Saga rodu z Lipowej. Saga rodu z Lipowej 7: Za głosem serca - Marian Piotr Rawinis - ebook + audiobook

Saga rodu z Lipowej. Saga rodu z Lipowej 7: Za głosem serca ebook i audiobook

Marian Piotr Rawinis

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Losy rycerskiego rodu z Lipowej toczą się dalej.

Wydawało się, że nikt nie jest w stanie pokonać Ostasza. Nikt oprócz niej...

Lipowa szykuje się na wesele. Piękna i światowa pani Judyta całkowicie omotała jej właściciela. Od jej przybycia przyszły mąż istnieje tylko po to, aby spełniać zachcianki swojej przyszłej żony.

Judyta pewna swej pozycji oraz urody wybiera się do Krasawy. Mikołaj oczarowany urokiem kobiety, ślubuje jej wierność oraz służbę. Zupełnie nieświadomy tego, że do Doliny przyjeżdża wciąż zakochana w nim Hedwiga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 163

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 18 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,3 (99 ocen)
50
28
20
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elwira1980

Dobrze spędzony czas

Co za zakończenie...:(
00
Wiecich

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

super. polecam
00
edmund01

Nie oderwiesz się od lektury

To super pozycja.Dawno takiej nie czytałem. Historia Polski ale w tle,a głównie historia rodów,powstawanie narodu szlacheckiego No i cechy ludzi,również te nie najlepsze...samo życie...
00

Popularność



Podobne


Marian Piotr Rawinis

Saga rodu z Lipowej 7: Za głosem serca

Saga

Saga rodu z Lipowej 7: Za głosem sercaCover illustrations: Shutterstock and Filip Zrnzević on Unsplash Copyright © 2001, 2019 Marian Piotr Rawinis i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788726166873

1. Wydanie w formie e-booka, 2019

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

MATKA FLORA

Październik 1385

W półmrocznej rozmównicy krakowskiego klasztoru panien klarysek młynarz Marcisz i jego siedmioletnia wnuczka Odina czekali na przyjęcie przez przełożoną. Siedzieli na kamiennej ławie i w milczeniu popatrywali na drewnianą kratę, za którą miała się pojawić matka Flora. Oczekiwanie przedłużało się, Odina przysnęła w końcu, a i Marcisz zaczął drzemać. Niewiele odpoczywali w trakcie tygodniowej podróży z Doliny i choć czasem korzystali z przygodnego wózka, większość trasy przebyli pieszo.

Po drugiej stronie kraty rozległo się nagle ostre stukanie, mężczyzna zerwał się z ławy i podbiegł, trzymając w ręku kapelusz. Zza drewnianych szczebli patrzyła na niego stara, pomarszczona kobieta w szarym habicie i białym zakonnym welonie.

– Niech będzie pochwalony – zaczął niepewnie. – Matka Flora?

– Ja – odpowiedziała sucho. – Na wieki wieków. A wy kto? Nie bardzo mogłam wyrozumieć, co mówił sługa.

Młynarz ukłonił się nisko.

– Jestem Marcisz. Młynarz Marcisz. Może nie pamiętacie, ale to ja byłem mężem waszej siostry.

Zakonnica zacisnęła usta. Oględziny, jakim poddała mężczyznę, nie wypadły chyba najlepiej. Marcisz ubrał się wprawdzie starannie, ale jego szaty nie należały do najstrojniejszych i wyglądały tak licho, jak licho mu się ostatnio wiodło.

– Może to i wy – powątpiewała. – Moja siostra nigdy nie uważała za konieczne przyprowadzić was tutaj i pokazać. Skądże mam wiedzieć, że to wy?

– Jestem Marcisz – powtórzył młynarz. – I wszystko, co stoi w piśmie księdza Konrada, jest prawdą. Wasza siostra umarła cztery niedziele temu, a ostatnio nie była całkiem do rzeczy... Oto jej i moja wnuczka, Odina. Ma siedem lat. Jej ojciec to Ostasz z Lipowej, oby trafił do piekła.

– Hamujcie się pod tym dachem! – oburzyła się zakonnica.

