Sensacje z dawnych lat. W Lasku Bielańskim - Walery Przyborowski - ebook

Sensacje z dawnych lat. W Lasku Bielańskim ebook

Walery Przyborowski

0,0

Opis

Powieść kryminalna z przełomu wieku XIX i XX, publikowana pierwotnie w odcinkach. Spod kolumny króla Michała Korybuta znika zakopany tu niegdyś przez pułkownika de Belleroche’a skarb Maryny Mniszchówny. Kilkanaście lat później pod podłogą w pewnej kamienicy na Podwalu robotnicy odkrywają szkielet młodej kobiety. Czy te dwie sprawy należy ze sobą łączyć? Czyżby znalezione przypadkiem szczątki należały do pięknej pułkownikówny? A jeśli tak – kto ją zabił? No i co się stało ze skarbem? Jest w Warszawie człowiek, który podejmie się poszukiwań. I to wcale nie przypadek, że mieszka właśnie w tym domu przy Złotej – dawnej posiadłości Francuza…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wa­le­ry Przy­bo­row­ski

W La­sku Bie­lań­skim

Re­dak­cja

Mał­go­rza­ta Pi­lec­ka

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Skład

Ma­ria Ba­ra­now­ska

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edy­cję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

„Ziar­no” 1900, nr 40–52; 1901, nr 1–24

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-455-4

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel. 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

I

Był go­rą­cy dzień lip­co­wy 185… roku, gdy koło go­dzi­ny szó­stej po po­łu­dniu do słyn­nej ka­wiar­ni „Pod Dzwon­ni­cą” na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu wszedł męż­czy­zna – nie­mło­dy, sta­ran­nie wy­go­lo­ny, szpa­ko­wa­ty, ubra­ny z pew­ną ele­gan­cją, acz po­waż­nie i skrom­nie. Wszedł­szy, rzu­cił do­ko­ła by­strym, prze­ni­kli­wym wzro­kiem, po­sta­wił w ką­cie pięk­ną la­skę z głów­ką srebr­ną, wy­obra­ża­ją­cą roz­war­tą pasz­czę lwa, świe­cą­cy cy­lin­der za­wie­sił sta­ran­nie na koł­kach, przy­bi­tych do ścia­ny, i od­wró­ciw­szy się po­wo­li, wy­do­był z bocz­nej kie­sze­ni sur­du­ta szczo­tecz­kę, któ­rą za­czął gła­dzić swe rzad­kie już i si­wie­ją­ce wło­sy.

W cza­sie tej ope­ra­cji, do­ko­ny­wa­nej wol­no i sy­ste­ma­tycz­nie, oglą­dał się do­ko­ła i kła­niał licz­nym zna­jo­mym, a tym­cza­sem usłu­gu­ją­ca dziew­czy­na, nie pyta­jąc się wca­le, przy­nio­sła mu szklan­kę czar­nej kawy oraz świe­ży nu­mer „Ku­rie­ra War­szaw­skie­go” i poło­żyła to wszyst­ko na sto­licz­ku pod oknem.

– Dzię­ku­ję ci, Ró­ziu! – rzekł, uśmie­cha­jąc się ła­god­nie nowo przy­by­ły i nie prze­sta­wał się kła­niać do­ko­ła.

Wszyst­ko świad­czy­ło, że był to sta­ły gość ka­wiar­ni „Pod Dzwon­ni­cą”. Ja­koż w rze­czy sa­mej tak było. Od pię­ciu lat, co­dzien­nie o go­dzi­nie szó­stej po po­łu­dniu zja­wiał się tu­taj, sta­wiał swą la­skę z roz­war­tą pasz­czę­ką lwa w raz ob­ra­nym ką­cie, na tym sa­mym koł­ku za­wie­szał la­tem lśnią­cy cy­lin­der, a zimą czap­kę ba­ran­kową, przy­cze­sy­wał wło­sy, wy­pi­jał szklan­kę czar­nej kawy i sys­te­ma­tycz­nie od­czy­ty­wał od de­ski do de­ski „Ku­rie­ra War­szaw­skie­go”. W roz­mo­wy się nie wda­wał, ale za to słu­chał wie­le i nie­raz bacz­nie spo­za „Ku­rie­ra” ob­ser­wo­wał obec­nych.

Z ni­kim bliż­szej zna­jo­mo­ści nie za­wie­rał i nikt go też z go­ści ka­wiar­nia­nych do­brze nie znał. Ma­wia­no tyl­ko, że się na­zy­wa Pio­trusz­kin, na imię ma Pio­tr, że jest eme­ry­tem i na­wet sta­le zwa­no go pa­nem rad­cą lub pa­nem eme­ry­tem. Ale poza tym nic wię­cej nie wie­dzia­no. Nikt nie umiał po­wie­dzieć, gdzie pan eme­ryt miesz­ka ani w ja­kiej dy­ka­ste­rii1 słu­żył, ile po­bie­ra eme­ry­tu­ry, czy jest żo­na­ty, ka­wa­ler lub wdo­wiec. To tyl­ko było pew­ne, że mu­siał miesz­kać gdzieś da­le­ko, na krań­cach mia­sta, bo w oko­li­cach sta­ro­miej­skich nie wi­dy­wa­no go ni­g­dy, a za­uwa­żo­no, że po wyj­ściu z ka­wiar­ni, co za­wsze na­stę­po­wa­ło jak naj­re­gu­lar­niej o go­dzi­nie siód­mej trzy­dzie­ści, ru­szał kro­kiem żwa­wym i jak na swój wiek bar­dzo jesz­cze ela­stycz­nym, przez Kra­kow­skie Przed­mie­ście ku No­we­mu Świa­tu. Zda­rzy­ło się raz, że je­den z by­wal­ców ka­wiar­ni „Pod Dzwon­ni­cą” spo­tkał go póź­nym wie­czo­rem na sa­mym koń­cu pu­stej i rzad­ko jesz­cze w owe cza­sy za­bru­ko­wa­nej uli­cy Zło­tej, stąd wnio­sko­wa­no, że gdzieś w tam­tych oko­li­cach musi miesz­kać, i dzi­wio­no się, że z tak da­le­kiej uli­cy przy­cho­dzi na kawę „Pod Dzwon­ni­cę”.

Zra­zu zaj­mo­wa­no się tym ta­jem­ni­czym eme­ry­tem bar­dzo go­rą­co i po­wsta­wa­ły na­wet pew­ne po­dej­rze­nia; usi­ło­wa­no go śle­dzić, ale za­wsze bez­sku­tecz­nie, wre­szcie po­wo­li przy­zwy­cza­jo­no się do tej mil­czą­cej po­sta­ci. A że eme­ryt był za­wsze bar­dzo grzecz­ny, bar­dzo uprzej­my dla wszyst­kich, że nie­kie­dy gra­jąc w war­ca­by, pła­cił go­tów­ką prze­gra­ną, że chęt­nie czę­sto­wał wca­le do­bry­mi cy­ga­ra­mi, więc po­lu­bio­no go i w koń­cu nie zwra­cano na nie­go uwa­gi.

– Ja­kiś dzi­wak! – mó­wi­li jed­ni.

– Mu­sia­ło go w ży­ciu wiel­kie spo­tkać nie­szczę­ście – twier­dzi­li inni, a zna­lazł się i taki, któ­ry zape­wniał, że nie­chyb­nie zdra­dzi­ła go ja­kaś ko­bie­ta i dla­tego pan eme­ryt jest taki mil­czą­cy i smut­ny.

I dzi­siaj więc, w owe go­rą­ce po­po­łu­dnie dnia lip­co­we­go, po za­mia­nie ukło­nów, nikt nie zwra­cał uwa­gi na przy­by­łe­go. Skoń­czyw­szy przy­cze­sy­wa­nie swej rzed­nie­ją­cej czu­pry­ny, usiadł wol­no na krze­śle, po­cią­gnął spodnie do góry, żeby ko­la­na się nie od­ci­snę­ły, spró­bo­wał kawy, wy­do­był czer­wo­ną, kra­cia­stą chust­kę, gło­śno nos wy­tarł i za­pa­liw­szy cy­ga­ro, już ob­cię­te, za­brał się do czy­ta­nia „Ku­rie­ra”.

Zra­zu twarz jego wy­ra­ża­ła zwy­kły spo­kój. Cy­garo pa­lił wol­no i pusz­czał kłę­by uno­szą­ce­go się dymu, ale na­gle po­ru­szył się nie­spo­koj­nie na krze­śle, a małe, siwe, by­stre i nad­zwy­czaj prze­ni­kli­we oczy wpił go­rącz­ko­wo w ga­ze­tę.

