Sanditon - Kate Riordan - ebook + książka

Sanditon ebook

Riordan Kate

4,1

Opis

Niedokończona powieść Jane Austen, która stała się kanwą telewizyjnej adaptacji.

Napisana na podstawie scenariusza serialu historycznego ITV zatytułowanego Sanditon, zaadaptowanego dla telewizji przez Andrew Daviesa, zdobywcy nagród Emmy i BAFTA.

Kiedy przypadek sprawia, że Charlotte Heywood jedzie do nadmorskiego miasteczka Sanditon, jej życie zmienia się na zawsze. A kiedy poznaje czarującego i cokolwiek nieokiełznanego Sidneya Parkera, zostaje wciągnięta w wir romansów, zdrad i zmieniających się sojuszy, bo w Sanditon nikt nie jest do końca taki, na jakiego wygląda.

Odkryjcie świat, który Jane Austen pozostawiła po sobie, i poznajcie bohaterów przeniesionych na karty powieści przez Kate Riordan.

Każdy nadmorski kurort ma swoje tajemnice − lecz Sanditon ma ich więcej niż inne!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (47 ocen)
22
13
9
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaemka

Z braku laku…

Kompletnie nie w stylu Jane Austen. Reklamowanie tego jej nazwiskiem jest nadużyciem.
00
Wer_Nat92

Całkiem niezła

Czyta się jak scenariusz serialu o tym samym tytule - pokrywa się 1:1 z fabułą pierwszego sezonu. Tym samym wygrywa serial, ponieważ tam przestrzeń między dialogami wypełnia obraz, tutaj mamy prawie że sam suchy skrypt, okraszony wnikliwymi obserwacjami, co na 400 stronach zaczyna być niedostateczną formułą. Serial oczywiście ma też +5 do atrakcyjności wizualnej dzięki roli Theo Jamesa. Podsumowując, lepiej wybrać serial, ale ostrzegam, że serce pęknie
00
aniasci

Dobrze spędzony czas

Całkiem przyjemna powieść, choć dosyć sztywno napisana.
00

Popularność




Przed­mowa pióra Andrew Daviesa

W ostat­nim roku życia Jane Austen roz­po­częła pisa­nie powie­ści będą­cej śmia­łym odstęp­stwem od całej jej dotych­cza­so­wej twór­czo­ści.

Mamy tu oczy­wi­ście pełną życia młodą boha­terkę i fascy­nu­jąco skom­pli­ko­wa­nego boha­tera o zmien­nych nastro­jach, lecz tło jest inne, a bra­cia Par­ke­ro­wie uosa­biają nowy rodzaj typów ludz­kich pre­zen­to­wa­nych przez Austen: są ludźmi inte­resu, przed­się­bior­cami pra­gną­cymi zmie­nić świat, w któ­rym żyją, i pozo­sta­wić po sobie ślad. Można rzec, że przy­po­mina to nieco Zaka­zane impe­rium: Tom Par­ker pró­buje prze­kształ­cić senną rybacką wio­skę w modny nad­mor­ski kurort. Obcią­żył hipo­teką swoją posia­dłość, zacią­gnął pożyczki na prawo i lewo i teraz na naszych oczach prze­bu­do­wuje San­di­ton.

Młoda Char­lotte Hey­wood zako­chuje się w San­di­ton i całym przed­się­wzię­ciu od pierw­szego dnia pobytu. To dla niej zupeł­nie inny świat zalud­niony fascy­nu­ją­cymi posta­ciami. Są wśród nich eks­cen­tryczna i ujmu­jąca rodzina Par­ke­rów, lady Den­ham, bogata i wład­cza patronka, sir Edward Den­ham i jego przy­rod­nia sio­stra Esther, któ­rych rela­cje spra­wiają wra­że­nie odro­binę zbyt bli­skich, Clara, pro­te­go­wana lady Den­ham i uboga krewna, utrzy­mu­jąca jakieś tajemne związki z sir Edwar­dem, oraz panna Lambe, dzie­dziczka z Kara­ibów i pierw­sza czar­no­skóra boha­terka Jane Austen! Dodajmy do tego kilka kłótni, intryg i nie­po­ro­zu­mień, ze dwa bale i odro­binę kąpieli mor­skich nago (doty­czy męż­czyzn), a będziemy mieli fascy­nu­jący zestaw moż­li­wo­ści.

Epoka regen­cji, w któ­rej dzieje się nasza opo­wieść, była świad­kiem gwał­tow­nego wzro­stu wyjaz­dów dla przy­jem­no­ści i do uzdro­wisk, zarówno nad­mor­skich, jak i w środku kraju − oraz wiel­kiego przed­się­bior­czego nasta­wie­nia, które da się ująć w zda­nie „Jeśli zbu­du­jemy, przy­jadą”. Ludzie podobni do Toma Par­kera zbi­jali szybko for­tuny, choć wielu ban­kru­to­wało, bo źle oce­niło rynek. A kurorty takie jak San­di­ton były atrak­cyjne dla gości, ponie­waż pozwa­lały na pozna­nie nowych ludzi, poga­pie­nie się na sławy, stwo­rze­nie nowej oso­bo­wo­ści, zako­cha­nie się − wszystko było moż­liwe.

Jak dotąd cudow­nie − lecz sześć­dzie­się­cio­stro­ni­cowy frag­ment napi­sany przez Austen ofe­ro­wał dość mate­riału na pół odcinka serialu, który, jak mia­łem nadzieję, będzie liczył osiem odcin­ków. Tak więc zaczęło się zbie­ra­nie mate­ria­łów doty­czą­cych epoki regen­cji i natę­ża­nie wyobraźni. Odbyło się mnó­stwo spo­tkań z pro­du­centką wyko­naw­czą Belindą Camp­bell i pro­du­centką Geo­r­giną Lowe oraz liczne wesołe lun­che. Sze­fom ITV zale­żało na szyb­kim roz­po­czę­ciu pracy, nie mia­łem więc dość czasu na napi­sa­nie cało­ści. Po usta­le­niu ogól­nego sche­matu zgo­dzi­li­śmy się, że napi­szę trzy pierw­sze odcinki i ostatni. Od tej chwili sprawy działy się w zadzi­wia­ją­cym tem­pie: reży­ser Olly Black­burn i sce­no­graf Grant Mont­go­mery przed­sta­wili swoją wizję serialu i wkrótce roz­po­czę­li­śmy kom­ple­to­wa­nie obsady zło­żo­nej z gwiazd takich jak Anne Reid, Kris Mar­shall i Theo James oraz nie­zwy­kłych debiu­tan­tek Rose Wil­liams i Cry­stal Clarke w rolach naszych heroin, panny Hey­wood i panny Lambe.

W cza­sie, gdy piszę ten wstęp, jeste­śmy w poło­wie krę­ce­nia i bar­dzo mnie eks­cy­tuje to, co udało nam się stwo­rzyć: dra­mat kostiu­mowy, który wydaje się świeży i współ­cze­sny − Jane Austen, lecz nie ta, jaką zna­cie.

Roz­dział pierw­szy

Rok 1819

Był wio­senny dzień z rodzaju tych, które obie­cują nadej­ście pięk­nego lata, kwiaty z wolna otwie­rały pąki, a w łagod­nym powie­trzu uno­sił się zapach moż­li­wo­ści. Na zie­lo­nych zbo­czach wzgórz ponad małą wio­ską Wil­ling­den Char­lotte Hey­wood pro­wa­dziła na spa­cer gro­madkę swo­ich braci i sióstr. W poprzed­nich dniach deszcz unie­moż­li­wiał zabawy na zewnątrz i Char­lotte, naj­star­sza z dwa­na­ściorga ener­gicz­nego rodzeń­stwa, nie posia­dała się z rado­ści, że może prze­by­wać na dwo­rze.

Po spa­ce­rze nikt nie miał ochoty wra­cać już do domu, posta­no­wili więc, że odpoczną w wyso­kiej tra­wie. Przed nimi we wszyst­kich kie­run­kach roz­cią­gał się łagodny wiej­ski kra­jo­braz, spo­kojny i buj­nie zie­lony. Dzieci uspo­ko­iły się po wysiłku, a cudowną ciszę mąciło tylko docho­dzące z oddali prze­ni­kliwe ćwier­ka­nie pta­ków i lekki wie­trzyk wzdy­cha­jący wśród źdźbeł trawy. Char­lotte prze­su­nęła po nich wolną dło­nią, dzi­wiąc się ich sprę­ży­sto­ści. W dru­giej ręce trzy­mała strzelbę wsu­niętą zręcz­nie pod pachę.

Kiedy się zasta­na­wiała, czym mogłaby się zająć przez resztę dnia, kątem oka dostrze­gła nie­znaczny ruch. Tuż poni­żej dwa kró­liki gry­zły koni­czynę, bły­ska­jąc bia­łymi ogon­kami.

Jed­nym płyn­nym ruchem Char­lotte wstała, popra­wiła chwyt na strzel­bie i wyce­lo­wała.

− Patrz! − wykrzyk­nęła w tej samej chwili jej sio­stra Ali­son, wska­zu­jąc kró­liki, te zaś momen­tal­nie się odwró­ciły i znik­nęły w zaro­ślach.

Wielce ziry­to­wana Char­lotte już miała wygło­sić uszczy­pliwą uwagę, lecz coś bar­dziej inte­re­su­ją­cego przy­cią­gnęło jej uwagę. Dwa konie z war­stwą potu na kłę­bach widoczną nawet z tej odle­gło­ści z wysił­kiem cią­gnęły powóz w górę stro­mego i krę­tego traktu, który słu­żył jako jedyna droga w Wil­ling­den. Już to, że ktoś pod­jął próbę jej sfor­so­wa­nia, było tak nie­zwy­kłe, że mło­dzi Hey­wo­odo­wie zerwali się na nogi, by mieć lep­szy widok na ten spek­takl. Powóz, który już wyraź­nie zwol­nił, zaczął się chwiać, potem prze­chy­lać, by wresz­cie prze­wró­cić się na bok z dono­śnym trza­skiem.

Char­lotte zebrała fałdy sukni.

− Szybko, Ali­son! Chłopcy, zbie­raj­cie się!

Kiedy bie­gli w dół zbo­cza, z domu, zaalar­mo­wane hała­sem, wypa­dały kolejne dzieci Hey­wo­odów i zda­wało się, że nie ma im końca. Nikt nie potra­fił ukryć ucie­chy wywo­ła­nej tym nie­ocze­ki­wa­nym roz­wo­jem wypad­ków, Wil­ling­den bowiem leżało z dala od uczęsz­cza­nych szla­ków. Nie­po­myślne bez wąt­pie­nia dla pasa­że­rów powozu wyda­rze­nie dla młod­szych Hey­wo­odów sta­no­wiło wspa­niałą roz­rywkę.

Char­lotte dotarła do stóp wzgó­rza, gdy stan­gret już się pozbie­rał i pró­bo­wał uspo­koić spło­szone konie. Na razie nie było widać pasa­że­rów, po chwili jed­nak otwo­rzyły się drzwiczki, teraz zwró­cone ku niebu, i z wnę­trza wyło­niły się głowa i ramiona dżen­tel­mena. Powiódł wokół sie­bie szyb­kim, bystrym spoj­rze­niem, jakby nawet nie­po­ko­jący wypa­dek mógł być źró­dłem entu­zja­zmu i zain­te­re­so­wa­nia.

− No pro­szę! − zawo­łał z godną podziwu weso­ło­ścią. − Nic się nie stało! Podaj mi rękę, kocha­nie − zwró­cił się do nie­wi­docz­nej towa­rzyszki, na­dal uwię­zio­nej w prze­wró­co­nym powo­zie. − Zaraz cię wydo­sta­niemy.

