Sex, disco i kasety video. Polska lat 90 - Przylipiak Wojciech - ebook

Sex, disco i kasety video. Polska lat 90 ebook

Przylipiak Wojciech

4,2
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 304

Data ważności licencji: 5/11/2026

Oceny
4,2 (276 ocen)
118
104
47
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nataliamichalik

Dobrze spędzony czas

Gdybyś miał przenieść się w lata swojej młodości, to co najlepiej wspominasz? Jestem ciekawa ile osób spojrzy na to zdjęcie i wrócą wspomnienia, odżyje nagle chęć sięgnięcia do starych pudeł, przeszukanie gazet, książek i powrót myślami do tego jak było dawno temu. Dopóki nie sięgnęłam po tą książkę, nie wiedziałam, że mam jeszcze w domu stare kasety, i to całe ich mnóstwo. Kasety wideo, filmy, bajki, płyty z muzyką. Pewnie wiele ludzi z młodszego pokolenia nie ma pojęcia jak to było „kiedyś”. Sama wielu rzeczy nie wiem albo i nie pamiętam, bo byłam jeszcze dzieckiem. Mimo iż jestem rocznikiem 93 coś tam w mojej głowie utkwiło. Teraz większość z nas nie zawraca sobie głowy myśleniem o latach dziewięćdziesiątych i czasach PRL. Kiedyś jak się chciało obejrzeć film, to trzeba było iść do wypożyczalni, wypożyczyć kasetę i przed jej zwrotem najlepiej przewinąć, bo jak się nie przewinęło to płaciło się więcej. Teraz z perspektywy czasu wydaje się to być śmieszne. Sex jest na wyciągnięcie ręk...
51
osirex88

Dobrze spędzony czas

Piękne wspomnienia dzieciństwa! Czasami czuje sie jakbym to ja był głównym narratorem. Książka nie nauczy nic nowego, ale pięknie przenosi w przeszłość. Dobrze spędzony czas.
drdr16

Nie oderwiesz się od lektury

Nostalgiczna wyprawa do czasów mojej mlodości. Urocze.
00
xxKaroolaxx

Nie oderwiesz się od lektury

powrót do przeszłości, aż łezka się w oku zakręciła..zdecydowanie polecam pokoleniu lat 80-90
00
pgalinski85

Nie oderwiesz się od lektury

świetna lektura
00

Popularność




Układ graficzny i projekt okładki

Tomasz Majewski

Redaktor prowadzący

Barbara Czechowska

Redaktor merytoryczny

Mariola Hajnus

Redaktor techniczny

Andrzej Sobkowski

Skład wersji elektronicznej

Robert Fritzkowski

Korekta

Renata Kuk

Barbara Milanowska/Lingventa

Zdjęcia

Zbiory prywatne: Wojciecha Przylipiaka, Romana Przylipiaka, Krzysztofa Skiby, Jacka Balka, Tomasza „Waciaka” Wójcika, Marcina Szymańskiego, Radka Samulaka, Przemysława Rokity, Karoliny Suchmiel, Piotra Anioła Wącisza; archiwa rodzinne: Anny Wierzbickiej i Patryka Zwolińskiego oraz zbiory: East News, Forum i Agencji Gazeta

Zdjęcie kasety VHS na okładce © LoMit/Wikipedia

Redakcja składa podziękowania wszystkim osobom, które udostępniły zdjęcia do publikacji.

© for the text by Wojciech Przylipiak

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1687-2

Sport i Turystyka – MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Obyś żył w ciekawych czasach…

Wstęp

To był szok. Wychodzę z promu „Pomerania” do budynku przystani promowej w Helsinkach i widzę kolorowo ubranych ludzi. Chłopaka w dresie Adidasa, dziewczynę w okularach z czerwonymi oprawkami, ktoś pije coca-colę, ktoś inny właśnie je batonika Mars. Przed przystanią stoją saaby, ople, fordy, volvo, volkswageny, mnóstwo rowerów. Mój wzrok przykuwają nowoczesne sklepy z witrynami pełnymi towarów. Ja, zabrany z podwórka osiedla Zatorze w Słupsku, który wtedy słynął przede wszystkim ze szkoły milicji obywatelskiej. Na tym podwórku mieliśmy do zabawy otoczoną betonowym murkiem piaskownicę, metalową zjeżdżalnię i huśtawkę z opony.

W kolorowy fiński świat wszedłem wraz z resztą mojej wycieczki z promu, który właśnie przypłynął z Gdańska. Ubrany w bordowy sweterek, ciemną kurtkę, w szarych okularach z plastrem na jednym szkle.

Był rok 1988. Część pasażerów, tych ubranych bardziej kolorowo, szła do punktu kontrolnego, gdzie tylko sprawdzano im paszporty. To obywatele krajów zachodnich. Ludzie z Polski, w strojach raczej szaroburych, byli kierowani do odprawy, podczas której dokładnie sprawdzano bagaże. Jak gdybyśmy mieli wwieźć coś, co zakłóciłoby ten barwny, wolny świat. Przyjechaliśmy w ramach wymiany szkolnej ze szkołą w fińskim Porvoo – z kółka przyjaźni polsko-fińskiej w mojej podstawówce. Kółko prowadziła moja mama, więc załapałem się na ten wyjazd. Byłem pierwszy raz za granicą. Mieszkaliśmy w domach Finów, jedliśmy to, co oni, razem z nimi się bawiliśmy, zwiedza­liśmy, oglądaliśmy ich telewizję itp. Wszystko było dla mnie szokiem. Pierwszy banan, komiks z Kaczorem Donaldem (nie szkodzi, że po fińsku), hamburgery na obiad, buty Nike, które dostałem od fińskiego rówieśnika.

Choć wyczuwało się, że u nas w kraju coś się zmienia, to wciąż rządził Jaruzelski (starsi Finowie mówili mi, że mam podobne do jego okulary) i nikomu z nas nie przyszło wówczas do głowy, że za rok upadnie komuna, do Polski wkroczy McDonald’s i zasadniczo będzie podobnie jak tu, na Zachodzie. Wtedy byliśmy trochę jak wycieczka z dawnego świata do rzeczywistości pełnej kolorów, towarów i salmiaków, czyli popularnej w Skandynawii okropnej lukrecji, na którą mówiliśmy asfalt.

Przełom lat 80. i 90. oraz pierwsze lata ostatniej dekady XX wieku były w Polsce wielowymiarowe. Rzuciliśmy się na wszystko, co zachodnie, nie patrząc na jakość i sens. Także w popkulturze. Komunizm chcieliśmy wyciąć z życia, wrzucić do śmietnika i wysłać na wysypisko. Przynajmniej niektórzy z nas. Zachowywaliśmy się tak, jakby nadszyszkownik Kilkujadek wypuścił nas z więziennego sitka w Szuflandii z filmu Kingsajz. Chcieliśmy wreszcie chwytać świat po swojemu. Oczywiście przy okazji doszło do zapaści wielu branż, marzeń, interesów. Zmienił się sposób naszego funkcjonowania, to, jak mieszkamy, jak wyglądamy, co jemy, czego słuchamy, co czytamy, jak spędzamy czas wolny, czym się bawimy…

Tak, to był ciekawy okres, szalony, intensywny. Czas zmian, które nie wszystkim i nie wszystkiemu wyszły na dobre. Epoka transformacji, podczas której cały świat patrzył na Polskę. Zachwycał się Lechem Wałęsą. Podziwiał naszą Miss Świata 1989 roku Anetę Kręglicką. Oglądał znakomitą aktorkę Joannę Pacułę, która w 1990 roku znalazła się w pierwszym zestawieniu 50 najpiękniejszych ludzi świata magazynu „People”. Dla nas to był czas, kiedy pogadać o filmach chodziliśmy do wypożyczalni kaset video, o muzyce – do sklepu z kasetami, a o grach – do salonu gier. W książce wracam do tego przełomowego okresu, pierwszych lat w nowej rzeczywistości. Unikając polityki, skupiam się na popkulturze, obyczajach, ludziach. Wracam poprzez opowieści odbiorców popkultury oraz jej kreatorów. Wracam do świata, którego już nie ma. Przynajmniej w dużej części.

