Saga rodu z Lipowej. Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga - Marian Piotr Rawinis - ebook + audiobook

Saga rodu z Lipowej. Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga ebook i audiobook

Marian Piotr Rawinis

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwudziesta część wielotomowej sagi rodu z Lipowej i historii polskiego rycerstwa.

Jak uwieść mężczyznę? Młodą Elżbietkę trapią jej małżeńskie problemy. Jak podołać swoim własnym pragnieniom i oczekiwaniom rodziny? Wszyscy bowiem pragną już wnuka. Pani Roksana odkrywa wstydliwy sekret młodego małżeństwa. Elżbietka zachodzi w ciążę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 136

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 28 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,2 (52 oceny)
25
17
8
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edmund01

Nie oderwiesz się od lektury

No,samo życie. teraz też tak bywa,tylko inaczej się to "ubiera". A mężczyźni zawsze byli głupcami, od początku świata.
00

Popularność



Podobne


Marian Piotr Rawinis

Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga

Saga

Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intrygaZdjęcie na okładce: ShutterstockCopyright © 2002, 2020 Marian Piotr Rawinis i SAGA EgmontWszystkie prawa zastrzeżoneISBN: 9788726167009

1. Wydanie w formie e-booka, 2020

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

ZMARTWIENIA ELŻBIETKI

Jesień 1399

Jak do niedawna Lipową i Hedwigą, pani Roksana teraz zajmowała się przede wszystkim Elżbietką z Krasawy, żoną Konrada. Bardziej niż inni przejmowała się jej losem, zapraszała często do siebie, można je też było spotkać na jarmarku albo na wzgórzach, gdzie jeździły konno.

Hedwiga nie chciała się do tego przyznać, ale była trochę zazdrosna o Roksanę. Do tej pory widziała swoją przyjaźń z panią na Dębowcu na zasadzie podobieństwa losów. Obie zostały same, ich mężowie przebywali nie wiadomo gdzie, obie były jeszcze dość młode i zdawało się, że wiele rozmaitych spraw je łączy. Po odejściu Osta Hedwiga opiekowała się Roksaną, potem role się odwróciły i wiele razy Roksana wspomagała duchowo Hedwigę, podtrzymując w niej wiarę w powrót Mikołaja.

A teraz nagle wszystko się skończyło, jakby nie było długich prowadzonych przy kominie, szczerych rozmów, zwierzeń, wątpliwości, marzeń i najtajniejszych sekretów.

Hedwidze było przykro z powodu wyprowadzki Roksany, bo długo myślała, że zostaną obie w Lipowej. Wprawdzie trochę to dziwne, że siedziały tu obie, ale z drugiej strony pomysł wydawał się zupełnie rozsądny, bo dzięki temu żadna z nich nie czuła samotności.

Tymczasem Roksana niespodziewanie opuściła Hedwigę, przenosząc swoją uwagę na Elżbietkę.

– Inaczej to sobie wyobrażałam – skarżyła się Roksanie córka pani Aleny. – Owszem, Konrad jest spokojny i nie mogę narzekać, że mnie źle traktuje. Ale zupełnie nie wiem, jak mogę mieć dziecko, kiedy on tak mało się mną zajmuje...

Elżbietka wstydziła się mówić szczerze o swoim  małżeństwie i dopiero po usilnych namowach przyznała się, co ją trapi. Matce by tego nigdy nie powiedziała, ale Roksana to przyjaciółka, niewiasta doświadczona i tak bardzo życzliwa.

– Nie wiem, czy to nie jest oznaka mojej nieskromności... – zaczęła, czerwieniąc się. – Ale wam to powiem...

Roksana uśmiechnęła się zachęcająco.

– Mów mi po imieniu – zaproponowała. – Jestem wprawdzie nieco starsza, ale ty jesteś już mężatką i moją przyjaciółką. Możemy mówić szczerze.

Elżbietka przyjęła propozycję z wdzięcznością, a potem zapytała cicho:

– Czy nie można jakoś zrobić, żeby był mną więcej... zaciekawiony?

Pani Roksana wydawała się zaskoczona. Jej obserwacje mówiły, że to raczej Elżbietka mało jest zainteresowana, a Konrad, jak każdy przecież mężczyzna, przede wszystkim chciałby sobie ulżyć.

– Najpierw musiałabyś wskazać, co ci nie odpowiada – zauważyła. – Bo chyba nie chcesz powiedzieć, że Konrad zaniedbuje swoje małżeńskie obowiązki?

Elżbietka zamilkła. Długą chwilę nie mogła się zdecydować, czy i co może zdradzić ze spraw, o jakich wstydziła się mówić z kimkolwiek.

– Już prawie pół roku po ślubie, a wcale nie wygląda, żebym miała zajść w ciążę... – pojęła wreszcie nieśmiało.

Pani Roksana uśmiechnęła się dobrotliwie.