– A co to? – szep­nął do sie­bie i spo­strze­gł­szy się, że mogą nań pa­trzeć, na­gle rzu­cił wzro­kiem do­ko­ła, uspo­ko­ił się i przy­braw­szy swą zwy­kłą chłod­ną pozę, czy­tał da­lej.

W „Ku­rie­rze” była po­miesz­czo­na2 wia­do­mość, któ­ra tak sil­nie wzru­szy­ła pana eme­ry­ta, tre­ści na­stę­pu­ją­cej: „W dniu wczo­raj­szym przy prze­rób­ce domu nu­mer *** na Pod­wa­lu, w jed­nym z po­koi par­te­ro­wych od po­dwó­rza, zna­le­zio­no pod pod­ło­gą bar­dzo płyt­ko zako­pany szkie­let ko­bie­ty. Po­zy­cja szkie­le­tu była nadzwy­czaj­na, bo twa­rzą na dół. Przy­pusz­czać na­le­ży, że jest to ofia­ra ja­kie­goś nie­wy­śle­dzo­ne­go przez spra­wie­dli­wość ludz­ką mor­der­stwa. Szkie­let, jak za­pew­nił le­karz, we­zwa­ny przez sę­dzie­go śled­cze­go, na­le­żał do ko­bie­ty mło­dej i do­brze roz­wi­nię­tej. Pod zie­mią le­żał naj­wy­żej pięt­na­ście lat. Śledz­two w toku”.

Wia­do­mość ta sil­nie wzru­szy­ła eme­ry­ta. Od­czy­tał ją kil­ka­krot­nie, spu­ścił „Ku­rie­ra” na ko­la­na i za­my­ślił się głę­bo­ko, tak głę­bo­ko, że nie wie­dział, iż cy­ga­ro mu zga­sło, a kawa wy­sty­gła.

– Czyż­by to była ona? – szep­tał do sie­bie i nie zwra­cał uwa­gi, że już od nie­ja­kie­go cza­su dru­gi eg­zem­plarz „Ku­rie­ra” obie­gał salę po­da­wa­ny z rąk do rąk i wia­do­mość o ta­jem­ni­czym szkie­le­cie na Pod­wa­lu sta­ła się przed­mio­tem ogól­nej roz­mo­wy.

– Nu­mer ***! – wo­lał ja­kiś szpa­ko­wa­ty męż­czy­zna, z wą­sem za­wie­si­stym3, wy­glą­da­ją­cy na maj­stra szew­skie­go. – Nu­mer ***! – po­wtó­rzył. – A toć tam, mo­ści do­bro­dzie­ju, przed pięt­na­stu laty była ka­wiar­nia. Pa­mię­tam jak dziś. Zo­sia ją trzy­ma­ła, a ład­na była be­styj­ka. Co się tam nie dzia­ło! Z pew­no­ścią jaką la­fi­ryn­dę uśmier­ci­li, mo­ści do­bro­dzie­ju, i tru­pa pod pod­ło­gę scho­wa­li. Albo to tak nie bywa! Ho! Ho! Mo­ści do­bro­dzie­ju, co się to na świe­cie nie dzie­je?!

Sło­wa te zwró­ci­ły na sie­bie na ko­niec uwa­gę pana eme­ry­ta, zwłasz­cza że wy­gło­szo­ne były sten­to­ro­wym4 gło­sem, za­głu­sza­ją­cym gwar roz­mów. A tym­cza­sem maj­ster szew­ski da­lej pra­wił:

– Śledz­two! Co oni tam te­raz wy­śle­dzą? Za­wra­ca­nie gło­wy i kwi­ta, mo­ści do­bro­dzie­ju. Szu­kaj wia­tru w polu. Pięt­na­ście lat! Hm… hm… to były cza­sy go­rą­ce i kto tam wie, za co ową la­fi­ryn­dę uśmier­ci­li.

– Ot, co tam ga­da­cie, pa­nie Woj­cie­chu – ozwał się ktoś inny – zbrod­nia wy­le­zie na wierzch jak oli­wa i ni­g­dy się tego… ten… nie ukry­je.

– Po­wie­dział, co wie­dział. Pew­ni­kiem, mo­ści do­bro­dzie­ju, że tak bywa, ale te­raz to już chy­ba owe­go zbrod­nia­rza nie wy­kry­ją. Szu­kaj wia­tru po świe­cie.

Za­wią­za­ła się żywa sprzecz­ka na te­mat zbrod­ni, za­wsze wcze­śniej czy póź­niej wy­kry­wa­nych, ale pan eme­ryt już jej nie słu­chał, tyl­ko – nie do­piw­szy na­wet kawy, ze zga­słym cy­ga­rem w ustach – ze­rwał się z nie­zwy­kłą u nie­go szyb­ko­ścią, schwy­cił go­rącz­ko­wo kape­lusz i la­skę i ru­chem ci­chym a zręcz­nym wy­mknął się z izby ka­wiar­nia­nej. W pierw­szym po­ko­ju, gdzie za tak zwa­nym kon­tu­arem kró­lo­wa­ła oty­ła i ze śla­da­mi daw­nej pięk­no­ści wła­ści­ciel­ka ka­wiar­ni, spo­strze­gł­szy o tak nie­zwy­kłej go­dzi­nie wy­my­ka­ją­ce­go się pana eme­ry­ta, za­wo­ła­ła zdzi­wio­na:

– A cóż to pan rad­ca dziś tak wcze­śnie?

Za­trzy­mał się na­gle na miej­scu, wi­docz­nie zmie­sza­ny skło­nił się pulch­nej ka­wiar­ce ze sta­ro­świec­ką nie­co ele­gan­cją i rzekł słod­ko:

– Prze­pra­szam, ale mu­szę wyjść. Przy­po­mnia­łem so­bie bar­dzo pil­ny in­te­res.

I jesz­cze raz się ukło­nił, ka­pe­lusz wło­żył na gło­wę i kro­kiem przy­śpie­szo­nym wy­biegł z ka­wiar­ni.

Przypisy

1dy­ka­ste­ria – sąd, urząd, biu­ro [wszyst­kie przy­pi­sy po­cho­dzą od re­dak­cji ni­niej­sze­go wy­da­nia]

2po­miesz­czo­ny – za­miesz­czo­ny, opu­bli­ko­wa­ny

3za­wie­si­sty – su­mia­sty, buj­ny, gę­sty

4sten­to­ro­wy – do­no­śny, sil­ny

II

Zna­la­zł­szy się na uli­cy, przez chwi­lę pan rad­ca stał i pa­trzył na wzma­ga­ją­cy się pod wie­czór ruch miej­ski, na prze­my­ka­ją­ce się sza­lo­nym pę­dem do­roż­ki i po­wo­zy peł­ne stroj­nych pań i pa­nów, na pył zło­ci­sty, uno­szą­cy się pod bla­ska­mi słoń­ca lip­co­we­go i na­da­ją­cy wie­czo­rem let­nią porą wła­ści­wy wy­gląd uli­com war­szaw­skim. Stał za­my­ślo­ny głę­bo­ko, po czym na­gle szyb­ko obej­rzał się do­ko­ła, prze­szedł na dru­gą stro­nę uli­cy i przez dom prze­chod­ni Re­zle­ra, pod­ów­czas ist­nie­ją­cy, wy­szedł na uli­cę Se­na­tor­ską. Tu w bra­mie za­trzy­mał się przez chwi­lę, spoj­rzał na obie stro­ny i za sie­bie, szyb­ko prze­biegł na chod­nik prze­ciw­ny i do­stał się na uli­cę Mio­dową. Tą prze­szedł kil­ka­na­ście kro­ków i zno­wu przez dom prze­chod­ni, zwa­ny pa­ła­cem Dyz­mań­skich, a nie­gdyś na­le­żą­cym do pani Kra­kow­skiej, sio­stry kró­la Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, wy­do­stał się na ko­niec na Po­dwa­le.

Wszyst­kie te ru­chy stra­te­gicz­ne, wy­ko­ny­wa­ne wśród cią­głe­go oglą­da­nia się i z nad­zwy­czaj­ną ostro­żno­ścią, świad­czy­ły, że pan eme­ryt nie ży­czył so­bie wca­le, by kto­kol­wiek wie­dział, do­kąd idzie.