Hity z satelity i z wydea

Posłuchaj: A. Jurksztowicz – Video dotyk; T. Love – King; M. Drozdowska – Tango wideo

Obejrzyj: P. Trzaska – Smacznego telewizorku; J.P. Matuszyński – Ostatnia rodzina; S. Soderbergh – Seks, kłamstwa i kasety wideo

Przeczytaj: A. Boćkowska – Można wybierać: 4 czerwca 1989; O. Drenda – Duchologia polska: rzeczy i ludzie w latach transformacji; „Cinema Press Video”

Odbywało się losowanie, bo każdy z nas bał się pójść. Choć może nie do końca bał, a wstydził. Chodziło przecież o erotyk. Nieważne jaki, ważne, żeby był. Z kolegami z klasy siedzieliśmy na murku przed wypożyczalnią Paco, która mieściła się na parterze Młodzieżowego Centrum Kultury. Chodziłem tam wielokrotnie, miałem swoją kartę. Na weekendy brałem wojenne klasyki, żeby oglądać z tatą, niektóre po kilka razy: Bitwa o Anzio, Działa Navarony, O jeden most za daleko. W tygodniu – sensacyjne i „obyczaje”. Ale wreszcie nadszedł czas na erotyka. Fakt, widziałem już kilka razy takie filmy. Byłem u sąsiada, jak puszczał jakieś erotyki z Niemiec. No i z kuzynką oglądałem Lody na patyku[1]. Ale to nie to samo.

Ucieszyłem się, bo zapałkę wylosował kolega Tomek. To znaczy on miał pójść do wypożyczalni. Całe szczęście, bo wyglądał na najstarszego. Musiał przejść do magicznego regału z napisem „Dla dorosłych” i wybrać dla nas film. Dział był schowany w rogu wypożyczalni, za czarną kotarą. Samo wybieranie na podstawie okładek mogło doprowadzić nastolatka do zawału serca. Zupełnie nie wiem, dlaczego kolega pożyczył akurat bawarskie kino erotyczne. Chociaż wiem, na okładce była pani z baaardzo bujnym biustem. Wyszedł z wypożyczalni cały czerwony, ale się udało! Pobiegliśmy do mnie do domu. Mama miała wrócić z pracy dopiero za dwie godziny. Drżącymi rękami odpaliłem nasz odtwarzacz video z możliwością nagrywania – w ciszy i napięciu oglądaliśmy zabawy dorosłych z jodłowaniem w tle. Palec cały czas trzymałem na pilocie, na guziku „stop”, żeby zdążyć wyłączyć, gdyby mama wróciła wcześniej. Udało się obejrzeć do końca, a potem szybko oddaliśmy kasetę z powrotem do Paco, żeby pozbyć się dowodów. Trzeba było ją przewinąć do początku, bo za oddanie nieprzewiniętej płaciło się karę.

Takie były wtedy, na początku lat 90., doświadczenia seksualne pewnie setek tysięcy chłopaków, przynajmniej tych, którzy mieli w domu video albo kolegę dysponującego takim magicznym sprzętem. Oglądanie kaset to już wyższy poziom wtajemniczenia niż chociażby gazetki. Ale kasety video zmieniły nie tylko rynek erotyczny. Z dumą eksponowano je na domowych regałach czy w szafkach pod telewizorem. Działało też mnóstwo wypożyczalni. Powstawały przy recepcjach restauracji, w przyczepach campingowych Niewiadów, no i w mieszkaniach, garażach, piwnicach.

Pod koniec XX wieku złoty czas się skończył, ale ta dekada, powiedzmy od schyłku lat 80. do końcówki 90., była dla rynku kaset video czymś wyjątkowym. Polski rynek został nimi dosłownie zalany. Tysiące oryginalnych i pirackich egzemplarzy zapełniło półki w sklepach, łóżka polowe na bazarach. Niektórzy nawet łapali je w powietrzu.

Tak było podczas gali disco polo w połowie lat 90. w wypełnionej po brzegi warszawskiej Sali Kongresowej. Wystąpiły wtedy największe gwiazdy gatunku: Shazza, Top One, Akcent z Zenkiem Martyniukiem, Boys. Wszyscy wydający płyty w najważniejszej wytwórni disco polo Blue Star. Gdy Shazza wyśpiewała swoje przeboje Baiao bongo i Bierz co chcesz, na scenę wszedł prowadzący, Marek Sierocki. Krzycząc: „Kolej na prezenty, kasety video!”, rzucał w tłum kasetami. Panie w kolorowych bluzkach z poszerzonymi ramionami oraz panowie w za dużych marynarkach i obcisłych golfach – wszyscy skakali, przepychali się, bo każdy chciał ją mieć. Tak, wtedy kaseta VHS to było coś!

VHS nas ukształtował. Jednym pozwolił zarobić niezłe pieniądze, innych przenosił w świat, który do tej pory był dostępny tylko za naszą zachodnią granicą. Jeszcze innym dawał erotyczne uniesienia. Kaseta video to jeden z symboli przełomu lat 80. i 90. i całej pierwszej dekady III RP. Dziś jest już kolekcjonerskim gadżetem. Przetrwała u zbieraczy i w wypożyczalniach, ale te można dziś policzyć na palcach jednej ręki. W ostatnich latach ubiegłego wieku były na każdym osiedlu. Stawały się lokalnymi oazami zachodniego świata, do których się chodziło pogadać o nowościach, przejrzeć kolorowe okładki, powspominać ulubione sceny karateckie, posprzeczać się, czy lepszy jest Steven Seagal, czy Chuck Norris. Sama wizyta w wypożyczalni już była przygodą. Te, które jakimś cudem przetrwały do dziś, już nie przypominają miejsc tętniących życiem trzy dekady temu. Dziś prowadzą je pasjonaci, dokładający do interesu wariaci, a sąsiedzi i przyjaciele przychodzą do nich pogadać.

Poproszę dwa pornole dla dziadka

TAO, wbrew nazwie, nie jest azjatyckim barem. To wypożyczalnia filmów, dziś głównie na DVD, ale gdy rozpoczynała działalność, wypełniały ją kasety VHS. Od lat 90. mieści się na parterze bloku na warszawskich Bielanach. To jedno z ostatnich takich miejsc, nie tylko w stolicy. Niełatwo tam trafić, z ulicy jej nie widać. Wchodzi się od podwórka. Na szybie szyld z napisem „Wypożyczalnia filmów”. Właściciel przesiaduje tutaj kilka godzin dziennie. Otwarte od poniedziałku do piątku w godzinach popołudniowych.