– Jedne niewiasty zachodzą w ciążę od razu, inne muszą poczekać. Na to nie ma przepisu czy obowiązku. Pół roku to wcale nie tak wiele czasu. Często trwa to rok, dwa i więcej. Daleko nie szukając, twoja matka urodziła ciebie po wielu latach oczekiwania, kiedy się już zupełnie tego nie spodziewała. Choć akurat w przypadku Konrada trochę się dziwię. Podobno chciałby dobrać się do twojego posagu, bo to, co miał w Szczekocinach, ojciec zostawił jego bratu.

Elżbietka pokiwała głową.

– Wiem, że mu pilno – przyznała. – Mój teść też bardzo na niego naciska, a i mnie podpytuje za każdym razem, kiedy mu wreszcie dam wnuka. Ale chodzi o to, że on... że ja... że my...

Pani Roksana aż zerwała się z miejsca, tknięta nagłym podejrzeniem.

– Chyba nie chcesz powiedzieć...? – zapytała w najwyższym zdumieniu. – Chyba nie powiesz, że on że nie próbował?

Elżbietka skinęła głową i rozpłakała się bezgłośnie. Dopiero gdy Roksana objęła ją i zaczęła uspokajać, mogła powiedzieć więcej.

– On nie tknął mnie dotąd. Wcale... Chociaż... chociaż próbował...

Roksana nie mogła wyjść ze zdumienia.

– A pokładziny? Sama widziałam, jak po nocy poślubnej przyszedł z prześcieradłem...

– To była moja krew – kiwnęła głową Elżbietka. – Z palca. Bał się, co powiedzą, więc mu pomogłam tak wszystko urządzić, żeby nikt się nie domyślił.

Pani Roksana przyglądała się Elżbietce uważnie.

– No – powiedziała ostrożnie. – Czasem się to podobno zdarza... Mężczyzna bywa zbyt pijany, a Konrad przecież sobie nie żałował, albo może nadto przejęty. Ale po dniu czy dwóch to przechodzi i wszystko jest w porządku.

– Nie jest – zaprzeczyła Elżbietka. – My wcale nie żyjemy ze sobą. Ani razu od pół roku. A przecież to grzech.

Roksana uśmiechnęła się z wyrozumiałością.

– Prawda – przyznała. – Kościół poucza, że w małżeństwie trzeba współżyć, jeśli się nie chce złamać sakramentu.

Elżbietka łkała.

– I co ja mam teraz zrobić?

– Może za mało go zachęcasz?

Elżbietka zaprotestowała.

– Wcale nie za mało. Czynie, co należy. Stroję się, używam pachnideł, czasem szepnę jakieś słówko...

– Rzeczywiście? – dziwiła się Roksana. – Zatem wina chyba nie leży po twojej stronie. Widzę, że koniecznie trzeba ci pomóc. Nie martw się, znajdziemy lekarstwo na takie zachowanie, choć prawdę powiedziawszy, raczej spodziewałam się czego innego.

– Czy jest na to rada?

– Rada? – zastanowiła się Roksana. – Rada znajdzie się na wszystkie niewieście kłopoty. Nie wiem tylko, czy akurat ja powinnam ci doradzać, bo co na to twoja matka? Może uznać, jak i wcześniej, że wtrącam się do spraw rodziny, do której nie należę.

– Prawie należycie – zaprzeczyła Elżbietka i próbowała się nawet uśmiechnąć. – Dla mnie na pewno.

Pani Roksana zawsze była przecież dla niej życzliwa. Nikt nie powinien obwiniać ją o coś przeciwnego.

– No, nie wiem – zastanawiała się pani Dębowca. – Znosiła mnie, kiedy musiała, ale teraz, gdy opuściłam Lipową...

– Moja matka cię bardzo poważa – przekonywała Elżbietka. – Może o tym nie mówi, ale wiem, ze tak myśli.

– Czy jest zadowolona z twojego małżeństwa?

– Tak – przyznała Elżbietka. – Konrad darzy ją szacunkiem i choć początkowo trochę się obawiałam, teraz jest spokojnie.

– Nie zwierzyłaś się jej ze swoich kłopotów?

– Ona nic nie wie – ujawniła Elżbietka. – Sądzi, że między nami wszystko w porządku. I oboje z ojcem wyglądają wnuka.

Pani Roksana zastanawiała się.

– Lepiej nic jej nie mówić – podpowiedziała wreszcie. – Byłaby niezadowolona. Na wnuka mogą jeszcze poczekać.

– Więc są jakieś sposoby?

Roksana przymrużyła oczy.

– A ty? – zapytała. – Co chcesz osiągnąć?

Elżbietka nie wiedziała na pewno, czego pragnie.

– Chyba, żeby było zwyczajnie, jak u wszystkich. Czy jest jakieś lekarstwo, zioła może albo jaki tajny sposób...

– Tajny sposób? – powtórzyła Roksana. – Na co tajny sposób? Mówisz przecież, że sama nie wiesz, czego oczekujesz.

– Ojciec Konrada dokucza mojemu ojcu. Chce, żeby Konrad wziął posag, a mój ojciec nie może mu nic wypłacić, póki nie ma dziecka. Więc musi być dziecko.

Roksana przyglądała się dziewczynie z zastanowieniem.