– ... oby zgorzał w piekle! – powtórzył jednak Marcisz. – Wybaczcie, dostojna matko, ale po sprawiedliwości inaczej powiedzieć nie można. To zbój prawdziwy, przez którego płakała moja córka Zofka i przez którego targnęła się na życie.

– To grzech – napomniała surowo Flora. – Zawsze mówiłam, że wychodząc za was, moja siostra uczyniła rzecz najgorszą w swoim życiu. Powiadacie, matka samobójczyni, a ojciec zbój? I klasztor ma być odpowiednim miejscem dla tego dziecka? Nie wydaje mi się, młynarzu.

– Szlachetna matko – prosił Marcisz uprzejmie. – Przez pamięć żony mojej, a waszej siostry, przybyłem tutaj, byście zechcieli zająć się Odiną. Mnie już mało życia czeka, a kocham to dziecko i serce mi się kraje, że pozostałoby bez opieki. Jeśli, jak powiadacie, cała rodzina niewiele warta, grzeszna i godna piekła, ocalcie chociaż Odinę. Weźcie ją do siebie, otoczcie opieką, wykierujcie na ludzi.

– Niemało żądacie – zauważyła cierpko. – Wychować na ludzi? Ubierać, karmić, może jeszcze nauk udzielać? A kto za to zapłaci, młynarzu?

Marcisz wyciągnął zza pazuchy woreczek.

– Nie jestem bogaty – zgodził się. – Ale póki mojego życia, będę płacił za jej wychowanie.

– To może potrwać krótko – mruknęła, bo młynarz rozkaszlał się nagle i długo nie mógł nad sobą zapanować.

Potem położył woreczek na kracie, aby zakonnica mogła zobaczyć, że jest dobrze wyładowany srebrem.

– Możecie też kazać jej pomagać w klasztorze – podpowiedział.

Matka Flora wzięła sakiewkę i przybliżyła twarz do kraty, żeby obejrzeć dziewczynkę. Odina z podkulonymi nóżkami spała na ławie, przykryta opończą dziadka.

– Dobrze – zdecydowała zakonnica po chwili. – Niech zostanie. Może dobry Bóg dopomoże uratować to dziecko. Wy idźcie już, bo robi się późno. Dziewczynkę ktoś zabierze z rozmównicy.

– Dziękuję, szlachetna matko. Niechaj wam Pan Bóg wynagrodzi. A ja, kiedy tylko będę mógł, przywiozę albo przyślę zapłatę za jej wychowanie.

Marcisz zakręcił się, jakby chciał jeszcze obudzić dziewczynkę, żeby ją pożegnać i zabrać swoje okrycie, ale w końcu machnął ręką.

– Niechaj sobie pośpi, biedactwo – powiedział i wyszedł, cicho zamykając drzwi za sobą.

Młynarz Marcisz wracał z Krakowa i płakał. Płakał z radości, że jakiś dobry anioł podsunął mu szczęśliwą myśl, jak powinien postąpić z wnuczką. Nie czuł się najlepiej, kaszlał, brakowało mu tchu, nie mógł już nosić worków jak dawniej, nie czując bólu pleców. Teraz każda robota wydawała się za ciężka, a nic nie wskazywało, aby sytuacja miała się poprawić. Marcisz miał już pięćdziesiąt lat. I był jedynym krewnym Odiny.

Dziewczynka była drobna, niebieskooka i jasnowłosa jak matka, z zachowania przypominała ojca, milcząca, może nawet ponura, rzadko się uśmiechała, a świat wokoło miała za nieprzyjazny i wrogi. Najczęściej siedziała w kącie bez słowa, nie odzywając się bez potrzeby. Młynarz Marcisz, odkąd został sam, a Odina skończyła siedem lat, nie mógł spać z niepokoju o jej los.

– Co z tobą będzie, dzieciaku? – mruczał pod nosem, ukradkiem spoglądając na wnuczkę. – Przecież ja wkrótce umrę.

Odina nie znała niepokojów dziadka, a przyzwyczaiła się do tego, że młynarz kaszle, narzeka na bóle, pojękuje i kwęka od rana do nocy. Nie pamiętała go innego, więc stan dziadka jej nie dziwił. Ale Marcisz pamiętał nie tak odległe czasy, kiedy swobodnie radził sobie z dwoma workami zboża czy mąki naraz i teraz nie mógł się pogodzić z narastającą niemocą.