Dłu­żej nie zwle­ka­jąc, Char­lotte ruszyła, by zaofe­ro­wać pomoc.

Jej sio­stra, zawsze zwa­ża­jąca na względy przy­zwo­ito­ści, była wstrzą­śnięta.

− Char­lotte, co ty wypra­wiasz? − wykrzyk­nęła.

− Spo­koj­nie! − Char­lotte ją zigno­ro­wała i zwró­ciła się do pasa­żerki. − Pro­szę chwy­cić mnie za rękę.

Dama z pomocą Char­lotte wydo­stała się z powozu i zgrab­nie wylą­do­wała na dro­dze, tylko włosy miała w lek­kim nie­ła­dzie.

− Dzię­kuję − rze­kła z uśmie­chem, demon­stru­jąc teraz, gdy ją ura­to­wano, taką samą dobro­dusz­ność jak dżen­tel­men. − Jest pani bar­dzo uprzejma i odważna, zary­zy­ko­wała pani wła­sne bez­pie­czeń­stwo.

Char­lotte w odpo­wie­dzi także się uśmiech­nęła. Jej ciemne oczy błysz­czały.

− Ależ nie, pro­szę pani, to naj­bar­dziej eks­cy­tu­jąca rzecz, jaka w Wil­ling­den zda­rzyła się od lat.

− No pro­szę − prze­mó­wił dżen­tel­men ze swej nie­pew­nej grzędy ponad nimi. − Wszystko w naj­lep­szym porządku! − Pośpie­szył się jed­nak z tą dekla­ra­cją, bo sko­czyw­szy na drogę, źle usta­wił stopę i skrę­cił kostkę. Krzyk­nął, bled­nąc jak papier, ale zaraz zaczerp­nął głę­boko powie­trza i pod­jął próbę odzy­ska­nia rów­no­wagi. − To nic, naprawdę nic − oznaj­mił dziel­nie.

To jed­nak nie było nic, gdy bowiem oparł cię­żar ciała na uszko­dzo­nej nodze, skrzy­wił się z bólu.

− Pro­szę, wezmę pana pod rękę − rze­kła Char­lotte z typo­wym dla sie­bie zdro­wym roz­sąd­kiem; z powodu tej cechy ojciec skry­cie ją fawo­ry­zo­wał. − Miesz­kamy nie­da­leko.

Przy­jął pro­po­zy­cję z wdzięcz­no­ścią.

− Dzię­kuję, moja droga, jest pani bar­dzo uprzejma! Widzę, że tra­fi­li­śmy mię­dzy przy­ja­ciół.

Pań­stwo Hey­wo­odo­wie zostali wezwani z oddziel­nych czę­ści domu, a jako że byli ludźmi cał­ko­wi­cie zado­wo­lo­nymi ze swo­jego cichego zakątka świata, z rado­ścią powi­tali w nim nowo przy­by­łych. Dżen­tel­men przed­sta­wił sie­bie i żonę. Nazy­wali się Tom i Mary Par­ke­ro­wie i po poby­cie w Lon­dy­nie wra­cali do domu na wybrzeżu w Sus­sex, lecz fatalny zakręt zapro­wa­dził ich ku Wil­ling­den i nie­prze­jezd­nemu trak­towi. Wypa­dek już zmie­nił się w zabawną aneg­dotę, w każ­dym razie dla pana Par­kera, i gdy po wypi­ciu pokrze­pia­ją­cej her­baty sie­dział w salo­nie Hey­wo­odów z nogą na poduszce, odzy­skał nie­mal bez reszty swój zwy­kły dobry nastrój.

Potom­stwo Hey­wo­odów, na któ­rym nie­zna­jomi zro­bili wiel­kie wra­że­nie, roz­sia­dło się po pokoju niczym liczne stadko kotów i poże­rało każde słowo i gest Par­ke­rów, wpa­tru­jąc się w nich sze­roko otwar­tymi oczami.

− To naprawdę bar­dzo miłe z pań­stwa strony − rze­kła pani Par­ker, uśmie­cha­jąc się ocho­czo do całej rodziny i usi­łu­jąc nie liczyć jej człon­ków.

Par­ker posłał smętny uśmiech Char­lotte.

− Szu­ka­li­śmy leka­rza, rozu­mie pani. Dla San­di­ton.

− Czy San­di­ton to pań­ska krewna, sir? − zapy­tała skon­fun­do­wana dziew­czyna.

− Nie, nie, to miej­sce! I to jakie! − Oczy Par­kera zapło­nęły wiel­kim entu­zja­zmem. − Jestem zdu­miony, że ni­gdy pani o nim nie sły­szała. San­di­ton jest czy raczej wkrótce będzie naj­bar­dziej ele­ganc­kim kuror­tem na całym połu­dnio­wym wybrzeżu.

Umysł Char­lotte wypeł­niły przy­jemne obrazy: miękki pia­sek, poły­skliwa woda, słony wiatr we wło­sach. Dziwne znie­cier­pli­wie­nie, które ostat­nimi czasy zaczęło mącić spo­kój jej dni, znowu dało znać o sobie.

− Bar­dzo bym chciała je zoba­czyć, sir − wypa­liła, od nowa szo­ku­jąc swoją sio­strę Ali­son.

Wyczu­wa­jąc brat­nią duszę w mło­dej ratow­niczce, Par­ker popro­sił, by przy­nie­siono roz­ma­ite kufry i walizy, tylko nie­znacz­nie pory­so­wane i zabło­cone po wypadku. Jedna z waliz zawie­rała cenne plany archi­tek­to­niczne nie­zli­czo­nych ulep­szeń, które sys­te­ma­tycz­nie prze­kształ­cały San­di­ton z nija­kiej wio­ski rybac­kiej w kurort pierw­szej klasy.

Do fotela cho­rego przy­sta­wiono sto­lik kar­ciany i roz­ło­żono na nim arku­sze.

− Widzi pani, panno Hey­wood: oto hotel Crown, sklepy, nowe domy sze­re­gowe, ścieżka po kli­fie, a tutaj także nowy Dom Spo­tkań! − Trium­fal­nie poka­zał punkt na pla­nie.

Char­lotte miała wra­że­nie, jakby nie­mal go widziała.

− Pla­nuje pan urzą­dzać tam tańce, sir?

Par­ke­rowi jej zain­te­re­so­wa­nie spra­wiło wielką satys­fak­cję.

− W przy­szłym tygo­dniu odbę­dzie się nasz pierw­szy bal!

− Naprawdę pan to wszystko buduje?

− Tak! Cóż, dopro­wa­dzam do reali­za­cji.

Przez resztę dnia Char­lotte pozo­sta­wała w Wil­ling­den tylko cia­łem, jej umysł pofru­nął na połu­dnie do San­di­ton. Tomik poezji, który wzięła ze sobą na górne pastwi­sko, rów­nie dobrze mógł być napi­sany po grecku, tyle uwagi mu poświę­cała. Kiedy zapadł zmierzch, jak zwy­kle poszła do stajni do swo­jego wier­nego sta­rego konia, lecz nie widziała gwiazd nad sobą, cho­ciaż świe­ciły wyjąt­kowo jasno w cudow­nie kry­sta­licz­nym powie­trzu. A gdy prze­bie­ra­jąc się do snu, zauwa­żyła księ­życ sre­brzący wodę w mied­nicy na jej toa­letce, nie podzi­wiała go dla niego samego, lecz dla zdu­mie­wa­ją­cego faktu, iż ten sam księ­życ oświe­tlał niebo nad San­di­ton.

Trwała w tej zadu­mie także naza­jutrz, gdy matka wysłała ją do wio­ski po jakieś dro­bia­zgi, które wyle­cia­łyby jej z pamięci, gdyby nie miała listy. Wędro­wała do domu, ledwo widząc parob­ków i znane od uro­dze­nia pola, jej żywą wyobraź­nię zaj­mo­wała bowiem kwe­stia, jak też wygląda modny nad­mor­ski kurort i jak ją samą tego rodzaju miej­sce mogłoby odmie­nić.

Na zie­mię spro­wa­dził ją ojciec woła­jący do niej przez otwarte okno swo­jego gabi­netu. Gdy tam weszła, zastała go ślę­czą­cego nad grubą księgą. Przy jego łok­ciu wzno­sił się wielki stos rachun­ków.

− Zer­k­nij na te liczby i sprawdź, czy zdo­łasz je zbi­lan­so­wać.

Sta­nęła za ojcem i prze­su­nęła pal­cem po wypi­sa­nych czar­nym atra­men­tem cyfrach.

− Jakie nowiny z Wil­ling­den? − zapy­tał pan Hey­wood. − Co się dzieje na świe­cie?

− Zupeł­nie nic − odrze­kła żałob­nym tonem Char­lotte.

− To dobrze − stwier­dził ojciec. − Lubimy, gdy sprawy tak się toczą.

Char­lotte pozwo­liła sobie lekko prze­wró­cić oczami, acz uczy­niła to z wielką tkli­wo­ścią. Nie była podobna do rodzi­ców, choć darzyła ich głę­bo­kim uczu­ciem. Ojciec, gdyby nie to, że co roku musiał jeź­dzić po dywi­dendy do Lon­dynu, z rado­ścią nie ruszałby się wcale z domu. Dla niego Wil­ling­den było świa­tem. Kie­dyś Char­lotte mogłaby się z nim zgo­dzić, teraz jed­nak nie przy­cho­dziło jej na myśl żadne bar­dziej duszne miej­sce.

− Tutaj − rze­kła, nagle dostrze­ga­jąc jego błąd. − Zapo­mnia­łeś o tym. − Ujęła pióro i sta­ran­nie popra­wiła sumę. − Gotowe.

Pan Hey­wood pokle­pał ją po ręce.

− Grzeczna dziew­czynka.

Minęło kilka spo­koj­nych dni jak to zwy­kle w domu Hey­wo­odów. Trze­ciego popo­łu­dnia zro­biło się chłodno, zaczął wiać wiatr ze wschodu i w wygod­nym salo­nie trzeba było zapa­lić w kominku. Char­lotte zaszyła się w kącie i uda­wała pogrą­żoną w lek­tu­rze, pod­czas gdy pan Par­ker po raz kolejny wyłusz­czał pań­stwu Hey­wo­odom liczne zalety San­di­ton. Od nie­ocze­ki­wa­nego poja­wie­nia się gości nawet naj­młodsi Hey­wo­odo­wie widzieli wyraź­nie, że ele­gancki nowy kurort jest celem życia i pasją pana Par­kera. Istot­nie, wielu zna­jo­mych doszło do wnio­sku, że można to uznać za jego reli­gię.

− Doprawdy, panie Hey­wood − mówił teraz. − Nale­gam, by koniecz­nie pan przy­je­chał i nie­zwłocz­nie posma­ko­wał roz­ko­szy San­di­ton.

Pan Hey­wood uśmiech­nął się, lecz sta­now­czo pokrę­cił głową.

− Musi mi pan wyba­czyć, sir. Moją zasadą jest nie­od­da­la­nie się od domu na wię­cej niż pięć mil.

Mimo iż bar­dzo podobna roz­mowa już wcze­śniej się odbyła, prze­ra­że­nie pana Par­kera wcale nie było mniej­sze.

− Lecz dla San­di­ton, sir, dla San­di­ton ze wszyst­kimi jego uro­kami musi pan zro­bić wyją­tek!

− Mój mąż to entu­zja­sta − wtrą­ciła pani Par­ker z ujmu­jącą mie­sza­niną dumy i prośby o wyba­cze­nie, która sta­no­wiła istotny rys jej roli jako żony Toma Par­kera.

