozwolenie, zaczęły ostrożnie rozpinać jej bluzkę, i Darka ujrzała wtedy obok sutka Lenci - swój, tylko ciemniejszy, bardziej czerwony, jak pestka od wiśni) - nagle krew uderzyła jej do głowy i przyćmiła wzrok. Lenda pochylała się nad jej piersiami, aż w pewnej chwili Darka poczuła jej wilgotne, ssące usta, mrowienie i swój przyśpieszony oddech. Wszystko nagle popłynęło, a może to ona sama, Darka, płynęła, osuwała się gdzieś w nieświadomość, w jakieś mącące zmysły gorąco, w jakąś zakazaną, lecz władczo przyciągającą strefę; w porównaniu z tym cała jej wcześniejsza żądza władzy, jej pierwsze miejsce w klasie, olimpiady, funkcja kapitana w szkolnej drużynie - wszystko to było śmieszne i mizerne, niczym zrzucony puch, a ona uwalniała się od tego, wyłaniając się jako nowa, mroczna i potężna, niczym burza Darka, od razu tak wielka jak świat. Och, Lenciu, Lenusiu! - dwie dziewczynki w rozchełstanych bluzeczkach w głębi lustra, gdzie Lenda przytuliła jej pocałowaną pierś do swojej, stykając je sutkami, i cichutko, na wpół pytająco powiedziała: „I jeszcze tu", pokazując na drugą. I tak się wszystko zaczęło.

Ciemny nurt zakotłował się i porwał je...