Któregoś dnia wykopał spod progu garnek z przechowywanym na czarną godzinę srebrem, przeliczył raz i drugi i westchnął. Nie było tego wiele. Spakował rzeczy Odiny w węzełek i kazał jej ubrać się do drogi. Nawet nie zapytała, dokąd idą. Założyła swoją przykrótką już sukienkę, płaszczyk podbity zajęczymi skórkami i sandały.

– Pójdziemy do Krakowa – zapowiedział Marcisz. – To jedyne miejsce, gdzie może cię czekać lepsza przyszłość.

Stara, pokrzywiona kobieta, która obudziła Odinę, chwyciła ją mocno za rękę i wyprowadziła z rozmównicy. Wyrwana ze snu dziewczynka rozejrzała się z lękiem, ale dziadka nie było. Poznała opończę, którą była przykryta i ucieszyła się, że nieznajoma chce ją do dziadka zaprowadzić. Była zmęczona i kiedy kobieta wiodła ją długimi korytarzami, nie pytała o nic, aż dotarły do malutkiej izdebki pod schodami, gdzie zobaczyła posłanie. Izba nie miała okna, czuć było w niej wilgoć.

– Kiedy przyjdzie dziadek? – zapytała Odina.

Stara kobieta uśmiechnęła się i pokiwała głową. Była przygłucha i myślała, że dziewczynka pyta, czy może położyć się odpocząć.

– Dziś możesz spać do woli – odpowiedziała. – Jutro od świtu bierzemy się do roboty. Matka przełożona jest bardzo surowa, a najbardziej nie lubi darmozjadów. Musisz się dobrze starać, żeby nie poznać jej gniewu.

PANI JUDYTA

Od jesieni tego roku pani Judyta była prawdziwą królową w Dolinie. Jedyna córka Grzegorza z Nakła przywiozła ze sobą nie tylko cały dwór, ale i dworskie obyczaje. Niewiele czasu poświęcała domowi, nie tykała się żadnej pracy w obawie, że zniszczy sobie ręce. Na każdym kroku towarzyszyły jej liczne służebne, z których dwie pochodziły nawet z lepszych rodów, ale że były biedne, usługiwały bogatej krewnej, a ta traktowała je odrobinę lepiej od zwykłej służby.

Pani Judyta nie zatrzymywała się przy kmieciach, nie przemówiła nigdy do nich ani słowem, wyniosła i dumna. Jeśli kiedyś obwiniano panią Agnieszkę, żonę Jakuba z Lipowej, o wyniosłość, to jej zachowanie było niczym w porównaniu ze sposobem, w jaki nosiła się pani Judyta. Traktowała służbę jak powietrze, a w najlepszym razie jak sprzęty bądź gospodarskie zwierzęta, nie, nawet nie jak gospodarskie zwierzęta, do których się nigdy nie zbliżała.

Była piękną młodą kobietą, wysoką, kształtną, o regularnej twarzy, ładnych orzechowych oczach i brązowych włosach, długich, gęstych i pięknie układających się z natury, o dumnej postawie, małych stopach, bardzo delikatnych dłoniach.

Kiedy przyjechała do Doliny, przywiozła ze sobą cały sznur wozów, na których znajdowały się jej stroje, futra, suknie, płaszcze, welony i czepki z różnorodnych tkanin, trzewiki i ciżemki, klejnoty, ozdoby, zwierciadła i wszelkie inne dobra, jakie tylko istniały na świecie i jakie można sobie wyobrazić.

Pan Ostasz, jak powiadano, miał dostać bardzo godny posag i chyba tak było w istocie, bo chodził wyraźnie zadowolony, choć wizyta tak wielkiej liczby ludzi, których trzeba karmić i gościć, oznacza przecież poważne wydatki i nikt bez stosownych środków nie mógłby sobie na to pozwolić.

