Silver Moon - Jason Lee Hunter - ebook

Silver Moon ebook

Jason Lee Hunter

5,0

Opis

300 stron intensywnej akcji w postapokaliptycznej scenerii. Pierwszy tom powieści Silver Moon, z zapowiadanej 3 częściowej trylogii. Kolejna część w przygotowaniu. Już niedługo książka pojawi się w wersji anglojęzycznej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



SILVER MOON

Jason Lee Hunter

GALAXY HUNTER

SILVER MOON

Copyright ©

XDVISIONS, Zbigniew Danielewicz, 2020

Przekład: Zbigniew Danielewicz

I: Dolina Alp

„Stawiamy czoła życiu, któretak szybko się zmienia, a wy…

Jesteście daleko stąd, na odległym Srebrnym Księżycu”

Dolina Alp – sto sześćdziesiąt sześć kilometrów zagłębienia od Morza Imbrium, aż do Morza Frigoris. Ciągle badamy powierzchnię Księżyca, chociaż wiedzą o tym nieliczni.

Z tego obszaru pięć lat temu, nasze księżycowe orbitery wychwyciły dziwny, sekwencyjny sygnał. Wyraźny, ale posiadający w swoim spektrum tajemniczy kod, coś jakby próbę szyfrowania fali, tak aby sygnał ten mógł odebrać tylko jeden właściwy odbiorca. Czysty zbieg okoliczności pozwolił nam wyłuskać z tej gmatwaniny quasicyfrowego bełkotu regularnie synchroniczny przebieg. Spowodowała to interferencja pochodząca z błysku słonecznego, która pojawiła się tuż po ostatnim, katastrofalnym w skutkach, wybuchu w dziurze koronalnej naszej gwiazdy.

Szczęście w nieszczęściu, jak mawiali nasi pradawni ojcowie. Po dokładnej analizie zdaliśmy sobie sprawę, że mamy do czynienia z czymś nowym, a jednocześnie wiedzieliśmy, że na tym odwiecznym pustkowiu musiało stać się coś odległego w czasie, co pozostawiło po sobie technologiczny ślad. Niektórzy doszukiwali się podobieństwa do sygnału nazywanego kiedyś S.O.S.

– Mertens zgłoś się… do cholery. Zasnąłeś tam?… wyłącz te swoje syntetyczne retrodźwięki. Mamy robotę do wykonania. Kapitan wścieknie się, jak nie przesuniemy tego złomu o kilkaset metrów dalej… nim zajdzie to pieprzone słońce – dodałem, mocno zniecierpliwiony dłuższym brakiem kontaktu z Mertensem.

Prace na tym terenie prowadzimy od przeszło dwóch lat. Kopiemy tam, gdzie pojawiło się ECHO, wykorzystując wielkie maszyny drążące obsługiwane przez najwytrwalsze załogi. Powierzchnia Księżyca nie okazała się dla nas zbyt przyjazna. Pod bardzo miękką warstwą pyłopodobną natrafiliśmy na stopione przez następstwa gigantycznej kolizji warstwy litych skał metamorficznych. Tytan był przy tym jedynie mięciutkim berylowcem.

Ja i Rick Mertens nie opieprzaliśmy się, jak ci na górze. Już dawno powinienem awansować, kto wie może nawet pociągnąłbym za sobą Mertensa. Dobry był z niego chłopina. Tymczasem musiałem zasuwać po pachy, na tym przepięknym kawałku zadupia.

– Rick, jak nie włączysz swojego transmitera, to ci go wsadzę, wiesz gdzie… no nareszcie łaskawco, gdzie się pałętasz?

W słuchawce zaskrzypiało i po chwili trzasków pojawił się wyraźny głos Mertensa. Wyskoczył rześko w charakterystycznych księżycowych pląsach, zza oddalonego o kilkadziesiąt metrów ciągnika. Sto kilo żywej wagi, głównie mięśni, w tych warunkach pozwalało na nieco więcej niż gdzieś daleko, na oddalonej o setki tysięcy kilometrów Ziemi.

– Dobra, dobra, czego się pieklisz, kapitański sługusie – z wrodzonym talentem zadudnił niskim basem Rick. Sam byś się wziął do roboty, a nie tylko zrzędzisz i zrzędzisz. Odlać się nie można?… zapewne ironizował.

– Za kilka minut będziemy musieli zjechać na drugi poziom, bo nam się do dupy dobiorą – zmotywowałem Ricka w nadziei, że nie miał włączonego komunikatora na stały kontakt z naszą stacją orbitalną. Na jego twarzy, teraz ledwo widocznej zza przyłbicy hełmu, pojawił się ironiczny uśmieszek.

– Człowieku, na szybko to można muchy łapać, mamy chłopie czas – odparł Mertens.

– Zaraz puścimy ten biznes w ruch. Wrzuć na luz, brachu – dodał zaraz potem.

– Dam znać na górę, żeby przygotowali się na kolejną porcję porządnego drążenia, w tej cholernie twardej skale – odpowiedziałem ustawiając transmisję nadajnika, umieszczonego na lewym przedramieniu mojego wysłużonego i piekielnie brudnego skafandra.

Trzy, sześć, osiem, cztery. Nawiązywanie łączności z górą nie należało nigdy do przyjemności. Mają nas jak na widelcu. Nic nie dało się ukryć na tej szarej pustyni, chyba że w którymś z głęboko drążonych tuneli.

– Jak my się w tym stuleciu dokopiemy do czegoś, to będzie cud – zakomunikował zwięźle Rick.

Kolejne trzaski oznajmiły nawiązanie połączenia z Trinity, widoczną z powierzchni jako mały punkcik, bazą orbitalną. Od powierzchni Księżyca dzieliło ją tylko kilka minut lotu prosto w dół, na lądowisko obok naszego obozu. W drugą stronę było znacznie gorzej. Łączyła nas tylko suborbitalna platforma.

– Trinity, zgłaszam się, tu kapitan do najwydajniejszej załogi na tym księżycowym padole. Jak leci panowie? Daleko dzisiaj wkopaliście swoje krecie noski…?