Oglądam kasety VHS, które zajmują górną półkę. Są przeboje lat 90.: Życie Carlita, Speed, Kasyno. Właściciel ma też katalog z okładkami filmów schowanych na zapleczu. Rozmawiamy oczywiście o filmach, o wypożyczalni. Czuję, że trzyma ten interes dla kontaktu z ludźmi, z sąsiadami, którzy przychodzą do niego od lat. Kiedy pytam o zarobki, śmieje się. Zapisuję się, mam numer 1490. Wypożyczam film. Można go zobaczyć w serwisach streamingowych, niedawno był w kinach, ale przecież nie o to chodzi. W latach 90. byłby dostępny tylko w takiej wypożyczalni.

Właśnie wtedy w świat filmów video wkroczyli Anna i Zenon. Ona polonistka, on po studiach w Sankt Petersburgu, wtedy Leningradzie. Anna podpatrzyła pomysł we Francji – w połowie lat 80. widziała, jak popularne są tam wypożyczalnie kaset. Co prawda w ich rodzinnym mieście istniały już dwa takie punkty, ale mieściły się w garażach, w ofercie miały pirackie kasety kiepskiej jakości. Oboje myśleli o czymś innym, bardziej światowym. Potrzebowali funduszy. Weszli w spółkę z kolegą, który znał się na kinie – studiował w krakowskiej szkole filmowej. Część pieniędzy pożyczyli od rodziny i wzięli się do roboty. Wynajęli pomieszczenie, sami je wyremontowali, zamontowali regały. Po wielu nieprzespanych nocach w czerwcu 1991 roku otworzyli swoją wypożyczalnię kaset. Nad wejściem wisiał szyld z nazwą: „Magic”.

– Nie mieliśmy pieniędzy na reklamę i ruszyliśmy powoli, bez hałasu. Ale zapotrzebowanie było takie, że już po miesiącu zyski przerosły nasze oczekiwania. Szło na tyle dobrze, że wkrótce otworzyliśmy filię – wspomina Zenon.

– Tylko w niedziele zarabiałam tyle, ile przez cały miesiąc na etacie polonistki w szkole. Ale praca nie była łatwa. Mieliśmy czynne codziennie, od dwunastej do dwudziestej. To było szaleństwo. W weekend i na święta wypożyczaliśmy w zasadzie wszystko. Zostawały nam puste półki, taki był głód filmów – opowiada Anna.

Na początku specjalizowali się w kinie klasy B. Kasety z takimi filmami były po prostu tańsze niż wielkie przeboje kinowe. Z czasem dzierżawili, a potem kupowali nowości, po parę egzemplarzy. Po kasety najczęściej jeździli do Gdyni, do popularnego wtedy dystrybutora Video Rondo. Po trzech latach mieli już ich kilkanaście tysięcy sztuk. Zmienili pomieszczenie na większe. Było wyjątkowe, bo miało być nie tylko wypożyczalnią, ale też miejscem spotkań. Zresztą nie tylko fanów kina, bo przy okazji sprzedawali też winyle i kasety magnetofonowe. Najlepsze filmy wykładali w podświetlonej ladzie z czerwoną wykładziną. Mieli katalog z okładkami dostępnych filmów, ale można też było samemu wybierać je z półek z różnych działów tematycznych. Na niektóre filmy były zapisy, m.in. na Rambo,Akademię policyjną czy Predatora, ale domyślacie się, który z działów cieszył się szczególną popularnością.

– Erotyka miała ogromne wzięcie – przyznaje Anna. – Szperali w niej dziadkowie z wnukami, panie, no i panowie, choć czuć było skrępowanie. Zdarzało się też wysyłanie dzieci po filmy. Ale nawet stałym klientom nie dawałam, jeżeli ten wysyłał wnuczka, który przychodził i mówił: poproszę dwa pornole dla dziadka. Przekrój wypożyczających był bardzo szeroki. Pamiętam gangstera, ksywa „Chińczyk”. Nie żałował pieniędzy. Miał je zwinięte w rulon i splecione gumką.

– Ludzi przyciągało również to, że można się było u nas napić kawy – dodaje Zenon – a nawet kupić chipsy Lay’s, choć były strasznie drogie. Mieliśmy gazety branżowe, foldery, dużo plakatów, no i chętnie rozmawialiśmy o filmach. Choć jak zaczynaliśmy działalność, to nawet w domu nie mieliśmy telewizora, po prostu nie było nas stać. Ale szybko nadrabialiśmy filmowe zaleg­łości.

Właściciel czy pracownik wypożyczalni znający repertuar to była podstawa. Najlepsi prowadzący czy prowadzące przyciągali nie mniej niż sam repertuar. Królem jednej z wypożyczalni w Gdyni był niegdyś Zbigniew, dziś sierżant policji. Opowiedział mi o nim przyjaciel. W skrócie, oczywiście, bo jego biografia jest godna scenariusza kolejnej części Bonda połączonego z 07 zgłoś się. A opowiedział tak.

Zbigniew oglądał od początku do końca wszystko i jak ktoś prosił o radę, to on wiedział, o czym mówi – w przeciwieństwie do swoich dwóch koleżanek. One kina nie lubiły, nic nie oglądały, a jak ktoś prosił o pomoc, z pewną miną podsuwały kasety z najciekawszymi okładkami. Wpadali tam czasem ludzie, którzy brali po 20 kaset, płacąc dodatkowo za obchodzenie limitu („max. 3 sztuki”). Wraz ze zmierzchem epoki video właściciel wypożyczalni musiał jednak zwinąć interes i wrócił do swojego zawodu. Zbigniew służył później na okręcie podwodnym, a potem w policji.

U pracownika wypożyczalni istotna była wiedza, ale też szanowanie klienta. Wyobraźcie sobie, że w kasecie znajdujecie karteczkę takiej treści: „W związku z kompletnym zniszczeniem przez czyjś magnetowid początkowego fragmentu taśmy ostrzegam przed oglądaniem od początku!!! Dopiero po 11. minucie można włączyć video bez obawy!”. Do tego dołączone było streszczenie pierwszych 11 minut. No powiedzcie, że byście nie wrócili do takiej wypożyczalni.

Pismo branżowe „Videoteka” zauważyło jeszcze jeden aspekt przyciągający ludzi do wypożyczalni… I postanowiło zorganizować konkurs Miss Video. W 1996 roku laureatką nagrody głównej została Magda z wypożyczalni Videoteka z Kępna (pewnie nazwa wypożyczalni przypadkowo identyczna z nazwą czasopisma). Nagrodę dystrybutorów otrzymała zaś pani Aneta. Jest to o tyle dla mnie istotne, że ona właśnie pracowała w mojej osiedlowej wypożyczalni Paco w Słupsku. Już wiecie, dlaczego tam chętnie chodziłem. Zresztą jej zwycięstwo nie powinno dziwić, bo wcześniej otrzymała także tytuł Miss Lata 95 oraz Miss Publiczności podczas konkursu piękności w Ustce. Głównym sponsorem konkursu było biuro podróży Juventur, a komplety kosmetyków dla laureatek ufundowała Pollena Malwa Świętochłowice.

Jak w przypadku setek wypożyczalni zmierzch „Magic” Anny i Zenona nadszedł wraz z końcem ubiegłego wieku. Na rynek wkroczyła silna konkurencja dużych sieciówek, które kosiły mniejsze punkty. Wchodziła telewizja satelitarna, ludzie wypożyczali coraz mniej.