Pani Judyta poznała swojego przyszłego męża w listopadzie tego roku, na czterdzieści dni przed ślubem, wyznaczonym na świętego Juliana. Ojciec narzeczonej, mrukliwy i bardzo zamożny Grzegorz z Nakła, herbu Kotwic, był obecny przy spotkaniu.

Ostasz siedział w świetlicy, na tę okoliczność przystrojonej we wszystko, co w domu najlepsze. Miał na sobie paradny strój, pas z mieczem w pozłacanej pochwie, którego nie używał do niczego innego, jak tylko do prezentowania się.

Pełen niepokoju, ale i ciekawości, siedział za stołem i czekał. Wreszcie zapowiedziano panią Judytę i jej ojca. Otworzyły się drzwi i weszli oboje, najpierw on, ona potem. Pan Grzegorz ukłonił się w progu, Ostasz wstał z miejsca i oddał ukłon, najpierw ojcu, potem narzeczonej. Pani Judyta obrzuciła spojrzeniem świetlicę, a potem zwróciła się do ojca:

– Gdzież jest mój narzeczony?

Jak gdyby nie zauważyła Ostasza, jakby nie było go w świetlicy, jakby był powietrzem.

W Ostasza niby grom trafił. Zanim jednak zdążył się odezwać, pani Judyta wyciągnęła w jego kierunku białą rączkę i zapytała słodkim głosem:

– Czy to wy jesteście owym narzeczonym?

Była wysoka i kiedy stanęli naprzeciw siebie, okazało się, że więcej jak o pół głowy przewyższa Ostasza. Jej wzrok szybował teraz ponad nim.

– Oto moja ręka. Jeśli wola, możecie ją ucałować – orzechowe oczy patrzyły niewinnie.

Ostasz zbaraniał. Pochylił się, ujął delikatnie dłoń narzeczonej i złożył się do pocałunku. Zanim jednak jego wargi dotknęły białych paluszków, ręka została cofnięta.

– Dosyć będzie – oznajmiła pani Judyta, rozglądając się po świetlicy. – Nie uprzedziliście, ojcze, że dom mój będzie drewniany, taki mały i taki stary. Czy w tej okolicy nie słyszano o kamieniach i cegle? Doprawdy nie bardzo widzę, gdzie tu miałyby się pomieścić choćby moje panny służebne...

– Miejsca nie brakuje w Lipowej – odparł Ostasz, zataczając ręką szeroki krąg. – Są dwie izby czeladne, wielkie jak stodoły i jeszcze...

– Och! – z przyganą zauważyła pani Judyta. – Nie ma mowy, żebym mieszkała w czeladnej.

– Nie to chciałem powiedzieć... – próbował się usprawiedliwiać.

– Drewniany dom jest może cieplejszy – zgodziła się pani Judyta. – Ale jednak ciasny i mało przyjemny. Zaraz wiosną trzeba będzie zacząć budowę większego. Przecież tu nie ma się gdzie ruszyć. Nie przypuszczałam, że ludzie żyją jeszcze w takich prostych warunkach, jak kmiecie prawie.

Dotknięty porównaniem Ostasz popatrzył z nadzieją na ojca narzeczonej, ale ten uciekł wzrokiem, wyraźnie dając znak gospodarzowi. A znak ten mówił: przecież uprzedzałem.

– Pójdźmy obejrzeć resztę Lipowej – zaproponował Ostasz, podając ramię narzeczonej. – Sama zobaczycie, że wcale nie jest tu tak biednie i skromnie, bo dwór liczy się do większych w okolicy.

Pani Judyta nie skorzystała z zaproszenia.

– Nie jestem ciekawa tego, jak mówicie, gospodarstwa. Nie zamierzam przebywać w stajniach ani oborach. Od tego mam służbę i spodziewam się, że wy macie ją także.

– Oczywiście, że służby jest dość. Powiedziałbym nawet, że...

– To bardzo dobrze. Ojciec zapewniał mnie, że ludzi nie brakuje w Lipowej. Dobrze, że choć w tym jednym nie przesadził. Teraz chciałabym odpocząć. Gdzie moje komnaty?

Ostasz rozejrzał się niepewnie.

– Tutaj – wydukał. – Wasza komnata, mała, potem nasza wspólna komora i świetlica.

