Ścierwo - Jarosław Sterkowicz - ebook + audiobook
PROMOCJA

Ścierwo ebook

Jarosław Sterkowicz

0,0
19,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 19,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Sensacyjny debiut DJ-a Trakmajstra stał się faktem. Sensacyjny przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze, obecny na muzycznej scenie od 2000 roku jako DJ, do tej pory wydawał kultowe w hiphopowych kręgach płyty i mixtape’y takie jak „Manewry Ciętegodźwięku” oraz „Majstersztyk”, nagrywał hity „Gdzie jest Zbyszek?” i „Moc, Energia” grane w klubach całego kraju, teraz jednak postanowił spróbować swoich sił jako pisarz.

Trakmajster opisał w swojej książce wieloletnie obserwacje wyniesione z niezliczonych spotkań towarzyskich, eventów i melanży. Jego debiutancka powieść „Ścierwo” to hiphopowy kryminał z osiedlowymi porachunkami i brudną miłością, rozgrywający się na tle beztroskiej atmosfery małego miasteczka na Podkarpaciu. Sensacja sama w sobie.

„Upalny czerwiec 2004 roku. Na tarnowskim osiedlu Westerplatte Sławek wpada w sidła lokalnego gangu i staje się dilerem. Po nieudanej transakcji ucieka jednak z miasta i w małej miejscowości na Podkarpaciu wprowadza grupę młodych ludzi w świat zakazanych używek. Tam gdzie dotąd mistyczny dym palonej gandzi spowijał melanż, pojawia się nowy specyfik w stanie sypkim. Od tego momentu luźna i sielska atmosfera komplikuję się, a do gry wkraczają kolejni gracze, którzy tylko spotęgują niedzielnego kaca”.

Dodatkowej atrakcyjności dodają książce ilustracje autorstwa nowosądeckiego writera – Lesera. Każdy rozdział został opatrzony także odpowiednim, hiphopowym tłem muzycznym i mnóstwem rapowych cytatów, dzięki czemu „Ścierwo” nie tylko się czyta, ale niemal dosłownie czuje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 247

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Jarosław Sterkowicz

All rights reserved

Redakcja: Mateo Moczulski

Projekt okładki i ilustracje: Artur Stec | behance.net/arturstec

Korekta: Elżbieta Sokołowska | korektelka.pl

Skład i łamanie: Artur Stec

ISBN 978-83-961142-0-4

Brzostek 2021

Wydawca:

„Znienacka” Jarosław Sterkowicz

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe i niezamierzone. Opisane zdarzenia i ich uczestnicy są zmyśleni. Imiona, nazwiska oraz pseudonimy zostały dobrane losowo, a ich ewentualna zbieżność z autentycznymi personaliami jest niefortunnym zbiegiem okoliczności. Niniejsza powieść jest fikcją literacką.

Tracklista

Intro

1. Tym razem

2. Na raz

3. Ja pod nogi im pluję

4. Bez ciśnień

5. Interesy

6. Bez twarzy

7. In da club

8. Get busy

9. Hot in here

10. Dr. Greenthumb

11. Ruffneck

12. Neunhundert Neunzig

13. Tu es foutu

14. Warum?

15. Przychodzę, Boże, pełnić Twoją wolę

16. Verbum nobile

17. Olimpijski smak

18. Passe ta route

19. Satisfaction

20. Killer on the road

21. Wszystkim nam brakuje szczęścia

Outro

Włączona po nocy nokia 3310 zasygnalizowała nowe wiadomości. Na zegarze ściennym wskazówki zdecydowanie pokonały już dwunastą. „Która?!” – krzyknął w myślach. Zmięty nocnymi wojażami, momentalnie wyrwał się ze snu.

I CO? SŁAWEK, OGARNIESZ? HALO…?

To przyjaciel Bart, który był raperem, dobijał się w sprawie zakupów. Za chwilę Bart miał ruszyć w swoją pierwszą minitrasę koncertową. I zabrać trawę, którą Sławek mu załatwi. To miała być jego przepustka do kariery. Pół poprzedniej nocy o tym rozmawiali i początkujący raper wiązał z tym ogromne nadzieje. Pół nocy.

Wybrał numer do przyjaciela.

Sygnał. Jeszcze jeden.

– Halo.

– No, kurwa, halo…! – Bart był wyraźnie zirytowany.

– O której jedziesz na koncert?

– O piętnastej ruszamy. Wyrobisz się?

– A jesteś u siebie?

– No.

– Podejdę po sos, tylko zjem coś.

– Dawaj!

Sławek miał dwie i pół godziny, żeby odebrać kasę, kupić trawę, dostarczyć ją Bartowi. W tym zostawała mu jeszcze godzina rezerwy. Wszystkie punkty planu oddalone były od siebie o kilkanaście minut szybkiego spaceru po tarnowskich Falklandach. To musiało się udać.

Po rozmowie telefonicznej miał jeszcze chwilę do wyjścia, więc przeczołgał się na drugi koniec łóżka i otworzył szufladę w biurku. Przy tylnej ściance leżało podłużne opakowanie tabletek musujących z magnezem. Wysypał trzy, które maskowały zawartość tubki. Za nimi kryły się osmolona lufka i zrolowany worek strunowy z trawą.

Wyszedł na balkon.

Osiedle Westerplatte żyło miarowym czerwcowym tempem. Z boku górowała imponująca wieża ciśnień, gdzieś krzyczały dzieciaki, ktoś parkował pod blokiem, ktoś odjeżdżał.