− I nic w tym złego, sza­nowna pani − odrzekł pan Hey­wood z miłym uśmie­chem − lecz mnie nie zdoła sku­sić.

− W takim razie może jedna z pań­skich córek? − zapro­po­no­wała pani Par­ker. − W rewanżu za pań­stwa dobroć?

Char­lotte usia­dła pro­sto, o mało nie upusz­cza­jąc książki. Ruch przy­cią­gnął wzrok pani Par­ker, która ski­nęła głową w nie­mej zachę­cie tak jed­no­znacz­nej, że nie mogło być pomyłki.

− Papo, mogę poje­chać? − zapy­tała Char­lotte pośpiesz­nie.

− Doprawdy, Char­lotte! − Matka odwró­ciła się na krze­śle, wstrzą­śnięta jej bez­po­śred­nio­ścią.

− Pro­szę wyba­czyć aro­gan­cję mojej naj­star­szej córki, panie Par­ker − rzekł pan Hey­wood.

Ten jed­nak mach­nął tylko ręką.

− Nic nie mogłoby bar­dziej nas zachwy­cić, panie Hey­wood. Oczy­wi­ście Char­lotte może przy­je­chać i zostać na sezon albo na tak długo, jak będzie chciała, prawda, Mary?

Pani Par­ker obda­rzyła Hey­wo­oda nie­zwy­kle słod­kim uśmie­chem.

− Jeśli pan pozwoli, byli­by­śmy uszczę­śli­wieni, sir.

Ojciec Char­lotte wydął policzki i zwró­cił się do żony.

− Cóż, jak myślisz, moja droga?

− Myślę, że to bar­dzo uprzejme ze strony pań­stwa Par­ke­rów, a skoro Char­lotte tak się do tego pali… − Tym sło­wom towa­rzy­szyło kolejne kar­cące spoj­rze­nie.

− O tak, mamo.

− W takim razie…

Ojciec Char­lotte jed­nak nie był w pełni usa­tys­fak­cjo­no­wany.

− Jak rozu­miem, San­di­ton nie jest jesz­cze peł­no­praw­nym nad­mor­skim kuror­tem? Na razie prze­cho­dzi pro­ces sta­wa­nia się nim, czy tak?

Pan Par­ker spoj­rzał na niego z entu­zja­zmem.

− Wła­śnie, sir, a ja w tym przed­się­wzię­ciu uto­pi­łem wszyst­kie swoje zasoby!

− Wyobra­żam sobie, że to dość ryzy­kowne?

− Gdyby zoba­czył pan to miej­sce na wła­sne oczy, sir, nie miałby pan wąt­pli­wo­ści. San­di­ton to klej­not. − Oczy Par­kera pło­nęły wiarą szcze­rego wyznawcy. − Jestem abso­lut­nie prze­ko­nany, że jeśli zbu­du­jemy to mia­steczko, ludzie przy­jadą!

Wie­czo­rem pan Hey­wood popro­sił Char­lotte, by poszła łowić z nim ryby. Cho­ciaż ku jej wiel­kiemu zachwy­towi ojciec ustą­pił i zgo­dził się na wyjazd córki do San­di­ton, w jego umy­śle na razie nie zapa­no­wał spo­kój.

− Moja droga…

− Tak, papo?

− Powiem krótko, moja droga. Bar­dzo zwięźle − zawa­hał się, naj­wy­raź­niej szu­ka­jąc odpo­wied­nich słów. − Te nad­mor­skie kurorty bywają dziwne. Ludzie nie znają się nawza­jem, nie wie­dzą, skąd pocho­dzą i jakie mają zamiary.

Char­lotte nie była pewna, jak zare­ago­wać. Ogar­nął ją nagły lęk, że ojciec zmieni zda­nie.

− To brzmi… inspi­ru­jąco − rze­kła ostroż­nie.

Pan Hey­wood wes­tchnął.

− Ha, pew­nie tak. Lecz wiesz, zwy­kłe zasady zacho­wa­nia mają ten­den­cję do roz­luź­nia­nia się, a nie­kiedy cał­kiem idą w kąt.

− Jeśli jed­nak będę z pań­stwem Par­ke­rami, nic złego nie może się stać, prawda?

− Po pro­stu… uwa­żaj, to wszystko.

− Mam uwa­żać na co, papo?

Teraz ojciec wyglą­dał na zbi­tego z tropu, rzecz dla niego nie­ty­powa.

− Na wszystko! − odrzekł, wyrzu­ca­jąc w górę ręce i stra­sząc lśnią­cego pstrąga, który dał nura w ciemną toń. − Wiem, że mnie rozu­miesz. Mądra z cie­bie dziew­czyna, potra­fisz odróż­nić dobro od zła.

Nieco skon­ster­no­wana Char­lotte ski­nęła głową z nadzieją, że to będzie koniec tej roz­mowy.

Roz­dział drugi

Rodzina Hey­wo­odów zgro­ma­dziła się, by poma­chać Par­ke­rom i Char­lotte odjeż­dża­ją­cym napra­wio­nym powo­zem. Per­spek­tywa przy­gody wpra­wiła Char­lotte w tak dosko­nały nastrój, że w jej umy­śle nie pozo­stało miej­sca na nie­po­kój czy smu­tek. Cze­kał na nią świat, a przy­naj­mniej San­di­ton. Nawet fakt, że jej gar­de­roba, spa­ko­wana do kufra przy­pię­tego pasami z tyłu powozu, była mało zado­wa­la­jąca, nie zdo­łał zepsuć jej humoru.

Długa podróż na wybrzeże sta­no­wiła dla pana Par­kera wspa­niałą oka­zję do przed­sta­wie­nia peł­niej­szego opisu wyjąt­ko­wej atrak­cyj­no­ści San­di­ton. Za oknami powozu kra­jo­braz uległ zmia­nie, wio­ski stały się lud­niej­sze, drogi zaś szer­sze i zatło­czone taką liczbą powo­zów, jakiej Char­lotte dotąd nie widziała, a pan Par­ker nie­prze­rwa­nie mówił, jakby od tego zale­żał suk­ces kurortu.

− Zbli­żamy się! − wykrzyk­nął po kilku godzi­nach, prze­ry­wa­jąc swój długi opis nowego Domu Spo­tkań. − Czuje pani róż­nicę w powie­trzu, panno Hey­wood? Wie­rzę nie­zbi­cie, że mor­skie powie­trze jest lep­sze od każ­dego leku czy syropu! I pro­szę popa­trzeć: oto samo morze!

Wje­chali na szczyt wzgó­rza i przed Char­lotte poja­wiło się morze, bela pięk­nej nie­bie­skiej satyny roz­wi­nięta po to, by ją podzi­wiała.

− O tak! − rze­kła z sza­cun­kiem. − Oto i ono.

− Ten widok nie spra­wia, że pani dusza śpiewa?

− Tomie, nie możesz ocze­ki­wać, że Char­lotte będzie tak pod­eks­cy­to­wana rzu­tem oka na słone wody jak ty − wtrą­ciła pani Par­ker.

− Non­sens − odpa­lił pan Par­ker. − Założę się, że po kilku dniach będzie try­skała entu­zja­zmem!

− Istot­nie, pani Par­ker − rze­kła Char­lotte. − Nie mogę się docze­kać, żeby wszystko obej­rzeć! Och, jaki śliczny dom.

Jej wzrok przy­cią­gnął wyglą­da­jący na przy­tulny dom z uro­czym ogro­dem, cie­plar­nią i ota­cza­ją­cymi go łąkami.

− Ach, to nasz dawny dom − odparł pan Par­ker lek­ce­wa­żąco, nie odry­wa­jąc oczu od drogi przed nimi. − Wycho­wa­łem się w nim, ale zupeł­nie się nie nadaje, jest zbyt odosob­niony, bez widoku na morze…

− Byłam tam bar­dzo szczę­śliwa − oznaj­miła pani Par­ker ze smut­kiem, odwra­ca­jąc się na sie­dze­niu, by patrzeć, jak stary, porzu­cony dom znika w oddali.

− Wiem, kocha­nie. − Mąż z roz­tar­gnie­niem pokle­pał ją po kola­nie. − A teraz zbli­żamy się do San­di­ton House, sie­dziby lady Den­ham. Jest naj­waż­niej­szą damą w mie­ście, bar­dzo bogatą i rów­nie jak ja zaan­ga­żo­waną w przy­szłość San­di­ton jako pierw­szej klasy kurortu. Pro­szę, dom poja­wia się w zasięgu wzroku.

Pod­czas gdy Char­lotte podzi­wiała wielką budowlę z sza­rego kamie­nia i roz­cią­ga­jące się wokół roz­le­głe tereny, pan Par­ker zwró­cił się do żony:

− Odwie­dzimy ją teraz, moja droga? Chciał­bym, żeby panna Hey­wood ją poznała, i mam sprawę do omó­wie­nia.

Pani Par­ker skar­ciła go wzro­kiem.

− Zanim zoba­czysz nasze dzieci, Tomie?

− Nie, pew­nie masz rację. − Odchrząk­nął. − Doprawdy, jak zawsze masz rację, naj­pierw Tra­fal­gar House i dzieci!

Byli już w samym kuror­cie. Przed­sta­wiał nie­zwy­kle fascy­nu­jące stu­dium zmian, z bar­dzo sta­rym kościo­łem i rzę­dem niskich chat ustę­pu­ją­cych miej­sca budyn­kom o wiele młod­szym od Char­lotte. Na ulicy, nie­wąt­pli­wie głów­nej, o czym świad­czyły sklepy i hotel z roz­le­głym por­ty­kiem, widok spo­tka­nia sta­rego z nowym robił nie­zwy­kłe wra­że­nie. Jakby wizja San­di­ton pana Par­kera była nacie­ra­jącą armią, a ist­nie­jące tu od dawna zabu­do­wa­nia miały świa­do­mość porażki i roz­po­częły odwrót w dół zbo­cza ku sta­remu por­towi i morzu.

Należy tu powie­dzieć, że Char­lotte tak zaab­sor­bo­wały widoki, iż nie poświę­ciła ani jed­nej myśli bez­względ­nemu mar­szowi postępu. San­di­ton wykra­czało daleko poza wszystko, co Wil­ling­den kie­dy­kol­wiek mogło zaofe­ro­wać, i pozo­stało jej tylko patrzeć.

− Jeste­śmy na miej­scu, panno Hey­wood! − oznaj­mił pan Par­ker z nie­małą dumą. − Oto praw­dziwa cywi­li­za­cja!

Powóz mijał kolejne sklepy. W jed­nej sta­ran­nie przy­go­to­wa­nej witry­nie Char­lotte dostrze­gła parę nie­bie­skich pan­to­fel­ków − istot­nie zna­la­zła się daleko od Wil­ling­den. Sklepy wkrótce ustą­piły miej­sca wspa­nia­łym domom wciąż cze­ka­ją­cym na loka­to­rów. W wiel­kich oknach opty­mi­stycz­nie wywie­szono tabliczki z napi­sem: „Pokoje do wyna­ję­cia”.

− Cudow­nie! − wykrzyk­nął Tom, gdy powóz się zatrzy­mał. − To tutaj.

