Saga rodu z Lipowej. Saga rodu z Lipowej 3: Spadkobiercy - Marian Piotr Rawinis - ebook + audiobook

Saga rodu z Lipowej. Saga rodu z Lipowej 3: Spadkobiercy ebook i audiobook

Marian Piotr Rawinis

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kolejny tom sagi o wielopokoleniowym rodzie polskich rycerzy.

Siła każdego rodu tkwi w jego spadkobiercy...

Wydaje się, że na ród Lipowej spadło wielkie błogosławieństwo. Na świat przychodzi syn Agnieszki i Jakuba. Po dawnych małżeńskich kłótniach nie ma śladu. W Lipowej panuje ład, harmonia oraz pełna zgoda.

Przyszły dziedzic Jakubek to wielka nadzieja dla rodu i duma ojca. Pokłada się w nim wielkie nadzieje.

Jednak tę sielankę burzą słowa Aleny, która zauważa podobieństwo Jakubka do Filipa ze Słowika – dawnego przyjaciela rodu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 59 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,2 (144 oceny)
70
38
33
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elwira1980

Dobrze spędzony czas

Spoko
00
ejodeszko

Nie oderwiesz się od lektury

wciagajaca
00
mysia1223

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta, ciekawa historia i wątki!
00
Wiecich

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

drugi dzień czwarty tom. ciekawa historia Polski. warto przeczytać sagę.
00

Popularność



Podobne


Marian Piotr Rawinis

Saga rodu z Lipowej 3: Spadkobiercy

Saga

Saga rodu z Lipowej 3: SpadkobiercyCopyright © 2001, 2019 Marian Piotr Rawinis i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788726166835

1. Wydanie w formie e-booka, 2019

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

SREBRNOROGI

Wrzesień 1370

– Powoli, na Boga! Wszyscy razem! Powoli! – komenderował pan Grot.

Kazał już odprowadzić konie, które wyprzężono, i pierwsza grupa dostojników rzuciła się do wozu, chwyciła dyszle, by na dany znak unieść je z ziemi. Wóz zakołysał się, a leżący na słomie jęknął.

– Powoli! – krzyczał Grot, rękawem ocierając pot z czoła.

Stosowali się w milczeniu do jego poleceń, choć był tylko zwykłym kasztelanem, a oni wielmożami i najważniejszymi panami królestwa. Ale tu on był gospodarzem i chwilowo uznawali jego przywództwo. Znieruchomieli przy dyszlach, a potem kiedy dał znak, ruszyli wolno, ciągnąc za sobą wóz.

Oddychali ciężko w grubych płaszczach, przy pasach, mieczach i ciężkich łańcuchach na piersiach, stękali z cicha, ale zaciskali zęby. Kiedy po niedługim czasie pozwolili się zmienić następnym, z trudem łapali powietrze szeroko otwartymi ustami.

Nie mówili głośno, wymieniali uwagi zasapanymi, przyciszonymi głosami, daleko za wozem, za którym podążała reszta orszaku. Przodem posłano jedynie gońca do klasztoru ojców cystersów w Koprzywnicy, aby przygotowali się na przyjęcie gościa.

Na wymoszczonym słomą i sianem wozie, przykryty grubą stertą skór i płaszczy, król Kazimierz leżał przytomny, ale co chwilę tracący świadomość, trawiony wysoką gorączką i bólem. Dworzanie ciągnęli wóz powoli i ostrożnie, by królewska osoba nie trzęsła się na wertepach, wybojach i korzeniach.

Trzymając się poręczy wozu, szedł mistrz Mateusz z zatroskaną miną. Blisko rannego, a daleko od orszaku panów, bo nie brakowało w nim i takich, co jawnie obwiniali lekarza o to, że przyczynił się do złego stanu królewskiego zdrowia.

– Kijami nagrodziłbym takie leczenie! – syczał Janko z Czarnkowa. – Kto wie, czy ów doktor rozmyślnie nie zadał czegoś naszemu panu!

Dworzanie kiwali głowami. Podkanclerzy Janko, znany z ciętego języka, przez wielu uważany był za wyjątkowo krnąbrnego i mało liczącego się z opiniami innych, więc skoro teraz tak mówi, znaczy, coś musi być na rzeczy.

– I mnie to przyszło do głowy – przyznał się kasztelan Grot. – Na wszelki wypadek kazałem pilnować, żeby medyk nie dawał królowi niczego do picia ani jedzenia, póki nie dotrzemy do klasztoru. Tam uczeni ojcowie coś poradzą.