Wszystkie ich duże przerwy, spędzone na parapecie ramię w ramię, wałęsanie się po parku po lekqach, upajające rozmowy, którymi nie mogły się nasycić, jak dwóch niemych, co nagle odzyskali dar mowy, albo maluchów, co dopiero nauczyły się mówić (zresztą one naprawdę uczyły się mówić, uczyły się ubierać siebie w słowa i głos inaczej, niż tego wymagali dorośli), o sensie życia, o przyszłości ludzkości, o tym, czy będzie wojna, czy nie, o swoim dzieciństwie - aż strach, ile wspomnień wyrzuca się z siebie w takim wieku. „Pamiętam, jak byłam mała..." - a potem już ni cholery nic nie pamiętasz, aż do późnej starości, kiedy to podobno otwierają się na nowo jakieś tam śluzy czy tamy, nawet nie możesz sobie dokładnie przypomnieć, o czym z takim upojeniem i żarliwością szczebiotałyście ze sobą godzinami, że aż nie starczało dnia, plączą się po głowie tylko jakieś marne skrawki, fragmenty - na przykład wiersze: „Obok stadionów, kościołów, obok bazylik i barów..."4(Lencia), „Panno z oczyma większymi niż astry..."5 (Darka) - ale to była wyraźnie inspiracja dorosłymi; ich zaplute, odrapane sześćdziesiętnictwo6 przeciekało poprzez dzieci od rodziny do rodziny cienkim strumykiem z już wtedy porządnie przykręconego kranu, a wszystko to, co własne, co po brzegi wypełniało treść tych godzin, jakby gdzieś pognało, zostawiając tylko, niby muł po wzburzonym potoku, wspomnienie ławki, wspomnienie okiennego parapetu na szkolnym korytarzu, wspomnienie skupionej i uważnej twarzy Lenci (ach, jak ona umiała słuchać!), z błyszczącymi oczami i na wpół otwartą buzią - obrazy w przyćmionym, jesiennie rozmytym świetle tęsknego uczucia utraconego, dawno nieosiągalnego szczytu, cała widzialna, dzienna strona ich przyjaźni (to była chyba szósta klasa, wtedy właśnie w grupie dzieci zaczyna się nieunikniony proces chaotycznej fermentacji, łączenia się i rozłączania molekuł, zbijania się po dwoje, po troje, nieodgadnione zawieranie przyjaźni i zrywanie jej kilka razy do roku, tak że nikt z nauczycieli nie zwracał szczególnej uwagi na te dwie dziewczynki), wszystko to trwało niby dalej, ale niezauważalnie szybko kurczyło się jak zeszłoroczna sukienka (i tak samo cisnęło pod pachami!) wskutek gwałtownego rozwoju tej nowej, dusznej i mglistej sfery ich stosunków, która istniała poza zasięgiem postronnych oczu i odbierała coraz więcej sił. Szczególnie zaś dużo sił, przynajmniej ze strony Darki, wymagało podtrzymanie tej przyjaźni, bo wszystkie drżące przypadania do siebie ich obu, wszystkie płomienne pocałunki i narastające gwałtownie pieszczoty nie wybuchały same z siebie (to znaczy nie z czysto fizycznego pociągu, jak to potem było z chłopakami), lecz za każdym razem, niezmiennie, stanowiły zażegnanie jakiejś kolejnej burzy emocjonalnej, jakiegoś minidramatu; w sztuce improwizowania takich gier obydwie osiągały wyżyny pomysłowości: kiedy godziły się po kolejnej kłótni na granicy zerwania (sprzeczki te zdarzały się równie często, jak burze w lipcu), w ekstazie odzyskanego porozumienia i przy akompaniamencie muzyki Doorsów, przy której Lencia ryczała, padając na dywan i waląc w niego głową, z krzykiem: „Ja nie mogę, nie mogę, nie mogę!...", Darka chwytała oburącz i tuliła do siebie tą kochaną, ciepłą, puszystą główkę (pachnącą jak futerko kotka), drżała całym ciałem od bliskości niezgłębionej tajemnicy odczuwania, a także pod wpływem świadomości faktu, jak bardzo Lencia jest wrażliwszą i bogatszą duchowo naturą (właśnie tak Darka napisała w wypracowaniu domowym na temat „Moja przyjaciółka": „Moja przyjaciółka jest o wiele bardziej wrażliwszą i bogatszą duchowo naturą niż ja" - i na długo utknęła na tym zdaniu z pleonazmem „o wiele bardziej delikatniejszą"; coś tu trzeba było skreślić, ale jakoś nie wiadomo było co). W ogóle, dziwi się teraz Darka, nie wiem, kiedy znajdowałyśmy jeszcze czas na naukę?... A konkretnie, kiedy znajdowała czas Lencia, która, chociaż szło jej gorzej niż Darce, to jednak na koniec okresu nigdy nie miała żadnych trójek, a nawet dostawała dużo piątek, i to nie tylko ze śpiewu czy wuefu (dobra uczennica, czyli dobra dziewczynka, lub, jak potem mawiał na zebraniach rodzicielskich dyrektor, „dziewczynka z zamożnej rodziny", bo taką właśnie była; rozwie-dzeni rodzice rozpieszczali ją na wyścigi: wieża stereo, francuska bielizna w wieku dwunastu lat...) - no właśnie, jak jej tego czasu na wszystko wystarczało?...

W dodatku przecież obie jeszcze czytały, i to namiętnie, bez tchu. Przeżywały treść książek jak swoje własne, osobiste sprawy, akurat tutaj trafiły na odpowiedni moment w historii: były to lata książkowego boomu, polowań na deficytowe moskiewskie tomy, oprawne w nowiutkie, pachnące płótno barwy ciemnego bursztynu albo butelkowej zieleni, lub też nowiutkiej marynarskiej kurtki, koniecznie z oficerskimi złoceniami na pagonach, pardon, na grzbietach (i dlatego bardziej przypominały pudełka po drogim koniaku, z którymi zresztą sąsiadowały w domach na jugosłowiańskich meblościankach, symbolizując program kulturalny cieszącego się dobrobytem człowieka radzieckiego). Darka, której rodzice mogli sobie pozwolić w najlepszym wypadku na powielaczowe kopie, i to nie zawsze bezpieczne, pożyczała od Lenci „kapitańskie", solidne wydania Achmatowej i Mandelsztama, Mistrza i Małgorzatę Lencia też przeczytała pierwsza, a przed pożyczeniem opowiedziała Dar-ce prawie słowo w słowo cały pierwszy rozdział, aż do odciętej przez tramwaj głowy, ostatniego zaś Darka nie zdołała zapamiętać: właśnie gdy kończyła czytać książkę, wezwano ją na przesłuchanie, i tym skończyło się jej dzieciństwo.