Tra­fal­gar House był dużym, ład­nym domem z jasnego kamie­nia, zbu­do­wa­nym w nowym stylu. W porów­na­niu z łagod­nymi liniami i noszącą ślady żywio­łów fasadą uko­cha­nego rodzin­nego domu Hey­wo­odów odzna­czał się nie­zwy­kłą syme­trią, każdy pozba­wiony wad kamień miał kształt kwa­dratu. Gdy Char­lotte wysia­dła z powozu, błysz­czące fron­towe drzwi otwo­rzyły się z roz­ma­chem i dwie dziew­czynki wybie­gły na powi­ta­nie rodzi­ców. Za nimi drep­tał nie­pew­nie młod­szy od nich chłop­czyk, pochód zaś zamy­kała nia­nia nio­sąca nie­mowlę o okrą­głych oczkach.

− Wró­ci­li­śmy! − wykrzyk­nęła rado­śnie pani Par­ker i pochy­liła się, by przy­tu­lić córki. − Były­ście grzeczne? Przy­wi­taj­cie się z panną Hey­wood.

Dziew­czynki ślicz­nie dygnęły, chłop­czyk wycią­gnął małą dłoń do uści­śnię­cia.

− To są Ali­cia, Jenny i Henry. A maleń­stwo ma na imię James.

Char­lotte uśmiech­nęła się pro­mien­nie do dzieci.

− Jak się mie­wa­cie?

Po tych for­mal­no­ściach pan Par­ker, zawsze pra­gnący robić rzecz następną po tej, w którą aku­rat był zaan­ga­żo­wany, wpro­wa­dził wszyst­kich do domu.

Pod­czas gdy słu­żący wno­sili bagaże, uwagę Char­lotte przy­kuł wielki por­tret w holu. Przed­sta­wiał ciem­no­wło­sego dżen­tel­mena o nie­zwy­kle regu­lar­nych rysach i posta­wie zna­mio­nu­ją­cej wład­czość, który zda­wał się spo­glą­dać na nią z apro­batą.

− To Sid­ney, mój młod­szy brat − rzekł Par­ker, pod­cho­dząc do Char­lotte. − Ocze­ku­jemy jego przy­jazdu z Lon­dynu na bal. Liczymy, że pomoże nam roz­sła­wić San­di­ton i uczy­nić go mod­nym! − Uśmiech­nął się z uczu­ciem do podo­bi­zny.

Nieco roz­ko­ja­rzona obra­zem i zasko­czona tym, że bra­cia Par­ke­ro­wie zupeł­nie nie są do sie­bie podobni, Char­lotte zasta­na­wiała się, co mogłaby powie­dzieć.

− Hm… a czym zaj­muje się pań­ski brat?

− Ha! Bar­dzo dobre pyta­nie! Jak ty byś odpo­wie­działa, Mary? − zwró­cił się do żony, która zdej­mo­wała kape­lusz. − Jest czło­wie­kiem przed­się­bior­czym, czło­wie­kiem inte­resu! Import, eks­port, jest tutaj i tam, wszę­dzie go pełno. Może go pani zapy­tać sama, kiedy go pani pozna!

Pani Par­ker pode­szła i dotknęła ramie­nia Char­lotte.

− Pozwoli pani, pokażę jej sypial­nię. − Na pię­trze wpro­wa­dziła dziew­czynę do uro­czego pokoju, peł­nego świa­tła i prze­stron­nego. − Mam nadzieję, że będzie pani tutaj wygod­nie.

− Dzię­kuję, jestem o tym prze­ko­nana. − Char­lotte stwier­dziła, że się rumieni. − Ni­gdy dotąd nie mia­łam wła­snego pokoju.

Pani Par­ker deli­kat­nie ści­snęła jej dłoń.

− Pro­szę zejść na pod­wie­czo­rek, kiedy się pani zado­mowi.

Roz­dział trzeci

Char­lotte prze­brała się ze stroju podróż­nego, po czym pode­szła do okna, by podzi­wiać widok ze swo­jego nowego pokoju w Tra­fal­gar House, tak nie­po­dobny do tego, do któ­rego przy­wy­kła w sypialni dzie­lo­nej z Ali­son. W mia­steczku pozo­stało kilka star­szych domów z muru pru­skiego, inne bez wąt­pie­nia zbu­rzono i zastą­piono cha­otycz­nym zbio­rem nie­do­koń­czo­nych budyn­ków, jesz­cze bez dachów. Za tym nie­ła­dem roz­cią­gało się morze, ogromne i zapra­sza­jące w pro­mie­niach słońca. Jestem tutaj, pomy­ślała Char­lotte, uśmie­cha­jąc się do sie­bie. Przy­by­łam.

Dopiero na scho­dach poczuła ukłu­cie nie­po­koju. Z dołu dobie­gały głosy. Jeden nale­żał do pana Par­kera, drugi, dono­śny i wład­czy, był kobiecy.

− Guwer­nantka i jej szkoła − mówiła dama z wyraź­nym nie­za­do­wo­le­niem. − Naprawdę na nic lep­szego nas nie stać? A co z resztą domów?

− Wkrótce zostaną zajęte, lady Den­ham, pro­szę zapa­mię­tać moje słowa − odrzekł pan Par­ker z nutą despe­ra­cji tłu­miącą tak typowy dla niego entu­zjazm.

− Cią­gle to powta­rzasz, lecz przez kogo? − odpa­ro­wała dama. − Przy­rze­kłeś, że moja inwe­sty­cja szybko się zwróci.

− Zapew­niam, że bal wszystko zmieni! Mój brat Sid­ney zapro­sił swo­ich naj­bar­dziej usto­sun­ko­wa­nych przy­ja­ciół. Kiedy opo­wie­dzą innym o roz­ko­szach San­di­ton, będziemy wprost opę­dzać się od chęt­nych!

Dama chrząk­nęła.

− Wiem co nieco o twoim bra­cie i nie cze­ka­ła­bym ze wstrzy­ma­nym odde­chem. A skoro bal jest tak istotny, dla­czego nie było cię tutaj, by dopil­no­wać przy­go­to­wań? Zamiast tego popę­dzi­łeś na poszu­ki­wa­nie leka­rza, któ­rego nie potrze­bu­jemy, i wró­ci­łeś z niczym, nie licząc skrę­co­nej kostki i kolej­nej mło­dej damy! Jaka z tego korzyść? Mamy tutaj dość mło­dych dam. Chyba że przy­wio­zła ze sobą for­tunę. Przy­wio­zła?

− Panna Hey­wood jest nie­zwy­kle uro­czą…

Tak się zło­żyło, że urwał w chwili, gdy Char­lotte, którą na ner­wo­wym krę­ce­niu się na scho­dach przy­ła­pał słu­żący, wpro­wa­dzono do salonu. Pani Par­ker sie­działa obok męża, a gość, kor­pu­lentna, licząca sobie około pięć­dzie­się­ciu lat dama z prze­ni­kli­wymi oczami, zaj­mo­wała sto­jący naprze­ciwko nich naj­lep­szy fotel.

Na widok Char­lotte pan Par­ker wstał.

Dama podą­żyła za jego wzro­kiem i utkwiła w dziew­czy­nie świ­dru­jące spoj­rze­nie.

− Ach! Więc to jest ta młoda dama?

− Lady Den­ham, pozwoli pani, że przed­sta­wię pannę Char­lotte Hey­wood.

Char­lotte dygnęła, na co lady Den­ham ski­nęła głową z apro­batą.

− Bar­dzo ład­nie, moja droga.

Pan Par­ker gestem wska­zał młodą kobietę sie­dzącą w smu­dze sło­necz­nych pro­mieni pod oknem, któ­rej Char­lotte dotąd nie zauwa­żyła. Była śliczna jak laleczka, miała jasno­złote włosy i okrą­głe błę­kitne oczy.

− Panna Clara Bre­re­ton, wycho­wa­nica lady Den­ham.

Char­lotte uśmiech­nęła się do niej, zado­wo­lona ze spo­tka­nia osoby zbli­żo­nej do niej wie­kiem.

Lady Den­ham na­dal uważ­nie przy­glą­dała się Char­lotte.

− No cóż, jest ładną, zdrową dziew­czyną, acz o wyglą­dzie cał­kiem prze­cięt­nym − mówiła, jakby Char­lotte była głu­cha lub cał­kiem obo­jętna na kry­tykę. − Kim jest twój ojciec, panno Hey­wood?

− Ma nie­wielką posia­dłość w Wil­ling­den, pro­szę pani − odrze­kła Char­lotte.

− I upra­wia zie­mię, jak przy­pusz­czam. To już na nic, zie­mia stra­ciła na zna­cze­niu. Prze­mysł i przed­się­bior­czość: oto przy­szłość!

− Istot­nie − mruk­nął pan Par­ker.

Char­lotte uśmiech­nęła się, pre­zen­tu­jąc swoje naj­lep­sze maniery, co dla lady Den­ham naj­wy­raź­niej było ważne.

− Jak liczne masz rodzeń­stwo?

− Mam jede­na­ścioro braci i sióstr, pro­szę pani.

− Jede­na­ścioro! − Lady Den­ham nie kryła szoku. − Będziesz musiała dobrze wyjść za mąż. Bez wąt­pie­nia przy­słali cię do San­di­ton, żebyś zna­la­zła dla sie­bie szczę­ście.

Uśmiech Char­lotte sta­wał się coraz bar­dziej wymu­szony.

− Wcale nie, pro­szę pani.

− Lady Den­ham, ja… − pró­bo­wała wtrą­cić pani Par­ker.

− Non­sens, oczy­wi­ście, że tak! − cią­gnęła lady Den­ham, jakby gospo­dyni wcale się nie ode­zwała. − To nie powód do wstydu. Ja sama bar­dzo dobrze wyszłam za mąż za sir Henry’ego Den­hama, cho­ciaż wnio­słam mu w posagu trzy­dzie­ści tysięcy.

− Nie ma pani dzieci? − ośmie­liła się zapy­tać Char­lotte.

− Nie zosta­li­śmy pobło­go­sła­wieni, sir Henry był w pode­szłym wieku i w złym sta­nie zdro­wia. A teraz, rozu­miesz, wszy­scy cze­kają, aż zrzucę z sie­bie śmier­telną powłokę, żeby dorwać się do moich pie­nię­dzy! I co na to powiesz, panno Hey­wood?

− Skoro nie ma pani bez­po­śred­nich następ­ców, lady Den­ham, to przy­pusz­czam, że może pani prze­ka­zać spa­dek, komu zechce.

Lady Den­ham kla­snęła w dło­nie.

− Ha! Masz rację! Bystra jesteś, panno Hey­wood. Lecz moi krewni uwa­żają, iż mają do niego prawo! Z jed­nej strony są Bre­re­to­no­wie − jestem z domu Bre­re­ton, a obecna tu panna Clara to jedna z ich licz­nego grona, z dru­giej zaś bra­ta­nek i bra­ta­nica sir Henry’ego, sir Edward Den­ham i panna Esther. Wszy­scy mają nadzieję wzbo­ga­cić się po moim odej­ściu z tego świata! Zapo­mi­nają jed­nak o jed­nym. − Lady Den­ham nachy­liła się kon­spi­ra­cyj­nie. − A mia­no­wi­cie o tym, że nie mam zamiaru umie­rać. − Uśmiech­nęła się trium­fal­nie. − To zna­czy jesz­cze przez wiele dłu­gich lat. Moja rada dla nich brzmi więc nastę­pu­jąco: sami muszą o sie­bie zadbać. A teraz idź i usiądź z panną Clarą. Pan Par­ker i ja mamy inte­resy do omó­wie­nia.

Char­lotte wyko­nała pole­ce­nie. Kiedy lady Den­ham pod­jęła prze­słu­chi­wa­nie Par­kera, panna Bre­re­ton rze­kła cicho:

− Oba­wiam się, że musiała pani uznać lady Den­ham za dość aro­gancką.