– Ach, tak – rzekła pani Judyta.

Ostasz chciał wyjaśnić, że będzie mogła korzystać także z dwóch innych izb, położonych po drugiej stronie sieni, ale i na to miała odpowiedź.

– Rozumiem – westchnęła. – Komnat tu nie uświadczysz. Raczej małe izby, gdzie teraz przyjdzie mi mieszkać. Ciężką przygotowaliście mi próbę, ojcze. Nie sądzę, żebym mogła się do tej małości przyzwyczaić.

Kiedy tylko poszła odpocząć po podróży, Ostasz natychmiast wezwał służbę, kazał opróżnić izby po obu stronach sieni, szybko zamieść, wyczyścić i przyozdobić. Srogo też zapowiedział, że to pomieszczenia dla pani Judyty, do których nie wolno im wchodzić bez pozwolenia.

Pan Grzegorz stał obok, zmieszany jakby, i próbował się tłumaczyć.

– Uprzedzałem was, że ma duże wymagania. Nie chcieliście wierzyć, tedy macie najlepszy dowód. Przyzwyczajona jest do najlepszego, więc nie dziwota.

– Będzie miała wszystko, co najlepsze – zapewnił Ostasz, przerywając panu Grzegorzowi. – Możecie być o to spokojni.

Jego ludzie rzucili się do roboty, ale niewiele wskórali tego wieczora, bo ledwie wzięli się do przestawiania sprzętów, kiedy z izby wyszła jedna ze służebnych pani Judyty.

– Pani prosi o spokój – oznajmiła, kierując słowa do starszego pana. – Chce odpocząć i nie życzy sobie, aby tu hałasowano.

Ostasz kazał więc zawiesić roboty i podjęto je dopiero następnego dnia, kiedy pani Judyta wyjechała konno w towarzystwie swoich służebnych na przejażdżkę.

Potem pan z Lipowej powiózł panią Judytę na zamek w Holsztynie, do kościołów, objechał z nią pola, pokazał lasy, wzgórza i strumienie.

Kiedy wrócili, izby po prawej stronie sieni były posprzątane i wnoszono do nich sprzęty, w tym skrzynie i kosze narzeczonej. Pani Judyta zrzuciła futro w sieni na podłogę, nie troszcząc się, kto je podniesie, służebne były wyćwiczone i wprost odgadywały życzenia. Kiedy weszła do świetlicy, podano jej zaraz grzane wino w pucharku, który miała wyłącznie dla siebie i którego nikt inny nie mógł używać.

W czasie drogi odzywała się niewiele, raz tylko albo dwa pochwaliła widok, doceniła natomiast wielkość i potęgę zamku, który był we władaniu Ostasza. Ale nie wyraziła ochoty na jego odwiedzenie, kiedy dowiedziała się, że nie jest jeszcze gotowy na jej przyjęcie.

– Tedy wolę zaczekać – oznajmiła. – Nie lubię brudu i bałaganu. Wystarczy mi tego, co widziałam do tej pory. Wiecie, mój przyjacielu, w innych krajach, gdzie bywałam, wszystko to wygląda inaczej. Nie spodziewam się, żeby za mojego życia i tutaj miało się coś zmienić, ale co robić, trzeba to jakoś znosić. I zniosę, mój panie, skoro los okazał się dla mnie taki niełaskawy.

Ostasz dwoił się i troił, żeby wywołać na twarzy narzeczonej uśmiech zadowolenia czy choćby cień uznania, a nie było to łatwe. Dla pani Judyty nie istniało nic lepszego od tego, co widziała i czego doświadczyła w Burgundii, Prowansji, Italii.

– Współczuję wam, mój drogi przyjacielu – mówiła do Ostasza. – Wyście rycerz, a żyjecie jak kmieć. Nie ciasno wam, nie nudno? Jakież tu rozrywki mogą być, szczególnie w tak nieciekawą porę roku? Kto to zresztą widział mieszkać w takiej okolicy, gdzie mróz, śnieg i brud? Mało to na świecie miejsc, gdzie jasne słońce świeci niemal cały rok?