Zrobił sobie miejsce, przesuwając pranie na sznurkach rozciągniętych wzdłuż balkonu. Wychylił się przez balustradę, żeby zerknąć, czy któryś z sąsiadów nie czyha wyżej lub niżej. Nic podejrzanego nie zauważył, więc ubitą lufkę przyłożył do ust. Odpalił ogień, zaczekał, aż zawartość zaskwierczy, i zaciągnął się mocno.

Sławek miał taką teorię, że trawy nie można palić z nudów. Najlepiej ją palić w trakcie procesu twórczego albo wykonywania kreatywnych czynności. Wtedy zapewnia szerszą perspektywę, a jednocześnie pozwala skupić się na jednym detalu. Dlatego tak lubił ten widok z balkonu. Przed nim znajdowały się garaże, a później już tylko rozległe Błonia. Ta przestrzeń zawsze go inspirowała. Tak było również teraz. Delikatny letni wiatr dodawał wyobraźni skrzydeł.

Wrócił do środka.

W drodze do kuchni sięgnął po pilot od telewizora. Przez ekran przeleciała migawka z placu Świętego Piotra w Watykanie. Reporter stojący przed bazyliką informował o zbliżającej się pielgrzymce papieża Polaka do Szwajcarii.

Przełączył.

Pojawił się widok kłócących się polityków.

Znów kliknął.

W tle lektor zdradzał tajemnicę polowań drapieżników na sawannie. Zostawił.

W kuchni znalazł kartkę od mamy: Śniadanie na talerzu, rozwieś pranie, po pracy jedziemy do Kołaczyc.

Zerknął na talerz.

Na dwóch kromkach chleba leżały liście sałaty, na nich rozsmarowana była czerwonawa pasta, a na paście leżały plastry pomidora.

Powąchał.

Zapach go nie przekonał.

Ponownie nakrył talerz drugim talerzem i otworzył lodówkę.

Wyciągnął karton mleka. Z jednej szafki wyjął głęboki talerz, a z kolejnej płatki czekoladowe. Nasypał płatków i zalał mlekiem. Usiadł przy stoliku w kuchni.

Zimne mleko ze słodkimi płatkami pasowało na pierwszy posiłek tego upalnego dnia.

Pięć łyżek później wpadł na genialny pomysł, z niedowierzania aż na chwilę przestał jeść. Przecież gdyby zacząć produkować takie trochę napoje, ale gęste… W środku zmiksowane owoce, napój na bazie mleka albo jakiegoś przetworu mlecznego. I podawać zmrożone. Dumny z siebie, uznał, że właśnie wymyślił gastronomiczny hit wszech czasów. Dokończył płatki.

Otworzył lodówkę, aby schować mleko. Zobaczył kubeczek jogurtu owocowego. Wielki napis informował o kawałkach truskawek w środku.

– Kurwa…! – syknął.

Trzasnął drzwiczkami i poszedł do dużego pokoju.

Grupa gepardów dopadła właśnie młodą antylopę. Po kolei zanurzały pyski w jej tuszy, barwiąc swoje cętkowane futra na czerwono. Lektor informował, że muszą się bardzo spieszyć, bo w ich stronę zmierza zdeterminowana banda hien, gotowych walczyć o każdy kęs, każdą kość kopytnej. Z telewizyjnej podróży po dzikiej Afryce wyrwał go dzwonek nokii. Dzwonił Bart.

– Stary, ruchy, bo ja to muszę jeszcze podzielić przed koncertem…

– Co podzielić? O fuck, już lecę!

– Kurwa, jeszcze nie wyszedłeś?

– Spoko, wszystko dograne…!

Sławek poderwał się z kanapy i ruszył do swojego pokoju. Przerzucił stertę rzeczy, aby znaleźć koszulkę, portfel i klucze.

Dwie minuty później biegł już w stronę osiedla Legionów, pod blok Barta.

Zdyszany, dobił do domofonu i wybrał czwórkę.

Zszedł Bart.

– Kurwa, szybciej to bym sam wyhodował.

– Spoko, przed trzecią zdążymy!

– Na pewno? Jakbyś był wcześniej, to podjechalibyśmy, ale muszę bity wypalić.

– Dwie dyszki chcesz?

– Mówiłem: dwadzieścia gram. Tylko niech takie uczciwe da.

– Serio chcesz tyle jarania rozdać?

– To jest pojebane, ale tak działa ten biznes. Wszystko rozgrywa się na backstage’u, a ten, kto kręci jointy, ten rozdaje karty. Zobaczysz, że to najlepsza przepustka do wydania płyty.

– Następnym razem mnie zabierzesz?

– Kurwa, ziomek, całą ekipą jebanym autobusem podjedziemy pod klub!

Sławek wziął pieniądze i biegiem ruszył w powrotną trasę na swoje osiedle. Po drodze zadzwonił do Kaktusa.

– Jesteś?

– No gdzieś, kurwa, jestem.

– No ale na osiedlu?

– Pod siłownią.

– To czekaj!

Pięć minut później, cały mokry i ledwo stojący na nogach, resztką sił zbił piątkę z wielkim Kaktusem, który ksywkę dostał na cześć faktu, że z każdego mięśnia wystawały mu igły od anabolików.

– Że ci się chce biegać w takim słońcu…

– Mam… hajs – wystękał. – Dwie dyszki potrzebuję, tak jak gadaliśmy.