Char­lotte szu­kała słów rów­no­cze­śnie szcze­rych i uprzej­mych.

− Wydaje się bar­dzo… bez­po­śred­nia.

Jej towa­rzyszka otwo­rzyła sze­roko oczy.

− Bo taka jest. Ja jed­nak czuję do niej wielką wdzięcz­ność za to, że mnie przy­jęła pod swój dach. − Clara posłała Char­lotte kolejny słodki uśmiech. − Jestem naj­uboż­szą z ubo­gich krew­nych, panno Hey­wood.

− Pro­szę mówić mi Char­lotte. Czy mogę zwra­cać się do pani po imie­niu?

− Oczy­wi­ście. Jak ci się podoba San­di­ton?

− Bar­dzo, cho­ciaż na razie nie­wiele widzia­łam.

− Pla­nu­jesz kąpiel w morzu?

Oczy Char­lotte zabły­sły.

− Chcę spró­bo­wać wszyst­kiego, czego można tu spró­bo­wać. A ty już się kąpa­łaś?

− Wyznam, iż jesz­cze nie weszłam do morza, acz­kol­wiek sir Edward w roz­mo­wie ze mną wychwa­lał zdro­wotne zalety takich kąpieli.

− Może więc spró­bu­jemy razem i albo sprawi nam to przy­jem­ność, albo jakoś tę udrękę prze­trwamy?

− Bar­dzo chęt­nie.

Char­lotte już miała coś powie­dzieć, ale prze­rwał jej ostry głos.

− O czym wy dwie tam roz­ma­wia­cie?

− O mor­skich kąpie­lach, lady Den­ham − odrze­kła Clara potul­nie.

− Zna­ko­mi­cie! Nie ma nic lep­szego dla krą­że­nia krwi u mło­dej kobiety. − Lady Den­ham spoj­rzała na Char­lotte. − Maszyny do kąpieli w San­di­ton są naj­lep­sze na całym połu­dnio­wym wybrzeżu.

W tej samej chwili odgłos zamy­ka­nych drzwi fron­to­wych obwie­ścił czy­jeś przy­by­cie.

− Zasta­na­wiam się, któż to może być − prze­mó­wiła pani Par­ker. − Spo­dzie­wamy się brata i sio­stry pana Par­kera, lecz ich zdro­wie jest takie wątłe…

− Sir Edward Den­ham i panna Den­ham − zapo­wie­dział lokaj i goście weszli do salonu. Nie było to nie­do­ma­ga­jące rodzeń­stwo pana Par­kera, lecz bra­ta­nek i bra­ta­nica lady Den­ham. Sir Edward słusz­nie ema­no­wał prze­ko­na­niem o wła­snej atrak­cyj­no­ści, jego sio­stra Esther nato­miast była dość blada i wynio­sła, a na jej twa­rzy malo­wał się wyraz znacz­nie mniej przy­ja­zny niż u brata, gdy roz­glą­dała się po pokoju.

− Pomy­śla­łem, że możemy cię tu zastać, cio­ciu! − oznaj­mił sir Edward. − Wyszli­śmy zaczerp­nąć świe­żego powie­trza i mia­łem zamiar namó­wić cię na prze­chadzkę po kli­fach… − Nagle dostrzegł Char­lotte i dość osten­ta­cyj­nie stra­cił wątek. − Ach, pro­szę mi wyba­czyć.

− Pozwo­lisz, że przed­sta­wię ci naszego gościa − rzekł pan Par­ker. − Panna Hey­wood.

− Jestem zachwy­cony. − Ujął jej dłoń i pochy­lił się nisko, przez cały czas patrząc jej głę­boko w oczy. − Zauro­czony pozna­niem pani, panno Hey­wood.

Char­lotte stwier­dziła, że jest nieco zakło­po­tana. Sir Edward był istot­nie nie­zwy­kle przy­stojny.

Ponie­waż dzień był taki pogodny, pan Par­ker, który ni­gdy świa­do­mie nie prze­ga­piał oka­zji do zade­mon­stro­wa­nia uro­ków San­di­ton, entu­zja­stycz­nie zapro­po­no­wał spa­cer po kli­fach. Szedł pierw­szy z żoną pod ramię, za nimi lady Den­ham z Clarą i Esther po obu stro­nach, Char­lotte zaś zawłasz­czył sir Edward.

− Panno Hey­wood − zapy­tał opie­kuń­czym tonem. − Co powie pani na ten widok?

− Bar­dzo malow­ni­czy, sir.

− Tak trudno zna­leźć słowa na opi­sa­nie maje­statu i potęgi oce­anu − cią­gnął, wyko­nu­jąc zama­szy­sty gest ręką. − Pamięta pani wersy sir Wal­tera Scotta o morzu? Jakże poru­sza­jące i potężne…

− Nie − prze­rwała mu Char­lotte. − Nie przy­po­mi­nam sobie, żeby pisał o morzu. − Uśmiech­nęła się do niego psot­nie.

Sir Edward wybuch­nął śmie­chem.

− Ja też nie, kiedy teraz o tym myślę. Pamię­tam nato­miast, co pisał o rodzaju kobie­cym. „O, nie­wia­sto, w tych naszych cza­sach swo­body nie­pewna, zalotna i tak trudno cię zado­wo­lić…”.

Char­lotte nie wie­działa, czy ma się roze­śmiać, czy zaru­mie­nić.

− Nie jestem pewna, czy chcia­ła­bym, żeby tak mnie cha­rak­te­ry­zo­wano, sir Edwar­dzie.

− Nie chcia­łaby pani? Cóż, ma pani rację. Nie ma w pani żad­nej nie­pew­no­ści ani kokie­te­rii. A czy trudno panią zado­wo­lić? Myślę, że jest pani na tyle mądra, by nie zado­wa­lać się byle czym?

− Być może. Lecz „trudno cię zado­wo­lić” brzmi bar­dzo nie­miło.

− A pani z pew­no­ścią taka nie jest.

Teraz istot­nie się zaru­mie­niła, szu­ka­jąc jakie­goś obo­jęt­nego tematu do roz­mowy.

− Sły­szę, iż… jest pan zwo­len­ni­kiem kąpieli mor­skich?

− To prawda. Panno Hey­wood, musi pani tego doświad­czyć. Orzeź­wia­jący szok przy pierw­szym zanu­rze­niu! A potem to nie­zrów­nane uczu­cie wol­no­ści i lek­ko­ści, morze bowiem unosi cię na powierzchni, kiedy z wła­snej woli mu się odda­jesz, i ta deli­katna piesz­czota prą­dów na nagich człon­kach. Nic nie da ci takiego wspa­nia­łego samo­po­czu­cia!

Char­lotte, cokol­wiek wstrzą­śnięta, nie potra­fiła zna­leźć odpo­wie­dzi, zwłasz­cza gdy przy­ła­pała na sobie lodo­wate spoj­rze­nie Esther Den­ham. Na szczę­ście z tej opre­sji wyba­wiła ją, rzecz nie­praw­do­po­dobna, lady Den­ham.

− Pro­szę iść ze mną, panno Hey­wood! − zażą­dała.

Teraz, gdy brata porzu­cono, Esther pośpiesz­nie ujęła go pod ramię.

− Widzę, że dobrze się bawisz − rze­kła z nutą sar­ka­zmu w gło­sie.

− Ja tylko chcę, żeby nowo przy­była poczuła się jak w domu, sio­stro.

− Może znaj­dziesz czas, by sku­pić się na aktu­al­nym zada­niu? − Gestem wska­zała Clarę.

Tym­cza­sem lady Den­ham roz­ma­wiała z Char­lotte czy raczej do niej prze­ma­wiała.

− Esther pró­buje mnie prze­ko­nać, żebym na sezon przy­jęła ją i brata do San­di­ton House, ale nie mam ochoty zamie­niać domu w hotel. − Prych­nęła. − Poza tym moje poko­jówki zażą­da­łyby wyż­szych pen­sji, już i tak muszą codzien­nie sprzą­tać pokój panny Clary. A sir Edward, rozu­miesz, został dobrze przeze mnie upo­sa­żony. Po śmierci sir Henry’ego dałam mu jego złoty zega­rek. − Spoj­rzała z ukosa na Char­lotte. − Co o tym myślisz?

− To doprawdy wiel­ko­duszny gest − odrze­kła Char­lotte uprzej­mie, a kiedy uznała, że to za mało, dodała: − Bar­dzo szczo­dry!

− Nie musia­łam tego robić, wiesz. Nie zapi­sał mu zegarka w testa­men­cie. Ale to bar­dzo dobry młody czło­wiek. Jak go znaj­du­jesz?

− Jest nie­zwy­kle ele­gancki i… − Char­lotte się zasta­na­wiała, jak to ująć − pełen… ani­mu­szu.

− I przy­jem­nie na niego patrzeć?

− To także.

− Tak, jest przy­stojny, bar­dzo atrak­cyjny dla mło­dych dam i bez wąt­pie­nia ma wiele przy­gód, ale musi się oże­nić dla pie­nię­dzy! − Lady Den­ham posłała Char­lotte kolejne zna­czące spoj­rze­nie. − Przy­stojny młody dżen­tel­men jak on będzie się uśmie­chał i pra­wił kom­ple­menty dziew­czę­tom, ale dobrze wie, że musi się oże­nić z mająt­kiem. Rozu­miesz mnie?

Char­lotte zadarła brodę.

− Dosko­nale rozu­miem, pro­szę pani.

− Tak, myślę, że rozu­miesz. Jesteś porządną, roz­sądną dziew­czyną. W San­di­ton potrze­bu­jemy dzie­dziczki. Gdy­by­śmy zdo­łali spro­wa­dzić tutaj młodą dzie­dziczkę dla pora­to­wa­nia zdro­wia! A gdyby kazano jej pić ośle mleko, mogła­bym je dostar­czać, póź­niej zaś, gdy już by wyzdro­wiała, spra­wi­ła­bym, żeby się zako­chała w sir Edwar­dzie. Prze­ko­nuję się jed­nak, że mło­dych dzie­dzi­czek jest bar­dzo mało. No i jest jego sio­stra, panna Esther. Ona także musi poślu­bić boga­cza. Nie mogą liczyć na moje pie­nią­dze, wszyst­kie bowiem są zaan­ga­żo­wane w wiel­kie pro­jekty, jak zresztą dobrze wie­dzą!

Pod­czas gdy lady Den­ham pero­ro­wała, Char­lotte zoba­czyła dwie postaci zbli­ża­jące się ku nim ścieżką na kli­fie. Jedną była try­ska­jąca oży­wie­niem, mniej wię­cej trzy­dzie­sto­let­nia dama z różo­wymi policz­kami, drugą zaś bar­dzo kor­pu­lentny dżen­tel­men po dwu­dzie­stce.

− Tu jeste­ście! − zawo­łała dama. − Zasko­czeni naszym wido­kiem? Jak się mie­wa­cie? Jak się mie­wa­cie?

Pan Par­ker zwró­cił się ku swoim towa­rzy­szom.

− To moja sio­stra, panna Diana Par­ker, i mój brat Arthur. Co za miła nie­spo­dzianka!

− O tak, oboje byli­śmy bar­dzo cho­rzy − rze­kła Diana z wielką powagą. − Nie­mal sta­li­śmy u wrót śmierci, prawda, Arthu­rze?

Jeśli reli­gią jej brata Toma było San­di­ton, to reli­gią Diany był stan wła­snego zdro­wia i zdro­wia Arthura oraz nie­zli­czone nie­bez­pie­czeń­stwa zagra­ża­jące mu na świe­cie. Arthur, któ­rego natu­ralna bier­ność wielce korzy­stała z sio­strza­nego prze­ra­że­nia groź­nym w skut­kach wysił­kiem, z powagą pokrę­cił wielką głową.