Na Pod­wa­lu z ła­two­ścią zna­lazł dom, w któ­rym, we­dług re­la­cji „Ku­rie­ra”, mia­no na­tra­fić na ta­jem­ni­czy szkie­let ko­bie­cy, ukry­ty pod pod­ło­gą. Nu­mer do­sko­nale pa­mię­tał, ale i bez tego był­by zna­lazł ów dom, gdyż przed bra­mą jego, sta­ran­nie za­mknię­tą i strze­żo­ną przez straż, sta­ła gro­ma­da ga­piów ulicz­nych obo­jej płci, prze­waż­nie jed­nak ko­biet, któ­re naj­roz­ma­it­sze hi­sto­rie z po­wo­du owe­go szkie­le­tu opo­wia­da­ły, a na­wet twier­dzi­ły, że nie je­den, ale dwa­dzie­ścia pięć – ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko dwa­dzie­ścia pięć szkie­le­tów ko­bie­cych – pod pod­ło­gą zna­le­zio­no.

– Ani chy­bi, moja pani – mó­wi­ła jed­na, o sze­ro­kich bio­drach i wy­dat­nych pier­siach, któ­re wsty­dli­wie far­tu­chem za­kry­wa­ła – ani chy­bi, że tu miesz­kał jaki chłop bez­wstyd­nik, któ­ry ścią­gał do sie­bie one nie­wia­sty, a po­tem je mor­do­wał.

– Bywa to, bywa, moja pani – od­po­wie­dzia­ła inna.

– Pew­ni­kiem, że bywa, to i w ku­rie­rach sto­ja­ło, mój mi to kie­dyś czy­tał, bo on jest na­uczo­ny, ale że to było dłu­gie, niby na ten przy­kład, pi­sa­nie, wię­cem się tro­chę zdrzem­nę­ła i koń­ca nie do­słu­cha­łam. Ale to prze­cie wia­do­mo, że dru­gi chłop to gor­szy od zwie­rza.

– Pew­nie, pew­nie, moja pani.

– To i w ty­atrze, na ten przy­kład, po­ka­zu­ją też ta­kie­go chło­pa, co każ­dą żonę du­sił, a miał ich, cho­li­ra ja­kaś, ze dwa­dzie­ścia; też przy­szło i na nie­go ska­ra­nie bo­skie.

– To i ten musi był taki.

– Pew­ni­kiem, że nie ina­czej, moja pani.

Pan eme­ryt, usu­nąw­szy się nie­znacz­nie w śro­dek tłu­mu, przy­słu­chi­wał się tej mą­drej roz­mo­wie, ale wi­dać, że po­gło­ski i plot­ki nie za­do­wa­la­ły go wca­le, bo przy­su­nąw­szy się do stró­ża, któ­ry sie­dział pod bra­mą i pa­lił faj­kę na krót­kim cy­bu­chu, z po­wa­gą czło­wie­ka, na któ­re­go gło­wie cią­żą wiel­kie obo­wiąz­ki, gło­sem stłu­mio­nym, jed­nak wy­raź­nym szep­nął:

– Mój przy­ja­cie­lu, chciał­bym z tobą po­mó­wić.

Stróż pod­niósł oczy za­spa­ne i za­mglo­ne od wód­ki, któ­rą z po­wo­du tak nie­sły­cha­ne­go wy­pad­ku w do­mu ob­fi­cie się ura­czył, i rzekł:

– A co pan chce?

Pan eme­ryt wsu­nął mu nie­znacz­nie w łapę czter­dzie­stów­kę1 i szep­nął:

– Chcę z tobą po­mó­wić, ale że tu na uli­cy, przy tym zbie­go­wi­sku, jest to nie­po­dob­na, więc wpuść mnie do sie­ni i chodź za mną.

Czter­dzie­stów­ka zro­bi­ła swo­je. Groź­na mina stró­ża na­gle zła­god­nia­ła, za­mglo­ne, pi­jac­kie oczy przy­bra­ły słod­ki wy­raz, bra­ma się roz­two­rzy­ła i za­raz też eme­ryt zna­lazł się w sie­ni, ciem­nej i pu­stej zu­peł­nie. Stróż przy­mknął bra­mę i wy­chy­la­jąc swą rubi­nową twarz, wo­łał do tłu­mu:

– Sto­jać mi tu ci­cho, a naj­le­piej iść do domu, tu nie ma cze­go ga­pić się, bo jesz­cze po­li­cja przyń­dzie i za­bie­rze was wszyć­kich do kozy.

Wy­gło­siw­szy tę prze­mo­wę, za­mknął drzwi sta­ran­nie i sta­jąc przed eme­ry­tem, za­py­tał:

– No, a tera cze­go wiel­moż­ny pan chcą?

Eme­ryt, któ­ry pier­wot­nie był tyl­ko pa­nem, ale pod wpły­wem czter­dzie­stów­ki zo­stał od razu wiel­moż­nym, obej­rzał się po­dejrz­li­wie do­ko­ła i tym sa­mym wy­raź­nym szep­tem spy­tał:

– Czy to tu u was zna­le­zio­no ko­ści… ludz­kie?

– Aa! – za­wo­łał stróż. – To we­dle tego ko­ścio­tru­pa wiel­moż­ny pan chce!… Ale toto z tego nic nie bę­dzie, bo ko­mi­sarz przy­ka­zał, coby ni­ko­mu go nie po­ka­zy­wać, do­pó­ki sąd nie zja­dzie.

– Głup­stwo – rzekł z pew­nym ner­wo­wym nie­po­ko­jem eme­ryt – ko­mi­sarz wy­dał ta­kie roz­po­rzą­dze­nie dla­te­go, by nikt nie po­ru­szył ko­ści, aby sąd mógł opi­sać ich po­ło­że­nie.

Stróż wi­dać nie bar­dzo zro­zu­miał, co doń mówi oglą­da­ją­cy się cią­gle trwoż­li­wie eme­ryt, bo ga­dał swo­je:

– To… we­dle tego… i to ko­mi­sarz przy­ka­zy­wał, coby ni­ko­go nie pusz­czać do domu, jeno sa­mych, na ten przy­kład, le­ka­to­rów.

Eme­ryt obej­rzał się zno­wu, na jego twa­rzy wy­bił się wy­raz znie­cier­pli­wie­nia, się­gnął do kie­sze­ni i dru­ga czter­dzie­stów­ka zna­la­zła się w ła­pie stró­ża. Ten zmiękł jesz­cze bar­dziej i rzekł, kła­nia­jąc się po­kor­nie:

– To ja­śnie pan chce wi­dzieć one ko­ści­ska?

– Chcę… mój bra­cie… tyl­ko zo­ba­czyć… nic wię­cej.

– A no… to ja­śnie panu po­ka­żę. Nic ta cie­ka­wego, ko­ści jak ko­ści. Uśmier­ci­li tu ko­gójś za daw­nych cza­sów i tylo. Ko­mi­sarz przy­ka­zy­wał, coby ni­ko­go nie pusz­czać, ale sko­ro ja­śnie pan chce zo­ba­czyć, to cze­mu by nie?… Ro­zu­miem… pań­ska cie­ka­wość na ten przy­kład.

Mó­wiąc to i dra­piąc się po ku­dła­tym łbie, szedł przo­dem. Nie po­trze­bo­wał da­le­ko iść, bo za­raz z sie­ni otwo­rzył drzwi, po pra­wej bę­dą­ce ręce, i rzekł:

– To tu. Pew­ni­kiem ko­gójś uśmier­ci­li za da­wnych cza­sów i tylo. Na­wet nie­głę­bo­ko za­ko­pa­li one ko­ści, bo jeno cie­śle pod­nie­śli de­skę… bo tu go­spo­darz ka­zał da­wać nową pod­ło­gę… a za­raz na­tra­fi­li na one ko­ści­ska. Pew­ni­kiem ko­gójś uśmier­ci­li za daw­nych cza­sów i tylo.

Izba była na wpół ciem­na, pa­dał tyl­ko do niej spo­za da­chów i mu­rów go­rą­cy od­blask za­cho­dzą­ce­go słoń­ca i kładł się zło­ci­stą pla­mą na nagi szkie­let ludz­ki, ja­skra­wo swą sza­rą bia­ło­ścią od­bi­ja­ją­cy od wiel­kich cie­ni, tłu­ką­cych się po­nu­ro po ką­tach. Pust­ki tu były zu­peł­ne, ścia­ny brud­ne i odra­pa­ne, pod­ło­ga w kil­ku miej­scach ode­rwa­na i czuć było stę­chli­znę i wil­goć. To po­sęp­ne oto­cze­nie w sam raz zda­wa­ło się od­po­wia­dać, sta­no­wi­ło tło wła­ści­we dla tego szkie­letu, le­żą­ce­go nie­ru­cho­mie w swej bez­czel­nej na­go­ści pod jed­ną ze ścian, w nie­wiel­kim wgłę­bie­niu, tuż pod ode­rwa­ną pod­ło­gą, któ­rej na wpół prze­gni­łe de­ski roz­rzu­co­ne były do­ko­ła. Wi­docz­nie ro­bot­ni­cy, na­tra­fiw­szy na cmen­tar­ne od­kry­cie, prze­rwa­li swą pra­cę i zo­sta­wi­li wszyst­ko tak, jak było w chwi­li, gdy spod zie­mi wyj­rzał do nich po­nu­ry ślad daw­nej ja­kiejś zbrod­ni.

Szkie­let le­żał twa­rzą do zie­mi, tak jak do­no­sił o tym re­por­ter „Ku­rie­ra”, a nagi tył czasz­ki pod krwa­wym bla­skiem za­cho­dzą­ce­go słoń­ca świe­cił jak wypo­le­ro­wa­ne zło­to. Tu i ów­dzie na tej czasz­ce utrzy­ma­ły się jesz­cze całe pro­mie­nie dłu­gich, ja­snych jak len wło­sów, któ­rych zresz­tą peł­no było do­ko­ła na zie­mi. Na ra­mio­nach, tu i ów­dzie po­kry­tych ka­wał­ka­mi ze­schłej skó­ry, wi­dać było strzę­py ja­kieś ma­te­rii na wpół zbu­twia­łej, reszt­ki za­pew­ne suk­ni czy ko­szu­li. Nogi były nie­co zgię­te, ko­la­na­mi sil­nie w zie­mię wtło­czo­ne, a na sto­pach czer­nia­ły jesz­cze trze­wi­ki, zmur­sza­łe zu­peł­nie, ale przez szcze­gól­ny zbieg oko­licz­no­ści za­cho­wa­ły one swą for­mę pier­wot­ną, kształ­ty wy­twor­ne i ma­leń­kie.

Eme­ryt, zbli­żyw­szy się bar­dzo wol­no do szkie­le­tu, pa­trzył na wszyst­ko i nie zwa­ża­jąc na nie­ustan­ne po­wta­rza­nie przez stró­ża jed­ne­go zda­nia, że „pew­ni­kiem ko­gójś uśmier­ci­li za daw­nych cza­sów i tylo” – szep­tał:

– Ta ko­bie­ta mia­ła ślicz­ne nogi… a ma­jąc ta­kie nogi, na­le­ża­ła nie­wąt­pli­wie do sfer wyż­szych, do szla­chet­nej rasy… Była blon­dyn­ką ja­sną i w peł­ni swe­go roz­wo­ju fi­zycz­ne­go… mo­gła za­tem li­czyć dwa­dzie­ścia pięć do trzy­dzie­stu lat, bo w tym wie­ku w Pol­sce ko­bie­ty doj­rze­wa­ją zu­peł­nie…

Na­chy­lił się i bacz­nie przy­pa­try­wał się szkie­le­to­wi, a stróż tym­cza­sem wo­łał:

– Jeno nic nie ru­szać. Ko­mi­sarz przy­ka­zy­wał, coby nic nie ru­szać.

– Nie lę­kaj się, przy­ja­cie­lu, nie do­tknę się tych szcząt­ków wca­le, chcę im się tyl­ko le­piej przy­pa­trzyć.

– A! Pa­trzyć to moż­na, choć tu… co tu pa­trzeć? Ko­ści­ska i ko­ści­ska. Uśmier­ci­li ko­gójś pew­ni­kiem za daw­nych lat i tylo…

Eme­ryt tym­cza­sem sta­ran­nie oglą­dał z róż­nych stron szkie­let, ob­cho­dził go do­ko­ła, by­stry swój wzrok za­pusz­czał w głąb zie­mi, jak gdy­by szu­kał tam ja­kie­go śla­du, i cią­gle szep­tał:

– Czyż­by to była ona? Czyż­by to była ona? Boże wiel­ki!…

Na jego twa­rzy, su­chej, ko­ści­stej, ner­wo­wej i in­te­li­gent­nej, wi­dać było po­waż­ną za­du­mę i błą­kał się po niej uśmiech pe­łen nie­wy­sło­wio­nej me­lan­cho­lii, ale oczy nie­ustan­nie bie­ga­ły od nóg do gło­wy szkie­le­tu i usi­ło­wały zaj­rzeć wszę­dzie, zie­mię nie­omal prze­nik­nąć i wy­rwać jej ta­jem­ni­cę tego skry­to­bój­stwa. Bo że to było mor­der­stwo, to nie ule­ga­ło żad­nej wąt­pli­wo­ści. Po­zy­cja szkie­le­tu twa­rzą na dół, ko­la­na gwał­tow­nie zgię­te, wresz­cie ukry­cie cia­ła w miesz­ka­niu, tuż pod pod­ło­gą, świad­czy­ło o tym naj­wy­mow­niej.

Stał i pa­trzył, a z boku nie­znacz­nie rzu­cał wzro­kiem na cer­be­ra w po­sta­ci stró­ża, któ­ry pil­nie przy­pa­try­wał się ru­chom eme­ry­ta. Ten na­gle zdjął kape­lusz z gło­wy i do­byw­szy chust­ki z kie­sze­ni, za­czął ob­cie­rać czo­ło z potu.

– Strasz­nie tu dusz­no – rzekł sła­bym gło­sem – nie­do­brze zaś się robi… mój przy­ja­cie­lu, wody, wody!

Za­sła­nia­jąc się i za­ta­cza­jąc niby na wpół omdla­ły, zbli­żył się do ścia­ny i oparł o nią z wy­ra­zem nie­wy­sło­wio­ne­go cier­pie­nia na twa­rzy. Stróż prze­stra­szo­ny tym za­wo­łał:

– Co panu jest? Ze­mgli­ło pana?

– Tak, wody! – od­rzekł eme­ryt le­d­wie do­sły­sza­nym gło­sem.

– Za­raz! Niech się pa­ni­sko trzy­ma! Du­chem sko­czę! – od­po­wie­dział stróż i wy­biegł z izby.

Le­d­wie drzwi się za nim za­mknę­ły, gdy eme­ryt wy­pro­sto­wał się jak stru­na, rzu­cił do­ko­ła po­dejrz­li­wym okiem i w jed­nej chwi­li zna­lazł się przy szkie­le­cie, na­chy­lił się nad nim i z zie­mi wy­do­był zło­tą ob­rącz­kę, wi­docz­nie spa­dłą z pal­ca za­mor­do­wa­nej.

– Osły! – szep­tał. – Osły, żeby tego nie spo­strzec! Osły ko­ron­ne!

Ob­rącz­ka znik­nę­ła w kie­sze­ni eme­ry­ta, a stróż, wra­ca­jąc z kub­kiem wody w ręce, za­stał go­ścia w da­wnej na wpół omdla­łej po­zy­cji pod ścia­ną. Eme­ryt chwy­cił dy­go­czą­cą sil­nie ręką ku­bek i po­czął pić chci­wie, a stróż ga­dał:

– A to wszyć­ko bez to, co pań­ska cie­ka­wość. Było na co pa­trzeć! Ko­ści­ska, to jak ko­ści­ska, uśmier­cili ko­gójś za daw­nych lat i tylo. Ale za­wdy z ko­ści, na ten przy­kład, jest za­duch i to ze­mgli­ło wiel­moż­ne­go pana. A co le­piej te­raz je­go­mo­ści?

– Le­piej, dzię­ku­ję ci, mój przy­ja­cie­lu, ale na pew­no do­brze zro­bię, gdy stąd wyj­dę. Na świe­żym po­wie­trzu od­zy­skam siły.

– Pew­ni­kiem, że tak. Tu jest taki za­duch, co by naj­tęż­sze­go chło­pa z nóg zwa­lił, a nie do­pie­ro ta­kie chu­chro jak wiel­moż­ny pan. Ja to, na ten przy­kład, co in­ne­go, bo ja je­stem stróż, to mi tu ni­ja­ki za­duch nie szko­dzi. A może je­go­mość jesz­cze wody?

– Nie! Dzię­ku­ję ci. Wyj­dę stąd.

I wsu­nąw­szy nową czter­dzie­stów­kę cer­be­ro­wi w ła­pę, na­ci­snął ka­pe­lusz na gło­wę i chwie­ją­cym się kro­kiem wy­szedł z izby, w któ­rej stróż kła­niał się ni­sko za od­cho­dzą­cym i ga­dał:

– Dzię­ku­je ja­śnie panu, bar­dzo dzię­ku­ję. Pań­ska cie­ka­wość i tylo. Co tu wi­dzieć? Ale te pa­no­wie to są strasz­nie głu­pie. Przy­lazł, po­ga­pił się i cóż? Ze­mgli­ło go jak, nie przy­mie­rza­jąc, le­kar­stwo ja­kie, za­pła­cił pięć zło­tych i co mu z tego? Te pa­no­wie to strasz­nie są głu­pie! He! He! He!

Przypisy

1czter­dzie­stów­ka – w za­bo­rze ro­syj­skim mo­ne­ta war­to­ści czter­dzie­stu gro­szy

III

Ciem­no już było na uli­cy, gdy eme­ryt wy­do­stał się z sie­ni domu ze szkie­le­tem. Tłu­my, sto­ją­ce do nie­daw­na, prze­rze­dzi­ły się już moc­no, kil­ka tyl­ko upar­tych ku­mo­szek za­gra­dza­ło chod­nik i snu­ło naj­róż­no­rod­niej­sze ko­niunk­tu­ry na te­mat ukry­te­go pod pod­ło­gą ko­ścio­tru­pa. Eme­ryt prze­su­nął się mię­dzy nimi nie­zna­cznie, rzu­cił do­ko­ła prze­lot­ne, ale by­stre wej­rze­nie, prze­do­stał się na dru­gą stro­nę uli­cy i kro­kiem żwa­wym ru­szył na­przód. Na rogu uli­cy Ka­pi­tul­nej spo­tkał do­roż­kę, wsko­czył w nią i ka­zał się wieźć na uli­cę Zło­tą. Do­roż­karz po­dra­pał się po gło­wie, bo w owe cza­sy kurs taki ucho­dził za bar­dzo da­le­ki, ale wi­docz­nie po­sta­wa pa­sa­że­ra wzbu­dzi­ła w nim za­ufa­nie, bo za­ciął chu­dą szka­pę i ru­szył wy­cią­gnię­tym kłu­sem na­przód.

Ale nos mu się wy­dłu­żył bar­dzo, gdy za­je­chaw­szy na ko­niec na uli­cę Zło­tą, mu­siał ją nie­mal całą prze­biec, nim wresz­cie za­trzy­ma­ny zo­stał na jej koń­cu, zu­peł­nie wów­czas jesz­cze pu­stym, po­zba­wio­nym pra­wie do­mów. Do­ko­ła były tyl­ko par­ka­ny, przez któ­re wi­dać było drze­wa ogro­dów lub pla­ce nie­za­bu­do­wane. Pa­no­wa­ła tu ci­sza pra­wie siel­ska. Rzad­kie la­tar­nie, ole­jem opa­la­ne, rzu­ca­ły nie­pew­ne, mi­go­tli­we świa­tło, któ­re zgęsz­cza­jąc ciem­no­ści, w ni­czym nie przy­czy­nia­ło się do roz­ja­śnie­nia uli­cy. Prze­chod­niów wca­le nie było wi­dać, z mia­sta tyl­ko do­cho­dził da­le­ki, głu­chy szum, świad­czą­cy, że ży­cie tam wre w naj­lep­sze, kie­dy tu drze­ma­ła sen­na ci­sza.

– Ola­bo­ga – rzekł do­roż­karz – jak to pan dale­ko miesz­ka. Koń mi się zmor­do­wał i na­le­ża­ło­by mi się do­brze na piwo!

– Ja tu, mój przy­ja­cie­lu, wca­le nie miesz­kam, tyl­ko mam in­te­res w tej stro­nie. A to masz na piwo.

Wsu­nął mu garść mie­dzia­ków, któ­re do­roż­karz obej­rzał i wi­docz­nie za­do­wo­lo­ny z dat­ku, uchy­lił czap­ki i rzekł:

– A może cze­kać na ja­śnie pana?

– Nie, nie po­trze­ba, nie wiem, kie­dy wró­cę.

To rze­kł­szy, wy­sko­czył z do­roż­ki, prze­szedł na nie­bru­ko­wa­ny chod­nik i znikł w ciem­no­ściach. Do­roż­karz po­stał jesz­cze chwi­lę, mruk­nął coś pod no­sem, za­wró­cił i od­je­chał.

Eme­ryt przez ten czas stał w od­da­li, ukry­ty w ciem­no­ści pod par­ka­nem, a gdy na ko­niec tur­kot od­jeż­dża­ją­cej do­roż­ki ucichł, wy­su­nął się na­przód, wró­cił kil­ka­na­ście kro­ków i za­trzy­mał się przed szczel­nie za­mknię­tą furt­ką w par­ka­nie. Furt­kę tę klu­czem, któ­ry miał przy so­bie, otwo­rzył, prze­mknął się przez nią jak naj­ci­szej i zna­lazł się w alei, wy­sa­dzo­nej sta­ry­mi drze­wa­mi. Wiatr pod wie­czór ze­rwał się i szu­miał po­sęp­nie wśród ol­brzy­mich tych drzew. Na koń­cu alei bie­la­ły ścia­ny domu z gan­kiem na słu­pach, przy­po­mi­na­ją­ce­go sta­re domy wiej­skie.

Gdy eme­ryt do tego domu się zbli­żył i wstę­po­wał na scho­dy ka­mien­ne gan­ku, przy­ozdo­bio­ne­go wiel­ki­mi wa­zo­na­mi z ja­ki­miś sze­ro­ko­list­ny­mi ro­śli­na­mi, na­gle z gło­śnym szcze­ka­niem wy­padł ogrom­ny pies.

– Ci­cho, Nero! Ci­cho! To ja!

Nero, po­znaw­szy pana, po­czął się we­so­ło ła­sić i ogo­nem ma­chać, a eme­ryt tym­cza­sem po­cią­gnął za rącz­kę od dzwon­ka, umiesz­czo­ne­go przy drzwiach wcho­do­wych. W tej ci­szy, wśród po­sęp­ne­go szu­mu drzew, głos dzwon­ka roz­legł się do­no­śnie i ża­ło­śli­wie, a za­raz też od­su­nę­ły się za­po­ry i we drzwiach uka­za­ła się nie­mło­da ko­bie­ta, moc­no oty­ła, w czep­ku ze szlar­ka­mi1 i go­rą­co­żół­ty­mi wstąż­ka­mi, ze świe­cą w ręce, któ­ra rem­brand­tow­skie rzu­ca­ła re­flek­sy na jej twarz pulch­ną, czer­wo­ną i spo­co­ną moc­no, na jej pier­si wy­dat­ne i rę­ce tłu­ste jak po­dusz­ki.

– O! – rze­kła to­nem zrzęd­nym. – To pan! Ju­że­śmy się z pa­nien­ką nie­po­ko­iły o pana, ko­la­cja wy­sty­gła. Sły­cha­na to rzecz, żeby tak póź­no wra­cać do domu? I jesz­cze w tym wie­ku – do­da­ła ci­szej.

– Nie gnie­waj się, moja Ma­je­siu – nie gnie­waj. Mia­łem róż­ne in­te­re­sy…

– In­te­re­sy! Cie­ka­wam, co pan może mieć za inte­resy. Ale za­ło­ży­ła­bym się – mó­wi­ła da­lej szep­tem, oglą­da­jąc się – za­ło­ży­ła­bym się nie wiem o co, że to może jaka spód­ni­ca. Sta­ry zbe­reź­nik!

– Gdzie jest El­żut­ka?

– A gdzież by była…

Nie do­koń­czy­ła, bo w tej chwi­li w głę­bi sie­ni roz­war­ły się drzwi z trza­skiem i roz­legł się we­so­ły, sre­brzy­sty, mło­dy gło­sik:

– Ach, to ta­tuś! Jak to do­brze, że ta­tuś wró­cił, ju­żem się ra­zem z Ma­je­sią bar­dzo nie­po­ko­iła.

– Ja się tam wca­le nie nie­po­ko­iła – mruk­nę­ła Ma­je­sia – bo wiem, co się to świę­ci. Sta­ry zbe­reź­nik!

Ale tych słów El­żut­ka nie sły­sza­ła, bo przy­pa­dła do ojca, za­wi­sła mu obu­rącz na szyi i po­ca­łun­ka­mi je­go chu­dą, ner­wo­wą twarz okry­wać po­czę­ła. Przy sła­bym bla­sku świe­cy wi­dać było w nie­pew­nych i co chwi­la zmie­nia­ją­cych się za­ry­sach jej po­stać wy­smu­kłą i hożą, ubra­ną w ja­sną su­kien­kę z sze­ro­ki­mi rę­ka­wa­mi, któ­re przy uści­skach ojca od­wi­nę­ły się i uka­za­ły ra­mio­na – na­gie, bia­łe, to­czo­ne jak­by z mar­mu­ru.

– Jak się masz, moje dziec­ko? – mó­wił eme­ryt, przy­ci­ska­jąc cór­kę do ser­ca. – Nie było się cze­go nie­po­ko­ić, prze­cież zda­rzyć się może nie­raz…

– Ale bo Ma­je­sia znów mi po­czę­ła opo­wia­dać o pani Lu­dwi­ce – prze­rwa­ła cór­ka – i o jej wid­mie. A w ogro­dzie wiatr tak po­nu­ro wył mię­dzy drze­wa­mi, że do­praw­dy za­czę­łam się bać. W tym wiel­kim, pu­stym domu same je­ste­śmy, a cho­ciaż by nas nie na­wie­dza­ły wid­ma, to zło­dzie­je mogą na­paść. Nero na­wet cią­gle uja­dał.

Eme­ryt spoj­rzał su­ro­wo na obec­ną przy tej roz­mo­wie Ma­jew­ską i rzekł:

– Tyle razy pro­si­łem cię, moja Ma­je­siu, że­byś tymi głup­stwa­mi o stra­chach nie na­bi­ja­ła gło­wy El­żut­ki, a ty za­wsze swo­je.

– Ii… – od­par­ła gniew­nie Ma­jew­ska – pan so­bie pój­dzie i bawi się do­brze, a my tu same i co mamy ro­bić, jak nie ga­dać? Ale niech no pan idzie le­piej do sto­ło­we­go po­ko­ju i zje ko­la­cję, bo na nic wy­sty­gnie.

Po ko­la­cji, któ­rą eme­ryt spo­żył pręd­ko i przy któ­rej za­cho­wy­wał się z pew­nym ner­wo­wym nie­po­ko­jem i prze­waż­nie mil­czał, choć El­żut­ka szcze­bio­ta­ła cią­gle, ze­rwał się szyb­ko, uści­snął cór­kę, ży­cząc jej do­brej nocy, i za­brał się do wyj­ścia.

– Jak to? Ta­tuś już spać idzie? – spy­ta­ła cór­ka, wle­pia­jąc w nie­go swe wiel­kie jak nie­bo, nie­bie­skie oczy.

– Nie, moje dziec­ko – od­rzekł oj­ciec – ale mam kil­ka li­stów do na­pi­sa­nia i parę rze­czy do prze­czy­ta­nia.

– O! Już ja wi­dzę, że się coś sta­ło! – za­wo­ła­ła El­żut­ka. – Ta­tuś jest taki dziw­ny dzi­siaj. Prze­cież wie­czo­rem ta­tuś ni­g­dy li­stów nie pi­sze i oprócz ga­zet nic nie czy­ta.

I obej­mu­jąc szy­ję ojca swy­mi prze­ślicz­ny­mi bia­ły­mi ra­mio­na­mi, szep­nę­ła piesz­czo­tli­wie:

– Niech mi ta­tuś po­wie, co to się sta­ło.

Ale oj­ciec od­su­nął lek­ko ręce dziew­czy­ny i rzekł:

– Nie, moje dziec­ko, nic ta­kie­go, co by się cie­bie ty­czy­ło.

– Ale ja nie będę mo­gła spać z nie­po­ko­ju.

– To źle zro­bisz, bar­dzo źle. Po­wta­rzam ci, że mam za­ję­cie… spra­wę, któ­ra cie­bie nie ob­cho­dzi…

– Ta­tu­siu mój dro­gi, prze­cie wiesz, że mnie je­dną masz na świe­cie… co to ta­kie­go?

– Nic… sta­re in­te­re­sy… wiesz, że daw­niej by­łem urzęd­ni­kiem… od­wo­ła­no się do mnie w pew­nej sta­rej spra­wie… mu­szę przej­rzeć pa­pie­ry… do­bra­noc ci, moje dziec­ko, śpij spo­koj­nie.

To rze­kł­szy, uca­ło­wał cór­kę i szyb­ko wy­mknąłw­szy się z po­ko­ju, skie­ro­wał się do swe­go ga­bi­ne­tu.

Ga­bi­net ten mie­ścił się w sa­mym rogu tego osa­mot­nio­ne­go domu i miał dwa okna, z któ­rych jed­no wy­cho­dzi­ło na ogród, a dru­gie na dzie­dzi­niec, a ra­czej na krót­ką ale­ję, pro­wa­dzą­cą do bra­my od stro­ny uli­cy. Był to duży po­kój ciem­nym pa­pie­rem wy­kle­jo­ny, nie­co po­sęp­ny i za­sta­wio­ny mnó­stwem sprzę­tów. Na wiel­kim biur­ku z czar­ne­go dębu sta­ła przy­ćmio­na nie­co lam­pa i rzu­ca­ła mdła­we, nie­pew­ne bla­ski na wy­so­kie, oszklo­ne sza­fy pod ścia­na­mi, z któ­rych wy­glą­da­ły grzbie­ty pięk­nie opraw­nych ksią­żek i róż­no­ko­lo­ro­we ję­zycz­ki akt urzę­do­wych, uło­żo­nych w wiel­kim i sy­ste­ma­tycz­nym po­rząd­ku. Na wierz­chu szaf, z cie­nia, nie­kie­dy ob­la­ne bla­skiem lam­py, wy­chy­la­ły się bia­łe po­pier­sia ja­kichś zna­ko­mi­to­ści. Przy­pa­trzyw­szy się bli­żej, moż­na było roz­po­znać spo­koj­ną, kla­sycz­ną, uśmiech­nię­tą twarz Księ­cia Bi­sku­pa War­miń­skie­go, chu­dą, zwię­dłą, ner­wo­wą twarz Na­ru­sze­wi­cza, wiel­ką, na­tchnio­ną, z wło­sa­mi roz­wia­ny­mi przez wi­chry na­tchnie­nia Bo­że­go gło­wę Ada­ma… Ale po wszyst­kim tym, po tych sza­fach i grzbie­tach zło­co­nych ksią­żek, po sprzę­tach z brą­za­mi, prze­wi­ja­ły się wiel­kie cie­nie, wal­cząc z ni­kły­mi bla­ska­mi lam­py, i nada­wa­ły ca­ło­ści cha­rak­ter ja­kiejś sen­nej, ale po­sęp­nej i mrocz­nej ci­szy. Nic tu nie było sły­chać, le­ża­ło na wszyst­kim mar­twe mil­cze­nie, tyl­ko z ze­wnątrz, z ogro­du, do­cho­dził głu­chy szum wia­tru.

Gdy eme­ryt tu wszedł, przede wszyst­kim sta­ran­nie za­mknął za sobą drzwi i klucz w zam­ku prze­krę­cił, po­tem zbli­żył się ko­lej­no do obu okien i okien­ni­ce we­wnętrz­ne na że­la­zną szta­bę za­su­nął, po czym do­pie­ro roz­ja­śnił lam­pę i spoj­rzał do­ko­ła po po­ko­ju. I stał tak przez chwi­lę głę­bo­ko za­my­ślo­ny, jak­by coś ma­rzył w gło­wie, a po­tem na­gle przy­su­nął do biur­ka wiel­ki fo­tel, usiadł na nim i wy­jął z kie­sze­ni zna­le­zio­ną pod szkie­le­tem na Pod­wa­lu zło­tą ob­rącz­kę.

– Na ko­niec – szep­nął – do­wie­my się cze­goś!

Za­czął sta­ran­nie oglą­dać ob­rącz­kę, ale była ona moc­no za­śnie­dzia­ła, za­wa­la­na zie­mią, w któ­rej nie­wąt­pli­wie dłu­gi czas le­ża­ła, a przy tym spra­co­wa­ny wzrok star­ca od­ma­wiał mu po­słu­szeń­stwa. Wło­żył więc oku­la­ry, sta­ran­nie ob­rącz­kę oczy­ścił i wresz­cie we wnę­trzu od­czy­tał li­te­ry „L.M. 8 wrze­śnia 1841 roku”.

– 8 wrze­śnia 1841 roku! – szep­nął cięż­kim, głę­bo­kim wes­tchnie­niem eme­ryt. – Tak! To ona! To ona! Boże wiel­ki, więc po tylu la­tach zna­la­złem jej szkie­let. Tam ją za­mor­do­wa­no! Ale co ona tam ro­bi­ła, co mo­gła ro­bić…

Za­głę­bił się w fo­te­lu i za­czął my­śleć gło­śno:

– Po­szu­kaj­my w pa­mię­ci. Czym w owe cza­sy mógł być ten dom! Co w tym po­ko­ju mo­gło się mie­ścić!…

Ale wi­docz­nie nic so­bie przy­po­mnieć nie mógł, bo na­gle wstał, ob­rącz­kę sta­ran­nie owi­nął w pa­pier i scho­wał do szu­fla­dy biur­ka, któ­rą za­mknął na klucz i klucz ten wsu­nął do kie­sze­ni, po czym ru­szył ku je­dnej z szaf ze sta­ry­mi ak­ta­mi. Tu, szu­ka­jąc dłu­go i sta­ran­nie, wy­do­był na ko­niec za­ku­rzo­ny fa­scy­kuł2 z na­pi­sem: „Akta za­gi­nio­nej Lu­dwi­ki M.”, otrze­pał go sy­ste­ma­tycz­nie z kil­ku­let­nie­go, a może jesz­cze daw­niej­sze­go pyłu, jaki na nim le­żał, i obej­rzaw­szy się do­ko­ła po po­ko­ju, siadł przy biur­ku, roz­ja­śnił lam­pę i za­brał się do prze­pa­trze­nia sze­re­gu sta­rych i po­żół­kłych pa­pie­rów, two­rzą­cych owe akta.

Na sa­mym po­cząt­ku, rzecz dziw­na, znaj­do­wał się do­kład­nie zro­bio­ny ry­su­nek, przed­sta­wia­ją­cy ko­lum­nę ka­mien­ną, jaka nie­gdyś ist­nia­ła przy wej­ściu do La­sku Bie­lań­skie­go, przy dro­dze z War­sza­wy. Ko­lum­na ta, jak le­gen­da lu­do­wa roz­nio­sła, mia­ła być wznie­sio­na na wiecz­ną rze­czy pa­miąt­kę na miej­scu strasz­li­wej zbrod­ni, do­ko­na­nej tu nie­gdyś na dwoj­gu mło­dych lu­dziach. Była to para na­rze­czo­nych, któ­rzy póź­ną nocą wra­ca­li do Mło­cin, nio­sąc z sobą bo­ga­tą wy­pra­wę, na­by­tą w War­sza­wie. Na­pad­nię­ci przez czy­ha­ją­cych na nich zło­czyń­ców, zo­sta­li za­mor­do­wa­ni i na uczcze­nie tych dwóch mło­dych ofiar mia­no wy­sta­wić ową ko­lum­nę. Na jej szczy­cie znaj­do­wa­ły się dwa ser­ca złą­czo­ne ra­zem.

Tak twier­dzi­ła le­gen­da; w rze­czy zaś sa­mej, jak zda­wa­ła się świad­czyć data umiesz­czo­na na pie­de­sta­le ko­lum­ny: „A.D. 1669”, ko­lum­nę ową wy­sta­wił za­pew­ne król Mi­chał Ko­ry­but Wi­śnio­wiec­ki na pa­miąt­kę swej elek­cji. Do­mysł ten zda­wa­ła się po­twier­dzać owa ozdo­ba na szczy­cie ko­lum­ny, któ­ra nie była wca­le wy­obra­że­niem dwóch serc złą­czo­nych, ale czap­ką ksią­żę­cą.

Bądź co bądź, ry­su­nek, po­miesz­czo­ny na cze­le akt prze­glą­da­nych przez eme­ry­ta, przed­sta­wiał ową ko­lum­nę pa­miąt­ko­wą, dziś już nie­ist­nie­ją­cą. Ar­ty­sta pod spodem pod­pi­sał: „Ko­lum­na w La­sku Bie­lań­skim”. Eme­ryt rzu­cił na nią wzro­kiem, chwil­kę po­du­mał i za­brał się do czy­ta­nia dłuż­sze­go ja­kie­goś opi­su, znaj­du­ją­ce­go się na na­stęp­nym ar­ku­szu. Ty­tuł tego opi­su brzmiał: „Skar­by pod ko­lum­ną w La­sku Bie­lań­skim. Ra­port Te­les­fo­ra Ko­new­ki, star­sze­go do­zor­cy taj­nej bry­ga­dy po­li­cyj­nej”.

Ra­port ów kre­ślo­ny był pi­smem czy­tel­nym, wy­raź­nym, na­wet pięk­nym, i dla­te­go za­pew­ne eme­ryt, roz­siadł­szy się wy­god­nie w fo­te­lu, prze­glą­dał go z wiel­ką przy­jem­no­ścią i za­ję­ciem, choć za­pew­ne nie pierw­szy raz miał go w ręku.

„Dnia 17 czerw­ca 1841 roku o go­dzi­nie je­de­na­stej rano do­nie­sio­no wła­dzom – brzmiał ra­port – że nocy ubie­głej pod ko­lum­ną pa­miąt­ko­wą, znaj­du­ją­cą się na skra­ju La­sku Bie­lań­skie­go, przy szo­sie pro­wa­dzą­cej z War­sza­wy do Twier­dzy No­wo­gie­or­giew­skiej, zwa­nej daw­niej Mo­dli­nem, spo­strze­żo­no wy­ko­pa­ny znacz­nych roz­mia­rów dół, za­gra­ża­ją­cy za­wa­le­niem się sa­mej ko­lum­nie. Że pod­kop ów do­ko­na­ny był w nocy, to nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, naj­przód z tego wzglę­du, że dnia po­przed­nie­go nikt nie za­uwa­żył in­nych zmian u pod­staw ko­lum­ny, a na­stęp­nie, że zie­mia była świe­ża. Przy tym w cią­gu nocy pa­dał deszcz i na roz­mo­kłym grun­cie do­ko­ła spo­strze­żo­no licz­ne śla­dy stóp ludz­kich.

Otrzy­ma­łem po­le­ce­nie od Ja­śnie Wiel­moż­ne­go Je­ne­ra­ła, aże­bym na­tych­miast udał się na miej­sce prze­stęp­stwa i do­ko­nał ści­słych oglę­dzin i prze­pro­wa­dził śledz­two. Wy­bie­ra­jąc się na tę wy­pra­wę, po­le­ci­łem po­słań­co­wi, któ­ry ra­port przy­niósł, aże­by nie­zwłocz­nie udał się do wój­ta gmi­ny Mło­ci­ny z proś­bą na­glą­cą, aże­by przy pod­ko­pie po­sta­wił straż z roz­ka­zem pil­no­wa­nia, by tam nic nie zmie­nio­no i nic nie ru­szo­no. Roz­kaz ten w rze­czy sa­mej wy­ko­na­no, ale naj­pierw dość póź­no, a po­tem dość nie­dba­le, tak że wie­le po­szlak, któ­re mo­gły do­pro­wa­dzić do po­waż­nych re­zul­ta­tów, zo­sta­ło za­tar­tych i znisz­czo­nych. Po­sta­wio­no na stra­ży pro­ste­go pa­rob­ka wiej­skie­go, nie­mo­gą­ce­go oczy­wi­ście mieć po­ję­cia o waż­no­ści za­da­nia, któ­re mu po­wie­rzo­no, a co lep­sza, gdym przy­był na miej­sce, za­sta­łem go śpią­cego naj­słod­szym snem na mu­ra­wie w po­bli­żu ko­lum­ny, a gro­ma­dy much wy­pra­wia­ły so­bie ucztę na jego dość nie­mą­drej i spo­co­nej moc­no twa­rzy.

Zra­zu unio­słem się na ten wi­dok strasz­nym gnie­wem, ale póź­niej, za­sta­no­wiw­szy się, że ten czło­wiek, od­da­jąc się tak słod­kie­mu spo­czyn­ko­wi, nic nie jest wi­nien, ale win­ni ci, któ­rzy go tu umie­ści­li, uspo­ko­iłem się i za­bra­łem się do po­szu­ki­wań”.

W tym miej­scu eme­ryt prze­rwał, po­ło­żył akta i prze­cie­ra­jąc sta­ran­nie oku­la­ry, szep­nął:

– Co tu pu­stych i próż­nych słów! Ale ten Ko­new­ka był za­wsze ga­da­tli­wy jak ko­bie­ta, choć bar­dzo zręcz­ny i nie bez ta­len­tu pi­sar­skie­go. Cie­ka­wy je­stem, co się z nim dzie­je, czy żyje jesz­cze…

Wy­rze­kł­szy to, eme­ryt na­ło­żył oku­la­ry i czy­tał da­lej. Na dwo­rze wiatr szu­miał po­sęp­nie, a mio­ta­ne nim ga­łę­zie drzew z głu­chym stu­kiem ude­rza­ły o okien­nice. Poza tym wiel­ka, mar­twa, po­nu­ra ci­sza pa­no­wa­ła do­ko­ła.