Podobny los podzieliło wówczas tysiące wypożyczalni. Właściciele wielu z nich próbowali radzić sobie, prowadząc przy okazji inny interes. Byli tacy, którzy przegrywali płyty CD z muzyką, handlowali sprzętem fotograficznym, kosmetykami, a nawet ceramiką. Niektóre wypożyczalnie zmieniły się w „usługi ksero” albo stały się częścią gminnej biblioteki. Zresztą wiele z tych, które przetrwały, też funkcjonuje jakby przy okazji. Przykładem „Video Wojtek”, wciąż działająca wypożyczalnia filmów w Gdyni. Utrzymuje się dlatego, że jest tylko dodatkiem do sklepu z chemią i słodyczami z Niemiec. Zdarzały się w latach 90. wypożyczalnie o zupełnie wyjątkowym wystroju. Na przykład „Irex” w Siemianowicach Śląskich – w centralnym punkcie tego lokalu znajdowało się wielkie akwarium z pływającymi w nim żółwiami i rybkami. Z kolei ogromna wypożyczalnia i jednocześnie hurtownia kaset Artica w Gdańsku przyciągała bogatą ofertą (samemu można było przeglądać pudełka z kasetami na regałach), a także standami gwiazd. Kasety można było wybierać w towarzystwie wyciętych z kartonu naturalnych rozmiarów Patricka Swayze, Michaela Jacksona, Clinta Eastwooda, Marilyn Monroe i RoboCopa[2].

Wszystko przebijały jednak wnętrza sieci wypożyczalni „Beverly Hills Video” działających u nas w latach 1997–2013. Przypominały filmowe McDonaldy. Można tam było kupić przekąski, napoje, na inaugurację ich działalności przyjeżdżali znani aktorzy, którzy podpisywali plakaty filmowe i kasety. Chciałem nawet dostać się na otwarcie jednej z nich, w Gdańsku. Miał być Cezary Pazura, ale zjawiły się takie tłumy, że się nie udało. Nie udało mi się też zresztą zrealizować innego marzenia. Chciałem, jak Quentin Tarantino, pracować w wypożyczalni. Złożyłem podanie do „Beverly Hills Video”. Odesłali mnie z kwitkiem. Bywało, że niektórzy videomani po kilku wizytach w wypożyczalni potem unikali jej jak ognia. Po prostu pożyczali sobie filmy na zawsze.

Najczęściej ginęły erotyki. Serie Dziewczyny Playboya, Electric Blue, filmy z Teresą Orlowski (pochodzącą z Polski niemiecką gwiazdą porno) albo takie rodzynki, jak komedie erotyczne z połowy lat 70.: Wyznania pomywacza okien czy Bawarskie przypadki albo Żar alpejskich spódniczek. Swoją drogą, odświeżyłem sobie teraz Bawarskie przypadki i to był ten film, który z wypiekami na twarzy oglądałem z kolegami z klasy w domu!

Od podziemia do ustawy

Tuż przed przemianami roku 1989 rynek video był u nas w powijakach. Działało zaledwie kilkadziesiąt państwowych wypożyczalni, które miały bardzo ubogą ofertę. Nie mówiąc już o tym, że magnetowidy dopiero stawały się częścią wystroju polskich mieszkań. Pod koniec lat 80. ci, których było stać na wyjazd, przywozili je z Niemiec albo z Tajlandii. Zresztą samolotami przylatywały również kasety. Dzięki stewardesom latającym do dalekich krajów mogliśmy oglądać filmy jeszcze przed ich europejską premierą.

Zanim większość Polaków dorobiła się własnych magnetowidów, popularnością cieszyły się videopokazy. W Polsce działa niezliczona liczba klubów wideo, które na pokazach mają wcale liczną widownię – pisał w 1989 roku magazyn „Ekran” w artykule o otwarciu nowego klubu video „Test” w Łodzi. Opisywane pokazy odbyły się w sali przypominającej kawiarnię, a inauguracyjny wieczór zatytułowano „Erotyka w kinie współczesnym”. Wyświetlono Fatalne zauroczenie oraz Dziewięć i pół tygodnia A. Lyne’a, Świat według Garpa G.R. Hilla, Wszystko, co zawsze chciałeś wiedzieć o seksie, ale o co nie miałeś odwagi zapytać[3] W. Allena[1]. Nic dziwnego, że były tłumy.

Rafał Pawłowski, dziennikarz i krytyk filmowy, wspomina, że swoje filmowe szlify zdobywał w komendzie wojewódzkiej milicji, która właśnie zmieniała się w policję[4]. W ramach akcji bratania się z ludnością w świetlicy komendy ustawiono telewizor z magnetowidem i puszczano filmy. Tak obejrzał m.in. Blade Runner oraz Terminatora. Z kopii nielegalnych, bo jeszcze wtedy prawem autorskim nikt się nie przejmował, nawet policja. Pokazy video odbywały się też w klubach osiedlowych, domach kultury, klubach studenckich oraz kinach. W kinie Millenium w moim mieście działała specjalna sala – Anna – w której urządzano seanse video pod hasłem „Wideorama”. Podobne seanse organizowano też amatorsko.

Takie pokazy przygotowywał na przykład Tomasz Beksiński. Jak to wyglądało, można zobaczyć w filmie Ostatnia rodzina (2016) Jana P. Matuszyńskiego. W szkolnej klasie z telewizora i video młody Beksiński (Dawid Ogrodnik) pokazuje widzom Szpiega, który mnie kochał (z Rogerem Moorem w roli Jamesa Bonda). Z własnym tłumaczeniem, czytanym przez niego podczas projekcji.

Przed 1989 rokiem otwarcie wypożyczalni, a nawet zdobycie kaset nie było proste. Partia niespecjalnie chciała pozwolić na rozwój rynku, bo po prostu nie do końca była go w stanie kontrolować, tak jak na przykład telewizję. Dlatego swoje wypożyczalnie otwierało Okręgowe Przedsiębiorstwo Rozpowszechniania Filmów (OPRF) oferujące kasety wydawane przez Przedsiębiorstwo Dystrybucji Filmów. Do roku 1987 w całym kraju powstało ich jednak zaledwie 20, a w ofercie miały tylko 80 polskich tytułów i jeszcze mniej zagranicznych. Na przykład w jedynej w województwie katowickim wypożyczalni OPRF w 1987 roku były dostępne trzy produkcje zagraniczne. Trzy! Angielski Gandhi Richarda Attenborough i dwa filmy karate z Chin: Karatecy z kanionu Żółtej Rzeki oraz Mistrzyni Wu Dang[2].

Dlatego kwitł czarny rynek. Widać to dobrze w jednym z odcinków telewizyjnego magazynu kryminalnego 997 z tego samego roku. Pokazany w nim został napad na wypożyczalnię kaset video, a w materiale można zobaczyć, że na półkach nie ma ani jednej oryginalnej kasety.

Z video korzystało też antykomunistyczne podziemie. W latach 80. nielegalne kasety wypuszczało wydawnictwo NOWA. Solidarność nagrywała relacje ze strajków, wystąpień Lecha Wałęsy i materiał lądował na kasetach. To, czego nie pokazywała telewizja państwowa, było odtwarzane na wsiach i w małych miasteczkach. W podziemiu rozprowadzane było też na przykład Przesłuchanie Ryszarda Bugajskiego.

Ale z dystansem i obawą do video podchodziło nie tylko państwo. Aleksandra Boćkowska w swojej książce Można wybierać: 4 czerwca 1989 przytacza słowa Agnieszki Osieckiej, która mówiła nawet o pokoleniu video, z ironią nazywając je „wydeo”: Marzenia wydea polegają na tym: żeby języki były prostsze, podatki niższe, a dewizy dostępniejsze. I żeby pozbyć się wspólnika. Ludzie wydeo, według niej, ubierają się okropnie i mają nie najlepsze maniery.