Swoją elokwencją i poczuciem humoru kapitan przewyższał nawet Ricka i pozostałych członków ekspedycji razem wziętych.

– Mam nadzieję, że nie nudzi się wam tam na dole, bo u nas cały czas przygrzewa słoneczko, że aż miło.

Kapitan drwił w żywe oczy, jak zwykle. Dobrze, że miałem dzisiaj dobry humor, bo wygarnąłbym całe swoje negatywne jestestwo w twarz, tego naszego wrednego kapitanka. Widząc minę Ricka, nie brakowało dużo, by puściły mu nerwy, ale spiął się w sobie i nawet mu powieka nie drgnęła.

– U nas to słoneczko nas nie oszczędza, ale z całym szacunkiem mamy inne widoki na przyszłość – ripostowałem niebezpodstawnie.

Kochany kapitan, pieszczotliwie zwany przez gorzej usytuowanych astronautów poganiaczem, kontynuował swój sarkastyczny wywód. Cały on, Tim Stavinsky, kapitan bliżej nieokreślonej klasy.

– Dobra, dobra, chłopaki, nabijam się trochę, żeby was odstresować. Wiecie, że dzisiaj wasza kolej na zrobienie wielkiego skoku dla ludzkości, nikt wam tego odebrać nie może, nawet ja, gdybym chciał...

Zdawało mi się, że słyszę w tle jakiś odgłos przypominający rechot pozostałych członków załogi Trinity, będących w centrum dowodzenia stacji. Rick tylko machnął ręką i spojrzał w stronę odległych Północnych Wzgórz, żeby zapomnieć o tym, co nas czekało przez następne cholerne osiem godzin, ciągnącego się niemiłosiernie księżycowego czasu.

– Jay, jesteś tam? – spytał retorycznie kapitan. Co tak nagle przycichłeś?

– Zbierajcie zwłoki i do roboty. Czeka was dzisiaj dwieście metrów harówy. Ostrzymy działa i jazda. Za siedzenie nam nie płacą.

Sam sobie naostrz ten cięty jęzor – pomyślałem przez chwilę, przezornie wyciszając interkom, na swoim ubabranym w pyle skafandrze. Mieć takiego szefa to skaranie boskie. Nie mogłem przewidzieć, że ten dzień był ostatnim, w którym słyszeliśmy naszego kapitana żywym…

II: Klątwa

Przyszłość tworzą wspaniałe i wstrząsające chwile, …znaleźli coś niezwykłego, w dolinie Srebrnego Księżyca”

– Rany boskie Rick, odpuść, spalisz tarczę! Chłodzenie siada, rozłączam synchronizację – darłem się na Ricka jak opętany.

– Coś tu nie gra – zdobyłem się na ściszenie głosu.

Piętnaście minut zajęło nam zjechanie na koniec tunelu. Byliśmy sto metrów pod poziomem zero. Kolejne pół godziny to uruchamianie ultrasonicznych tarcz w naszej maszynie drążącej. Następne dwie godziny to mozolne przebijanie się przez warstwy czarnego, krystalicznego złoża i usuwanie kruszywa do kanału zapasowego, skąd systemem podajników wyjeżdżało ono na zewnątrz. Stabilna jeszcze do tej pory temperatura w chodniku niebezpiecznie wzrosła, gdy natrafiliśmy chyba na coś, co mogło wydawać się celem naszej misji. Optymizm mógł być jednak mocno przedwczesny. Sejsmografy ustawione wysoko na powierzchni odnotowały niespotykane nigdy dotąd drgania, o częstotliwości podobnej do sygnałów odbieranych przez nasze orbitery. Ale było coś jeszcze, czego poprzednio detektory nie były w stanie uchwycić. Tym razem byliśmy blisko. Coś wielkiego nadciągało jednak ponad naszymi głowami, o czym nie nam było się naocznie przekonać.

– Ricky, łącz z bazą, natychmiast. Będziemy musieli wycofać tarczę. Zobaczymy, co to za ustrojstwo.

– Tu Tarcza, baza… jak mnie słyszysz? – zaintonował Rick bez przekonania.

– Tim, Melanie zgłoście się, mamy tu mały problem. Tim? Cisza… i nagle tąpnięcie. Tunel zadrżał, a osłony termiczne zgrzytnęły ciężkim metalicznym odgłosem.

Poczuliśmy się, jakbyśmy w jednej chwili zmienili kilka pięter w spadającej windzie. Coś naprawdę wielkiego musiało mocno przywalić w powierzchnię nad nami, i to całkiem niedaleko.

– Rick, dasz radę cofnąć? Rick do ciebie mówię!…

Rick trzymał kurczowo obie dźwignie sterowania tarczą. Czerwone sygnalizatory oznajmiły uruchomienie automatycznej procedury awaryjnej.

Skąd ten dym? – pomyślałem, gdy kolejne próby komunikacji z Rickiem nie przynosiły skutku.

Przeciążenie systemów doprowadziło do serii zwarć w instalacji, gdy tarcza z mozołem zaczęła cofać. Alarm za alarmem pojawiał się na tablicy nade mną.

Włączył się system awaryjny i przednia tarcza ochronna odgrodziła kokpit drążarki od ściany przed nami.

Rick ocknął się, ale widać było, że nagła zmiana ciśnienia wewnątrz kabiny wpłynęła znacząco na jego percepcję.

Gdy odwrócił się w moją stronę, w jego oczach widać było czysty strach. Do tej pory trzymał się kurczowo dźwigni sterowania pojazdem. Coś było w jego głowie i jakoś nie chciało z niej wyjść. Z pokładowych głośników rozległ się sygnał ostrzegawczy „Helmet On”. Pierwszy raz słyszałem ten sygnał w mojej krótkiej górniczej karierze. To był wyraźny znak, żeby nie czekać na dalsze ponaglenia.

Odpiąłem swoje pasy i z trudem dotarłem do zawieszonych na ścianie hełmów.

– Rick, na miłość boską, rusz zad, za chwilę będziemy mieli tu dekompresję.

To nie był ten sam Rick, którego znałem. Kolejny wstrząs przypomniał mi, że może być jeszcze gorzej… i nagle wszystko ucichło. Tylko czerwone kontrolki w kabinie rozjaśniały wnętrze bladym światłem. Udało mi się jakoś wcisnąć hełm na głowę Ricka i zabezpieczyć klamrę. Kompresja i dostęp zwiększonej ilości tlenu otrzeźwił jego umysł.

Ktoś tu wrócił do żywych, nareszcie – pomyślałem.

– Jay, to ty? Co się dzieje? To nie moja wina, przysięgam – wyszeptał zdeformowanym przez skafander metalicznym głosem.

– To nie moja wina, nie tym razem. W mordę, nic nie widzę. Daj mi chwilę – wysapał.

Rick odciągnął opuszczoną osłonę hełmu. Pot zaczął lać się po jego twarzy jakby był pod prysznicem, wyglądał przy tym jak nieświeży trup.

– Spokojnie Rick, coś na nas spadło, na powierzchni. Nie wydaje mi się, że jesteśmy całkiem bezpieczni w tej przeklętej puszce. Spróbuj uruchomić napęd awaryjny. Odejdziemy jeszcze dalej na kilka metrów i wtedy podniesiemy przednie osłony.

Plan brzmiał sensownie, ale czy ta wielka kupa żelastwa mogła wydać z siebie ostatnie, zbawienne dla nas tchnienie? – zapytałem sam siebie, bez najmniejszej dozy pewności.

Szarpnięcie, poszło. Odsunęliśmy się. Słychać było wyraźnie, że komora przed nami była niestabilna. Coś ciężkiego przeleciało w dół ze złowieszczym odgłosem.

– Oby się to wszystko nie zawaliło, bo będzie po nas – względnie spokojnym głosem rzuciłem do Ricka.

– Sprawdź przednią śluzę, jakoś trzeba będzie się stąd wydostać. Podnoszę osłony. Teraz – krzyknąłem w stronę Ricka.

Zgrzyt, jaki usłyszeliśmy nie napawał optymizmem.

– Mertens, co z tą śluzą? Daj mi odczyt. Na co się tak gapisz? – rzuciłem przez ramię, w nadziei na jakąkolwiek odpowiedź. W złą godzinę…

To, co było przed nami, to widok ogromnej przestrzeni, który spowodował, że nasze szczęki opadły, jak łychy koparek przed nabraniem ładunku na powierzchni. Staliśmy niemal nad krawędzią wielkiej przepaści…

– Jay, niech mnie szlag, widziałem to w mojej głowie zanim podniosłeś osłony. Co to jest? – wysapał Rick.

Obaj byliśmy w szoku, bo ktoś tu niemiłosiernie namieszał. Przed nami rozpościerał się przedziwny, irracjonalny widok. Wielka rozległa przestrzeń przykryta szarym sklepieniem. Omal zapomnieliśmy o tym, że priorytetem w tej chwili powinna być łączność z Trinity, ale komunikator milczał i nikt nie dawał najmniejszego znaku życia. To był zły, jak na tę chwilę bardzo zły znak.

– Śluza otwarta, dekompresja za trzy, dwa, jeden… już! Rick zwolnił hydrauliczne klamry w przedniej grodzi. Syk powietrza uciekającego z komory dekompresyjnej oznajmił, że czas był najwyższy spojrzeć prawdzie w oczy.

– Spróbujemy złapać kontakt z bazą na zewnątrz – rzucił Rick, przeciskając się przez wąskie wrota śluzy. Jakoś nie brzmiało to przekonująco. Chwycił też w ostatniej chwili pojemnik z zestawem łączności i anteną dalekodystansową. Potrzebowaliśmy mocniejszego sygnału, o wiele mocniejszego niż teraz.

– Baza tu Rick, żyjemy. Znaleźliśmy to. Odbiór. Baza… do ciężkiej cholery... Tim, dlaczego akurat teraz nie odpowiadasz? – pytał mocno podenerwowany Mertens.

Ciągle nic, tylko szmer złowrogiej ciszy.

– Jak nie trzeba to siedzi cicho… niech cię szlag, Tim.

– Jay wyłaź stamtąd natychmiast – spójrz…

Nasze sylwetki rozświetlała rozległa poświata z gigantycznej komory, w której według naszych wstępnych przeczuć i powoli do nas docierających wizualnych sygnałów, znajdował się wrak jakiejś pozaziemskiej konstrukcji. Ogromnych rozmiarów rusztowanie okalało futurystycznych kształtów pojazd. Ktoś przy nim majstrował, i to od dawna.

Staliśmy nad krawędzią. Jeden krok i kilkaset metrów pustej przestrzeni. Kolejne wstrząsy. Coś na powierzchni ponownie przypomniało nam o naszej beznadziejnej sytuacji. Już za chwilę mogliśmy nie mieć jak wycofać się do głównego tunelu łączącego nas z powierzchnią. Tym razem brzmiało to bardziej jak ciężkie bombardowanie, niż pojedynczy wstrząs wtórny. Ale kto mógł nas bombardować? Dlaczego?

– Rick, co z tym sygnałem bazy? Widzisz coś?

– Nic, ani drgnie. Sygnał na poziomie zero. Muszę zrestartować to gówno, bo inaczej zostaniemy tu na zawsze. Sukinkoty, bez nich nie uda nam się wycofać tego grata.

– Jay, nie chcę tutaj zdychać, nie za te pieniądze – oznajmił desperacko Rick.

Tekst o pieniądzach wlał we mnie trochę optymizmu, co do sytuacji psychicznej Ricka. Nie mogło być tak źle, jak to teraz wyglądało. Tylko ten brak sygnału z zewnątrz… co jest do ciężkiej cholery? To nie jest najlepszy dzień na umieranie. Ta myśl zaczęła drążyć mój mózg, coraz mocniej.

– Złap kontakt z kamerami na zewnątrz głównego tunelu… musi coś działać przecież, do diabła. Kultura języka, z której byłem znany poszła się dawno temu chrzanić. Byliśmy w przysłowiowej ciemnej dupie...

III: Pobojowisko

Rozstawiłem sprzęt do nieodzownej w tych warunkach łączności telemetrycznej. Wzmacniacz, transpondery, antena i niewielkich rozmiarów monitor. Restart. Doszedł wreszcie sygnał z kamer. Wydawało się, że nie wszystko uległo jednak dezintegracji. Odrobina szczęścia w morzu chaosu…

Wydostaniemy się z tego bagna, ktoś musi na nas czekać tam na zewnątrz – pomyślałem w duchu.

– Obróć kamerę, daj szerszy kąt – rzuciłem do Ricka domyślając się, co możemy za chwilę zobaczyć. Nie myliłem się. Widok rozciągający się w Dolinie Alp nie przypominał niczego, co było tu jeszcze niedawno. Instalacje lądowiska zapasowego zostały doszczętnie zniszczone. Na około wszędzie rumowisko porozrzucanych w bezładzie, ledwie rozpoznawalnych metalowych fragmentów jakiejś konstrukcji. Duże elementy sprasowane w bezładną masę. Holowniki trakcyjne w strzępach. Budynki bazy roztrzaskane przez, jakby mogło się wydawać, zmasowany nalot dywanowy. Wszędzie zgliszcza, żadnego dymu, żadnego ognia. Nie spodziewałem się jednak niczego innego, w tych piekielnych kosmicznych warunkach. Wszystko wyparowało, w czarną jak smoła przestrzeń.

– Spójrz tam, Rick, widzisz to, co ja… nietknięty magazyn H. Spróbujemy włączyć Goliatha. Musimy się rozejrzeć. Wolałbym nie wychodzić na otwartą przestrzeń nie wiedząc, co nas tam czeka.

Hangar H znajdował się w lokalizacji najbardziej oddalonej od centrum bazy. To go uratowało, a być może i nas samych. W tym hangarze były przechowywane zapasy wody i powietrza, na przynajmniej kilka dni. Do pełni szczęścia było jednak jeszcze daleko. Załomotała mi w głowie kolejna czarna myśl… nie przeżyjemy tego.

– Nie odpowiada, rzucił wściekle Rick. Syf, kiła i mogiła. Nadzieja matką… czekaj, mam sygnał z tego złomu. Słaby, ale może da radę. Mam jakieś zakłócenia, z tego czegoś przed nami. Włącz rejestrację, puszczę sygnał na górę do bazy. Ktoś to musi zobaczyć oprócz nas.

– Ustaw kamerę, szybko – ponaglał Rick.

_Transmitted Signal Synchronized.

_Goliath Status Ready.

Na wyświetlaczu COMa pojawił się uspokajający komunikat.

– Nareszcie, teraz będziemy mogli ocenić skutki zniszczeń na powierzchni – rzuciłem pomimo złych przeczuć.

Goliath, samobieżna maszyna transportowa, służąca głównie do dalekich rekonesansów. Mogła przewieźć sporo ładunku i dwuosobową załogę na trzydzieści kilometrów, bez ponownego ładowania. Stary złom zostawiony z poprzednich zmian, tym razem mógł być naszą ostatnią deską ratunku.

– Otwieram bramę hangaru. Włączam automat. Jay, spójrz wreszcie! Ruszył, pieprzony złom. Oby tylko się nie rozkraczył jak ostatnio – przezornie cicho zakończył swój kolejny wywód Rick.

Rick miał złe doświadczenia z Goliathem. Padł mu w połowie drogi z głównego lądowiska stacji. Dymał na piechotę w pełnym rynsztunku dwa kilometry. Schudł przynajmniej trochę… z rozrzewnieniem rozpamiętywałem przez krótką chwilę stare, dobre czasy.

Tymczasem rozstawiona przeze mnie kamera zarejestrowała obrazy wewnątrz gigantycznej groty, po tym jak włączył się sygnał ostrzegawczy Motion Detected. Coś zaczęło się ruszać wewnątrz obiektu, którego widok majestatycznie rozpościerał się teraz przed nami.

Ale dlaczego nie emituje już tych sygnałów? – pomyślałem. Wkrótce mieliśmy się o tym boleśnie przekonać.

– J.L., skup się, widzisz to, co ja? – zapytał Rick.

Szeroki kąt przedniej kamery Goliatha ukazał ogrom zniszczeń tego, co kiedyś określaliśmy dumnie naszą bazą.

Coś zaniepokoiło Mertensa bardziej, niż obserwowany przeze mnie przed chwilą obiekt.

– Poznajesz? To kawał naszej bazy orbitalnej. Oni wszyscy zginęli! Hunter, oni wszyscy zginęli – Rick powtórzył ostatnie słowa przyciszonym głosem.

Przez kolejne chwile docierało do nas, co wywołało ten potężny wstrząs, który dotarł aż do naszego tunelu.

Setki drobnych elementów walało się po terenie, po którym kroczył Goliath. Uderzenie musiało być silne. Niewiele zostało z masywnej konstrukcji ogromnej stacji. Zniszczony moduł mieszkalny majaczył w niedalekiej odległości. Tylko tę część stacji mogliśmy jeszcze rozpoznać. Pozostała reszta była już tylko wspomnieniem.

– Może zdążyli wsiąść do kapsuł ratunkowych? – zapytał jakby z umierającą w jego głosie nadzieją, Rick.

– Ktoś im musiał pomóc. Samo nie spadło. Musimy wychodzić Rick. Zbieraj graty. Mam złe przeczucie, że to właśnie my jesteśmy ostatnimi członkami tej zakończonej tragicznie ekspedycji.

Wybrzmiewający metaliczny głos komunikatora nie odzwierciedlał, jak mocno byłem przygnębiony tym, co zobaczyliśmy na zewnątrz.

– Czekaj, co jest w mordę? Widzisz ten kształt na północ od wzniesienia? Co to jest?

Rick łapał przez chwilę ostrość, na obiekcie w strefie głównego lądowiska.

– Daj bliżej… kur…, coś tam wylądowało – i to nie wygląda jakby to był ktoś od nas.

Zza spokojnego dotąd horyzontu, jaki znaliśmy z codziennych obserwacji, wyłonił się dziwny kształt nieprzypominający niczego, co widziałem w swoim życiu do tej pory. Coś tu przyleciało, wezwane najprawdopodobniej przez sygnał z obiektu, do którego się dokopaliśmy. I to coś otwierało właśnie swój przedni dok ładunkowy.

– Rick spieprzajmy stąd, zanim to dotrze tutaj i nas rozwali. Bierzemy, co trzeba i wypad – przecedziłem przez mocno zagryzione zęby.

– Masz rację, ktoś mógł nas obserwować stamtąd. Nie mamy czasu. Wezmę tylko COM’a – odparł krótko Rick.

– Zostaw włączoną kamerę. Może zobaczymy, co siedzi tam w tym dole. I skieruj Goliatha na wschód do wejścia tunelu głównego, tam go przechwycimy. Włącz mu tryb reaktywny. Może go nie zobaczą… oby – zasugerowałem.

Rick wykonał natychmiast kilka operacji na panelu i Goliath ruszył w stronę wyjścia tunelu głównego. Czasu nie zostało dużo na inne manewry. W ostatnim ujęciu z jego kamery, z obcego statku wysunął się powoli niewyraźny, złowrogo wyglądający kadłub mniejszego pojazdu, transporter Bóg wie czego. Nieuniknione zbliżało się do nas od północy. Mieliśmy najwyżej piętnaście minut na wydostanie się z tej przeklętej matni.

Tymczasem na księżycowym pyle, zaczęły pojawiać się ślady naszego pojazdu ratunkowego, lecz jego samego nie było już widać. Dotąd, nikomu niepotrzebna funkcja była teraz naszym jedynym zabezpieczeniem przed całkowitym zdemaskowaniem.

IV: Pod osłoną nocy

„My tworzymy przyszłość, dzień po dniu,

Nie macie się czego obawiać”

Ruszyliśmy z powrotem w stronę Tarczy, przechodząc przez jej śluzę frontową. Na uruchomienie samej procedury wycofywania Tarczy nie było już czasu. Moglibyśmy narazić się na ujawnienie naszej pozycji. Uznaliśmy, że lepiej wykorzystać działające jeszcze przenośniki magnetyczne, w tunelu zapasowym, które dowiozłyby nas na poziom pierwszy, a stamtąd było już tylko pięćdziesiąt metrów w górę windą awaryjną. Czuliśmy, że czas nam się powoli kończył. Mieszanka tlenowa również. Rick zabrał z Tarczy dwa zapasowe zasobniki tlenu, na wszelki wypadek, gdyby jego zużycie zaczęło szybko rosnąć. Na dotarcie na poziom pierwszy mieliśmy bardzo mało czasu. Winda awaryjna powinna była znajdować się w równoległym korytarzu, chyba, że system automatycznie wciągnął ją wcześniej na poziom zerowy. Nie marzyliśmy o niczym innym, jak tylko o wydostaniu się z tej przeklętej ciemnej zapadliny.

Od czasu do czasu kazałem Ricki’emu sprawdzać, co działo się na zewnątrz, ale sygnał w tym obszarze rwał się jak diabli. Totalna destrukcja nad nami mogła przenieść się w każdej chwili pod powierzchnię. Nie mogliśmy przewidzieć zamiarów zbliżających się istot czy kogokolwiek, kto zrobił z naszej stacji kompletną miazgę. Ewakuacja przybierała powoli formę czystej improwizacji. Naszą jedyną nadzieją było to, że zanim wyjdziemy wschodnim tunelem, słońce znajdowało się już za horyzontem. Tam czekał już na nas transport do hangaru H. O tym, co zrobimy później nikt z nas nie miał bladego pojęcia.

– Rick, co ci jest, dlaczego zwalniasz?

– Jeszcze dwadzieścia metrów do włazu, dawaj stary. Ruchy! – poganiałem Ricka, jak zwykł to robić nasz świętej pamięci kapitan.

Rick obrócił się w moją stronę i zemdlał. Padł jak rażony piorunem. Przez osłonę hełmu widziałem bladą jak ściana twarz mojego kompana. Coś mieszało mu ciągle w głowie, jego gałki oczne wywróciły się do góry dnem. Majaczył jakieś niezrozumiałe słowa. W interkomie słyszałem, tylko co niektóre z nich, ale to nie był nasz język. Ktoś przejął nad nim kontrolę... ale jak?! Przez moment wpatrywałem się w jego sensory funkcji życiowych. Wszystko było w normie oprócz podniesionego mocno tętna.

– Rick, stary capie, nie odpływaj mi tu teraz, na litość boską. Mów do mnie. Ten twój pieprzony podwyższony cholesterol. Mówiłem Ci idź z tym do lekarza… widać traciłem już resztki trzeźwości swojego umysłu.

W przypływie umiarkowanego rozjaśnienia przekręciłem jego regulator tlenu na maksymalną wartość, zmniejszając przy tym temperaturę skafandra. Tlen zaczął robić swoje. Temperatura również. Twarz Ricka nabrała znowu normalnej barwy, jeżeli w tym wypadku można mówić o jakiejś normalnej barwie jego ogorzałej, brzydkiej facjaty.

– No stary, gdzieś ty był? Na górze szaleje obca forma życia, a ty mi tu jakieś szopki odstawiasz – próbowałem jakoś nawiązać kontakt, ale Rick nie był zbyt rozmowny. Zaczął przynajmniej kontaktować.

– Ile czasu mnie nie było? – spytał.

– Jakieś dwie minuty – odparłem.

– Nie mamy chwili do stracenia Jay, oni wiedzą, gdzie jesteśmy. Z dziwną stanowczością, Rick oparł swoją rękę na moim ramieniu.

– Oni wiedzą, gdzie jesteśmy – powtórzył. Czekają na nas. Nie mamy żadnych szans.

– Nie pieprz Rick, zbieraj dupę w troki, bo cię kopnę, tak, że ci się całe życie przewinie.

Pomogłem mu wstać, na jego chwiejące się z omdlenia nogi. W ciemnym długim korytarzu, jedynym światłem był tylko blady strumień reflektorów z naszych hełmów. Z wielkim wysiłkiem dobrnęliśmy do włazu. Kod dostępu działał na nasze szczęście jak zwykle. Awaryjny generator pobierał energię z dolnych pokładów płynnego ferrytu i zasilał całą podziemną instalację.

Przez chwilę przeleciała mi przez głowę myśl, że Rick ma coś wspólnego z tą całą rozpierduchą. Skąd u niego ta nagła depresja i utrata instynktu przetrwania? Miałem tego wszystkiego dość. Zachciało mi się zarobkowych wakacji. Pięknie do cholery, kurewsko pięknie. Siedzę z tym mięśniakiem, na dnie jakiegoś lochu, ciemno jak w dupie, a na górze czeka horda krwiożerczych bestii z innego wymiaru… czułem, że powoli odchodziłem od zmysłów.

Rick obyś nie miał racji – przemknęła mi przez umysł krótka myśl, podkreślona złudną iskierką umierającej nadziei.

Za nami zamknął się automatycznie właz i oczom ukazał się długi na kilkadziesiąt metrów taśmociąg. Nie poruszały go klasycznie skonstruowane rolki. Transport odbywał się na magnetycznych dwumetrowej długości platformach, oddalonych od siebie kilka centymetrów. Całość spajało pole wytwarzane przez łańcuch ogniw umieszczonych pod owymi platformami. Musieliśmy obydwaj przygotować się na ostrą jazdę w górę.

Rick nie czuł się zbytnio dobrze. Z nieukrywaną ulgą zajął miejsce na pierwszej z brzegu platformie. Ktoś musiał to jeszcze uruchomić. Chwyciłem za umieszczony w zasięgu mojej prawej ręki panel sterowania. Przycisk uruchomienia platformy wydawał się w tym momencie jedyną słuszną opcją.

– Trzymaj się Ricky, ostatni raz widzisz te parszywe tunele. Przynajmniej tak mi się wydaje – wysapałem, jakby sam do siebie.

Taśma ruszyła z niedużą prędkością ku górze, na poziom pierwszy, gdzie mieliśmy zamiar przesiąść się do czekającej tam windy awaryjnej. Trzydzieści, dwadzieścia, jeszcze dziesięć metrów. Tunel B, winda na powierzchnię. Ciasna, ale dla dwóch osób w zupełności wystarczająca. Dwieście kilo udźwigu powinno było nas utrzymać. Dobrze, że Rick ostatnio schudł, inaczej mogłoby być mało przyjemnie. Pomogłem Rickowi wgramolić się do ciasnego wnętrza kapsuły windy. Za nami, w niewidocznej już rynnie tunelu, szum elektromagnesów zawrócił taśmę przenośnika gdzieś z powrotem w dół, na poziom drugi. Obyśmy nie musieli tam jeszcze wracać… zaraz potem otrząsnąłem się z tej paskudnej, groteskowej myśli.

Ładowanie tłoka zakończone. Start za trzy, dwa, jeden… zapłon. Kapsuła windy wystrzeliła jak pocisk, z nami ściśniętymi środku, jak sardynki w puszce.

Awaryjne windy nie miały nigdy czasu na jakieś tam rozpędzanie się. Taka kilkunastosekundowa podróż wywracała mi zawsze bebechy do góry nogami. Od początku do końca musisz wstrzymać swój oddech. Jak w wirówce.

Hamowanie tym bardziej nie należało do przyjemności. Z windy wyszliśmy lekko oszołomieni.

– Parszywy dzień – zakląłem siarczyście, targając omdlałego Ricka w stronę wyjścia.

Miałem chyba prawo żądać, aby ten dzień się już wreszcie skończył. Rick i ja nie dawaliśmy jednak ciągle za wygraną. Inaczej byłoby już po nas… ale nasz koszmar na jawie miał trwać jeszcze długo.

V: Wyścig z czasem

Mieliśmy tylko kilka minut na przedostanie się do tunelu ewakuacyjnego, w którym była śluza prowadząca na powierzchnię. Brakowało nam już powoli sił. Pchaliśmy się nieuchronnie w objęcia wiszącej nad nami śmierci. Wizja wpadnięcia w łapy oprawców załogi zniszczonej stacji przybierała na sile coraz mocniej w naszych umysłach. Chcieli dokończyć dzieła zniszczenia, żeby nikt z nas nie mógł przekazać innym, co kryło się głęboko pod powierzchnią. Musieliśmy teraz za wszelką cenę nadać meldunek o tym wszystkim, co tu się stało, na jedyną pozostałą na orbicie Księżyca stację orbitalną.

Stacja przeładunkowa Skybridge pozwalała na przyjmowanie transportów z Ziemi i była też bazą garnizonu planetarnego, do rekonesansów poza sektor Czerwonej Planety. Rząd wysyłał wielkie kolektory do zbierania surowców z innych planet Układu Słonecznego, głównie z gigantów gazowych.Na Ziemi nie było już od dawna wielu rodzajów złóż surowców energetycznych. Bilans kilkunastu ostatnich dziesięcioleci przyrostu ziemskiej populacji nie zamknął się dla naszej planety na plusie. Epidemia kolejnych mutacji wirusa Potępienia zredukowała populację Ziemi o trzydzieści procent, ale i tak trzeba było walczyć o przetrwanie. Tylko wybrani mogli liczyć na łatweżycie, na kilku stacjach orbitalnych lub w założonych na Księżycu samowystarczalnych koloniach emigracyjnych, po drugiej, dla zwykłych śmiertelników jego ciemnej stronie.

Przetrwanie mieliśmy we krwi, w skali makro oraz tak jak my obecnie, w skali znacznie mniejszej. Miliony lat ewolucji nie poszło na marne. Może z wyjątkiem Ricka, mojego najlepszego kumpla, który pełzał teraz jak jego praprzodkowie.

– Niech to szlag trafi. Bateria siada. Za parę minut nie będzie szans na kontakt ze Skybridge – rzuciłem przy tym kilka niskich lotów obelg, pod adresem naszego nowoczesnego sprzętu.

Wlekliśmy go na samą górę i właśnie teraz zaczynał dostawać zadyszki.

– Co za szmelc. Dramat… kolejne nieodzowne, siarczyste i odstresowujące przekleństwo cisnęło mi się na usta.

– Rick, mamy tylko jeden impuls. Drugiej szansy nie będzie.

– Skybridge, tu Rick Mertens, obsługa naziemna stacji Trinity. Jest ze mną operator Jay Lee Hunter. Odbiór… Podaję naszą pozycję. Baza Trinity zniszczona, cała załoga nie żyje. Zostaliśmy zaatakowani bez ostrzeżenia. Potrzebna ewakuacja, na sześć, trzy, siedem, cztery, East Side.

W tym momencie nadajnik wydał swoje ostatnie tchnienie. Transmisja mogła jednak nie wyjść w całości.

Oby tylko byli w stanie odebrać ten meldunek lub przynajmniej jego strzępy – pomyślałem bez nadmiernego optymizmu.

– Jasna cholera, co teraz? J.L., mamy przesrane, jak nas tu znajdą. Oni mogli również przejąć ten sygnał. Są znacznie bliżej. Musimy się rozejrzeć na zewnątrz tego bunkra. Nasz Goliath może się jeszcze przydać. W jego bebechach są zapasowe akumulatory. Stavinsky wspominał kiedyś, że ma też opcję samozniszczenia. Może dałoby radę odciągnąć ich uwagę – przeciągał Rick.

– Okay, Okay zwolnij Rick... Ja wyjdę pierwszy, ty się do tego nie nadajesz, nie w tym stanie. Patrz, powinien czekać tutaj – wskazałem na mapę wyświetlaną na ekranie przypiętym do mojego toolboxa, na moim lewym przedramieniu.

– Kamuflaż powinien jeszcze działać – wysapał Rick.

– Zabiorę akumulatory i pogrzebię w jego systemie. Jeżeli to prawda, co mówił kapitan, to wyślę go poza strefę i wywalimy go w cholerę. Jak nie dadzą się nabrać, trudno… będziemy się czołgać do hangaru H, przez kolejną godzinę – z lekką ironią zakończyłem precyzowanie planu.

Czas był najwyższy, by wyrwać się z tych okopów.

– Idę… nie czekaj na mnie z kolacją, zabłysnąłem czarnym humorem...

Obym tylko sam nie stał się tą kolacją – pomyślałem w duchu. Idzie skazaniec – nasunęło mi się jeszcze na myśl, gdy otwierałem drzwi grodzi ciśnieniowej. Rick zabrał się do rozkładania COMa. Chciał spojrzeć, co dzieje się w rozpadlinie, przy której umieściliśmy urządzenie nagrywające. Wszystko mogło się wyjaśnić po obejrzeniu zarejestrowanego obrazu.

Tymczasem, byłem już na zewnątrz. Ani żywej duszy. Gdzie są nasi nowi „przyjaciele”, co knują? Seria krótkich pytań przeleciała mi przez pobudzone w ostatnim czasie neurony. Spojrzałem w stronę, gdzie wylądował ich statek, ale co było dziwne, nie było już po nim śladu. Bawią się z nami, albo faktycznie nie wiedzą, że tu jesteśmy. Wzięli, co mieli wziąć i po cichu czmychnęli. Dlaczego Rick miał te wizje i czy jego złe przeczucia były tylko chwilową przerwą, w działaniu jego pokręconego umysłu? Niech to diabli, najważniejsze, że jeszcze żyjemy. Nadzieja umiera ostatnia...

Zmrok na Księżycu jest inny niż na Ziemi. Znacznie ciemniejszy. Ale brak atmosfery nadaje nocy niekiedy charakterystyczną, srebrnoniebieskawą poświatę z odbicia naszej planety. Tak było właśnie teraz. Nie był to jednak najlepszy moment na podziwianie widoków. Pomimo nocnej aury widać było ogrom zniszczeń, jakie wywołał upadek Trinity. Jedno wielkie rumowisko… oszczędziło tylko sam hangar H i kilka pomniejszych komór tlenowych. Reszta to był już teraz kompletny szrot.

– Rick, nikogo nie ma. Pusto, wyszeptałem. Gdzie oni się podziali? Rick, odbiór. Żyjesz tam?

Przełączyłem transmiter na inną częstotliwość. System wyszukiwał nadajnik Ricka. Bezskutecznie. Coś mogło zagłuszać nasze połączenie. Tylko co? Cisza w takich okolicznościach nie wróżyła niczego dobrego. Skupiłem się na tym, co było wokół mnie.

W każdym skafandrze umieszczono możliwość wyświetlania obrazu z powiększeniem, i podgląd w różnych częstotliwościach spektrum widzialnego i niewidzialnego. Czas już był najwyższy, by sprawdzić dokładnie, czy coś nie czyhało na mnie w tych gruzach stacji. Musiałem najpierw dotrzeć do Goliatha, a on miał cały czas włączony kamuflaż. Zobaczyć można było go tylko w podczerwieni, jeżeli był nadal włączony.

Rick nie dawał znaku życia. Miałem nadzieję, że nie wpadł znowu w ten swój trans. Musieliśmy jak najszybciej wyrwać się jakoś z tej nieszczęsnej pułapki.

– Tylko jak do cholery? – pytałem znowu sam siebie.

Przełączyłem wyświetlacz w hełmie na podczerwień. Ustawiłem filtr skanowania na temperaturę pracy serwomotorów, z tolerancją kilku stopni. Teraz powinienem był znaleźć Goliatha bez problemów... i jest, diabeł rogaty... stał w bezruchu pięćdziesiąt metrów ode mnie.

Dobry piesek – pomyślałem. Pan już idzie do swojego pieseczka – z tej radości nie mogłem się powstrzymać od głupich metafor.

W tym samym momencie w słuchawkach pojawił się głos, który przypominał brzmieniem Ricka, ale to nie był z całą pewnością jego sposób mówienia. Bardziej szept kogoś, kto podszywał się pod mojego kumpla. W dość niewybredny sposób, musiałem przyznać.

„Przybyliśmy z przestrzeni dla waszego dobra. Damy wam drugą szansę, niezależnie od waszej woli. Nadchodzi era ciemności. Przygotujcie się...” i głos urwał się nagle, tak samo jak się pojawił.

No tego już za wiele – pomyślałem. Kontrola umysłu czy jakaś technologiczna sztuczka? Coś grubszego się święci. Jaka przestrzeń, jaka era ciemności, co jest do cholery? – zakląłem siarczyście.

– Tu Rick, Jay zgłoś się, będziemy mieli towarzystwo, coś wylazło z tego krateru, który widzieliśmy wcześniej na dole. Coś cholernie brzydkiego. Wrzucam transmisję na twój główny ekran.

– Rick, do diabła, co tam się dzieje? Zostawić cię samego na chwilę, a ty już wpadasz po kolana w gnój. Matko przenajświętsza!

– Dawaj, co tam masz... tylko szybko, bo nie zostało nam już dużo czasu. Musimy dotrzeć do hangaru. Ale zaraz skąd masz ten sygnał, przecież padły nam akumulatory w COMie? – zapytałem przekornie.

– Ha, nie da się tak łatwo załatwić Ricka. Podłączyłem to dziadostwo do przewodów przy śluzie. Działa, ale nie wiem ile czasu to potrwa. Przy naszym szczęściu pewnie krótko. Patrz, co na nas idzie...

Na moim ekranie wewnątrz skafandra wyświetlił się obraz z kamery pozostawionej przy rozpadlinie. Krótki film pozwolił jednak przyjrzeć się bliżej stworzeniu, które wypełzło jakoś z krateru. To musiało być to coś, co wywołało alarm ruchu… najprawdopodobniej coś organicznego, a jednocześnie poruszającego się jak mechaniczne urządzenie. Precyzyjne ruchy wskazujące na zaawansowaną formę życia lub co gorsza, technologii. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem, nawet w najgorszych koszmarach. Przegubowe, grube odnóża i tułów pokryty pancerzem, ale to coś nie miało jednak oczu, a z przodu wyświetlało jakiś promień skanujący tunel... cholerne paskudne dziwadło. W ostatniej sekundzie filmu otoczenie zmieniło się w kulę ognia i z dymem poszedł również nasz sprzęt rejestrujący. Podejrzewałem, że przebili się przez Tarczę bez najmniejszego oporu.

– Rick, do diabła z tym, spieprzaj stamtąd i zamknij śluzę od zewnątrz, ja idę do Goliatha po akumulatory. Puszczę go wolno i ustawię samozniszczenie na pięć minut, może rekiny chwycą przynętę, zanim poczują naszą krew.

– J.L., idę do ciebie, nic tu po mnie... zamykam śluzę bez powrotu. Panel kontrolny zniszczony. Nie powinni przejść.

– Dobra robota Rick, spotkamy się przy wyjściu. Bez odbioru.

Ruszyłem w stronę Goliatha, pośpiesznie, ale rozglądając się z asekuracją. Nie wiadomo, czy gdzieś nie czaili się na nas nasi „kamraci” ze statku, który w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął z horyzontu. Jakieś pięćset metrów ode mnie kątem oka zauważyłem ruch. Coś wstało z powierzchni, dotąd zupełnie dla mnie niewidoczne, jakby przyczajone w księżycowym pyle. Coś całkiem przypominające tego stwora, z tunelu pod nami.

Szlag by to trafił, zauważyło mnie – przemknęło przez moje wypalone synapsy.

Dwadzieścia metrów do Goliatha. Dziesięć. Moje skoki przybrały formę susów trójskoczka, w ziemskim tego słowa znaczeniu. Dopadłem kabiny Goliatha i w ostatniej chwili spostrzegłem zbliżającego się wroga, miał do mnie jakieś pięćdziesiąt metrów. Miałem jeszcze czas, aby uruchomić tryb obronny. Nigdy wcześniej nikt nie miał okazji go wykorzystać, oprócz mnie na ćwiczeniach w symulatorze.

– Rick, nie wychodź na zewnątrz. Zauważyli mnie. Zostań tam gdzie jesteś. Rick!!!

Byłem już w kabinie. Kombinacja klawiszy. Zapłon. Sprawdzenie ramion i palników. W monitorze z kamery wstecznej zamajaczył mi znajomy, złowieszczy kształt. Obrót. Przeładowanie. Strzał. Z niewielkiego działka rezonansowego umieszczonego na prawym ramieniu Goliatha wystrzelił ładunek, którego normalnie używaliśmy do burzenia większych skał na powierzchni, przy budowie bazy. Mały zasięg, ale moc uderzenia wystarczyła, by czające się do zadania ostatecznego ciosu monstrum straciło dwa odnóża, i to jeszcze w locie. Poprawka z lewego ramienia dokończyła dzieła. Drugim strzałem odłupałem kawałek pancerza z górnej części stwora i to coś z całym impetem spadło o niecałe dwa metry ode mnie. Wnętrze uwolniło natychmiast chmurę gazu, jakby mikroatmosfery panującej w środku. To nie był żaden stwór, tylko zaawansowany bioniczny pojazd terenowy. Coś musiało w takim razie tym czymś sterować. Nie ochłonąłem jeszcze z przebiegu ostatnich wydarzeń, a już miałem ochotę na wypalenie kolejnej salwy. Ciekawość była jednak silniejsza. Chciałem zajrzeć do wnętrza pojazdu przed wykonaniem ostatecznego wyroku na moim szkaradnym prześladowcy.

Musieli zostawić kilku skautów, a sami zajęli się tym, co zostało w przepastnym kraterze – skonstatowałem.

Nic nie było rozstrzygnięte... wyścig z czasem trwał.

VI: Pierwszy kontakt

„Samouczące się maszyny, ekstremalnie inteligentne,

dwunożne stworzenia do wielu zastosowań, a do tego niezwykle pracowite”