– Na siłkę idę. Miałeś być rano.

– Ale ogarnąłem. Mam hajs. – Sławek trzymał się za kolana, skulony, próbując złapać powietrze.

Nagle w zatoczkę wpadł rozpędzony golf i wyhamował tuż przed nim.

Od strony kierowcy wysiadł Młody Pio. Srebrny łańcuch o tęgich koluchach migotał na słońcu. Po właścicielu widać było, że zarobił na niego w nielegalny sposób, dzięki takim jak Sławek.

– No siema, Sławuś! Podobno chcesz mi kasę oddać…?

– No pewnie, znaczy tak, ale uzgodniłem z Kaktusem, że wezmę teraz dwie dyszki. – Sławek był totalnie zaskoczony widokiem herszta osiedlowego gangu.

– Sławuś, proszę cię, chyba nie chcesz, żebym pomyślał, że zamiast oddać stary dług, chciałeś się z Kaktusem dogadać i za gotówkę kupić…? – Młody Pio zbliżył twarz do oczu Sławka.

– Nie, no to nie tak, bo wczoraj…

– Tyś jest cały jak wczoraj.

– No oddam jutro…!

– Tyś jest cały jak wczoraj i jutro. A dziś jest dziś, nie? Masz sześć paczek, tak?

– Tak.

– No to super, bo mi właśnie oddałeś. A jutro masz tauzen czterysta, tak? Czy przypomnieć ci, jak to skończyło się w garażu?

– Nie… To znaczy tak… To znaczy chcę oddać, ale muszę mieć…

– Jutro czekam na hajs! – Młody Pio szorstko przerwał mu w pół zdania. – Spłacisz stary towar, weźmiesz nowy. Tak to, Sławuś, działa…

Srebrny opel astra w ostatniej chwili zjechał na stację benzynową i ostro zahamował przed samym wejściem. Ułamek sekundy później kierowca wbiegł do środka, prawie wyłamując przy tym przeszklone drzwi otwierane z opóźnieniem fotokomórką. Jednym susem pokonał korytarz i zniknął w ubikacji. Był zły na żonę. Naczytała się babskich pism i z dnia na dzień zmieniła mu dietę, zastępując pszenny, powszedni chleb jakimś czarnym wynalazkiem z nasionami. A to on był odpowiedzialny za innowacje w tej rodzinie! Zamiast ulubionej szyneczki królewskiej z osiedlowego sklepiku mięsnego znowu dostał na śniadanie tę okropną pastę z soczewicy. Do tego pomidory ze skórkami, których jego organizm nie tolerował. Już od szpitala wojewódzkiego czuł, że praca jego jelit została rozregulowana. Kurczowo trzymając się kierownicy, upewniał się w myślach: „Zrobiła to celowo! Znowu to zrobiła…!”. W Ładnej wiedział, że będzie musiał gdzieś się zatrzymać.

Oczywiście, że reszty rodziny to nie interesowało. Syn już dawno przestał być kompanem. Gdyby nawet ojciec podzielił się z nim swoją gastryczną niedolą, nie mógłby liczyć na nic więcej niż lekkie wzruszenie ramion.

Proces wyrzutów wobec rodziny został przerwany przez brzęczący śmiech wielkiej muchy, która latała nad kabinami ubikacji. Zaglądała po kolei do każdej – robiła kilka okrążeń, jakby była tu dozorcą, który pilnuje, czy każdy ma papier toaletowy i spuszcza po sobie wodę.

Na żonę też nie miał co liczyć. Po pierwsze sama mu ten przesrany los zgotowała, po drugie jej kolejny wykład o prawidłowej perystaltyce jelit, której sprzyjają rośliny strączkowe, mógłby już całkiem zdezorganizować mu żołądek.

Oczywiście, że była to jej wina! Powinna trzymać się ustalonych procedur i sprawdzonych rozwiązań gastronomicznych! Ale nie, ona zawsze musi pokazać, jaka jest ważna! Zawsze odstawia takie numery, gdy mają odwiedzić jego mamę. Nie dość, że odwiedzali ją bardzo rzadko, to za każdym razem żona zapewniała atrakcje towarzyszące – rujnowała spotkanie albo stawała się bohaterką, tworząc sztuczny problem, który tylko ona mogła rozwiązać. Byle pokazać teściowej, że lepiej dba o jej syna i ma nad nim kontrolę. Teściowa zresztą nie pozostawała jej dłużna – i tu chyba należy szukać przyczyny ich sporadycznych wizyt w jego rodzinnym domu.

Dobrze, że przed Pilznem był ten cepeen z restauracją. Żona z synem zostali w samochodzie. Mimo że auto było zaparkowane pod zadaszeniem, pasażerowie odruchowo otworzyli drzwi. Jakby to miało jakoś bardziej umilić oczekiwanie niż całkowicie uchylone okna.

Nadpływające od pól ciepłe i świeże powietrze wleciało do środka. Taki urok popołudniowej pory dnia u progu wakacji.

Periodyk, który czytała, służył jej teraz za wachlarz. Rozmyślała na temat artykułu ze zdrowymi poradami kulinarnymi. Uwielbiała te magazyny za to, że są pisane przez kobiety, o kobietach i dla kobiet. Szczególnie listy zdradzonych żon, które użalały się nad sobą, oraz porady, jak ćwiczyć, aby podobać się facetowi, i jak nowocześnie gotować dla męża. Esencja manifestu siły kobiet. Jej uwagę przykuł akapit o zawartości witaminy C w pietruszce. To ciekawe, wszyscy powtarzają, że witamina C to cytryna i inne cytrusy, a tu proszę bardzo, nasza poczciwa pietruszka... A to zaskoczenie…! Może i chciałaby podzielić się z kimś tą wiedzą, ale przyzwyczaiła się, że do syna nie ma sensu się odzywać.

Syn bawił się wyłączoną nokią, obracając ją w palcach. Rodzice już od kilku lat pytali go raz na tydzień, co u niego słychać, tylko po to, żeby usłyszeć tę samą odpowiedź: „Wszystko OK”. Czy zastanawiali się, dlaczego telefon dwudziestojednolatka milczy przez kilkadziesiąt minut podróży?

Lepiej nie definiować problemów, których nie można rozwiązać.

Sławek popatrzył na martwy ekran telefonu. „A ta nokia lepiej, żeby nie była włączona” – tak sobie myślał. Może dzięki temu, że wyłączył telefon, jego prześladowcy będą myśleli, że go nie ma, że zniknął, że nie żyje. Bez pieniędzy i tak nie mógł pokazać się na osiedlu, więc lepsza taka wycieczka niż siedzenie w nagrzanym mieszkaniu na trzecim piętrze. Bez piwa, bez zapasu zioła. Albo nie, wróć, poprawna kolejność to: bez zioła, bez piwa i bez playstation, które rzekomo oddał do naprawy, a w rzeczywistości zastawił w lombardzie.

Sławek popchnął drzwi auta i wyłożył nogi poza pojazd. Spojrzał na okolicę i ruchem głowy zanegował rzeczywistość.

Rozległe pola. Jak nie hektary zboża, to drzewa. Miał dziwne uczucie, normalnie déjà vu. Że już tu kiedyś był albo będzie. Nie rozkminiał tego, wystarczający poziom abstrakcji wprowadzały ta okolica i cała sytuacja. To nie było jego naturalne środowisko. Nie było tu blokowiska z wielkiej płyty. Z każdą minutą w tym miejscu kolejne wersy w słuchawkach wydawały się coraz bardziej odrealnione.

Słuchał Tym razem PIH-a, który nijak nie pasował do celu rodzinnego wypadu, czyli familijnego zjazdu w Kołaczycach. Realia Podkarpacia bardzo kontrastowały z tekstem tego kawałka. Nie będzie wchodził ostro w zakręty, nie ma szans na aferę w hotelu ani większą ilość gotówki i spalone domówki. Będzie, podobnie jak tu, szum owadów latających nad polami. I ćwierkot żerujących ptaszyn. I hałas przejeżdżających samochodów, zlewający się z dźwiękami pracy dystrybutorów. Choć nie miał już czego szukać na swoim osiedlu, to kolejne minuty w jednym aucie z rodzicami uświadamiały mu, że jeśli już uciekać od problemów, to nie w takich okolicznościach.

– A tobie smakowało śniadanie? – Mama na chwilę przestała wachlować się gazetą.

– Co…? – odburknął, wyjmując z ucha jedną słuchawkę.

– Śniadanie! Smakowało?

– No, smakowało – wymamrotał.

– Nie wiem, co ten ojciec wymyśla… – chciała zrzucić z siebie uzasadnione podejrzenie sabotażu tej podróży. – Pewnie zjadł coś w pracy…

Kontemplując widok pól, Sławek zastanawiał się nad tym, że wystarczy przejechać około pięćdziesięciu kilometrów, żeby znaleźć się w innej Polsce. Tam, gdzie czas się zatrzymał. Gdzie jest, jak było rok, dwa czy trzy lata temu. W jego świecie raperzy z metropolii z łatwością nawijali o bluntach, ale realia mieściny, do której zmierzał, położonej w południowo-wschodniej części kraju, są takie, że nie ma tam nawet bibułek. Tym bardziej bibułek typu king size lub slim premium. Pewnie tak jak w zeszłe wakacje w supersamie mają tylko gilzy i szklane, łatwo tłukące się lufki w kiosku Ruchu. Ale nie będzie tych cienkich papierków. A nawet gdyby były, to i tak nikt, jak miasteczko długie i szerokie, nie będzie miał pojęcia, jak skręcić jointa, którego tak wysławiali mc’s w jego słuchawkach. A nawet gdyby ktoś już potrafił skręcić i nawet gdyby potrafił skręcić na lewej stronie, odrywając nadmiar bibułki, co jest wyższą szkołą kręcenia i na każdym robiło wrażenie, to i tak nie będzie z czego skręcić.

A to w sumie to dziwne… Przecież pojawiły się inspiracje w postaci teledysków hiphopowych emitowanych w polskiej Vivie. Pojawiały się już regularne, nieśmiałe imprezy z kombinowanym alkoholem. Niby tuż obok było Jasło, gdzie podobno ktoś... Gdzie podobno ktoś miał coś, gdzie może to coś można by od tego kogoś… Ale tych około pięćdziesięciu kilometrów robiło różnicę mentalną… Nikt tam pewnie nawet nie znał nazwy „konopie indyjskie”.