– Daj Bóg! – westchnęli inni.

– Sam diabeł skusił nas i naszego pana tymi przeklętymi łowami! – westchnął pan Jeno z Krasawy. – Wybaczyć sobie nie mogę, żeśmy nie dość go powstrzymywali!

Milczeli ponuro i tak kroczyli przed siebie, prowadząc konie, aż od przodu zawołano, że trzeba wymienić ciągnących wóz. Bez słowa szli wtedy na czoło pochodu, gdzie zaprzęgali się do dyszli.

Przy trakcie napotykali czasem pracujących na polu chłopów, a ci zdumieni prostowali karki i patrzyli, jak paradnie ubrani wielmoże wloką wielki wóz. Trącali porozumiewawczo łokciami jeden drugiego, aż któryś odważniejszy dowiedział się od giermków z orszaku, że to samego króla, rannego ciężko na polowaniu, wiozą jego dworzanie.

Zatrzymywali się więc, z rozdziawionymi gębami oglądając pochód, żegnali się wielkimi znakami krzyża, padali na kolana i rozpoczynali modły, bo król Kazimierz cieszył się wielką czcią i poważaniem.

Jeno przystanął, żeby wytrząsnąć kamyk, który niewiadomym sposobem dostał się do buta. Kiedy się z tym uporał, orszak oddalił się znacznie, bo droga akurat obniżała się nieco i prowadzący wóz mogli przyspieszyć kroku.

Janko z Czarnkowa niespodziewanie pojawił się obok szlachcica. Ksiądz podkanclerzy miał wielce zatroskaną minę, kiedy dał znak, że chce coś powiedzieć na osobności. Jeno z Krasawy przystanął.

– Lękam się o cały kraj – zaczął podkanclerzy, wkładając ręce do szerokich rękawów swojej szaty, trochę tylko przypominającej sukienkę duchowną. – Lękam się, panie Jeno, co będzie, gdy nasz miłościwy król...

Nie dokończył zdania, ale nie musiał tego robić. Jeno zrozumiał i natychmiast splunął od uroku.

– Nawet tak nie mówcie! – żachnął się.

– Modlę się cały czas – Janko wziął rycerza pod ramię i poprowadził wolno za oddalającym się orszakiem. – Ale czy nie powinniśmy wykazać odrobiny przezorności? Wojna wisi na włosku, kto nas zwoła, kto powiedzie, kiedy zabraknie króla Kazimierza? Kto postawi tamę nieprzyjaciołom królestwa?

Widać już było mury klasztoru cystersów w Koprzywnicy, gdy król odzyskał na chwilę świadomość. Miał spierzchnięte wargi i głos mu się łamał, kiedy zapytał, gdzie jest i co się z nim dzieje.

Mistrz Mateusz wyciągnął w jego stronę bukłak z napojem, ale czujny pan Grot nie zezwolił.

– Nie teraz – powiedział z naciskiem. – Damy najjaśniejszemu panu wszystko, czego będzie potrzebował, ale dopiero w klasztorze.

Lekarz zamierzał się sprzeciwić, ale rzuciwszy spojrzeniem na zaciętą twarz rycerza, dał spokój.

Znowu zmieniła się obsada przy dyszlu i ta miała już doprowadzić do klasztornej bramy.

– Jeno! – głos króla był słaby i pełen cierpienia.

Pan z Krasawy przypadł do wozu.

– Wasza Królewska Mość?

– Widziałeś? – z płuc Kazimierza wydobywał się świszczący oddech. – Przecież go widziałeś na tym leśnym wzgórku, gdy zatrzymał się na chwilę...

Łzy ciekły po twarzy Jeno.

– Widziałem, miłościwy panie. Widziałem go na wzgórku. Ale nie mówcie teraz, proszę was na wszystko. To was męczy. Nie mówcie.

Mistrz Mateusz bezceremonialnie odtrącił rycerza.

– Przeszkadzacie choremu – powiedział z wymówką. – Przeszkadzacie!

Król już tego nie słyszał. Chyba nadal stał na leśnym wzniesieniu, gdzie zobaczyli owego wspaniałego jelenia.

– Jesteś tu, Jeno? – upewnił się król. – Przecie mi się nie zwidziało? Co za okaz! Chciałbym go kiedyś jeszcze zobaczyć...

– Na pewno – pośpieszył z zapewnieniem rycerz, odpychając lekarza. – Da Bóg, a jeszcze pojedziemy na polowanie i zdybiemy tego olbrzyma. Da Bóg!