...Dopiero później, kiedy była już dorosła, zaryzykowała Darka próbę wyciągnięcia od matki, co stało się wtedy takiego strasznego (och, lepiej, żeby się nie stało...), że huczała o tym przez miesiąc cała szkoła. To przecież całkiem banalna na dorosły zdrowy rozum historia: „dziewczynka z zamożnej rodziny", niespełna czternastoletnia, w tajemnicy przed wszystkimi (i przede mną też, przede mną też!) koleguje się z całkowicie dojrzałymi płciowo chłopakami z dziesiątej klasy, jeździ z nimi w niedzielę na Truchanowską Wyspę, a potem mama jednego z tych chłopców (można sobie wyobrazić tę mamuśkę - należałoby takie topić!) robi rej wach na całą szkołę (idiotka!), bo kochanemu synkowi naderwano, czy też przegryziono wędzidełko na członku (wielkie mi nieszczęście, przecież do wesela się zagoi!). Tylko o tym incydencie z wędzidełkiem zdołała sobie przypomnieć mama Darki, jako że był to dla niej swego rodzaju anatomiczny wstrząs, który wrył się jej w pamięć. No dobrze, zgoda, mówiła nie całkiem szczerze Darka, mając nikłą nadzieję wydusić z mamy coś jeszcze, historia niezbyt przyjemna, szczególnie dla rodziców dziewczyny, ale jeśli się zastanowić, to bywają znacznie gorsze okoliczności utraty niewinności, które niekoniecznie obracają się potem w złamane życie, i dziewczyna, mimo takiego burzliwego debiutu, okazuje się po dwudziestu latach stateczną i szczęśliwą matroną i nawet robi niezgorszą karierę uniwersytecką, nie mówiąc już o nadgryzionym chłopcu, który z równym powodzeniem może zostać - ku radości swojej matki - doktorem jakichś tam nauk, oceano- czy selenografem, albo, niech go cholera, oscylografem, czemu nie? (Darka zapamiętała, jak przez uchylone drzwi gabinetu dyrektora zobaczyła po raz pierwszy wezwaną do szkoły mamę Lenci - młodą i olśniewająco piękną, w czymś obcisło-skórzanym, obwieszoną biżuterią jak Cyganka, spowitą w błękitny szal dymu tytoniowego, który niespokojnie wił się wokół niej niby kłęby kadzidła wokół nieznanego bóstwa. I poza przelotnym uczuciem podziwu, że ktoś ma odwagę palić w gabinecie dyrektora, wryła się w pamięć Darki przygnębiająca świadomość, że istnieje jakaś inna ludzka rasa, która gdzieś tam... nie, właśnie, że nie, gdzieś tam, gdzieś tutaj, obok, a jakby za szklaną ścianą, gdzie nie można dotrzeć, prowadzi swoje „o wiele bardziej bogatsze" piękne jak w kinie i wypełnione niezgłębioną treścią życie. Rasa, która ma cały świat do swych usług.) Mama Darki zapamiętała jednak jeszcze pojawienie się w szkole śledczego, postaci, która ze wspomnień Darki zniknęła bez śladu (może dlatego, że dzieci przesłuchiwano w obecności rodziców, a ponieważ rodzice byli wciąż jeszcze o wiele ważniejsi od obcego pana, Darka odniosła wrażenie, jakby to sami rodzice ją przesłuchiwali...). Skoro śledczy, to znaczy, że chodziło nie tylko o zdrowe zabawy nastolatków na świeżym powietrzu, ale o coś jeszcze? O gumę do żucia, o dżinsy (szczyt niewyobrażalnego luksusu!) podarowane czy wymienione przez któregoś z tych chłopaków, o zgrozo, pod „Inturistem", straszne słowo, straszniejszego chyba wtedy nie było: „u handlary"?... Czyżby takie wykroczenia chciano dzieciom przypisać - zawczasu i na wyrost, żeby nie wkraczały w przyszłość ze zbyt rozbudzonymi apetytami, za to uczyły się podkładać świnię: „Widziałaś u Skalkowskiej (Lencia zmieniła się w Skalkowską, i tak już potem zostało) znaczek z amerykańską flagą? Nie mówiła ci, skąd go ma?...". Brr, mrok, ciemność i mgła... (W dodatku wyraźnie zalatuje politycznym donosem - czy to aby nie mama naderwanego wędzideł-ka postarała się, żeby rozbić definitywnie koleżeńską paczkę?) Co mogła Lencia -jej Lencia - mieć z tym wszystkim wspólnego i, najważniejsze, w jaki sposób potrafiła utrzymywać to swoje drugie życie na idealnie równoległym torze, niewidzialnym, jak rajstopy na nogach - gładkie, żadnej zmarszczki - niczym, ani gestem, ani słowem, nie zdradzając się przed Darką? (Był, prawdę mówiąc, taki moment, który Darka, z nagłą zazdrosną przenikliwością zakochanych, odczuła niby drzazgę wbitą pod skórę: Ihor M. z dziesiątej A, mijając je na korytarzu, smarkule w czerwonych chustach, odganiane zwykle przez tych ze starszych klas niedbałym gestem, jak dokuczliwe, uprzykrzone mrówki, nagle zatrzymał się; „Lena" - powiedział, i zabrzmiało to tak niezwyczajnie cicho i konspiracyjnie, to całkiem dorosłe „Lena", i taki dziwny uśmieszek wykwitł mu na ustach, a Lencia ruszyła chłopakowi na spotkanie jakimś baletowym ruchem, z pięty na palce, zawisając stopą w powietrzu, i podczas gdy tamci wymienili ze sobą kilka stłumionych słów, Darka widziała jedynie tę zastygłą w niewygodnej