Ostasz, który zawsze miał dwa słowa na czyjeś jedno i w którego obecności milkli wszyscy, przy pani Judycie zapominał języka w gębie, dawał się zaskakiwać, a kiedy mówiła, on także dostrzegał małość swojego dworu, jego lichotę i niedostatek.

Pan Grzegorz poszedł już spać, służba kręciła się wokoło jego córki, a to dolewając wina, a to śpiewając do lutni, a to masując pani stopy wyciągnięte do ognia. Pani Judyta przerwała nagle tę krzątaninę i gestem odprawiła służebne.

– No cóż, mój drogi przyjacielu – powiedziała, patrząc z zastanowieniem na Ostasza. – Nie jesteście najpiękniejszym mężczyzną, jakiego widziałam w życiu, choć prawda, że widziałam i gorszych. Wielu z nich kierowało ku mnie swoje zachody i zaprzysięgało dozgonną miłość. Rozumiem, że skoro przyjmujecie mnie w swoim... hm... domu i zgodziliście się z moim ojcem, żebym zamieszkała tutaj, zanim zbudujecie dla mnie coś odpowiedniego, i wy chcecie, bym została panią waszego serca, jak każe dobry rycerski obyczaj.

– Jak niczego na świecie – zapewnił Ostasz.

– Rolą mężczyzn jest służyć damom. Tak po prostu świat jest urządzony. Zgodził się ojciec, więc i ja się godzę zostać waszą żoną. Od razu jednak uprzedzam, żadnych dzieci. Nie ma mowy. Widziałam kobiety, które urodziły dziecko i nie chcę wyglądać tak jak one. Czy na takich warunkach zostaniecie moim serdecznym przyjacielem, moim rycerzem, moim mężem?

– Tak – powiedział Ostasz i tym razem udało mu się pocałować białe paluszki pani Judyty.

– Więc będziecie wypełniać moje polecenia?

– Z radością!

– Będziecie służyć mi tak ofiarnie i dwornie, jak opowiadają o tym pieśni i opowieści?

– Z serca!

– Bardzo dobrze. Tedy zostanę waszą żoną. Czy to zaraz po Godach wyznaczono ślub?

– Zaraz po Godach. Na świętego Juliana.

– Postarajcie się tylko założyć na siebie coś bardziej strojnego. Myślę, że ślub zrobimy bardzo skromny, zaprosi się najwyżej dwa czy trzy tuziny gości, ale i tak nie możecie się pokazać w byle czym.

Ostasz miał na sobie swój najlepszy strój.

– Postarajcie się, bardzo was proszę, mój nowy przyjacielu. Przeżyjemy coś pięknego i wspaniałego, jak się spodziewam. Podobno jesteście człowiekiem bywałym, ale myślę, że mogę wam niejedno opowiedzieć i niejednego nauczyć. Chodzi o to, abyśmy jadąc gdzie razem, choćby na królewski dwór, nie przynieśli wstydu ani rodowi, ani sobie.

– Postaram się – zapewnił Ostasz.

Pani Judyta przeciągnęła się, prężąc swoje piękne ciało.

– Dość tych gadek na dzisiaj – orzekła. – Jutro powiem wam, jak sobie wyobrażam przebudowy i urządzenie moich komnat. Macie tu chyba jakichś rzemieślników? Tymczasem czuję się już senna.

Ostasz skłonił się uprzejmie.

– Pójdźcie odpocząć, pani. I przysięgam, że nikt wam nie zakłóci spoczynku.

Pani Judyta wstała, dopiła wino z pucharka.

– No cóż – powiedziała. – Jakoś będę musiała przywyknąć. Ale wiosną powinnam koniecznie pojechać do Italii. Wy, jeśli nie macie na to ochoty, możecie oczywiście zostać. Ja dłużej niż kilka tygodni pewnie tutaj nie wytrzymam. Was jednak nie zamierzam zmuszać do czegokolwiek. Skoro wolicie żyć w taki sposób, wasza sprawa.

Ostasz ukłonił się ponownie.

– Będzie, jak sobie zażyczycie – zapewnił. – Wiem, co się należy niewiastom wielkich rodów. A moja żona na pewno nie będzie miała powodów do narzekania.

– Spodziewam się, że tak właśnie będzie.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.