Na twarzy Kazimierza pojawił się lekki uśmiech, pełen bólu.

Przed bramę klasztoru wybiegali już koprzywniccy mnisi na powitanie orszaku.

– Co za jeleń! – wyszeptał z rozmarzeniem król Kazimierz. – Srebrnorogi...

I zemdlał.

ŚMIERTELNE POLOWANIE

Było to ledwie kilka dni temu. Bawili w Przedborzu, skąd z wielką świtą pojechali na łowy. Król Kazimierz czuł się znakomicie, był wesoły, śmiał się i żartował. Przekomarzał się z młodymi, zapowiadając że pokona ich w rycerskiej zabawie. Noc spędzili w myśliwskim szałasie przy ogniu, a rano przewodnicy wywiedli ich na szlak przemarszu jeleni.

I wszystko zdarzyło się właśnie wtedy. Jeno był sam obok króla Kazimierza, kiedy nagle przed sobą, na małym leśnym pagórku, zobaczyli to cudo.

Jeleń stał nieco bokiem, o pięćdziesiąt kroków. Miał tak wielkie poroże, że z trudem nosił łeb, a sam był tak potężny, że obaj myśliwi oniemieli z podziwu. Na jelenich rogach perliła się poranna rosa, błyszcząca w słońcu.

– Toć to król, Jeno – szepnął Kazimierz do towarzysza łowów. – Prawdziwy król!

Rycerz skinął tylko głową, przejęty niezwykłym widokiem. Zwierz stał nieporuszony, jak gdyby sprawdzał, co zrobią. A oni czekali, czy ruszy przed siebie, czy może się zbliży.

– Będziesz mój, Srebrnorogi! – wyszeptał król Kazimierz.

Jeleń chyba nie wiedział o bliskim niebezpieczeństwie, bo nadal tkwił w bezruchu. A może, ufny w swoją siłę, zamierzał się z nimi spróbować.

Dopiero kiedy niespodziewanie, gdzieś z boku, rozległy się pohukiwania i walenie kijami o pnie drzew, jeleń uniósł łeb, zawrócił, a potem ruszył do przodu. Najpierw wolno, potem szybciej, choć nie za bardzo, jakby chciał okazać lekceważenie swoim prześladowcom.

Jeno sięgnął po łuk na plecach, ściągnął go sprawnie, szybko założył strzałę i podał broń królowi.

Kazimierz z niezadowoleniem wykrzywił wargi.

– Nie z łuku, na Boga! Na takiego króla? Nie z łuku!

Chwycił oszczep, spiął konia ostrogami i pognał. Odbiegł już na dobre dwadzieścia kroków, zanim Jeno ruszył za swoim panem. Może gdyby się pospieszył, może gdyby był bliżej, nie doszłoby do wypadku. Królewski koń trafił niespodziewanie na wykrot, stanął dęba, pochylił się i padł na lewy bok, częściowo przygniatając jeźdźca.

Jeno słyszał wyraźnie, jak chrupnęły kości. W jednej chwili zapomniał o jeleniu i rzucił się ratować monarchę. Musiał mu pomóc wyciągnąć nogi spod ciała zwierzęcia. Kazimierz nie jęknął, ale Jeno i tak wiedział, że kości są pogruchotane.

– On mój! – wołał król, leżąc na ziemi. – Dobrze, że nie popędziłeś za nim, mój stary druhu. Ten jeleń jest mój! Musi być mój, Srebrnorogi!

Jeno wytaszczył rannego spod konia i aż krzyknął, widząc zniekształconą lewą nogę monarchy. Rzucił się na kolana i szybko zaczął robić opatrunek, kładąc łupki z patyków i sztyletu, zawiązując je kawałkami rzemienia, jakie miał przy siodle.

– Chyba złamałem nogę – jęknął ranny.

Jeno z Krasawy stał obok swojego króla i grał na rogu. Ranny Kazimierz, leżąc na płaszczu rozpostartym na zgarniętych pospiesznie gałązkach i igliwiu, czekał na pomoc.

Jeno powtórzył wezwanie, a chwilę później usłyszeli odzew, jako że pozostali myśliwi nie odbiegli daleko.

– Zupełnie jak wtedy, na Czerwonych Bagnach – powiedział król. – Pamiętasz? Kolejny raz ratujesz mnie w puszczy.

– Wtedy nie wiedziałem, kogo ratuję – uśmiechnął się Jeno. – Ale okazało się, że dobrze wybrałem.

– A ja byłem ci wdzięczny.

– Stale jesteście, miłościwy panie.

Prawie nie było dnia, żeby Jeno nie pomyślał o królewskiej szczodrości. To dzięki niej Jeno–kowal nie opuścił Doliny, a obdarowany szlachectwem i majątkiem, mógł poślubić ukochaną kobietę. To dzięki królewskiej wdzięczności on, chłopak nieznanego pochodzenia, został rycerzem i panem na Krasawie. A przecież tak niedawno cierpiał głód i musiał znosić upokorzenia, bo urodzony z jednym okiem niebieskim a drugim brązowym, wychowywany w leśnej chacie znachorki, a potem w kuźni, podejrzewany bywał nawet o czary.

Teraz stał tutaj, wierny poddany władcy, którego imię wymawiano w jego domu ze czcią, a wielki miecz, jakim niegdyś ocalił królewską głowę, wisiał we dworze na poczesnym miejscu.

Stał więc tutaj, wielki pan i dostojnik królestwa i byłby w pełni szczęśliwy, gdyby nie fatalny los, który powalił monarszego wierzchowca.

Znaleźli ich wkrótce ludzie ze świty. Pomogli wsadzić króla na konia i doprowadzić go do dworu pana Grota. Łowy przerwano.

Król nie czuł się dobrze, trzęsła nim gorączka, ale uparł się i poszedł do łaźni, jak to miał w zwyczaju. Nikt jeszcze nie podejrzewał, że mogą z tego wyniknąć dalsze nieszczęścia. Wieczorem, gdy Kazimierz siedział za stołem z innymi, a Jeno po raz setny opowiadał o wielkim jeleniu, król nagle padł głową na stół i zemdlał.

Położyli go na łożu wymoszczonym futrami. Trząsł się z zimna, szczękał zębami. I rozkazał, aby zaraz skoro świt ruszali do Krakowa. Ale rano był już tak słaby, że nie tylko na koniu, ale i na wozie nie mógłby się sam utrzymać. Prawie nieprzytomnego przenieśli go na rozpostartej skórze na wóz, z którego pan Grot kazał wyprząc konie, w obawie, że ciągnąc zbyt szybko przysporzą jeszcze bólu.

Bo ból musiał być wielki. Król był bowiem odporny i silny, nawykły do trudów, nie przejmował się byle skaleczeniem. A teraz leżał, nie mogąc podnieść ręki. Mistrz Mateusz poił go jakimiś miksturami, robił okłady, mruczał modlitwy czy zaklęcia. Lekarzowi nie bardzo było w smak zatrzymywać się u cystersów w Koprzywnicy, ale ksiądz Janko z Czarnkowa postawił sprawę stanowczo. Mnisi słynęli ze swojej ap-teki, a poza tym ich klasztor leżał przy drodze na Kraków.

Zaprzęgali się więc wszyscy po kolei do wozu, wojewodowie, kasztelanowie, rycerze i księża, kolejno brali dyszle w ręce. I ruszyli w drogę ku stolicy.

W Koprzywnicy zabawili więcej jak tydzień. Uczeni ojcowie zajęli się królewską nogą i królewskim zdrowiem, ku wielkiemu niezadowoleniu nadwornego medyka.

– No cóż – gderał mistrz Mateusz. – Mówiłem od razu, że to poważna sprawa. Noga będzie krzywa, a nie wiadomo jeszcze, jakie z tego zło może wyniknąć. Chyba, że mnie dopuścicie do królewskiej osoby. Wtedy może umiałbym coś poradzić.

Kazimierz wydobrzał nieco, na tyle przynajmniej, żeby ruszyć w dalszą drogę. W Osieku mistrz Mateusz znowu został dopuszczony do osoby monarchy i jakby na przekór wszystkim, kurował go po swojemu. Król objadł się, opił miodu i znowu poczuł się źle. Wieźli go więc dalej, z godziny na godzinę tracąc nadzieję. Ale w Nowym Mieście Korczynie niespodziewanie poprawił się stan chorego. Tutejsi leka-rze dali mu środek na przeczyszczenie i – zgodnie z radą pana Jeno – wzięli na ścisłą dietę. Już po dwóch dniach gorączka spadła, król poczuł się na tyle dobrze, że sam wsiadł na wóz i usiłował nawet żartować. W Opatowcu Kazimierz zabawił kilka kolejnych dni, aż do czasu, kiedy uczony Mateusz nakazał jechać dalej. Zapewniał, że wszystko będzie dobrze, w Krakowie zaś są lekarze, są lekarstwa, są księgi.

Władca ani myślał słuchać zgoła innych rad świty i kazał jechać, więc na Wawel wwieziono go nieprzytomnego.

3 listopada 1370, niedziela

Król Kazimierz był blady, zsiniałe usta ledwie się poruszały, więc pan Jeno musiał się pochylić, żeby słyszeć jego słowa.

– Medycy powtarzają, że horoskopy są nader pomyślne – powiedział. – Jeśli tak, czemu nie czuję się lepiej?

Chwycił rękę rycerza i uścisnął ją mocno.

– Wiem, co ślubowałeś – powiedział z naciskiem. – Pamiętam, że obiecałeś nie podejmować się spraw, przynależnych uczonym medykom, namaszczonym przez Kościół. Wiem zatem, o co cię proszę. Ale po starej przyjaźni, czy odpowiesz mi szczerze?

– Najjaśniejszy panie... – Jeno rozejrzał się bezradnie, ale wszyscy obecni w komnacie dostojnicy stali pod przeciwległą ścianą, zbyt daleko, by widzieć jego błagalną minę. Zrozumiał, że król specjalnie tak to zarządził, aby byli sami.

– Czy odpowiesz mi szczerze?

Jeno, z innymi czuwający przy monarsze od dwóch dni, umęczony i pełen bólu, nie mógł wykrztusić słowa, tylko kiwnął głową.

– Więc mi szczerze powiedz, czy medycy się mylą. Zapewniają mnie, że wszystko będzie dobrze, ale sam nie czuję, aby tak miało być.

Pan Jeno pochylił się, spojrzał raz jeszcze w zapadnięte, podkrążone oczy, ocenił bladą cerę.

– Płacicie im za to, żeby was pocieszali, miłościwy panie.

– Pytałem, czy się mylą.

Jeno odwrócił wzrok.

– Mylą się – odpowiedział cicho.

Ręka, która trzymała dłoń rycerza, zacisnęła się, a król zamknął oczy. Po chwili uścisk zelżał.

– Ile mam czasu? – padło pytanie.

Jeno pokręcił przecząco głową.

– Niestety, najjaśniejszy panie...

– Tydzień?

Jeno zawahał się pod naglącym spojrzeniem.

– Myślę, najjaśniejszy panie, że czas przyjąć sakramenty...

Król Kazimierz rozkaszlał się niespodziewanie, a potem nakazał, by wszyscy się zbliżyli.

– Chcę się wyspowiadać – oświadczył.

Zanim to jednak nastąpiło, kilkakrotnie uścisnął rękę Jeno, a potem dotknął dłonią głowy rycerza. Wydawał się nagle rozpogodzony, jak ktoś, kto dokładnie wie, czego może oczekiwać i z czym się już pogodził.

– Jakże mój chrześniak? – zapytał prawie wesoło.

Pan Jeno znowu przyklęknął przy łożu. Zapewnił, że chłopak jest dobrego zdrowia i wyjątkowo dobrze się chowa.

– Pilnuj go – polecił król. – Będziesz miał z niego pociechę. Szkoda, że już go więcej nie zobaczę.

– Ależ, najjaśniejszy panie! – sprzeciwił się mistrz Mateusz, niosący w miseczce jakąś miksturę, którą zamierzał zaaplikować choremu.

Monarcha dał gestem znak, że nie chce, aby lekarz się zbliżał.

– Twój syn, Jeno, zdaje się Mikołaj?

– Mikołaj, najjaśniejszy panie.

– Twój Mikołaj, Jeno, ubije owego jelenia. Daję mu prawo polowania wedle woli w królewskich dziedzinach, jak i kiedy zechce, nikogo o zgodę nie pytając. Opowiesz mu o Srebrnorogim. Opowiesz mu i przekażesz, że miłowałem go jak własnego syna. Powiesz mu, żeby polując w moich lasach szczególnie pilnie przykładał się do starych rogaczy. Może któregoś dnia trafi na Srebrnorogiego, skoro mnie się nie udało. A kiedy go dopadnie, powiesz, żeby wieniec złożył w darze w wawelskiej katedrze. Jeśliby zaś nie doścignął tego jelenia, niech przekaże to prawo swojemu synowi, a ten swojemu...

– Będzie, jak sobie życzycie, miłościwy panie.

Król Kazimierz westchnął, z trudem poprawił się na łożu. Potem zwrócił się do obecnych:

– Panowie. Wezwałem was, byście byli świadkami mojej ostatniej woli. I módlcie się, aby Bóg okazał miłosierdzie grzesznikowi.

GRUDNIOWA NOC

Boże Narodzenie 1371

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.