Czyżby młodym brakowało tu determinacji? Dojścia? Odwagi? Niestety – dla tutejszych dzieciaków wychowywanych w katolickim duchu przez poczciwych, porządnych rodziców, którzy chcieli, aby ich pociechy tak jak oni skończyły studia wyższe i zdobyły jakąś edukację, świat blokersów był niedostępny. I niedostępne były zakazane owoce betonowej dżungli. Z jednej strony nastolatkowie w takiej mieścinie mają spokój dorastania. Bez prześladowań za to, że żyją na wrogim osiedlu, za to, że noszą glany lub wręcz przeciwnie – za to, że ich nie noszą. Z drugiej nieuchronnie zmierzają do konfrontacji ze światem, który takich jak oni pożerał.

Na szczęście w samarce ukrytej w skarpetce czekały dwa ostatnie topy. Malutkie, ale jakże piękne, lśniły na nich kryształki osadzone na ciemnozielonych listkach i pomarańczowych włoskach. Jeden zostanie wysmażony w szklanej lufce – jeszcze dzisiaj wieczorem. Pod warunkiem że wreszcie stąd odjadą. Ojciec pewnie wypluwa tyłkiem dwunastnicę. Ciekawe, jak on w ogóle konstruował te wszystkie maszyny, skoro tyle czasu zajmuje mu sranie… Raczej kible powinien projektować. A matka powinna robić kursy z gotowania. Po degustacji, gdy klientki dostałyby biegunki, ojciec mógłby się wyłaniać z tymi swoimi wykresami i sprzedawać mechanizmy do spłukiwania. Wreszcie by się odnaleźli w życiu.

Może zajarać za stodołą dziadka? Może nad rzeką? Na pewno gdzieś, gdzie będą cisza i spokój…

Kurwa, nie może na nich patrzeć…! Jak można być takimi życiowymi przegrywami…?!

Drugi topik poczeka do jutra. Wykorzysta zamieszanie po obiedzie i ucieknie od tego małolata Marcina, stresujących pytań o przyszłość i plany na życie. Ten Marcin zawsze jest taki upierdliwy. Tak to jest z młodszymi kuzynami, plątają się tylko pod nogami i o wszystko wypytują. A gdy powiesz im coś w sekrecie, to i tak wygadają przy stole.

Kolejni klienci wchodzili i wychodzili z budynku stacji, ale ojciec przepadł chyba na dobre. Pulchniutki chłopak, na oko ze dwanaście lat, przeszedł przed oplem z wielkim hamburgerem, z którego wylewała się zmieszana breja musztardy, majonezu i ketchupu.

W odwiedzinach u rodziny na wsi fajne jest tylko jedzenie. Znając babcię, pewnie w sobotę zarządzi gołąbki. Od rana wszystkie kobiety z rodziny będą smażyć cebulę, przygotowywać farsz, następnie mięso z ryżem zawijać w młodą kapustę i podczas podawania zalewać sosem pomidorowym. Po całym domu będzie się roznosić zapach gotowanej kapusty. „Gołąbki są spoko, ale schabowe lepsze” – pomyślał. Na kotlety schabowe, specjalnie jeszcze przyduszane przed podaniem, będzie musiał poczekać do niedzielnego obiadu. Znów cały dom zostanie spowity zapachem smażonego mięsa i gotowanych ziemniaków, przełamany świeżym aromatem ogórka krojonego na mizerię. Takie zapachy są spoko, ale wielka chmura z wiadra to dopiero byłoby coś…!

Nawet wyobrażenie suto zastawionego stołu nie poprawiło mu humoru. Odkąd poznał smak słodkawego dymu, każdy weekend u babci był weekendem zmarnowanym. Trzeba się uśmiechać i tłumaczyć przed wszystkimi, dlaczego nie zrobił prawa jazdy. „Sławku, kiedy zrobisz prawko?” – pytają kierowcy opla astry czy renault megane, którzy dla spokoju ducha przy ograniczeniu prędkości do siedemdziesięciu na godzinę zwalniają do sześćdziesięciu. „Dlaczego nie masz narzeczonej?”. Popatrzcie na swoje żony! Pasuje też jakoś wybrnąć z wiecznie powtarzanych pytań o studia. „To co zamierzasz po studiach? A pracę jakąś masz?”. Po co? Żeby żyć jak oni? O jego plany zawodowe pytają osoby, dla których ta jałmużna, którą otrzymują jako wynagrodzenie, jest jakimś pierdolonym powodem do dumy!

Tym rozważaniom nie pomagał tekst kolejnego numeru, Zastanów się Endefisu. Zapętlone wersy z początku z pytaniem Czy dasz radę udźwignąć to? skutecznie zniechęciły słuchacza do sprawdzenia całej składanki Wrukwione bity Dj-a 600V. Wyłączył discmana.

Wszyscy w Kołaczycach są tacy szczęśliwi, ale żyją w jakiejś złudnej bańce mydlanej, którą nadmuchał ksiądz proboszcz. Tak myślał. Im był starszy, tym bardziej odpychał go sielski klimat życia w małym mieście. Te rytuały obiadów, śniadań, wigilii, wyjść do kościoła w niedzielę. To było najgorsze, gdy cały dom był od siódmej postawiony na nogi, bo trzeba zdążyć do kościoła na dziewiątą. Czterdzieści stopni w cieniu, a oni wszyscy w koszulach, kamizelkach i marynarkach, kurwa, surdutach i smokingach, żeby tylko ładnie wyglądać. Hipokryci jebani! Przecież Bóg podobno kocha ludzi takich, jakimi ich stworzył.

Tak jak wujek Michał, ojciec Marcina, który pierwszy zaganiał rodzinę pod ołtarz, a w biurze trzymał najlepszą kolekcję pornosów, jakie Sławek kiedykolwiek widział. To był ich rytuał z młodszym kuzynem: gdy starsi biesiadowali w domu babci, oni robili abordaż na tę nieprzebraną bibliotekę „Catsów”, „Extasy”, „Hustlerów” oraz niszowych gazetek wyglądających bardziej jak kibicowskie ziny, tyle że zamiast relacji z meczów znajdowały się tam relacje z orgii z wielkimi grubymi babami, które miały włosy pod pachami. A gdy zapowiadała się większa popijawa i chłopaki mieli pewność, że nikt im nie przeszkodzi, odpalali magnetowid i tu dopiero dostawali dawkę prawdziwego branżowego mięsa w postaci niemieckiego porno, ze wszystkimi fetyszami, jakie można sobie wyobrazić. Nazywali to polerowaniem głowicy. Sławek uznał, że nie ma już piętnastu lat, żeby konia walić przy kuzynie na drugim końcu pracowni.

No właśnie, jeszcze tam jest ten kuzyn Marcin…

Marcin był dobrym, grzecznym chłopcem, dla którego szczytem nastolatkowego buntu były masturbatorskie zrywy do pornoli ojca. Sławek mu imponował. Bo Sławek znał teksty, znał slang i znał życie, zamiast tylko czytać o nim na hip-hop.pl. Trochę starszy, ubrany w markowe skejtowe ciuchy, był już na kilkunastu koncertach rapowych. Odpuścił edukację, ale unikał rozmów o podjęciu pracy. Miał dość tych ludzi zmęczonych życiem, codziennie jak roboty maszerujących do pracy na osiem albo więcej godzin.

To był globalny system przejmujący władzę nad jednostką. Wszyscy musieli odgrywać swoje role. Sławek czuł, że jeśli nie będzie w systemie, to system go nie znajdzie i nie wykończy… Postanowił zostać społecznym outsiderem. Wpadł już w ten lot nicnierobienia, które daje kilkunastomiesięczne odurzanie się marihuaniną, jak mawia babcia Danusia. Wstawał przed południem i skupiał się na kontemplacji chwili bieżącej.

Bo po co zastanawiać się nad beznadziejnością tego, co wydarzy się za pół roku, skoro tu i teraz jest wystarczająco dołujące, żeby stracić nadzieję na jakąś zmianę.

Nie było to częścią jakiegoś większego planu. Żył tak, bo gdy powieki są ciężkie, a chmura dymu gęsta, jest po prostu łatwiej.

Sławek nie pochodził z biednej rodziny, ale pensje matki, pracowniczki administracyjnej, i ojca inżyniera pozycjonowały tę familię raczej w dolnej części piramidy zamożności. Niepracujący i melanżujący dwudziestojednolatek stanowił spore obciążenie dla domowego budżetu. Właściwie był poza budżetem. Rodzice zgodnie przyznaliby mu pełną autonomię w decydowaniu o własnej polityce monetarnej. I zagranicznej. I zaopatrzeniu też. Chyba nawet wielokrotnie chcieli, ale brakowało im odwagi. W rozmowach z synem nie umieli postawić tej jednej kropki nad i. Wypowiedzieć tego dosłownego, kochanego, ciepłego i rodzicielskiego „Wypierdalaj!”.

Matka z rozpędu nakładała ziemniaki na ten trzeci talerz i z przyzwyczajenia wsadzała ubrania do pralki, a ojciec w odruchu pamięci mięśniowej zajeżdżał odkurzaczem do pokoju syna.

Sławek był im potrzebny tylko w takich chwilach. Ojcu, żeby pokazał swojej matce i swoim braciom, że są szczęśliwą podstawową komórką społeczeństwa. Aspołeczną. A matce, żeby teściowa się nie czepiała, gdzie zgubiła syna.

– Wszystko dobrze, kochanie? – Pasażerka opla zagadnęła wracającego męża.

– Tak… Wręcz wyśmienicie – odpowiedział chłodno ich kierowca, ocierając chusteczką pot z czoła.

– To dobrze. – Żona nawet nie podniosła oczu znad gazety.

– Świetnie. Sławek, zamknij drzwi, jedziemy!

Syn jechał więc z nimi. Tym razem wyjątkowo chciał jechać. Razem z nim jechała również historia jego ostatnich dokonań na tarnowskim osiedlu Westerplatte. A była to historia przeterminowanych kredytów zaciągniętych u każdego, kogo znał.

Bo to jest tak, że długi u chłopaków z betonowych bloków biorą się z trzech powodów. Pierwszy to palenie jointów na kredyt. Drugi to palenie jointów oraz palenie jointów z kolegami, którzy nie mają żadnych wpływów pieniężnych, ale biorą w kredo i na pewno kiedyś oddadzą.

„Ziomuś, prośba...”. Nie oddadzą.

A trzeci powód to… ta smykałka do interesów, która w społeczeństwie wykiełkowała w okresie transformacji ustrojowej. Po osiemdziesiątym dziewiątym niektórzy od razu wpadli w świat mrówczego importu, przydomowych manufaktur i bazarowego handlu. Inni nie poczuli strumienia wyzwolonych złotówek i wybrali stabilne wynagrodzenie w ramach marnego etatu. Ich dzieci, karmione telewizyjnym dobrobytem i gniewnym hiphopowym przekazem, chciały od życia czegoś więcej. Wolnorynkowe spryt i chciwość nie dosięgły rodziców, ale dosięgły ich pociechy – i nawet z przeciętnego blokersa potrafiły zrobić biznesmena dilera.

To był najlepszy i najprostszy plan, jaki mógł wymyślić odurzony trawą koleżka na ławce: że może sam zacząć gonić z towarem i dzięki temu mieć na swoje jointy. Na nieszczęście jego, rodziny, dostawców i odbiorców, gdy diler ma potrzeby większe niż ilość, którą może sprzedać, to na pewno pojawią się kłopoty. I właśnie się zaczęły.

Sławek jako uczeń umiejętnie kamuflował wydatki na dragi pod pretekstem zakupu nowej książki, ksera konspektów czy zbiórki na prezent urodzinowy dla nauczyciela. Jednak gdy opuścił mury technikum, rodzice coraz mniej wyrozumiale patrzyli na jego potrzeby. Słusznie wychodzili z założenia, że skoro ma co jeść i co włożyć na tyłek, to tu się kończy ich rola w sponsorowaniu.

Swoich notowań nie poprawiał wyluzowanym stylem życia. Gdy rodzice szli do pracy, on jeszcze spał. Gdy wracali z pracy, on leżał przed telewizorem z padem od konsoli w ręce, czekając na obiad. Po obiedzie znikał bez słowa, po to, żeby wrócić późno w nocy, gdy oni już spali. Tak mu się dni układały, że wiecznie było za późno, żeby zacząć edukację, i za wcześnie, żeby skończyć melanż. Gdy policja na sygnałach krążyła po osiedlu, rodzice się cieszyli, że nie jadą po niego. Łudzili się, że za rok, dwa lata, trzy ich syn weźmie się za siebie.

Jego rówieśnicy jeszcze starali się jakoś oszukiwać rodziców, żeby jak najdłużej karmić się ich pensjami. Bartuś Kaczor aka Bart niby przez pół roku dojeżdżał w weekendy do studium policealnego w Krakowie, dzięki czemu dostawał od starych kasę na czesne i żarcie. Ale pewnego weekendu nawet z mieszkania nie chciało mu się wyjść ani zasymulować, że coś robi. Pod jego nieobecność matka przeszukała pokój. Nic o marketingu i zarządzaniu w kulturze nie znalazła.

Z kolei Lewis pożyczył od ojca pięć tysięcy na rozkręcenie własnego biznesu – studia z nadrukami offsetowymi. Złożyć się mieli po pół z Florkiem. Florek jako jedyny z tej paczki starał się pracować, ale wiecznie coś psuł – nawet maszynę do polerowania posadzki w Major Markecie. Udało mu się odłożyć kilka tysi, resztę dorzucili rodzice. Koledzy dopingowali ich z nadzieją, że biznesplan wypali. Zgodnie z zapowiedziami inwestorów kumple mieli zostać zatrudnieni do robienia koszulek dla jaraczy. W długie zimowe wieczory siedzieli całą ekipą i obmyślali grafiki. Jako że tematyka nadruków miała być przesiąknięta THC, na posiadówkach sporo tego THC konsumowali. Lewis wymyślił, że żeby być twórcą, trzeba najpierw okiełznać tworzywo. I wtedy któryś z nich wpadł na ten pomysł – to było jakoś pod koniec stycznia.

Właściwie to na początku było tak, że pokłócili się o to, kto pierwszy wpadł na ten pomysł. A pomysł był taki, żeby kupić tanio jaranie w Krakowie i sprzedać je w Tarnowie.

Wszyscy pochodzili z dołu osiedla (Bart nawet z Legionów), więc nie czuli się zobowiązani do lojalności wobec patologii z wieżowców. Gang miał topy średnie jakościowo, małe, a do tego drogie. Ostatnio w mieście nie było dobrej trawy, więc w sumie każdy na własną rękę próbował coś ogarnąć. Chłopaki czuli się tu jak beduini na pustyni, dla których uschnięty krzak oliwny był niczym oaza tryskająca chlorofilem.

Bart z Florkiem poznali już krakowską scenę rapową. Przynajmniej tak im się wydawało. Z resztą ekipy albo sami byli już na kilku koncertach w klubie Extreme. A że Bartuś wiecznie free- stylował, to nawet miał zaliczone pierwsze publiczne występy z mikrofonem w ręce. Na lokalnej scenie cieszył się jeszcze większym szacunkiem, więc regularnie przejmował mikrofon podczas koncertów rapowych. Zaplanowali, że dzięki znajomościom Barta szybko podwoją zainwestowane dziesięć tysięcy.

W piątek wybrali się do klubu Kosmos, gdzie koncert miał O.S.T.R. Wykonawca świetnie wszedł w interakcję z publicznością, zaczynając show od Na raz z Kodexu. Kilkaset osób od razu podłapało chwytliwy refren, który – kilkukrotnie powtarzany między innymi utworami – stał się lokomotywą napędzającą energetyczny występ. Na nieszczęście dla chłopaków w drugiej zwrotce padły słowa: Zmień dostawcę. Cała czwórka zrobiła pod sceną wielki hałas, zwracając na siebie uwagę. O.S.T.R pokazał im okejkę, a oni uznali to za namaszczenie.

Po koncercie Bart jako pierwszy odpowiedział na zaproszenie do freestyle’u. Ze sceny nie omieszkał kilkukrotnie powtórzyć, że będzie dobry skun. Refren ze szlagieru gwiazdy wieczoru przerobił na: Na raz, na dwa, na trzy – BDS to my! Po kolejnej godzinie wolnostylowych popisów, okrzyków, bitew i wokalnych szarży każdy, kto znajdował się w lokalu – łącznie z barmankami – wiedział, że cokolwiek to znaczy, znaczy to BDS, czyli będzie dobry skun.

Po występie ustawiły się dwie kolejki. Pierwsza do Ostrego po autografy, a druga do chłopaków. W wiadomej sprawie. Skończyło się na tym, że na koszulkach fani mieli wielkie tagi „O.S.T.R.”, a obok napis: „BDS”. Takiego zamieszania na mieście nie zrobiło nawet otwarcie Maca na Krakowskiej! Wszystkie osiedla – od Mościc przez Zabłocie po Guminska, co akurat dziwne, bo z nimi zawsze była kosa – chciały wiedzieć, ocb z tym bedeesem.

Po drugiej w nocy już dosyć zmięci zaczęli zbierać się do domu. Najbardziej poległ Florek – leżał zarzygany w loży. Zdenerwowany Lewis stał nad nim i zastanawiał się, jak to jest, że całe ciało może odmówić posłuszeństwa. Przewód pokarmowy akurat, kurwa, teraz, zainspirowany wyczynami Leonarda da Vinci sprzed pięciuset lat postanowił zmienić bieg swojej pracy i zwrócić niestrawionego burgera z Frassesa na posadzkę klubu, niczym malarz wizjoner, który swoją wizję odwróconego biegu rzeki przelał na płótno.

Zza filarka wynurzył się bramkarz Olek, który lubił wyczilować po robocie i przed snem ściągnąć solidnego bucha. Był jedynym z tej zgrai karków, z którym można było pogadać i który najpierw pytał, a później bił.

Sławek z Lewisem byli pewni, że tym razem Olek zacznie od bicia: najpierw jedną ręką podrzuci Florka, a następnie zrobi nim dziurę w ścianie. Im pozostanie sprzątanie wymiocin i zębów po koledze.

Na szczęście Bart, przeczuwając kłopoty, ruszył z odsieczą.

– Siema, Olek! Już go zbieramy i ogarniemy ten syf.

– Powiedz mi, jak można sobie obrzygać czapkę na głowie? – zapytał zdegustowany Olek, oceniając żołądkowe zawijasy na garderobie Florka.

– Królewno, wstawaj! – Lewis policzkował poległego rycerza melanżu, którego Sławek próbował podnieść.

– Dobra, weźcie go, żeby szef nie widział – instruował Olek, po czym wielką ręką objął Barta. – Miałbyś coś dla mnie? Wiesz, na spokojniejszy sen…

– Pewnie, szefciu, ale jutro, dopiero ogarniamy sprawy.

– Serio, dzisiaj nic?

– Jutro będzie dostawa! Obiecuję, że zaśniesz mocniej niż Florcio.

– Kurwa, tylko żebym po tym nie rzygał…!

Jakież musiało być rozczarowanie bramkarza Olka, gdy po nocy wysłuchiwania o lśniących wielkich topach holenderskiego skuna musiał się zadowolić odpowiedzią, że temat jest jeszcze nieogarnięty. Być może zadziałał efekt placebo, bo Olek już się nakręcił, że do snu utuli go szaroniebieski dym. Nawet nie chciało mu się nikogo bić. Chciał jedynie wrócić do siebie, wyjść z psem i zapomnieć o brudnej robocie na bramce.

Do domu wrócił dopiero po piątej. Mimo że od razu się położył, ze czterdzieści minut przewracał się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. W głowie dudniło mu imprezowe echo. Po kilku godzinach rwanego snu postanowił odwiedzić siłownię. W wejściu minął dwóch małolatów z Westerplatte. Jednym z nich był Kaktus. Olek kilka razy sprzedał mu sterydy, a młody czasami ogarniał palenie. Wziął go na bok i przy okazji opowiadając o falstarcie dilerów skejtów, zapytał, czy może coś załatwić. Odpowiedź była pozytywna.

Kaktus w sobotę robił nogi, trochę barków, poprawiał ręce i nie zapominał o plecach. Na koniec jeszcze dipami profilował triceps. Nie miało znaczenia, że praktycznie każde ćwiczenie wykonywał źle technicznie. Ciężary rwał całym ciałem zamiast trenowaną partią mięśni. Z zakresu faz ruchu koncentrycznego, ekscentrycznego i izometrycznego wyznawał jedną główną, najważniejszą zasadę: sztanga musi być wypierdolona! W jego mniemaniu mięśnie po każdym powtórzeniu rosły w lustrze. W rzeczywistości to pryszcze od anabolików powiększały je optycznie. Między kolejnymi seriami a przypinką do lustra powoli zaczynał przyswajać informacje, które przekazał mu Olek.

Po blisko dwóch godzinach rzucania żelastwem miał już jasny obraz sytuacji: skejci z dołu osiedla mają dojście do dobrej trawy. Uradowany swoim odkryciem, zmienił w szatni koszulkę na ramiączkach na sobotnią Realu Madryt marki Adidas. Oczywiście z Beckhamem i numerem 23 na plecach. I ruszył w osiedle w celu przewinięcia tematu Młodemu Pio, swojemu bezpośredniemu przełożonemu w bandyckiej hierarchii.

Podekscytowany Kaktus zaproponował Młodemu Pio, aby złożył się razem ze skejtami i razem z nimi kupił wysławiany towar. Dzięki temu będą mieć lepszą jakościowo trawę niż do tej pory.