pozycji, jakby w oczekiwaniu, zgiętą w kolanie nogę, lekko wspartą stopą o czubek buta, i czuła, jak serce rozrywa jej męka niewiedzy. Podejrzliwie spytała Lenci, gdy ta wróciła po chwili: „Skąd go znasz?...". - „To mój sąsiad" - krótko ucięła Lencia, ściągając swoje wargi Mulatki i robiąc buzię w ciup; miała taki kpiący grymas, szczególnie kiedy niespodziewanie wywoływano ją na lekcji, i możliwe, że właśnie ten grymas tak zwierzęco rozwścieczał całe żeńskie ciało pedagogiczne... To było jedno jedyne, przelotne, bolesne dotknięcie dalekiej i niezgłębionej, cudownej i strasznej - jakże mogło być inaczej? - tajemnicy Lenci, bo ona cała była tajemnicą, zarówno dla Darki, jak i dla tych obrzydliwych chłopaków, którym mózgi całkowicie wyciekły razem ze spermą - zresztą wcześniej też nie mogli się skarżyć na nadmiar rozumu. Oczywiste stało się, że nie możemy nawet marzyć o tym, aby zatrzymać ją przy sobie dłużej niż na chwilkę - tak krótką, jak trzepot motylich skrzydeł...)                    •

O żadnym wędzidełku Darka wtedy, oczywiście, nie wiedziała - i nikt inny w klasie także nie wiedział; wiedzieli tylko rodzice, u których ta nowina mogła nawet wywołać wzrost aktywności płciowej (atmosfera była bowiem naelektryzowana). Wiedziała jedynie to, że Lencię zhańbiono, nieodwracalnie wtrącono w jakiś mroczny koszmar, w otchłań, co nagle rozstępuje się w miejscu, które powinno być twarde, suche i dobrze oświetlone, a tata i mama głośno oburzali się na „tę małą kurewkę", ba, nawet znaleźli się w składzie delegacji z ramienia komitetu rodzicielskiego do dyrektora z żądaniem natychmiastowego usunięcia Lenci ze szkoły, by ustrzec raz na zawsze przed jej amoralnym wpływem resztę dzieci, naturalnie - dobrych i niewinnych. (Jakimiż oni wszyscy byli w istocie bolszewikami, brutalnymi bestiami, Darka odkrywa z chłodnym zdziwieniem dopiero po ćwierć wieku: całe to pokolenie, razem do kupy, i ci prawomyśl-ni, i dysydenci, myślący, myślący inaczej i zupełnie bezmyślni, o Boże!...) I jeszcze jedno wiedziała: że Lencia ją zdradziła, tym razem wcale nie w dziecięcy sposób - naprawdę.