− Myśla­łem, że już ni­gdy nie pod­niosę się z łóżka.

− Lecz jak widzi­cie, pozbie­ra­li­śmy się − cią­gnęła Diana − i przy­szli­śmy odwie­dzić was zaraz po waszym przy­jeź­dzie. Powie­dziano nam, że jeste­ście na kli­fach, posta­no­wi­li­śmy więc się odwa­żyć i zasko­czyć was!

Arthur spod zmru­żo­nych powiek spoj­rzał podejrz­li­wie w niebo.

− Teraz żałuję, że to zro­bi­li­śmy. Pie­kiel­nie lodo­waty wiatr. Mogę się śmier­tel­nie prze­zię­bić.

− W takim razie bez zwłoki musimy zapro­wa­dzić was pod dach! − wykrzyk­nął pan Par­ker.

− Naj­bli­żej stąd do naszej kwa­tery − odrzekł Arthur. − Chodź­cie z nami, napi­jemy się her­baty. Na litość boską, schrońmy się wresz­cie przed tą wyjącą wichurą!

Szybko zapro­wa­dzono ich do prze­grza­nego domu, który brat i sio­stra wyna­jęli na sezon. Arthur pod­biegł do ognia i zbli­żył do niego dło­nie, jakby wła­śnie ura­to­wał się z burzy śnież­nej.

− Dopil­no­wa­li­śmy, żeby ogień dobrze się roz­pa­lił − rze­kła jego sio­stra. − Biedny Arthur, jest taki wraż­liwy na zimno. Och! − Poja­śniała. − Widzie­li­śmy pannę Lambe, o któ­rej się powiada, że jest wielką dzie­dziczką for­tuny w han­dlu cukrem. Przy­była ze świtą w dwóch wyna­ję­tych powo­zach: panna Lambe, poko­jówka, guwer­nantka i dwie panny Beau­fort.

− Jak wygląda? − zapy­tała pani Par­ker cie­ka­wie. − Jest ładna?

− Prawdę mówiąc, dostrze­gli­śmy tylko prze­lot­nie jej plecy, gdy wcho­dziła do domu, ale całe towa­rzy­stwo było bar­dzo ele­ganc­kie i sza­cowne. Podró­żo­wa­nie z wła­sną poko­jówką świad­czy o bogac­twie, prawda, bra­cie?

Zapy­tany ski­nął głową.

− Istot­nie, mam też nadzieję, że panna Lambe wpro­wa­dzi nową modę i wszyst­kie młode dzie­dziczki przy­fruną do San­di­ton, by wyda­wać, wyda­wać, wyda­wać!

− Pro­szę, niech pani usią­dzie koło mnie, panno Hey­wood − powie­dział Arthur. − Musi się pani ogrzać, pew­nie tak samo prze­mar­zła pani na kość jak ja.

Char­lotte stłu­miła uśmiech.

− Dzię­kuję, ale wcale mi się nie wydaje, żeby było chłodno.

Spoj­rzał na nią ze zdu­mie­niem pomie­sza­nym z podzi­wem.

− Jakąż kon­sty­tu­cją musi się pani odzna­czać! Wie pani, lubię świeże powie­trze jak wszy­scy, lecz ono mnie nie lubi. To te moje nerwy, rozu­mie pani. Sio­stra myśli, że mam nad­miar żółci, ale ja w to wąt­pię. Gdy­bym miał, wino by mi szko­dziło, tym­cza­sem zawsze koi mi nerwy. Czy pani wie, że im wię­cej piję, tym lepiej się czuję? Czę­sto budzę się rano pół­przy­tomny, a po kilku kie­lisz­kach wina jestem rześki jak skow­ro­nek. To rzecz godna uwagi, nie sądzi pani?

Char­lotte nie była prze­ko­nana.

− Nie uważa pan, że regu­larne ćwi­cze­nia…

− Regu­larne ćwi­cze­nia? Pra­gnął­bym, żeby moje nerwy to wytrzy­mały, panno Hey­wood, szcze­rze pra­gnę, lecz mocne wino to jedyna rzecz, która dobrze na mnie działa. Choć mogę zjeść grzanki z masłem, ale nie wię­cej niż sześć, sie­dem kro­mek. Pozwoli pani, że zro­bię nam kilka. Zje pani jedną lub dwie?

Char­lotte ski­nęła głową z apro­batą.

− Z dużą ilo­ścią masła, na tym polega sekret. Grzanka bez masła to obrzy­dli­stwo, fatal­nie wpływa na błony żołądka.

Stłu­miła śmiech.

− Posta­ram się zapa­mię­tać − rze­kła.

Arthur wziął wide­lec do grza­nek i nadział nań kromkę chleba.

− Gdy­bym jako roz­bi­tek zna­lazł się na bez­lud­nej wyspie, to mając do dys­po­zy­cji jedy­nie gorącą grzankę z masłem i porto, był­bym cał­kiem zado­wo­lony.

Teraz Char­lotte roze­śmiała się otwar­cie.

− Nie potra­fię sobie wyobra­zić, jak mogłoby do tego dojść.

− Nie, pew­nie nie. Ale gdyby tak się stało, był­bym szczę­śli­wym czło­wie­kiem!

Uśmiech­nęli się do sie­bie. Char­lotte go polu­biła: cho­ciaż począt­kowo wyda­wał się safan­dułą, podej­rze­wała, że po czę­ści cho­dziło mu o roz­ba­wie­nie wszyst­kich wokoło, w tym sie­bie samego.

− Baro­metr wska­zuje dobrą pogodę − oznaj­mił pan Par­ker na dru­gim końcu pokoju, stu­ka­jąc w szkło. − Pro­po­nuję jutro kąpiel w morzu!

Arthur zła­pał spoj­rze­nie Char­lotte, po czym wró­cił do swo­jej grzanki.

− Sza­leń­stwo − mruk­nął.

Roz­dział czwarty

Następ­nego dnia spraw­dziła się zapo­wiedź baro­me­tru i wstał pogodny, bez­chmurny dzień. Miesz­kańcy Tra­fal­gar House zaraz po śnia­da­niu zeszli na plażę w San­di­ton, gdzie spo­tkali się z Arthu­rem, panną Clarą Bre­re­ton i sir Edwar­dem Den­ha­mem. Mimo dość wcze­snej pory już pano­wał tu tłok: prze­cha­dzały się damy, bie­gały pod­eks­cy­to­wane psy, tam i z powro­tem pro­wa­dzano osiołki z sie­dzą­cymi na nich dziećmi. To była taka rado­sna, pełna życia scena, że momen­tal­nie wywo­łała w panu Par­ke­rze typowe dla niego unie­sie­nie.

− No i pro­szę! − wykrzyk­nął z ucie­chą. − Ide­alny dzień, tak jak wam przy­rze­kłem! Tutaj jed­nak się roz­sta­niemy. Panie, maszyny kąpie­lowe na was cze­kają. My, dżen­tel­meni, musimy pójść dalej.

Char­lotte powio­dła wzro­kiem po rzę­dzie maszyn kąpie­lo­wych, które wska­zy­wał pan Par­ker. Pomimo jaskra­wo­czer­wo­nych i zło­tych mor­skich stwo­rów wiją­cych się na drew­nia­nych ścia­nach nie róż­niły się zbyt­nio od powo­zów kon­nych z drzwicz­kami od frontu i z tyłu. Kiedy Char­lotte z Clarą i panią Par­ker zbli­żała się do nich, jej eks­cy­ta­cję stu­dził nie­po­kój. Oba­wiała się, że zdję­cie sukni, by nie­mal nago kąpać się w morzu, było wła­śnie tym, przed czym prze­strze­gał ją ojciec, z takim tru­dem szu­ka­jąc wła­ści­wych słów.

− Dwie maszyny pomiesz­czą nas wszyst­kie − rze­kła pani Par­ker, naj­wy­raź­niej zupeł­nie nie­po­ru­szona. − Chyba że któ­raś z was woli być sama?

Char­lotte i Clara wymie­niły nie­śmiałe spoj­rze­nia.

− Ja była­bym zado­wo­lona z towa­rzy­stwa − rze­kła Char­lotte.

Clara z zapa­łem ski­nęła głową.

− Ja też.

− Pro­szę nam poka­zać, jak pra­wi­dłowo korzy­sta się z tej maszyny − zwró­ciła się Char­lotte do pani Par­ker. − Muszę wyznać, że jestem tro­chę zde­ner­wo­wana.

− Och, szybko się nauczy­cie, prawda, dziew­częta? − Ostat­nie słowa skie­ro­wała do dwóch nie­zwy­kle krzep­kich kobiet. Sądząc po ich musku­lar­nych nogach i ogo­rza­łej skó­rze, bez wąt­pie­nia miały wiel­kie doświad­cze­nie w kąpie­lach mor­skich. − W sezo­nie cho­dzimy pły­wać pra­wie codzien­nie − cią­gnęła pani Par­ker. − Jeste­śmy na miej­scu. Nie musi­cie się oba­wiać wzroku innych. Nikt nie zoba­czy, jak się prze­bie­ramy.

Kiedy kabiny prze­cią­gnięto tuż nad wodę, pani Par­ker weszła do jed­nej ze swo­imi cór­kami Jenny i Ali­cią, Char­lotte i Clara zaś do dru­giej. Pomo­gły sobie wza­jem­nie roz­piąć liczne guziki przy suk­niach, po czym ostroż­nie ruszyły ku drzwiom. Lodo­wate palce mor­skiego powie­trza prze­nik­nęły przez prze­świ­tu­jące muśli­nowe tuniki, które pani Par­ker im poży­czyła.

Char­lotte odwró­ciła się do Clary, ner­wowo się uśmie­cha­jąc.

− Teraz albo ni­gdy.

Trzy­ma­jąc się moc­nego ramie­nia jed­nej z pań kąpie­lo­wych, weszła do wody, tak szo­ku­jąco zim­nej, że mimo woli gło­śno sap­nęła. Kolejny plusk i wes­tchnię­cie powie­działo jej, że Clara także jest w morzu. Odwró­ciły się do sie­bie i wybuch­nęły per­li­stym śmie­chem.

Sto metrów dalej pano­wie zrzu­cili ubra­nia w namio­cie słu­żą­cym do tego celu. Liczna gro­mada doro­słych męż­czyzn i chłop­ców już chla­pała się w wodzie i pokrzy­ki­wała.

Arthur, który jesz­cze się nie prze­brał, mie­rzył ich powąt­pie­wa­ją­cym wzro­kiem.

− Myślę, że tylko popa­trzę i popil­nuję waszych ubrań.

Tom Par­ker przy­brał chmurną minę.

− Roz­cza­ro­wa­łeś mnie, Arthu­rze.

Wraz z sir Edwar­dem, obaj goli jak święci tureccy, ener­gicz­nie poma­sze­ro­wali do morza.

Arthur, któ­remu robiło się coraz bar­dziej gorąco w słońcu, nie chciał zostać wyklu­czony.

− Och, do dia­ska! − wykrzyk­nął nagle i zaczął zdzie­rać z sie­bie odzież. Zanim zdą­żył zmie­nić zda­nie, zanim głos Diany w jego gło­wie zdą­żył go ostrzec, wto­czył się do wody, wyrzu­ca­jąc w górę impo­nu­jącą fon­tannę.

− Dosko­nale, Arthu­rze! − zawo­łał Tom, gdy młod­szy brat go minął, pły­nąc w stronę otwar­tego morza z szyb­ko­ścią suge­ru­jącą, że zależy od tego jego życie.