Nic nie było już jednak w stanie zatrzymać ekspansji video nad Wisłą. Szał rozkręcał się powoli w połowie lat 80. W 1984 roku panowie Walter i Wejchert założyli ITI, firmę, która podpisała umowę z Columbią i Warner Bros. na dystrybuowanie kaset. Wydali pierwszą polską legalną kasetę VHS. Znalazły się na niej skecze kabaretowe Jana Pietrzaka, Piotra Fronczewskiego i Bohdana Smolenia[5]. To był czas, kiedy kasety i magnetowidy można było kupić w Baltonie albo Peweksie. Sytuację zmieniła ustawa o kinematografii z 1987 roku. Nie tylko pozwoliła prywatnym firmom wejść na rynek dystrybucji (po zezwoleniu od przewodniczącego nowo utworzonego Komitetu Kinematografii), ale też nakazała uzyskanie zgody na wypożyczanie kaset z filmami od ich dystrybutorów. Przez to wiele wypożyczalni zeszło do podziemia.

Oryginalne kasety były drogie. Adam Halber[6] w swojej rubryce „Videogran” w magazynie poradniczo-hobbistycznym „Pan” w grudniu 1988 roku pisał, że przy cenie wypożyczenia kasety (750 zł) koszt jej zakupu, który wynosił 148 tysięcy złotych, zwracał się dopiero po 200 wypożyczeniach. A to powodowało, że wielu właścicieli wypożyczalni było stać na zakup zaledwie kilku nowości miesięcznie.

Piractwo kwitło w wypożyczalniach, hurtowniach, a także na rynkach, stadionach, bazarach, tam, gdzie często można było kupić filmy jeszcze przed premierą. Na przykład Park Jurajski Stevena Spielberga z 1993 roku na pirackich kasetach pojawił się u nas już na miesiąc przed polską premierą. Z kolei przebój Jonathana Demme’a z 1991 roku Milczenie owiec z legalnych źródeł obejrzało zaledwie 20 procent widzów[3].

Pirackie kopie raziły jednak słabą jakością obrazu i dźwięku oraz kiepskim tłumaczeniem. Nie brakowało wersji z duńskimi napisami, niemieckim dubbingiem, nagrywanych w kinie kamerą VHS, a do tego tłumaczonych na kolanie. Dlatego na przykład jeden z kasetowych przebojów, Władcy wszechświata z 1987 roku o przygodach He-Mana (Dolph Lundgren), doczekał się kilku tłumaczeń. Słynny okrzyk bohatera, zależnie od wersji brzmi: „Ja mam moc!”, „Na potęgę Posępnego Czerepu!” albo „Mam władzę!”.

W celu walki z piractwem pod koniec 1988 roku zawiązano spółkę RAPiD­-Asekuracja. Zrzeszała najważniejszych dystrybutorów i dbała o ich interesy. Jej wadą było to, że wysłannicy spółki mogli sprawdzać zasoby wypożyczalni, ale na przykład hurtowni już nie. Dlatego dystrybutorzy organizowali się też we własnym zakresie. Swoją sekcję ścigania videopiratów powołał El-Gaz, o którym więcej niżej. W jej ramach agenci ochrony robili najazdy na wypożyczalnie, sprawdzając legalność kaset. Wiele z nich funkcjonowało bowiem tak, że obok legalnych filmów miały pirackie kopie schowane pod ladą. Dawali je po prostu zaufanym klientom.

Próbowano też walczyć z piractwem amnestiami dla skruszonych piratów, ale ci bili się o ogromny rynek, więc czasami działali brutalnie. Bywało, że w wypożyczalniach wybuchały granaty albo dochodziło do pożarów. Było o co walczyć[7].

Miesięcznik „Cinema Press Video” podawał, że w 1993 roku było ponad tysiąc firm zajmujących się wydawaniem i dystrybucją kaset. Do tego ponad 10 tysięcy wypożyczalni. W roku 1994, według danych GUS-u, magnetowidy posiadała już prawie połowa polskich gospodarstw domowych. Przeważały urządzenia zachodnie i japońskie, ale polscy producenci też próbowali walczyć o klientów. Niestety z marnym skutkiem.

W dzierżoniowskich zakładach radiowych Diora gotowe są już prototypy rodzimego magnetowidu. Jedynymi elementami z importu są głowice i podstawowe układy scalone – informował Teleexpress w lutym 1989 roku.

Sprzęt miał się pojawić w sklepach pod koniec roku. Wyglądem nie odbiegał od wielu zagranicznych modeli. Miał światełka, wyświetlacz, wiele funkcji, no i napisy „Video Cassette Recorder”, „Digital Control”. Co prawda, jak wyjaśniał recenzent magazynu „Life Video” w 1992 roku, próbna eksploatacja wykazała, że od zagranicznych magnetowidów tej samej klasy nie odbiegał też jakością, ale jednak model Diory MVD 101 jest magnetowidem przewidzianym dla szerokiego kręgu odbiorców bez szczególnych wymagań w zakresie jakości odtwarzanego obrazu i dźwięku czy możliwości funkcyjnych. Redaktor zauważył dość istotną wadę, a mianowicie duży, jasno świecący wskaźnik świeci tak, że można swobodnie poruszać się w pomieszczeniu o 20 m² przy braku innych źródeł światła[4].

Pod koniec lat 80. magnetowidy produkowały też warszawskie Zakłady Radiowe im. M. Kasprzaka. Ale konstrukcja oparta na częściach zachodnich firm nie powalała jakością, a raczej wagą. MTV 100 ważył bowiem ponad 12 kilogramów. Sprzęt Kasprzaka i Diory nie podbił rynku. Polskie magnetowidy ulegały awariom. Jak na forum Unitry pisał jeden z właścicieli rodzimego odtwarzacza video: posiadałem taki, pierwszy padł po dwóch dniach, drugi pochodził z tydzień.

Polacy chcieli mieć zagraniczny sprzęt. Pozwalał on ulubione filmy oglądać wiele razy. Podobno pewien gość z Wrocławia obejrzał Wejście smoka pod koniec lat 80. ponad 80 razy. Znam też historię kilkudziesięciu obejrzeń Predatora, Dirty Dancing. Słyszałem, że ktoś otworzył szkołę walki, bo po kilkanaście razy oglądał filmy karate.

Intensywna walka z piractwem przybrała na sile w 1994 roku. Także dlatego, że rząd Stanów Zjednoczonych groził Polsce sankcjami ekonomicznymi, jeżeli nie zostaną zagwarantowane prawa amerykańskich producentów i dystrybutorów. Wtedy, po czterech latach prac, sejm uchwalił nową ustawę o prawie autorskim. Piractwo przeniosło się więc na bazary. Zresztą w wielu takich miejscach działały stragany przypominające wypożyczalnie. Można było kupić kasetę, ale po tygodniu, za drobną opłatą można było ją zamienić na inną. Sprzedawcy często mieli też katalogi z filmami i za opłatą nagrywali na kasetę to, co tylko klient chciał. A kinomaniacy prowadzili własne spisy filmów, które obejrzeli. Z ocenami, z podziałem na kategorie. Podobnym do tego, jaki funkcjonował w większości wypożyczalni: wojenne, obyczajowe, dramat, thriller, romans, przygoda, karate itp.

Taki spis prowadził Kuba, który miał swojego ulubionego sprzedawcę na Jarmarku Europa w Warszawie. Ulubionego, bo do kupowanego filmu na kasecie dorzucał mu na przykład odcinek Policjantów z Miami. Z kolei Grzesiek chodził na bazar Różyckiego, by tam zaopatrzyć się w kasety z nagranymi teledyskami z MTV i programem Top of the tops[8]. Patryk na straganie w centrum miasta kupował kasety z koncertami nagranymi kamerą przez samego sprzedawcę, a były to koncerty na przykład ze słynnego festiwalu Roskilde w Danii.

Te pirackie nagrania często lądowały też na pirackich czystych kasetach. Bo przecież przegrane filmy z Michaelem Dudikoffem czy Arnoldem Schwarzeneggerem były dostępne nie tylko na oryginalnych kasetach SKC, Goldstar, B&S, Konica, Samsung, Fuji, JVC, Akai, Kodak, Sanyo, Hitachi, Shivaki, Adachi, tureckich RAKS czy wreszcie gorzowskich Stilon (korzystających często z dobrych taśm BASF). Rynek zalewały podróbki Maxella, czyli Maxwell, Kamasonic zamiast Panasonic albo DTK zamiast TDK. Rynek był bardzo chłonny. Magazyn „Life Video” z 1992 roku szacował, że w Polsce sprzedawało się wtedy od 10 do 20 milionów kaset rocznie. W różnych standardach i o różnej długości. Najpopularniejsze były 180, 195 i 240 minut. Tylko w okresie komunii schodziły E-60, godzinne, idealne na pamiątkowy filmik z uroczystości.

Szanujący się fan video miał jednak oryginalne kasety, w oryginalnych pudełkach, ponumerowane i ustawione na półce. Naruszenie tego porządku mogło doprowadzić do awantury. Pokazuje to pewna historia rodzinna. Dziadek Tadeusz pod koniec lat 80. był na placówce w Holandii. Przysłał stamtąd znakomity telewizor JVC (a w zasadzie przywiózł mu go samochodem jego kolega), który służył aż do 2010 roku. Był to jeden z trzech odbiorników pokazanych wówczas na wystawie w Holandii przez japońskiego producenta. Tadeusz kupił go prosto z ekspozycji, tak jak ambasador i jeszcze jeden pracownik placówki. Do tego z Holandii przyjechał magnetowid JVC oraz zestaw kilkunastu oryginalnych kaset tej firmy. Wtedy było o nie naprawdę trudno. Marka JVC cieszyła się szczególną estymą, przecież to właśnie ten japoński producent w 1976 roku wprowadził do obiegu format VHS. Kasety wysłane przez Tadeusza stały w rządku pod telewizorem, ponumerowane. Część czystych, a część z filmami nagranymi z tamtejszej telewizji (z holenderskim dubbingiem). Co oczywiście nikomu wtedy nie przeszkadzało. Wnuczki Tadeusza w ten sposób dziesiątki razy obejrzały Wejście smoka i Porwanie księżniczki. Jedną z kaset syn Tadeusza pożyczył swojemu sąsiadowi. Kiedy sąsiad oddał film, dziadek zdążył już wrócić z Holandii. Okazało się, że kaseta nie jest w oryginalnym pudełku, tylko w jakimś zastępczym! Dziadek wszczął awanturę i pokłócił się z synem. Uściślę tylko, że mieszkali razem. Z powodu tego nieoryginalnego pudełka nie odzywali się do siebie… pięć lat.

Atak morderczych pomidorów

Pierwsze lata szaleństwa video to oczywiście zachwyt nad kinem zagranicznym, amerykańskim. Do tego azjatyckie filmy karate, no i erotyka, na nią zawsze był popyt. Dopiero potem modne stały się filmowe klasyki, wreszcie kino polskie. Jak patrzę na zestawienie video top z 1990 roku w magazynie „Cinema Press Video”, to mam wrażenie, że jednak nie do końca oddaje ówczesną rzeczywistość. Niewinna komedia Hotel w kurorcie z Johnnym Deppem, Tożsamość Bourne’a (ta z 1988 roku z Richardem Chamberlainem), Koszmar z ulicy Wiązowej 3 (dzisiaj w tytule używane jest „Wiązów”), Nocny ekspres Alana Parkera i dziś mało pamiętana komedia Powrót do szkoły. Zestaw nieszczególnie imponujący. A wyglądał tak dlatego, że obejmował tylko legalnie wydane filmy, i to jednego dystrybutora, ITI.

Na początku lat 90. ITI wyrósł solidny konkurent, El-Gaz. Gdyńska firma Janusza Leksztonia, jednego z najbarwniejszych biznesmenów lat 90., miała też jedną z najnowocześniejszych w Europie kopiarni kaset. Pracowała 24 godziny na dobę. W repertuarze dystrybutora były przeboje kin, filmy artystyczne w stylu Seksu, kłamstw i kaset wideo[9], po tytuły klasy B, które są dzisiaj kolekcjonerskimi rarytasami. Fantastyczne okładki i tytuły w zasadzie mówią wszystko. Oto kilka przykładów: 7 złotych mężczyzn uderza ponownie, Samotność wśród bawełnianych koszulek, Droga czarnego smoka, Kobiety piranie, Miasto żab, Niewolnice z przestworzy, Mafia vs ninja, Cripozoidzi, Napaść zabójczych bimbos, Atak morderczych pomidorów.

Jednym z największych, jeśli nie największym przebojem El-Gazu była polska odpowiedź na instruktaż videofitnessu Jane Fondy – czyli Callaneticsz Mariolą Bojarską. Sprzedał się w trzech milionach egzemplarzy.

Pierwsze lata ostatniego XX-wiecznego dziesięciolecia to zresztą wysyp przeróżnych poradników video i instruktaży właśnie. Z VHS można było się nauczyć jazdy samochodem czy obsługi komputera. Ukazywały się też na kasetach programy kulinarne, na przykład Kuchnia Chińska wydana przez ITI Home Video z narratorem Tadeuszem Sznukiem. A także produkcje znane z telewizji – np. 120 odcinków kultowego programu Zdzisława Kamińskiego i Andrzeja Kurka Sonda.

Te kasety lądowały już bezpośrednio w domowych videotekach, próżno było ich szukać w wypożyczalniach. W ofercie ITI nie było też kaset z serialami. Dlatego na przykład ulubiony telewizyjny tasiemiec Lecha Wałęsy, czyli Dynastię[10], pracownicy biura prezydenta nagrywali na kasety, by polityk mógł w spokoju śledzić losy bajecznie bogatej rodziny Carringtonów[5].

Zresztą video głębiej weszło w politykę. W 1991 roku zarejestrowana została Polska Partia Posiadaczy Magnetowidów, która w logo miała „V”. Może trochę jak „victory”, ale bardziej chodziło o „video”. W wypożyczalniach utworzono kluby partyjne. Program polityczny nie był jednak w tej historii najistotniejszy. Chodziło o to, że każdy członek, posiadacz magnetowidu, mógł się z innym wymieniać filmami.

Video stało się w Polsce tak popularne, że skorzystać z tego postanowiły też… koleje państwowe. Do swoich flagowych pociągów na trasach Warszawa–Gdynia, Warszawa–Wrocław, Poznań–Kraków i kilku innych w połowie lat 90. dołączały specjalny wagon „Bar video”. Wnętrze z fotelami w układzie 1+2, stolikami, boazerią, a przede wszystkim telewizorem, na którym można było zobaczyć na przykład horror Mucha Davida Cronenberga z VHS-u.