„Przede wszyst­kim – brzmiał da­lej ra­port – obej­rza­łem miej­sco­wość. Ry­su­nek ko­lum­ny, wy­ko­na­ny prze­ze mnie z na­le­ży­tą do­kład­no­ścią, z wy­mia­ra­mi jej wy­so­ko­ści i ob­ję­to­ści, za­łą­czam przy ni­niej­szym. Z nie­go prze­ko­nać się moż­na, że ko­lum­na opie­ra się na sze­ro­kiej pod­sta­wie, z pia­skow­ca szy­dło­wiec­kie­go wy­ku­tej, w dwie kon­dy­gna­cje uło­żo­nej. Otóż pod tą pod­sta­wą, z tyłu, je­że­li bę­dzie­my pa­trzy­li od szo­sy, do­ko­na­no pod­kopu głę­bo­kie­go na dwa i pół łok­cia, sze­ro­kie­go na ło­kieć i się­ga­ją­ce­go aż do po­ło­wy pod­sta­wy. Je­że­li ten pod­kop nie zo­sta­nie wkrót­ce za­sy­pa­ny, to ko­lum­na może się ła­two prze­wró­cić, gdyż pod­kop moc­no naru­szył jej fun­da­men­ty.

Są­dząc z głę­bo­ko­ści i sze­ro­ko­ści pod­ko­pu oraz cza­su zbyt krót­kie­go, jaki po­zo­sta­wał do dys­po­zy­cji ta­jem­ni­cze­go po­szu­ki­wa­cza, na­by­łem prze­ko­na­nia, że owe­go pod­ko­pu nie mógł do­ko­nać je­den czło­wiek, ale że mu­sia­ło nad nim pra­co­wać kil­ku, a co naj­mniej dwóch lu­dzi.

Opar­ty na tym uza­sad­nio­nym przy­pusz­cze­niu, za­czą­łem ba­dać śla­dy. Nie­ste­ty deszcz, pa­da­ją­cy całą noc, nad ra­nem zmie­nił się w sil­niej­szą bu­rzę i ule­wę, któ­ra więk­szość śla­dów spłu­ka­ła.

Przy tym, gdy rano po oko­li­cy ro­ze­szła się wieść, że ktoś w nocy pod ko­lum­ną do­ko­pał się skar­bów, tłu­my ga­piów wszel­kie­go wie­ku i płci zbie­gły się tu­taj i swy­mi cięż­ki­mi no­ży­ska­mi za­dep­ta­ły de­li­kat­ne i wy­kwint­ne śla­dy, po­zo­sta­łe na roz­mo­kłej zie­mi po noc­nych ra­bu­siach skar­bów.

Nie ule­ga bo­wiem wąt­pli­wo­ści, że lu­dzie, któ­rzy bra­li udział w tej noc­nej ro­bo­cie, na­le­że­li, je­że­li nie do wyż­szych sfer spo­łecz­nych, to przy­naj­mniej do bar­dzo za­moż­nych. Po­nie­waż ule­wa trwa­ją­ca nad ra­nem na­peł­ni­ła wy­ko­pa­ny dół w jed­nej trze­ciej brud­ną wodą i roz­mo­czy­ła zie­mię na grzą­skie bło­to, więc nikt z przy­by­łych ga­piów do dołu nie wszedł, nie chcąc się nara­żać na za­bło­ce­nie (jak gdy­by ci lu­dzie byli kie­dy nie­za­bło­ce­ni!) i dzię­ki temu szczę­śli­we­mu zbie­go­wi oko­licz­no­ści sam dół po­zo­stał w swej dzie­wi­czej nie­na­ru­szal­no­ści i sza­cow­ne dał mi wska­zów­ki.

Ja, bo­wiem, nie lę­ka­jąc się za­bło­ce­nia, śmia­ło wsze­dłem do dołu i prze­ko­na­łem się, że za­wie­ra on śla­dy trzech par nóg. Jed­ne z nich, dość głę­bo­ko od­ci­śnię­te w bło­cie, na­le­ża­ły nie­wąt­pli­wie do męż­czy­zny, któ­ry ko­pał, bo sze­ro­ko roz­sta­wio­ne duże sto­py i ob­ca­sy sil­nie wbi­te świad­czy­ły o tym wy­mow­nie; dru­ga para była tak­że wła­sno­ścią męż­czy­zny. Ze śla­du prze­ko­na­łem się, że po­ma­gał on do wyj­ścia z dołu ko­bie­cie. Tak, ko­bie­cie!

Sta­ry ak­sjo­mat po­li­cyj­ny, że we wszyst­kich zbro­dniach i prze­stęp­stwach bie­rze za­wsze pierw­szo­rzęd­ny udział ko­bie­ta, spraw­dził się i tu­taj. Ko­bie­ta, za­pew­ne mło­da i ele­ganc­ka, bo od­ci­ski jej nó­żek ma­leń­kich, obu­tych w wy­kwint­ne trze­wicz­ki, prze­ma­wia­ły za tym, znaj­do­wa­ła się z męż­czy­zna­mi w owym dole pod ko­lum­ną w La­sku Bie­lań­skim. Ba­da­jąc da­lej śla­dy, prze­ko­na­łem się, że męż­czy­zna, któ­ry ko­pał, wy­szedł ostat­ni, że wszy­scy tro­je prze­szli przez szo­sę i za­trzy­ma­li się w sa­mym la­sku, że tu­taj cze­kał na nich po­wóz, a może do­roż­ka, bo od­ci­ski kół wy­raź­nie da­wa­ły się spo­strze­gać na mo­krej mu­ra­wie. Po­wóz ten stał za­pew­ne dość dłu­go, gdyż ko­py­ta dwóch koni po­zo­sta­wi­ły po so­bie licz­ne śla­dy, i wresz­cie po skoń­czo­nej ro­bo­cie skrę­cił na szo­sę i za­pew­ne ru­szył do War­sza­wy.

Oto, cze­gom się do­wie­dział, ba­da­jąc po­zo­sta­łe śla­dy. Skoń­czyw­szy to, za­głę­bi­łem się zno­wu w dół, nie uwa­ża­jąc na bło­to, i za­czą­łem pil­nie w nim grze­bać. Na moją wiel­ką ra­dość zna­la­złem za­nu­rzo­ne w mule gli­nia­stym dwie sztu­ki zło­ta, dwa na­po­le­on­do­ry3, do­sko­na­le za­cho­wa­ne, któ­re przy ni­niej­szym za­łą­czam. Dowo­dzą one w spo­sób jak naj­oczy­wist­szy, że po­da­nie ludo­we o za­ko­pa­nym pod ko­lum­ną skar­bie było praw­dzi­we i że skarb ten ta­jem­ni­cza trój­ka w nocy z dnia 16 na 17 czerw­ca od­ko­pa­ła i za­bra­ła.

Na­le­ża­ło te­raz zba­dać, czy kto nie wi­dział owych dwóch męż­czyzn, ko­bie­ty i po­wo­zu lub do­roż­ki, za­przę­żo­nej w dwa ko­nie. Nie­ste­ty! Po­szu­ki­wa­nia moje w tym wzglę­dzie do żad­ne­go nie do­pro­wa­dzi­ły re­zul­ta­tu. Miej­sco­wy wójt gmi­ny, dzier­żaw­ca wsi rzą­do­wej Bu­ra­ków, jest czło­wie­kiem nie­fa­cho­wym i w ogó­le nie ma po­ję­cia, jak na­le­ży so­bie w po­dob­nych wy­pad­kach po­stę­po­wać. Nie pi­sze tu tego w celu za­szko­dze­nia mu, ow­szem, był obec­ny przy mych ba­da­niach i wszyst­ko czy­nił, co mógł, by mi do­po­móc. A że nie­wie­le do­po­mógł, to już nie jego wina, wsze­la­ko da­łem mu pew­ne wska­zów­ki i przy­rzekł mi, że do­ło­ży wszel­kich usi­ło­wań, by się do­wie­dzieć, czy kto nie wi­dział w nocy owych dwóch męż­czyzn i ko­bie­ty.

Mu­szę jed­nak do­dać, że nie na­le­ży do tych obiet­nic przy­wią­zy­wać wiel­kiej uwa­gi. Noc była dżdży­sta i burz­liwa, każ­dy za­pew­ne szu­kał schro­nie­nia pod da­chem i wąt­pię, by­śmy pod tym wzglę­dem do­szli do ja­kichś re­zul­ta­tów. Do­wo­dzi to za­ra­zem, że mamy do czy­nie­nia z ludź­mi prze­bie­gły­mi, któ­rzy do­sko­na­le wie­dzie­li, dla­cze­go wy­bra­li taką noc dla do­ko­na­nia swe­go ta­jem­ni­cze­go dzie­ła.