− Dobry Boże − sko­men­to­wał sir Edward, nie­zwy­kle zdu­miony.

Pan Par­ker spoj­rzał na niego zna­cząco.

− Mój brat jest czło­wie­kiem peł­nym nie­spo­dzia­nek.

Char­lotte prze­by­wa­nie w wodzie spra­wiało nie­zmierną przy­jem­ność. Poru­sza­jąc pal­cami u stóp, mogła wyczuć pia­sek na dnie morza.

− To jest roz­koszne, prawda? − spy­tała Clara.

− Tak, cudowne! − Uwagę Char­lotte przy­kuła para zna­jo­mych postaci w nie­wiel­kiej odle­gło­ści. − Czy tam są pano­wie?

− Tak. Tak mi się wydaje.

Char­lotte zary­zy­ko­wała kolejne spoj­rze­nie. Na początku nie była pewna, lecz tak, wszystko wska­zy­wało na to, że są cał­kiem nadzy. Poczuła, że pomimo zim­nej wody zaczyna się rumie­nić.

− Naprawdę nie mają na sobie ubra­nia? − zapy­tała nie­śmiało.

Clara nie­spo­dzie­wa­nie posłała jej szel­mow­ski uśmiech.

− Abso­lut­nie żad­nego.

Char­lotte roz­my­ślała o tym przez chwilę, a kiedy znowu pod­nio­sła wzrok, nie potra­fiła powstrzy­mać okrzyku:

− Claro, oni się zbli­żają!

− I co z tego? − odparła Clara, po czym zaczęła ku nim pły­nąć, pozo­sta­wia­jąc Char­lotte patrzącą za nią z zasko­cze­niem.

Roz­dział piąty

Ku zado­wo­le­niu i rado­ści wszyst­kich pogoda po kąpieli na­dal była dobra. Char­lotte nie mogła powstrzy­mać się od uśmie­chu, gdy prze­braw­szy się w swoim pokoju, scho­dziła na dół. San­di­ton speł­niło wszyst­kie jej nadzieje i oka­zało się czymś o wiele wię­cej. Tu jej myśli znowu powę­dro­wały ku nie­zwy­kłym roz­ko­szom pły­wa­nia. Choć bar­dzo tęsk­niła za rodziną, Wil­ling­den ze swoim spo­koj­nym tem­pem życia wyda­wał się odle­gły o tysiąc lat.

Pani Par­ker i jej córki już sie­działy przy śnia­da­niu, nato­miast pan domu krą­żył zde­ner­wo­wany po pokoju.

− To fatal­nie. Naprawdę fatal­nie!

− W grun­cie rze­czy nie ma powodu do zmar­twie­nia − rze­kła pani Par­ker kojąco.

− Nie ma powodu do zmar­twie­nia? Sło­wem się nie ode­zwał, a bal jest jutro! Dzień dobry, Char­lotte − powi­tał ją, gdy zaj­mo­wała miej­sce.

Pani Par­ker na­dal uśmie­chała się z wielką cier­pli­wo­ścią.

− Wiesz, że Sid­ney zawsze zosta­wia wszystko na ostat­nią chwilę, mój drogi.

− Czy jed­nak zdaje sobie sprawę, jak nie­zwy­kle ważna jest ta oka­zja?

− Naprawdę takie to ważne?

− Oczy­wi­ście, że tak! Oczy­wi­ście! Pierw­szy bal w San­di­ton!

− Usiądź i zjedz śnia­da­nie, Tomie.

− Nie mogę. Jestem zbyt… − Zbyt poru­szony, by nawet skoń­czyć zda­nie, wyma­sze­ro­wał z pokoju.

Dopiero po śnia­da­niu, kiedy obie damy wyru­szyły do skle­pów w San­di­ton, pani Par­ker zwie­rzyła się Char­lotte. Słońce odbi­ja­jące się od wody było tak jaskrawe, że Char­lotte musiała osła­niać oczy przed bla­skiem.

− Mój mąż ma dwie żony, Char­lotte − rze­kła pani Par­ker z godną podziwu czu­ło­ścią. − To ja oraz San­di­ton. I waha­ła­bym się przed stwier­dze­niem, na któ­rej mu bar­dziej zależy. Mał­żeń­stwo w ogrom­nym stop­niu polega na ustęp­stwach wobec dru­giej osoby i nie wąt­pię, że sama się o tym prze­ko­nasz. − Roze­śmiała się cicho. − A życie z Tomem przy­naj­mniej ni­gdy nie jest nudne.

− Wybacz, że to powiem, lecz był dobrze sytu­owany − odparła Char­lotte ze zwy­kłą dla sie­bie bez­po­śred­nio­ścią. − Nie miał potrzeby rzu­cać się w tego rodzaju ryzy­kowną dzia­łal­ność?

− Istot­nie. Zupeł­nie się nie orien­to­wa­łam, w co się anga­żuję, kiedy zako­cha­łam się w Tomie. Ale zna­leź­li­śmy się tutaj. − Gestem wska­zała to, co było wokół nich, od nowo zbu­do­wa­nych domów po sza­cow­nych gości prze­cha­dza­ją­cych się ulicą.

Char­lotte się uśmiech­nęła.

− Jest w tym coś eks­cy­tu­ją­cego, nie sądzisz?

− Tak, to eks­cy­tu­jące, lecz wyczer­pu­jące.

Były teraz przed skle­pem z obu­wiem Helly’s. Nie­bie­skie pan­to­felki, które Char­lotte wcze­śniej widziała, na­dal zaj­mo­wały cen­tralne miej­sce w witry­nie. Z bli­ska były jesz­cze wspa­nial­sze.

− Co o nich myślisz? − zapy­tała pani Par­ker.

− Och, są śliczne − szep­nęła Char­lotte.

− Myślę, że dosko­nale wyglą­da­ła­byś w nich na balu. Wej­dziemy?

Pomimo pro­te­stów dziew­czyny pan­to­felki wkrótce zostały przy­mie­rzone i oka­zało się, iż pasują ide­al­nie. Char­lotte nie potra­fiła uwie­rzyć w swoje szczę­ście. W poło­wie drogi powrot­nej do Tra­fal­gar House uświa­do­miła sobie, że zro­biły zakupy tylko dla niej.

− Nie kupi­łaś nic dla sie­bie!

Pani Par­ker mach­nię­ciem ręki zbyła jej zastrze­że­nia.

− Ja już nie muszę pre­zen­to­wać swo­ich wdzię­ków, a Tom lubi mnie w moich sta­rych rze­czach. Bar­dzo się mar­twi, że jeśli Sid­ney nie przy­je­dzie z kil­koma przy­ja­ciółmi, zabrak­nie odpo­wied­nich mło­dych dżen­tel­me­nów dla mło­dych dam. Ty jed­nak nie będziesz zbyt dumna, żeby zatań­czyć z urzęd­ni­kiem lub skle­pi­ka­rzem, prawda?

− Ależ nie. Uwiel­biam tań­czyć i przyjmę zapro­sze­nie każ­dego part­nera.

− Dosko­nale! Mam nadzieję, że tajem­ni­cza panna Lambe i jej przy­ja­ciółki są tak samo zgodne jak ty. Och, popatrz, panna Den­ham.

Esther Den­ham powi­tała je chłod­nym uśmie­chem.

− Pani Par­ker, panno Hey­wood. Miłe spo­tka­nie. Zaczy­na­łam mieć dość wła­snego towa­rzy­stwa. Zdo­łam was prze­ko­nać do krót­kiego spa­ceru?

− Ja muszę dopil­no­wać spraw w domu − odrze­kła pani Par­ker − lecz Char­lotte? − Spoj­rzała na nią wycze­ku­jąco.

− Z przy­jem­no­ścią.

− Jakie więc zda­nie do tej pory wyro­biła sobie pani o nas? − zapy­tała panna Den­ham, kiedy zna­la­zły ławkę, na któ­rej mogły usiąść.

Char­lotte się zawa­hała, onie­śmie­lona chłod­nym zacho­wa­niem roz­mów­czyni.

− To… zawsze jest miło zawie­rać nowe zna­jo­mo­ści.

− Bar­dzo ład­nie powie­dziane, choć ani jedno pani słowo nie jest szczere. Widzia­łam, jak lady D. wczo­raj panią drę­czyła. O czym mówiła?

− Cóż, głów­nie o swo­ich pie­nią­dzach.

− Oraz bez wąt­pie­nia o naszych intry­gach mają­cych na celu dobra­nie się do nich. O niczym innym w grun­cie rze­czy nie mówi. Jest ską­pym, żało­snym sta­rym potwo­rem.

Char­lotte nie potra­fiła się zmu­sić do sprze­ciwu.

− Przy­znaję, iż współ­czu­łam pan­nie Bre­re­ton.

Panna Den­ham prych­nęła pogar­dli­wie.

− Och, wcale nie trzeba jej współ­czuć. Miewa się dosko­nale, pła­wiąc się w cie­ple i luk­su­sie San­di­ton House, pod­czas gdy Edward i ja trzę­siemy się z zimna w wil­got­nym i nie­ogrza­nym Den­ham House. Jeśli uda się jej osią­gnąć cel, któ­rym oczy­wi­ście jest zagar­nię­cie wszyst­kiego dla sie­bie, to przy­się­gam, otruję ją.

Char­lotte była wstrzą­śnięta i mogła tylko mieć nadzieję, że to żart.

− Jestem pewna, że nie mówi pani poważ­nie.

− Sama się pani prze­kona. Co pani sądzi o swo­ich gospo­da­rzach?

− Bar­dzo ich polu­bi­łam.

Panna Den­ham posłała jej kolejne miaż­dżące spoj­rze­nie.

− Pan Tom Par­ker jest mono­ma­nia­kiem, który daleko zaszedł na dro­dze do zruj­no­wa­nia sie­bie i swo­jej rodziny sza­lo­nymi przed­się­wzię­ciami.

− Chyba naprawdę pani tak nie myśli? − Char­lotte poczuła obu­rze­nie. − Uwa­żam, że jego pomy­sły są godne podziwu.

− Zoba­czy pani, że dopro­wa­dzi się do ban­kruc­twa. Nie mam nic prze­ciwko jego żonie, w isto­cie bar­dzo jej współ­czuję. Jego brat to bła­zen, bez wąt­pie­nia sama to pani zauwa­żyła, a co do Sid­neya…

− Nie mia­łam jesz­cze przy­jem­no­ści go poznać.

− Nie­zrów­no­wa­żony i nie można na nim pole­gać − oznaj­miła panna Den­ham. − Radzę, by się pani pil­no­wała.

− Dzię­kuję − odparła słabo Char­lotte. Nie wie­działa, jak zare­ago­wać na tę kano­nadę nega­tyw­nych opi­nii.

− Bio­rąc wszystko pod uwagę, myślę, że może pani poża­ło­wać, iż posta­wiła stopę w San­di­ton − cią­gnęła panna Den­ham. − Ja żałuję. − Odwró­ciła się do morza, które z tego dogod­nego punktu obser­wa­cyj­nego wyglą­dało szcze­gól­nie olśnie­wa­jąco, słońce odbi­jało się od błę­kitu niczym roz­rzu­cone odłamki złota. − Niech pani popa­trzy na ten widok. Morze. Niebo. Czyż nie jest to nie­wy­po­wie­dzia­nie ponure?

Char­lotte mogła tylko wpa­try­wać się w nią ze zdu­mie­niem.