W przeciwieństwie do kolei rynek video rozwijał się doskonale do końca dekady. Już u schyłku lat 80. w księgarniach zaczęły się pojawiać liczne poradniki poświęcone video. A na łamach popularnych czasopism tworzono specjalne rubryki. „Razem” czy „Film” drukowały recenzje filmów wydawanych w formacie VHS. W latach 90. o filmach video pisało już nawet czasopismo „Dziewczyna”. Z czasem przybywało specjalistycznych magazynów, ściśle związanych z tym rynkiem, na przykład „Hit Video”, „Video Club”, „Video recenzje”, „Video Play” i chyba najpopularniejsza „Cinema Press Video”. Zresztą przy okazji zakupu gazety można było dokupić zapałki z nadrukowanymi okładkami przebojów video. Oprócz tego ukazywały się też solidne katalogi filmów zawierające po kilkaset opisów. Mam taki z 1990 roku. Niektóre z opisów to fantastyczne perełki.

• Pokaz najnowocześniejszych technik filmowo-elektronicznych. Błyskot­liwa reżyseria, głośni aktorzy. Szlagier finansowy sezonu 1988/89 – to opis Batmana z 1988 roku.

• Dużo przemocy, gwałtu i obsceniczności nie było zapewne tym, na co czekali miłośnicy ekranowego straszenia – tak opisany jest horror Powrót do miasteczka Salem.

• Grupa uczniów college’u postanawia spędzić noc w niezwykłym miejscu. Nie jest to szczęśliwy wybór – to o horrorze pod interesująco przetłumaczonym tytułem Schronienie przeznaczenia (oryg. Doom Asylium).

• Zrealizowane na fali sukcesów „Conana” nudziarstwo z mnóstwem bójek, dymu i nagich torsów, ale niewnoszące niczego nowego – tak „zachwalano” Żelaznego wojownika z 1987[6].

Ten szał na video trwał do czasu, aż telewizja satelitarna, DVD, a wreszcie internet dobiły rynek. Magnetowidy powędrowały na śmietnik albo do piwnic, podobnie było z kasetami. Nośnik zniknął. I to na dobre. Stał się wręcz unikatem, o czym świadczy fakt, że kiedy w 2015 roku warszawski sąd dotarł do zapisu słynnego dramatycznego szturmu policji w Magdalence z 2003 roku[11], to nie miał jak go odczytać, bo był zarejestrowany na kasecie VHS. Sąd bowiem, jak informowała stołeczna „Gazeta Wyborcza”, nie dysponował sprzętem do jego odtwarzania. Przydałoby się tu chyba hasło widywane na murach budynków na początku lat 90.: „Rambo, pomóż policji”.

W ostatnich latach kultura VHS jakby budziła się z letargu. Kasety krążą wśród kolekcjonerów. Zbiera je m.in. założyciel kolektywu VHS Hell. Organizują pokazy filmów z kaset z lektorami czytającymi na żywo, na przykład z Tomaszem Knapikiem. W Warszawie w kinie Amondo utworzono specjalną salkę Videodrome, w której razem z przyjaciółmi można obejrzeć jeden z 200 kasetowych tytułów będących w ofercie. Wciąż działa też kilka wypożyczalni. Oczywiście mają przede wszystkim filmy na nośniku DVD, ale na zapleczu w kartonach nie brakuje także VHS-ów. Zajdźcie do nich, wspomóżcie ostatnie bastiony epoki, w której oglądanie filmów wiązało się z kontaktem z drugim człowiekiem. Chodziło się do wypożyczalni, bywało w świetlicach – a tam w towarzystwie rodziny i sąsiadów oglądało zachodnie kino. Podobne seanse dla sąsiadów urządzali szczęśliwi posiadacze pierwszych telewizji satelitarnych.

Wielki Elektronik i pirat z Oruni

Pierwszy spośród znajomych telewizję satelitarną miał Mateusz. Talerz zamontował jego tata Bogusław, wraz z wujkiem, złotą rączką, fanatykiem telewizji. Bogusław był pracownikiem fabryki słodyczy „Pomorzanka” (oj, bardzo chętnie odwiedzałem Mateusza i jego brata), ale przede wszystkim inżynierem elektronikiem, konstruktorem i audiofilem. W swoim pokoju miał specjalny regał wypełniony układami scalonymi, wnętrzami magnetofonów i innych urządzeń. Dlatego miał ksywę „Wielki Elektronik”[12]. Kiedy podczas popijawy u swojego kolegi zobaczył talerz telewizji satelitarnej za oknem, na drugi dzień też sobie taki sprawił. Po zamontowaniu trzeba go było skierować na odpowiedniego satelitę. Zasób programowy był ogromny, bo wystarczyło przesunąć lekko antenę i łapało się innego satelitę z innym zestawem programów. Programy muzyczne, informacyjne, filmowe z całego świata. Wieczorem oczywiście erotyki z niemieckich kanałów RTL albo Pro 7.

Może pamiętacie oznaczenia na parapetach niektórych znajomych, którzy mieli telewizję satelitarną? Były to po prostu miejsca, w których trzeba było ustawić talerz tak, by łapał właściwego satelitę. Taki parapet z oznaczeniami miał za oknem Mateusz[13]. Wcześniej do talerza przywiązany był sznurek, który kończył się w pokoju – ruszając nim, można było zmieniać ustawienia anteny.

Tata Mateusza musiał sobie kupić antenę satelitarną sam. Nie miał tyle szczęścia co mieszkańcy osiedla Krasickiego (dziś Lotników) w Mielcu. Jak w 1988 roku informował „Świat Młodych”, szwedzka firma Porion AB założyła nieodpłatnie urządzenia satelitarne w 275 mieszkaniach tego osiedla. W tym samym roku szwedzcy specjaliści pojawili się w Kole koło Konina, o czym informowała regionalna telewizja Poznań. W piwnicy jednego z bloków, wraz z polskimi konserwatorami, podłączyli telewizję kablową. Mieszkańcy mogli oglądać m.in. Sat 1, Sky, RTL, Rai Uno, a do tego materiał, który konserwator puszczał przez video. Dzieci szczególnie cieszyły się, oglądając Smerfy i Mapeciątka.

Telewizja kablowa była jednak jeszcze w powijakach i zagraniczne kanały trzeba było łapać przez własne anteny satelitarne. Tak robił Zbigniew Klewiado z Gdańska.

Mieszkał w dzielnicy Orunia, tuż przy kanale Raduni. Orunia słynęła wtedy z tego, że po zmroku lepiej było się w nią nie zapuszczać. Zresztą dzisiaj niektóre rejony dzielnicy mają podobną reputację. Klewiado miał warsztat naprawy telewizorów. Z papierosem pod bujnym wąsem siedział w kineskopach całe dnie. I jako jeden z pierwszych w dzielnicy miał talerz do odbioru telewizji satelitarnej. Oglądał zachodnie kanały. Pewnego dnia pomyślał sobie: a macie, ludzie, też sobie pooglądajcie. Programy z satelity nagrywał na kasety. Skonstruował nadajnik i materiał z kaset puszczał dalej. Sąsiednie mieszkania wypełniła niebieska poświata z telewizorów, w których leciały zachodnie filmy, teledyski z kaset Zbigniewa. W tym niezwykle popularne erotyki. Podobno nawet ksiądz z ambony się oburzał, że ktoś grzeszne filmy ogląda. Ciekawe, skąd wiedział…

W każdym razie Zbigniew zaczął puszczać coraz więcej i sygnał miał coraz większy zasięg. Obejmował dzielnicę, potem sąsiednie, a nawet doszedł do podgdańskiego Pruszcza. W końcu Klewiado wraz z grupą znajomych wpadli na pomysł, że pokażą coś swojego. Tak na przełomie lat 80. i 90. narodziła się pierwsza prywatna telewizja w Polsce, a Klewiado zyskał ksywę „pirat z Oruni”. Jego telewizja to Sky Orunia.

Monika Jarząbek trafiła do niej z Radia Plus. Nie miała doświadczenia telewizyjnego, nie skończyła dziennikarstwa, ale studiowała filologię słowiańską. Do przyjścia do Sky Orunia namówiła ją koleżanka. Doświadczenie nie było potrzebne, już samo to, że pracowała w radiu, że miała coś wspólnego z mediami, no i nienaganną dykcję, było w tej telewizji wyjątkowe.

– Pracujesz w radiu, to poradzisz sobie w telewizji – stwierdziła koleżanka.

W większości w Sky Orunia pracowali pasjonaci, którzy fachu uczyli się na żywym organizmie. Na początku operatorami byli sam Zbigniew i ktoś, kto miał kamerę i doświadczenie, na przykład w filmowaniu wesel. Monika wspomina, że w tej telewizji liczył się zapał. Zapleczem był dom Zbigniewa. W pokoju-studiu mieściły się dwie osoby, „pirat z Oruni” stał za kamerą. Monika była w zespole reporterskim, ale czasami robiła to, co sama wymyśliła – na przykład program kulturalny Kocia muzyka. Większość materiałów wymyślała sama. Panowała wolność wyboru, nie było tematów tabu. Niektóre audycje cieszyły się wyjątkową popularnością.

Na przykład koncert życzeń. Do studia w mieszkaniu przychodzili ludzie z ulicy i zamawiali utwory dla rodziny lub sąsiadów. Były też życzenia na telefon. Zdarzało się, że sąsiedzi i widzowie przynosili również ciasto, obiady, napoje wyskokowe. Bywało, że przychodzili z kasetami video, mówili, że mają nagrane coś ciekawego, i telewizja też to puszczała.

W pierwszych latach Sky Orunia działała spontanicznie, na bieżąco powstawały propozycje programów. Powodzeniem cieszyły się wszelkie lokalne relacje z festynów, z wydarzeń związanych z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. W telewizji można było zobaczyć tańczących mieszkańców Oruni, orkiestrę strażacką, biesiadowanie przy kiełbaskach z grilla i hektolitrach piwa.

Agnieszka Haponiuk, która pracowała w Sky Orunia w 1994 roku, także wspomina, że mało kto miał tam pojęcie o robieniu telewizji.

– Do swojego programu kulturalnego przygotowywałam się, pytając o nowości literackie w księgarniach, a z kin brałam ulotki o filmach. Informacje czerpałam też z radia, gazet. Po jakimś czasie przyszło mi do głowy, że chyba lepiej sprawdziłabym się w reklamie. No to z koleżanką stworzyłyśmy dział reklamowy. Sama byłam copywriterem, reżyserem, lektorem.

Pierwsze grafiki do reklam powstawały na komputerze ZX Spectrum.

– Klientami byli przede wszystkim lokalni biznesmeni, właściciele sklepów, zakładów rzemieślniczych – mówi Agnieszka. – Zdarzali się też więksi zleceniodawcy. Pamiętam, że dla mleczarni Maćkowy napisałam piosenkę o byczku. Z kolei w reklamie kuchenek gazowych filmowaliśmy płonący gaz kuchenki, a w tle kolega grał na flecie.

Agnieszka nie tylko pracowała w reklamie. Występowała też w Kociej muzyce, prowadziła tam „Kącik ludzi nieszczęśliwych i nieciekawych”. Miała doświadczenie w teatrze, więc umiała odgrywać różne role. Ubrana na czarno prezentowała swoje wiersze. Raz w tygodniu miała też dyżury, pisała wiadomości i prezentowała program.

Tak jak każdy pracownik, o makijaż, fryzury i ubiór dbała sama.

– Zalecany był bardzo mocny makijaż jak w teatrze. Ubieraliśmy się w modne wtedy kolorowe, przyduże marynarki. Zresztą miałam swoje dyżurne marynarki, zieloną i niebieską.

Niemal codziennie w tej pierwszej prywatnej telewizji dochodziło do różnych wpadek czy zabawnych zdarzeń. Agnieszka pamięta, jak wraz z reporterem miała zrealizować materiał ze ślubu jednego z synów Lecha Wałęsy. Byli już na uroczystości w kościele. Reporter filmuje. Kiedy dochodzi do najważniejszego momentu, publiczność klęka i się modli.

– Patrzę, a reporter, zamiast filmować, sam klęknął i zaczął się modlić – wspomina Agnieszka.

Słynna też była wpadka z programem na żywo.

– Klewiado wymyślił letnie studio – opowiada Monika. – Posadził naszego kolegę w swoim ogródku. Żeby nie było widać zabudowań, zawiesił maskujące siatki wojskowe. Ale kiedy prowadzący, zresztą w okularach słonecznych, bo takie mocne było słońce, czytał wiadomości, siatka spadła i widzom ukazała się kobieta rozwieszająca pranie na sznurku. Program szedł na żywo. Takich wpadek było dużo, ale i tak cieszyliśmy się, że możemy robić telewizję. Nikt nie liczył godzin w pracy. Wiedzieliśmy, że to nie jest profesjonalne, lecz chcieliśmy się uczyć.

Ten profesjonalizm zwiększał się z czasem. Do zespołu dołączyli absolwentka szkoły filmowej i zawodowy operator. Właściciel telewizji wziął wspólnika i studio przeniosło się kilka ulic obok, nad delikatesy współudziałowca. Kiedy trzeba było realizować poważne, duże tematy, wypożyczano sprzęt z Video Studio Gdańsk albo innego profesjonalnego studia. Powstała też normalna ramówka.

Oto przykład z 1 października 1994 roku:

7.00 Tajemnica gwiezdnego kryształu – film SF produkcji USA; 8.35 Giełda pracy; 8.45 Dzień dobry Trójmiasto; 9.00 Program dnia; 9.05 Bajka dla dzieci; 9.30 Dziś o… – program promocyjny; 10.20 Giełda pracy; 10.30 Na krańcach świata – program podróżniczy; 11.00 Sky Studio – pr. public.; 11.25 Telezakupy – Mango; 11.55 W samo południe – informacje kulturalne; 12.10 Giełda pracy; 12.15 Sky Studio – program publicystyczny; 12.30 Andy Hardy przeżywa zawód miłosny – komedia prod. USA; 13.55 Program dnia; 14.00 Baw się razem z nami; 14.15 Bajka dla dzieci; 15.00 Od magii do nauki; 16.00 Wielkie drzewa – western USA; 17.45 Wiadomości lokalne; 18.15 Giełda pracy; 18.20 Telezakupy – Mango; 18.50 Zapowiedź programu; 19.00 „Niebezpieczna strefa II – Zemsta Rapera”; 20.30 Na dużym ekranie – mag. premier filmowych; 21.00 Od magii do nauki – powt.; 22.00 Telefoniczny koncert życzeń[7].

Ogromną popularnością cieszyły się programy wróżki Benity. Jej horoskopy oraz