Na zawsze.

(Coś zawstydzającego, ohydnie poniżającego i jednocześnie niespokojnie dorosłego, aż w głowie się kręci: z chłopakami, z tym, co majta im się między nogami, jeszcze dwa lata temu podglądały ich na wuefie, szturchały się łokciami, chichotały: „U B. wszystko widać!" -i co tam takiego było „widać"? - z „dużymi" chłopcami, którzy „wszystko wiedzą", i dlatego robią z nią nie wiadomo co, a ona im na to pozwala - obcym i wielkim, i tamci patrzą na nią tak, jak wtedy Ihor M. Co ciekawe, Darka nie zauważała tu żadnego związku z ich własnymi lesbijskim zabawami, dręczyło ją tylko to, że - jak to, z obcymi? Jak można obcym pozwolić sobie ściągnąć majtki? O tym, co było dalej, miała mgliste wyobrażenie, przez co męka zdawała się jeszcze trudniejsza do zniesienia, lecz najgorsze było pytanie: Lenciu, a ja? A co ze mną?... Dziwna mieszanina zdrady, upokorzenia - i względem płci i wieku, no i kobiecości, oczywiście. Jakkolwiek było, Lencia została w y b r a n a, to stanowiło fakt oczywisty i nie do podważenia, wybrana przez tych chłopców do jakiegoś innego życia, a ty od razu trafiłaś pomiędzy śmieszne, niezgrabne, przygarbione prymuski, prowadzone do teatru w eskorcie mamy i taty, niczym dwojga konwojentów. Dokądś Lencia cię nie wpuściła, nie pozwoliła ci dotknąć czegoś najważniejszego w sobie, co znaczy, że tamto wszystko to była nieprawda, bo pod najjaśniejszymi, najbardziej ekstatycznymi wybuchami waszej jedności, waszego zespolenia, kiedy wydawała się taka na wskroś przejrzysta, zawsze krył się ten gigantyczny ciemny loch, pełen zamkniętych wstydliwych skarbów, uuu... Jaką ja byłam idiotką!... - nocne łkania w poduszkę: głuche, zdławione, żeby rodzice nie usłyszeli...)

I dlatego, gdy na zebraniu Darka jako przewodnicząca rady uczniowskiej („towarzyszka przewodnicząca rady uczniowskiej": huczy werbel jak przed kaźnią, wnoszą sztandar z czerwonego pluszu z żółtymi frędzlami...) i jako była koleżanka Skalkowskiej (naturalnie, takie wyraźne odcięcie się było konieczne, wbijali jej to do głowy dyrektor i wychowawczyni, każde z osobna, i wszyscy, wszyscy, wszyscy, inaczej upadek Lenci. pociągnąłby także ją za sobą, nie wiadomo dokąd, nawet strach pomyśleć) musiała podnieść „sprawę Skalkowskiej" i pierwsza zabrać głos (...i znów najpierw ten dziwny rezonans ściśniętego w krtani dźwięku, który za nic w świecie nie chce się przedrzeć, odbija się echem w środku aż do czubka głowy, cały czas czujesz swoją czaszkę...), Darka zdemaskowała Lencię tak, jak nikt się po niej nie spodziewał. Nawet ona sama.

Najbardziej przypominało to chyba wściekły atak małego złego pieska - z rosnącą furią, naskok za nasko-kiem, cap za łydkę, już widać krew, i dalej, dalej - do mięsa. Przypomnij sobie! Przypomnij sobie, co mówiłaś o kolegach w klasie - że to wszystko ograniczone miernoty! (Naturalnie, ograniczone miernoty od tego momentu zwarły szeregi, a Lencia znalazła się w pełnej izolacji.) Ty sama wyniosłaś siebie ponad klasę! Ponad kolektyw! To ty uznałaś, że jesteś lepsza od innych, że wolno ci więcej niż innym, i oto do czego to doprowadziło. Twoim kolegom i koleżankom (tak, tak, nie „mnie": najpierw zewrzeć szeregi, a potem przemawiać w ich imieniu...) jest dzisiaj wstyd za ciebie!... I tak dalej, na piątkę z dwoma plusami i wykrzyknikiem. Nawet lepiej, tyle że nie ma odpowiedniej oceny...

I nie była to wcale nadgorliwość służbistki (jak mogłoby się wydawać komuś postronnemu, w dodatku niezbyt bystremu) ani tym bardziej próba ratowania własnej skóry (jak wypadałoby rzecz określić, gdyby nie chodziło o dzieci), lecz jedynie szaleńcze, przemożne pragnienie, żeby mieć Lencię, chociaż po raz ostatni - żeby powróciła skruszona, płaczliwie błagająca o wybaczenie zdrady. (A ponieważ własnej, swojej władzy, żeby to uczynić, już nad nią nie miała, to skorzystała z jedynej dostępnej w tamtej chwili, usłużnie podsuniętej przez dorosłych: „towarzyszka przewodnicząca rady uczniowskiej", bije werbel... och, jak on huczał, aż ciarki szły po plecach: szamański bęben, starożytny tambur... słusznie, wszystkie momenty zwrotne w życiu powinny mieć uroczystą oprawę, jak obrzęd iniqacyjny u pierwotnych plemion, a czymże jest pierwszy akt kolaboracji, jeśli nie iniqa-qą?...) Także między słowami Darki należałoby odczytywać wypisane sympatycznym atramentem: „Przypomnij sobie! Przypomnij sobie, jak zapewniałaś, że jestem dla ciebie jedyną bratnią duszą, jedyną osobą, z którą możesz porozmawiać, przypomnij sobie, co mówiłam o Doorsach: że te drzwi jakby naprawdę się otwierają, a ty z miejsca podchwyciłaś: takie okute! Ciężkie jak w soborze Świętego Włodzimierza! I ja naprawdę miałam takie przed oczami, aż pisnęłam ze szczęścia, że i ty, i ty też, że stałyśmy przed tymi drzwiami we dwie, oddychałyśmy w jednym rytmie, Lenciu, dlaczego zatrzasnęłaś je przede mną?".

Ale Lencia-Skalkowska milczała. I nie miała zamiaru niczego sobie przypominać ani korzyć się czy prosić o wybaczenie. Ona w ogóle nie patrzyła na Darkę. Patrzyła w okno, na boisko z topolami, co jakiś czas, przygryzając dolną wargę, zaczynała płakać, i jasne było, że płacze z sobie tylko znanego powodu, odległego o setki galaktyk i od Darki, i od jej płomiennej przemowy, a także od całego tego zebrania. Drzwi, w które Darce nie udało się wejść za zaproszeniem i które postanowiła wyłamać, pozostały zamknięte.

...A może, zastanawia się teraz Darka, ona była w ciąży?... Ale tego, chwała Bogu, nigdy się nie dowiem. Bo przecież nie podejdę na wieczorze absolwentów, z lampką wina w ręce, do jakiejś właściwie nieznajomej kobitki i nie zapytam, jak gdyby nigdy nic: „Słuchaj, przypomnij sobie, gdzieś tak pod koniec szóstej albo na początku siódmej klasy, nie robili ci czasem skrobanki?".

Teraz, z perspektywy tej ponurej, nagiej wyżyny, zwanej „nabytym z latami doświadczeniem", Darka może przypuszczać także coś innego, a mianowicie, że Lencia, oznaczona wrodzoną kruchością (bo ona była oznaczona, tak, tak - jak kanciasta paczka o brzękliwych ściankach, ze wszystkich stron ostemployyana plączącymi tuszem napisami: „Ostrożnie, szkło" - i tak wysłana w podróż; adresu zapomniano napisać), ta obłudna, skryta, zgrabna, rozpuszczona, na wskroś zepsuta i zniewalająco powabna, palona od środka nieznanym ogniem Lencia-jelonek po prostu musiała, i to bardzo wcześnie, znaleźć swój sposób obrony, zwłaszcza przed wszystko i wszystkich przytłaczającą Darką, zasłaniając się więc jedynym, co miała: ciałem. Odgradzając się nim od innych, niby niewidzialną tarczą: proszę, spróbuj, no spróbuj, chcesz dotknąć?...

(W każdym razie ja nie pozostawiłam jej innego wyboru - dlaczego zatem mieliby to robić inni?)

Rok, dwa, trzy, coś koło tego, później - w siódmej, ósmej, może dziewiątej klasie - mijały się jak planety na równoległych orbitach. Witały się kiwnięciem głowy, chociaż zaczęły się zauważać nie od razu - Darka przez dłuższy czas unikała wzroku Lenci, a także, broń Boże, pozostawania z nią sam na sam. Świadomość, że uczyniła rzecz podłą, świństwo (co się stało, to się nie odstanie), zatruwała ją, leżała gdzieś na dnie, niby wielki kamień, którego nie da się ruszyć, i parowała bagnistymi wyziewami. Doszło do tego, że w starszych klasach Darka miewała napady mdłości, gniotło ją w dołku, przeważnie rano, to było jak zatrucie ciążowe, i robiono jej płukanie przewodów żółciowych, musiała przedtem wypić łyżkę oliwy na czczo. Wtedy zauważyła, z trochę wstydliwą ulgą, że podczas ogólnej rozmowy Lencia całkiem spokojnie, niemal przyjaźnie, odpowiada na jej uwagi, nie udaje, że Darka nie istnieje, więc i ona zaryzykowała rozmowę z Lencią sam na sam, uprzejmą i konkretną, jak gdyby nigdy nic, bo właściwie co to takiego - zapytać Skalkowskiej, kiedy ma dyżur, i Skalkow-ska równie uprzejmie odpowiedziała, że w czwartek, no i tak to wszystko powolutku toczyło się dalej - boczkiem, boczkiem, jak między obcymi. A przecież one były teraz naprawdę dla siebie obce, wyrosły już z tego szczeniackiego epizodu jak z bawełnianych rajstop albo bucików, małych, rozczłapanych, z tępo ściętymi czubkami, bucików rzucanych do komórki lub na pawlacz, gdzie stopniowo wietrzeją z niegdysiejszego ciepła niezręcznych stóp, które je wypełniało, ze wszystkich upadków, siniaków i zadrapań, których były świadkami, z „klas", „gumy" i skakanek, z naniesionego do mieszkania piasku (krzyk mamy) i lepkich, jakby lakowych (można je zdzierać palcami), lodowo-konfiturowych plam, i po latach, kiedy natrafiasz na nie wśród kurzu i pajęczyn i wyciągasz je na świat boży, stwierdzasz, że to tylko stare rupiecie. Przecież one nie są już dziećmi, dziewczynkami, tylko prawie dorosłymi pannicami; tu przeciągłe westchnienie; ajajaj.

(A wszystko to kłamstwo, bo tak naprawdę nic nie mija - choćbyś nie wiem jak bardzo starała się zamaskować przeszłość, zawsze będzie ciemnieć od spodu, przez skórę lat, jak siny wylew...)