Dzień mijał w przy­jem­nym nastroju, lecz przy lun­chu zło­żo­nym z mięs na zimno pani Par­ker zwró­ciła się do Char­lotte:

− Lady Den­ham dopy­tuje, dla­czego jesz­cze nie zło­ży­łaś jej wizyty, moja droga.

Pan Par­ker uprze­dził Char­lotte.

− Powo­dem jest to, że ile­kroć się do niej wybie­ramy, spo­ty­kamy ją po dro­dze i koń­czy się na tym, że pod­wie­czo­rek jemy u nas. Zasta­na­wiam się, czy nie wysłać jej rachunku.

− Może i tak, ale przy­rze­kłam, że odwie­dzimy ją dzi­siaj po połu­dniu. Mam nadzieję, że to ci odpo­wiada, Char­lotte?

Char­lotte ski­nęła głową.

− Bar­dzo mi odpo­wiada. Nie mogę się docze­kać, kiedy zoba­czę San­di­ton House.

Po posiłku pani Par­ker i Char­lotte znowu wyru­szyły na spa­cer. Od strony morza napły­nęła mgła, otu­la­jąc mia­sto dziw­nym wid­mo­wym świa­tłem.

− A cóż to za powóz? − spy­tała pani Par­ker.

− Tak trudno zoba­czyć coś w tej mgle. Wydaje mi się, że jest otwarty. Zaprzę­żony w dwa czy w cztery konie?

Pani Par­ker raz jesz­cze wytę­żyła wzrok i wypro­sto­wała się.

− Char­lotte, jestem pra­wie prze­ko­nana, że to może być… tak, to on! Brat Toma, Sid­ney!

Zaczęła machać i męż­czy­zna w powo­zie odpo­wie­dział tym samym. Wstrzy­mał konie, oddał lejce sie­dzą­cemu obok słu­żą­cemu i zesko­czył na zie­mię.

− Mary! Witaj!

Ser­decz­nie uści­skał bra­tową, co Char­lotte dało oka­zję do przyj­rze­nia mu się z bli­ska. Był tak przy­stojny jak na por­tre­cie, ema­no­wał aurą swo­body i sty­lem. Kiedy wszakże odsu­nął się od pani Par­ker, obda­rzył ją tylko prze­lot­nym spoj­rze­niem.

− Nowa poko­jówka?

− Sid­neyu, to panna Char­lotte Hey­wood. Jest naszym gościem w Tra­fal­gar House.

Ujął dłoń Char­lotte i bez prze­ko­na­nia się ukło­nił.

− Panno…?

Już zapo­mniał.

− Hey­wood − dopo­wie­działa Char­lotte sztywno.

− Panno Hey­wood − powtó­rzył, cho­ciaż patrzył przed sie­bie, jakby coś cie­kaw­szego mógł tam zna­leźć. Char­lotte to dotknęło, posta­no­wiła jed­nak, że nie będzie się tym przej­mo­wać.

− Jesteś w dro­dze do Tra­fal­gar House? − zapy­tała pani Par­ker. − Oczy­wi­ście zatrzy­masz się u nas.

− Nie, wyna­ją­łem pokoje w hotelu. Dołą­czą tam do mnie przy­ja­ciele. Oczy­wi­ście odwie­dzę was, dzi­siaj wie­czo­rem, jeśli można. A jutro jest słynny bal, prawda?

Pani Par­ker pokrę­ciła głową.

− Tom strasz­nie się tym dener­wuje. Zro­bisz wszystko, co w two­jej mocy, żeby pomóc, prawda?

Sid­ney nie­mal nie­do­strze­gal­nie zaci­snął zęby, co jed­nak nie uszło uwagi Char­lotte.

− Powiedz mu, że nie ma powo­dów do nie­po­koju, wszystko jest w porządku. Idzie­cie do lady D.?

− Tak.

− W takim razie nie będę was zatrzy­my­wał. Panno Hey­wood. − Znowu lekko się skło­nił, po czym wsko­czył na miej­sce obok stan­greta i powóz ruszył.

Pani Par­ker odwró­ciła się i patrzyła, jak zni­kają w mgli­stym powie­trzu.

− Jest taki dobry.

Char­lotte zde­cy­do­wała, że będzie mil­czeć, choć towa­rzyszka zła­pała jej powąt­pie­wa­jące spoj­rze­nie.

− Ma tak wiele trosk, a jed­nak zawsze udaje mu się przyjść z pomocą Tomowi, kiedy ten jest w potrze­bie. Bywa szorstki i obo­jętny, tak jak przed chwilą wobec cie­bie, ale ma dobre serce.

− Cie­szę się, że to sły­szę − odrze­kła Char­lotte obo­jęt­nie.

− Mar­twię się jed­nak o jego szczę­ście − cią­gnęła pani Par­ker. − Chcia­ła­bym zoba­czyć, jak się ustat­kuje, choć oba­wiam się, że to nie leży w jego natu­rze.

Wspi­nały się po zbo­czu. Przed szczy­tem wzgó­rza przy­sta­nęły, by odpo­cząć.

− Jeste­śmy na miej­scu − rze­kła nieco zdy­szana pani Par­ker. − Cała ta zie­mia należy do San­di­ton House.

− To piękny park. Dosko­nale dopeł­nia dom.

Istot­nie tak było. Dom, choć roz­le­gły, nie domi­no­wał nad ota­cza­ją­cym go sta­ran­nie zapla­no­wa­nym par­kiem. Wyda­wało się, iż natura chęt­nie przy­jęła go na swoje łono. Był to naj­bar­dziej impo­nu­jący dom, jaki Char­lotte w życiu odwie­dziła.

− Lady Den­ham jest bar­dzo z niego dumna − powie­działa pani Par­ker. − Są tu jele­nie, choć bar­dzo pło­chliwe. Cza­sami można je zoba­czyć tam, za pło­tem.

Gestem wska­zała w bok. Char­lotte poszła w tam­tym kie­runku i sta­nęła na pal­cach. Jakieś dwa­dzie­ścia metrów dalej dostrze­gła coś bia­łego, w poło­wie przy­sło­nię­tego przez roślin­ność. Wytę­ża­jąc wzrok, zasko­czona stwier­dziła, że to Clara Bre­re­ton sie­dząca na tra­wie. Ktoś jej towa­rzy­szył i… tak! To był sir Edward Den­ham. Przyj­rzała się uważ­niej: w ich pozach było coś dziw­nego. Znaj­do­wali się bar­dzo bli­sko sie­bie, nie­mal splą­tani. Clara poru­szała ręką i Char­lotte nie potra­fiła roz­strzy­gnąć, czy odpy­cha sir Edwarda, czy też… Nie miała poję­cia, czego wła­ści­wie jest świad­kiem, nagle jed­nak zyskała pew­ność, że jest to sprawa pry­watna, nie­prze­zna­czona dla jej oczu. Wyco­fu­jąc się, nadep­nęła na stary i suchy patyk, który pękł z dono­śnym trza­skiem. Obie postaci na tra­wie odwró­ciły się w kie­runku, skąd dobiegł hałas, Char­lotte zaś pośpiesz­nie wró­ciła do pani Par­ker.

− Widzia­łaś jele­nia?

Char­lotte pokrę­ciła głową; bra­ko­wało jej tchu i policzki miała zaczer­wie­nione.

− Nie, przez chwilę mi się wyda­wało, że widzę, ale…

Pani Par­ker uśmiech­nęła się pro­sto­dusz­nie.

− Jak mówi­łam, są bar­dzo pło­chliwe.

Tom Par­ker wszedł do gabi­netu. Teraz, gdy Mary i Char­lotte zosta­wiły go sam na sam z myślami, otwar­cie oka­zy­wał nie­po­kój.

− Wyglą­dasz na zmar­twio­nego, Tomie. Mógł­bym ci jakoś pomóc?

Zna­jomy głos spra­wił, że pode­rwał głowę, a jego zmarsz­czone czoło się wygła­dziło. Za biur­kiem ze szkla­neczką w dłoni sie­dział jego brat Sid­ney, co bar­dzo ura­do­wało udrę­czone tro­skami serce Toma.

− Sid­ney! Ni­gdy dotąd tak się nie cie­szy­łem na czyjś widok. − Ser­decz­nie uści­skał brata.

− Nie wąt­pi­łeś, że przy­jadę?

Star­szy brat chwilę się wahał.

− Nie − zdo­łał wresz­cie wykrztu­sić. − Nie, nie! Ani przez sekundę. Teraz tu jesteś i tylko to się liczy. − Twarz znowu mu się zachmu­rzyła. − Ale nie jesteś sam? Liczy­łem, że przy­wie­ziesz kilku przy­ja­ciół.

− Nie dener­wuj się, bra­cie. Zro­bi­łem tak, jak pro­si­łeś. Lord Babing­ton i pan Crowe w tym momen­cie roz­lo­ko­wują się w hotelu Crown.

− Cudow­nie, cudow­nie! Wie­dzia­łem, że mogę na tobie pole­gać. Bio­rąc pod uwagę two­ich przy­ja­ciół i naszą dzie­dziczkę, nawet lady Den­ham musi przy­znać, że jeste­śmy na dobrej dro­dze, by stać się mod­nym celem wojaży.

− Skoro mówisz o „dzie­dziczce”, rozu­miem, że panna Lambe przy­była do San­di­ton? − Po raz pierw­szy Sid­ney spo­waż­niał.

Jego brat nie krył zasko­cze­nia.

− Co wiesz o pan­nie Lambe?

Sid­ney uniósł szkla­neczkę do ust i opróż­nił do dna.

− O wiele wię­cej, niż bym chciał. − Uśmiech­nął się. − Pro­szę, napij się ze mną.

Kiedy pani Par­ker i Char­lotte dotarły do San­di­ton House, od kamer­dy­nera usły­szały, że lady Den­ham wkrótce je przyj­mie. Zostały same w impo­nu­ją­cym holu i Char­lotte nie mogła nic pora­dzić na to, że roz­glą­dała się dokoła sze­roko otwar­tymi oczami. Gdyby gość przed wej­ściem do domu miał jakie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści w kwe­stii bogac­twa lady Den­ham, to pozbyłby się ich po prze­kro­cze­niu progu.

W zasięgu wzroku poja­wiła się lady Den­ham.

− Pani Par­ker, panno Hey­wood, pro­szę mi wyba­czyć. Pró­bo­wa­łam zna­leźć pannę Clarę. Nie mam poję­cia, gdzie ta dziew­czyna się podziała.

Idąc za lady Den­ham do salonu, Char­lotte czuła, że policzki znowu jej czer­wie­nieją. Wie­działa, gdzie jest panna Clara i z kim. Na szczę­ście unio­sła wzrok i ogromny pokój wypę­dził z jej głowy wszyst­kie inne myśli. Salon był abso­lut­nie nie­zwy­kły, żadne inne okre­śle­nie do niego nie paso­wało. Domi­no­wały złoto i czerń. Pozła­cany posąg Nep­tuna kró­lo­wał na jed­nym końcu, na ścia­nach zaś od pod­łogi do sufitu wyma­lo­wano mityczne mor­skie stwory i wzbie­ra­jące gniewne fale. Potężny żyran­dol poły­ski­wał nad kaflami pod­ło­go­wymi przed­sta­wia­ją­cymi gigan­tycz­nego węża, zwi­nię­tego tak, jakby szy­ko­wał się do ataku. Char­lotte otwo­rzyła usta z podziwu. To była bar­dziej pogań­ska świą­ty­nia niż zwy­kły salon. Nie uwa­żała sie­bie za dosta­tecz­nie wyra­fi­no­waną, by wydać osąd, choć na dnie serca uznała, że całość robi dość potworne wra­że­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki