Sen niespokojny - Radomir Darmiła - ebook

Sen niespokojny ebook

Radomir Darmiła

3,7

Opis

Brama naprawdę działa. Byłem tam. Na Tirdze. To znaczy, w obcym świecie. (…) Jeżeli chodzi o obcych (…) jest kilka ras, żadna nie jest rodzima dla tej planety. Marunderów, tych niskich, niezbyt zaawansowanych technologicznie humanoidów, Trebuń wykorzystuje do prac w tymczasowej bazie. Łenandi żyją w dżungli. Niewiele o nich wiadomo poza tym, że od czasu do czasu doznają czegoś w rodzaju zbiorowego szaleństwa i wtedy podobno są bardzo niebezpieczni. Są jeszcze podokrechtowie (…) i wermizowie - ci faktycznie są dziwni, mają jakiś porąbany cykl rozwojowy, którego nie rozumiem, oraz kilka form. Najlepiej współpracuje się nam z jułenami, może dlatego, że z wyglądu są niemal identyczni jak my. (…)  Mam wrażenie, że niektórym szkodzi pobyt na Tirdze, przesiąkają przesądami tubylców i zaczynają bredzić o jakimś śpiącym bożku, który ponoć gdzieś tutaj jest… (fragmenty z prywatnej korespondencji).

Wszystko idzie dobrze, a nawet wspaniale, opanowujemy inną planetę, poznajemy nowe cywilizacje. Wszystko za sprawą genialnego polskiego naukowca. A przynajmniej tak się wydaje. Lecz pewnego dnia Brama do innego świata się zamyka, zatrzymując w nim setki ludzi, którzy zamierzali go kolonizować. Kto za to odpowiada i czy na pewno przejście na tamtą stronę umożliwił wynalazek profesora  Krzywki?

 

 Klasyczne filary science fiction, niebanalne pomysły, wiarygodni bohaterowie, udane słowotwórstwo i klarowny, precyzyjny język. Polecam.  Magdalena Świerczek-Gryboś (pisarka SF)

   Nie zawsze łatwo przykuć uwagę czytelnika. Radomir Darmiła, dzięki niesamowicie ciekawym pomysłom i precyzyjnemu wykonaniu, zdołał spełnić wszelkie wymogi tekstu wartego poznania. Odkrywanie z Autorem zupełnie obcego świata i rządzących nim praw to przygoda, o której trudno będzie zapomnieć. Łukasz Rzadkowski (pisarz, bloger, recenzent, muzyk)

  Moi Drodzy, w pełni świadom własnych słów (a na fantastyce się wychowałem) mówię Wam - ta książka jest świetna. Mocne obyczajowo-socjologiczne tło, niesamowite bogactwo różnorodnych bohaterów, klimat starej, dobrej fantastyki, która nie idzie na łatwiznę, a do tego akcja, do tego podstępy, do tego zakulisowe, polityczne rozgrywki i absolutna rozmaitość środowisk i ras. Polecam! Paweł „Uncelek” Stryjecki (bloger)

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 391

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (6 ocen)
2
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sekretarz Prezydenta, do rąk własnych. Poufne. Korespondencja szyfrowana.

Pięć lat przed zamknięciem Bramy.

Andrzeju, nie wiem, od czego mam zacząć. Może od tego, że Krzywka to nie szaleniec. Jestem całkowicie rozbity. Jego Brama naprawdę działa. Byłem tam. Na Tirdze. To znaczy w obcym świecie. W załączniku masz kilka zdjęć i filmów. Gwarantuję Ci, że to nie są efekty specjalne, że ci wszyscy obcy – jeżowierzowaci łenandi, mrówkopodobni wermizowie i cała reszta… to nie są przebierańcy. Nie mam pojęcia, dlaczego nie udaje się przewieźć niemal niczego z powrotem na Ziemię, ale to prawda. Sprawdziłem. Przed powrotem zerwałem przepiękny kwiat, coś jakby orchideę – po naszej stronie w dłoniach został mi tylko proch. Trochę mnie to przeraziło, ale profesor zapewnia, że czymkolwiek jest powodujący to czynnik, na nas nie wpływa. Nie wiem, czemu przy poprzednim wysłanniku Brama nie zadziałała. Profesor też nie wie. Mówi, że urządzenie po prostu nie przepuszcza niektórych ludzi i tyle.

Więcej Ci opowiem w prywatnej rozmowie. Jeżeli chcesz, sporządzę też oficjalny raport, ale tak na szybko mogę napisać tyle – powiedz prezydentowi, że to rewelacyjna okazja, by podważyć autorytet mediów. Niech wyśmiewają się z profesora, niech krzyczą o marnotrawstwie, o wariatach w rządzie niszczących polską naukę. Ależ się zbłaźnią. To będzie tym łatwiejsze, że kazałem Krzywce na razie wszystko utajnić. Dajmy mediom i opozycji kilka dni, potem powołajmy komisję badającą prawdziwość odkrycia… byle nie skupiającą się zbytnio na pieniądzach. Ten przedsiębiorca, który początkowo współfinansował profesora – Trebuń – to faktycznie podejrzana persona i mam wrażenie, że lepiej byłoby go odsunąć od całego projektu.

Jeżeli chodzi o obcych… tam jest ich kilka ras. Z tego, co zrozumiałem, żadna nie jest rodzima dla tej planety. Marunderów, tych niskich, niezbyt zaawansowanych technologicznie humanoidów, Trebuń wykorzystuje do prac w tymczasowej bazie. Łenandi żyją w dżungli. Niewiele o nich wiadomo poza tym, że ponoć od czasu do czasu doznają czegoś w rodzaju zbiorowego szaleństwa i wtedy podobno są bardzo niebezpieczni. Są jeszcze podokrechtowie, których nie widziałem. Wermizowie faktycznie są dziwni, więcej napiszę w raporcie, mają jakiś porąbany cykl rozwojowy, którego nie rozumiem, oraz kilka form. Najlepiej współpracuje nam się z jułenami, może dlatego, że z wyglądu są niemal identyczni jak my.

Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wiem, co napisać. Profesor napomknął kilka razy o jakiejś istocie, ale mówił tak niejasno, że nie potrafię poskładać w jedną całość podanych mi informacji. Mam wrażenie, że niektórym szkodzi pobyt na Tirdze, przesiąkają przesądami tubylców i zaczynają bredzić o jakimś śpiącym bożku, który ponoć gdzieś tutaj jest. Wiem, że to absurd, wspominam o tym tylko po to, byś nie był zaskoczony później czyimś wyznaniem.

Zadzwoń albo napisz, najlepiej prywatnie, używając szyfrowanych kanałów. Muszę wiedzieć, jak wiele mam zawrzeć w raporcie, o ile oczywiście chcesz raport.

Pozdrów ode mnie żonę i dzieciaki, Filip.

Z akt śledztwa dotyczących przyczyn zamknięcia Bramy,

sygnatura MMXXVII/TRG/4/FM/001

Prolog

Ciemność rozjaśniał tylko słaby blask latarki. W jej świetle ciała zabitych ludzi i jułenów wyglądały dokładnie tak samo. Jakie to ironiczne, pomyślał Orifiél. Mrok nas połączył. Mrok i śmierć. Zmęczenie niemal go obezwładniało. Chciałby oprzeć plecy o nierówną ścianę pomieszczenia i zamknąć oczy, zdrzemnąć się, chociaż na chwilę. Ale nie mógł.

Musiał klęczeć przy młodym mężczyźnie, podtrzymywać mu głowę, wysłuchiwać rzężeń.

I musiał podjąć decyzję.

Byli tutaj sami. Tajemnica państwowa, wyjaśnił. Część żołnierzy jeszcze penetrowała korytarze podziemnej bazy, część przeszukiwała rzeczy zabitych. Zbyt wielu zabitych.

Wszystkiego było zbyt wiele. Mroku, krwi, tajemnic. Decyzji.

– Teraz już wiemy – wyjąkał mężczyzna. – Sen Gomer… Zło w mroku jaskiń. Groza…

– Tak – powiedział Fan Orifiél. Zło, mrok, Starożytni, Azazel. Sen Gomer. Ludzie. Słowa, słowa. Słowa są takie trudne. Decyzje są trudne. Bolała go głowa.

– Orifiélu… – Mężczyzna złapał ambasadora za połę kurtki. – Musisz powiadomić senat. Trzeba powstrzymać Azazela, natychmiast… Inskrypcje Starożytnych… Orifiélu… Jeżeli Azazel spróbuje… Śpiący ukarze nas wszystkich…

Orifiél milczał. Mężczyzna zakrztusił się krwią.

– Wyślemy raport… Ludzie, ludzi trzeba wytępić – powiedział z trudem. – Wybić do ostatniego! To przebłaga Śpiącego… Orifiélu, rozkazuję… Rozkazuję… Orifiélu! Orifiélu…

Decyzje są takie trudne, pomyślał Orifiél.

Rozdział 1

Nie odważy się, pomyślała.

Z okna po lewej sączyło się blade światło, mętne od brudu na szybach i kurzu w powietrzu. Przed nią na kulawym krześle siedział Uriel Poneros: król ćpunów, władca nawiedzeńców – niegroźny, bez broni. Za Urielem widziała dwóch wysokich, wychudzonych mężczyzn, dwa cienie zawinięte w podarte szmaty. Ich twarze i dłonie gubiły się w mroku. Coś trzymali. Pistolety? Nie szkodzi. Da radę nawet sama. A więc trzech, bo dalej, przy ścianie, pod kocem pełnym dziur majaczyła już tylko sterta śmieci.

Za sobą czuła spokojną obecność Czeterlisa, wypełniającego całą przestrzeń między brudną podłogą a niską, drewnianą powałą. Tak więc jest Czeterlis i ona: on z karabinem, ona z pistoletem w rozpiętej kaburze, z nożem w pochwie na udzie. Przed nimi dwójka ćpunów i Uriel: rozkudłaczony, szalony, z ogniem w spojrzeniu.

Nie odważy się.

– Chciałeś porozmawiać – powiedziała spokojnie. Patrzyła prosto w twarz upstrzoną kępkami ciemnego zarostu, okoloną strąkami poszarzałych przedwcześnie, obciętych nierówno włosów. Miał dziwne oczy: intensywnie zielone, z rozsianymi w tęczówce cętkami, jakby ktoś sypnął w nie rdzawym pyłem.

Znała go. Kiedyś, czternaście lat temu. W czasach, gdy nosił jeszcze zwyczajne imię: Adam. W czasach przed awarią Bramy na Ziemię, zanim ludzie zwątpili w możliwość naprawy, w możliwość powrotu. Znała go, słyszała o nim, pamiętała – Uriel nienawidził ryzyka. Tchórz. Tacy się nie zmieniają.

– Chciałeś rozmawiać – powtórzyła. Czekała.

Uriel pochylił głowę.

Czekała.

– Żarłak – powiedział nagle, bardzo cicho. – Budrys. Kamiński.

– To nazwiska – zrozumiała. – Mam ich odnaleźć? Zabrać?

Uriel podniósł na nią rozgorączkowane spojrzenie.

– Nie, Gabrielo Żemajtis – odrzekł. – Masz ich pamiętać.

Szaleniec, pomyślała. Mózg przeżarty korzycą.

– Pamiętać. Dobrze. To wszystko?

– Chcę, żebyś pamiętała – powiedział. – Ja tego chcę, Gabrielo Żemajtis, ja, nie Bóg, chociaż to on mi nakazał spotkać się z tobą. Ja, ja chcę, ja żądam, zapamiętaj te nazwiska. Bo to ty ich zabiłaś.

Nie odważy się. Nie odważy, chyba że…

Czeterlis!

Powoli obróciła głowę. Ujrzała wymierzoną w siebie lufę.

– Wybacz, Gabri – powiedział Czeterlis. – Interes to interes.

Spięła się do skoku.

***

– Może być nas za mało – powiedział Rakul. Stał oparty o półtorametrowe koło transportera, żując gałązkę miętowego drzewa i obrzucając beznamiętnym spojrzeniem trupy na placu.

Niski sierżant miał rację, ale to niczego nie zmieniało. Za mało ich było od samego początku. Tuzin! I to taki tuzin! Jakim cudem mieli dopaść i jeszcze pokonać uzbrojonych po zęby gangsterów? Mered próbował to wyjaśnić ciotce Keller, ale nie chciała słuchać.

– To nie gangsterzy, tylko zwykli złodzieje – oznajmiła, gdy skończył mówić. – Poza tym świadek zeznał o czwórce mężczyzn. Poradzicie sobie.

– Czwórkę widział – podkreślił Mered. – Trzech mężczyzn i ta cholerna komandoska, Żemajtis. A ilu świadek nie dostrzegł? Na przykład na ciężarówce? Nie wiemy. A jeszcze paru mogło czekać za miastem.

– Czy pan się boi, kapitanie Mered?

Czy się bał? Tak. Potwornie. Nie o siebie, tylko o tych cholernych niedotrenowanych frajerów, których miał dostać pod komendę. Wiadomo, porządne wojsko gania za dzikusami po dżungli albo chroni karawany do Buchanarachtu. Drugi sort broni Nowigródka. Kto pozostawał? Ludzie w rodzaju Gowiędo, ćpuna na odwyku. Albo Szwarc-Szadego z rozbieganym spojrzeniem, speca od szemranych biznesów, za odpowiednią zapłatą gotowego przehandlować życie własne i kolegów.

Kurwa.

– Jułeni obiecali pomoc – dodała na koniec Keller. – W Drewileńku będzie czekać łącznik Fan Orifiéla. Proszę pamiętać: potrzebujemy tego wiertła. Cholernie potrzebujemy.

Jułeńskiego łącznika znaleźli w jednej z ocalałych chat. Martwego. Gdy tak leżał na brzuchu z rozrzuconymi rękoma – w zwykłych spodniach i bez butów – wyglądał zupełnie jak człowiek. Podłużne cętki na stopach i dłoniach humanoida można by wziąć za tatuaże. Sądząc po ułożeniu ciała, sięgał po broń. Nikt z ocalałych nie wiedział, jak zginął. Podczas walki? Czy też Żemajtis załatwiła go wcześniej?

Jedna dobra rzecz, że instynkt Mereda po raz kolejny nie zawiódł. Rozumował tak: skoro świadek widział ciężarówkę skręcającą za magazynem na północ, to złodzieje nie mogli pojechać ani do odkrywek, ani do Skalniaka. Gdyby ruszyli drogą do Buchanarachtu, mogliby wpaść na patrol, a tego pewnie chcieli uniknąć. Pozostawało Drewileńko. Powiedział to Zofii Keller, jeszcze zanim kazała zebrać oddział i natychmiast ruszać w pościg. Natychmiast… czyli co najmniej sześć godzin za późno.

Mered miał nadzieję, że dopisze mu szczęście, że wystarczy powiadomić Drewileńko. Tam ciężarówkę zatrzymają i może – skoro już marzyć o szczęściu – może nawet bez ofiar. Ale szczęście nie chciało dopisać. Na początek, mimo wielokrotnych prób, nie mógł się z placówką połączyć. To jeszcze nic nie musiało znaczyć. Tamtejsza zbieranina pijaków, narkomanów i religijnych świrów coraz częściej ignorowała Nowigródek, zresztą czemu zaraz mówić o ignorowaniu, zwyczajnie mogło siąść radio. Niemniej posłał przodem drona. Na wszelki wypadek. Wtedy wciąż jeszcze miał nadzieję, tę cholerną, ślepo optymistyczną nadzieję – że będzie bez ofiar, że łatwo, że szczęście i tak dalej. Miał tę nadzieję, dopóki nie zobaczył obrazów przekazywanych z kamery – dym, zrujnowane budynki, leżące ciała. Zatrzymał transportery i posłał na zwiad Rakula.

Łenandi – to była pierwsza myśl Mereda. Łenandi, kolczaste dzikusy z dżungli, niscy i włochaci barbarzyńcy, to oni zniszczyli placówkę. Trzy miesiące temu ni z tego, ni z owego zaczęli napadać na karawany. Znowu. Trzeci raz w ciągu czternastu lat od zamknięcia Bramy. Poprzednio walki trwały góra pół roku, by potem równie nagle się skończyć. Jeżozwierzowaci przychodzili do placówek, machając przyjaźnie zielonymi gałęziami. Razaboj sięskończył, mówili łagodnie, kładąc po karkach długie i sztywne, podobne do igieł włosy. Teraz czas Pokoju. Handlujemy.

Póki co, razaboj jeszcze trwał.

Ale tutaj, w Drewileńku, tutaj to nie byli łenandi. Oni zabiliby wszystkich.

– Uriel coś ukrywa – mruknął Mered, trąc brodę. – Nie sądzisz, sierżancie?

– Sukinsyn zawsze coś ukrywa – beznamiętnie skomentował Rakul.

Stali przy transporterze na środku placu, wokół którego podkową rozkładały się niskie budynki, bardziej szopy niż domy z prawdziwego zdarzenia: miszmasz połatanej blachy falistej, nierównych desek i brązowych mat z szerokich, strzępiastych liści masłowca. W oknach nie zachowały się szyby. Z kilku chat zostały tylko sterty połamanych belek i zwiniętych strzępów blach, jakby ktoś tam wysypał na kupę gruz i śmieci z rozbiórki ziemskich slamsów. Obok leżały ciała dwóch mężczyzn. Śmierć musiała ich dopaść podczas próby ucieczki. Nieco dalej, za drugim transporterem Mereda, w miejscu, gdzie plac zmieniał się w drogę do bramy, stała przechylona ciężarówka, nieruchoma jak kaleki pies. Pusta. Złodzieje zabrali wiertło ze sobą.

Za ciężarówką jest jeszcze kilka trupów, Mered przypomniał sobie obraz z kamer drona. Głównie ludzi, ale także paru marunderów, których tutejsi zmuszają do pracy, a może nie tylko do pracy. A z góry, myślał dalej, z góry te zniszczone chaty wyglądały jakby je roztrzaskał pięściami szalony olbrzym. Z tyłu są spalone magazyny, wspomniał, a od nich aż do rozbitej palisady ciągnie się pas zniszczeń. Gdy Mered oglądał film na ekranie niskiej rozdzielczości, przypominało to ślad szarga – największego z miejscowych zwierząt, przy którym ziemskie mastodonty wyglądały na puchate, niegroźne króliczki. Teraz już wiedział, że to nie szarg, że tam szedł mechazwierz.

Mechazwierz. Bo do tej pory najwidoczniej misja Mereda miała za dużo szans na powodzenie.

Szargi uznawał za groźne, bo trudno myśleć inaczej o gigantycznych, szablastozębnych bestiach przypominających spotworniałe skrzyżowanie niedźwiedzia z mamutem. Ale mechazwierze… budziły w nim strach. I obrzydzenie. Nikt nie wiedział, kto i po co przerabia szargi w te dziwaczne cyberzombie, hybrydy ciała i maszyn, wyposażone w miotacze ognia i serwomechanizmy wzmacniające mięśnie. Meredowi wystarczało, że jeden taki potwór mógłby stawić czoło całemu oddziałowi komandosów – i prawdopodobnie by wygrał.

– Moglibyśmy go postraszyć – odezwał się Rakul. – Konszachty ze zdrajcami czy coś tam. Na pewno coś by się znalazło.

Mered nie zrozumiał od razu.

– Znala… Zaraz. Postraszyć? Kogo?

– Uriela. Ja bym postraszył. No, bo co on tutaj robi? Zwykle siedzi z resztą porąbańców na Wzgórku i medytuje.

– Że niby to on zlecił kradzież? – Mered pokręcił głową. – On i Żemajtis… Nie, niemożliwe. Poza tym, na co Urielowi wiertło?

– Ciało Pana – przypomniał sierżant. – Sporo tego gówna zużywają tam na Wzgórku. Może chciał się uniezależnić od dostaw.

Może. A może nie. Mered pamiętał nienawiść w głosie szalonego proroka, gdy tamten opowiadał o przeklętej zdrajczyni. Zdrajczyni, tak ją nazywał, i jeszcze jakoś, dziwacznie, słowem, które chyba sam wymyślił. Jak to szło? Od… odszczepienica.

Jestem do niego uprzedzony, pomyślał Mered. Musiał o tym pamiętać, by zachować bezstronność, by nie dać się ponieść niechęci do dawnego znajomego, dawnego… przyjaciela. Ale z drugiej strony, jak podchodzić bez emocji do kogoś takiego?

– Czas na kontakt z Keller – zdecydował. – Zwołaj ludzi. Za kwadrans jedziemy.

– Wracamy?

– Jeżeli Keller tak rozkaże.

– Czyli nie? – Sierżant pokręcił głową. – Panie kapitanie… Transportery nie pojadą po śladzie. Zakopiemy się. 

– Widziałem przy bramie spycharkę gąsienicową. Zarekwirujemy.

– No tak. Ze spycharką tak. Wolno, bo wolno, ale radę da. Tyle że dogonić, panie kapitanie, to my nikogo nie dogonimy. A jeszcze wpieprzymy się na mrówy…

– Na wermizów? Spokojnie. Mamy z nimi pokój.

– Tak, mamy z nimi pokój. Ale z jeżozwierzowatymi nie mamy.

– Wiem.

– A nawet gdybyśmy dogonili, panie kapitanie…

– Wiem, sierżancie. Nie pytałem o radę.

Rakul wypluł peta, zasalutował i ruszył w stronę chat.

I znowu, jak zwykle, sierżant miał rację. Na otwartym terenie transportery z pewnością by sobie poradziły z mechazwierzem – zwłaszcza, gdyby sprzęt był sprawny, a w środku siedzieli komandosi. Ale w dżungli? I to w dżungli pełnej łenandi?! Mered będzie musiał to cioteczce wyjaśnić jeszcze raz, na wszelki wypadek, by właściwie oceniła szanse. Może Keller uzna, że jedno wiertło, nieważne jak cenne, warte jest mniej niż tuzin żyć.

Nagle, dopiero teraz, gdy zastanawiał się, co wysłać w meldunku do Nowigródka, dopiero teraz dotarło do niego, że tu już nie chodzi o durne wiertło. W ruinach leżało co najmniej dwudziestu ludzi i pewnie drugie tyle marunderów. Zacisnął zęby. Nie, nie odpuści. Mniejsza o dzikich łenandi, mrówczych wermizów i mechazwierza. Nie zawróci po kilku godzinach pozorowanej pogoni i nie rozłoży bezradnie rąk, mówiąc Zofii Keller: „staraliśmy się, no cóż, nie wyszło”.

I mniejsza o szanse.

Redakcja: 

Sonia Korta, Piotr Dudek

Korekta: 

Joanna Czarkowska 

Projekt okładki:

Joanna Widomska

Skład i łamanie: 

Paweł Czarkowski

Wydanie I, Warszawa 2023

ISBN 978-83-66767-48-5

Copyright Radomir Darmiła, 2023 

Copyright for all editions Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o. Warszawa 2023  

Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o.

Tel. 600 762 716

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwo-alegoria.pl