Wtedy jakoś całe zamieszanie rozeszło się po kościach - czy to ktoś z wpływowych rodziców złego towarzystwa zdołał ukręcić łeb sprawie, czy szkole była nie na rękę zła opinia (ich szkoła cieszyła się bardzo dobrą reputacją, a komu potrzebne ustawiczne gadanie na każdej naradzie w kuratorium oświaty, komisje, inspekcje, Boże zmiłuj się!) - w każdym razie wszystko ucichło. Ucichło. Jakiś czas jeszcze unikano w klasie bliższych kontaktów ze Skalkowską, ale ten narzucony odgórnie bojkot stopniowo zanikł, innym przeszło tak jak Darce. Tylko nauczyciele, a ściślej biorąc, nauczycielki, okazywały wobec Leny wrogość (mówiono, że jedynie wuefista na radzie pedagogicznej próbował bronić Skalkowskiej, ale jakoś głupio to wyszło, zresztą, co można było przytoczyć na jej obronę?). Źle ją traktowały, naprawdę paskudnie, na co zresztą absolutnie nie zasługiwała, trzymała się dzielnie i nie pokazywała nic po sobie, jechała na czwórkach, jak dawniej, i raz nawet wysłano ją na olimpiadę, chyba z angielskiego. A mimo to jakiś niepokojący, drażniący zapach snuł się wokół niej, podobny słodko-mdłej, ledwie wyczuwalnej (tylko z bardzo bliska, razem z ciepłem ciała), i dlatego bardziej nieprzyzwoitej (jak pewnie myślały) woni perfum (z pewnością jej matki), zapach drażnił nozdrza nauczycieli, burzył w nich krew i wybuchał im na twarzach ciemnym rumieńcem: „Skałkowska, wyjdź z klasy!". (Potrząsając głową, jak źrebię, któremu opada na oczy grzywka, przygryzając dolną wargę - może zbierało jej się na płacz, a może wręcz odwrotnie, na śmiech? - w skupieniu, tak jakby wychodziła na zawsze, pakowała do teczki książki i zeszyty, wąskie, długie plecy w podłużnej klawiaturze guzików i niżej, kusa jak do tenisa spódniczka w przejściu między ławkami, Lena nie odwracała się. Darka za każdym razem nie mogła się powstrzymać, żeby nie odprowadzić jej wzrokiem, jakby na coś liczyła, ale plecy były szczelnie zapięte; tak samo szczelnie zamykały się za nimi drzwi - bez trzaśnięcia, w czym też można by się dopatrzyć, gdyby ktoś bardzo chciał, cienia złośliwości, i dlatego wciąż dawało się słyszeć na nowo: „Skalkowska, wyjdź z klasy!" - i dobrze jej tak...)

A w dziewiątej klasie, przed końcem ostatniego okresu, wyszła rzeczywiście na zawsze. W ślad za nią zwolnił się nauczyciel wuefu - były mistrz pływacki, czterdziestoletni facet z kędzierzawą siwiejącą czupryną (dlaczego sportowcy tak rzadko łysieją?), ostrym zapachem potu i włoskami w nosie. Okazało się, że mieli z Lencią romans przez całą ostatnią wiosnę. Ktoś ich przyuważył.

...Zwalone w kącie szatni stare maty z dermy, szorstkie w dotyku, niby długo moczone w solance, i suchy, zatęchły, jakiś prawie że swojski, jak to bywa w świecących dawno pustkami stajniach, zapach starego dziecięcego potu. Czy tylko dziecięcego, czy też może jeszcze innego, natrętnego i żrącego?...

Ktoś zawsze przeżywa twoje życie za ciebie - którąś z jego możliwych, nigdy niezrealizowanych wersji. Wszystkie uczucia, które naprawdę wiążą nas z innymi, od miłości do zazdrości, wywodzą się z tej tajemniczej tęsknoty za innymi życiami - instynktownie odgadnio-nymi, rozpoznanymi wariantami naszych żyć, których nigdy, przenigdy nie będziemy mieć.

I ktoś nas broni, ktoś sobą osłania - przeżywając je za nas. A my śpimy bez koszmarów.

„Oczywiście - twierdziła mama Darki - wszystkiemu są winni rodzice. Wystarczy spojrzeć na tę mamuśkę, od razu wszystko jasne". Mówiąc to, obcinała paznokcie (czemu towarzyszyła seria ostrych trzasków), jak zawsze, nożyczkami krawieckimi - manikiuru w ich domu nie uznawano. W jej głosie górował niczym pomnik triumf matki, której w żadnym wypadku nie można nic zarzucić. I jeszcze coś oprócz tego, od czego już wtedy Darka jeżyła się wewnętrznie: bezosobowa, pozbawiona twarzy, o wadze wszystkich dziesięciu atmosfer dna oceanu, odwieczna racja rodu - przeciwko wyłamującej się z jego reguł jednostce, potworna rzecz.