– Stale to słyszę – westchnęła. – Dziecko, wnuk, posag. A gdzie tu jest miejsce dla ciebie, Elżbietko? Gdzie jest miejsce na twoje uczucia? Co ty o tym myślisz, czego pragniesz? My kobiety winnyśmy sobie pomagać. Tylko chciałabym ci pomóc mądrze, wedle tego, czego sobie życzysz. Czego więc ty pragniesz?

– Chcę mieć syna – oznajmiła Elżbietka.

Nie powiedziała jeszcze, że opieka matki bywa wielce dokuczliwa i najchętniej by się od niej uwolniła, przynajmniej po części. Nie mogła tego zrobić, póki nie miała dziecka.

– A Konrad? – zapytała Roksana. – Czego on oczekuje?

– Tego samego. Potem, gdy już będziemy mieli dziedzica, wszystko inne jakoś się ułoży...

Roksana nie była o tym przekonana, ale obiecała pomoc.

* * *

Jan ze Szczekocin pokazał się wkrótce potem w Dolinie, przywożąc upominki dla swojego wnuka, którego jeszcze nie miał.

– Cóż to, Konradzie – pytał syna. – Czemu nie ma nawet zapowiedzi twojego potomka? Czy starasz się za mało, czy może twoja żona jest niezdolna urodzić dziecko?

Konrad milczał.

– Bóg nie dał – powiedział później, kiedy już wymyślił sobie usprawiedliwienie.

– Bóg? – prychał Jan ze Szczekocin. – W tych sprawach trzeba pomóc Panu Bogu. Chyba za mało się starasz.

Był niezadowolony, wodził wzrokiem za Elżbietką i dziwował się synowi, że tak mało zajmuje się młodą małżonką.

– Na twoim miejscu rzadko opuszczałbym alkowę – dogadywał.

Był mocno nierad, bo pan Jeno powtórzył to, co już wcze¬śniej dobitnie wyjaśnił Konradowi.

– Będzie syn, będzie posag.

Inni też nieco się dziwowali brakiem potomstwa Konrada i jego żony. Hedwiga radziła szwagierce pojechać do klasztoru na Jasnej Górze, by prosić Najświętszą Pannę o wstawiennictwo.

– Pomaga – twierdziła. – Mnie pomogło, królowej Jadwidze pomogło i wielu innym niewiastom.

Elżbietka nie dawała się jednak na razie namówić, a to z powodu słów, jakie na ten temat wygłosiła Roksana. A Roksana powiedziała:

– Na Jasną Górę to powinien pielgrzymować Konrad, nie ty.

Zapraszała Elżbietkę do siebie, a ta często jeździła do Dębowca. Przebywała u Roksany chętniej chyba niż we własnym domu, co bardzo nie podobało się jej matce.

– W jaki sposób chcesz mieć dziecko, skoro najwyraźniej unikasz swojego męża? – burczała pani Alena.

Elżbietka tłumaczyła się niezręcznie, wstydziła się powiedzieć, że właśnie dla nauczenia się skutecznych sposobów jeździła do Dębowca. Prowadziły tam długie rozmowy, Roksana podpowiadała, jak Elżbietka ma postępować w sypialni. Pod rozmaitymi pretekstami zapraszała też podopieczna i jej męża do swojego dworu, tam karmi¬ła potrawami wzbogaconymi mocnymi ziołami, dawała wino. Potem kazała im przygotować posłanie w komorze i zostawiała samych.

Wszystko wydawało się dobrze przygotowane. Podczas wieczerzy Konrad patrzył wciąż za swoją niewiastą, uśmiechał się, ale płynęły tygodnie i nic się nie zmieniało.

– I co? – pytała rano Roksana.

Elżbietka miała łzy w oczach.

– Nic – przyznała się. – Użyłam już wszystkich sposobów, ale się nie sprawdziły.

– No to mamy poważny kłopot – zasępiła się Roksana. – Początkowo myślałam, że należy go ośmielić, ale teraz widzę, że na nic tu sprawdzone metody. Trzeba sięgnąć po coś trudniejszego.

– Co to takiego? – zapytała Elżbietka, a jej spojrzenie zdradzało niepokój.

– Nie bój się – uspokoiła Roksana. – To nic bolesnego. Sama jeszcze nie wiem, co to by mogło być i chyba trzeba będzie poradzić się kogoś mądrzejszego. Najpierw jednak musimy się upewnić, że z tobą jest wszystko w porządku.

Któregoś dnia, gdy Elżbietka gościła w Dębowcu, przyszła do dworu pewna babka akuszerka.

Badanie nie trwało długo.

– U niej wszystko jak należy – powiedziała. – Dziewczyna jest zdrowa i zdolna. To widać jej mąż nie bardzo.

Tego się Roksana spodziewała. Babka dostała zapłatę za swoje usługi i zostawiła obietnicę trzymania języka za zębami.

– Jest tylko jeden sposób – westchnęła w końcu Roksana. – Jeden jedyny, ale to rzecz bardzo złożona i nie wiem, czy byś się na to zgodziła.

Elżbietka uczepiła się tej szansy.

– Wszystko zrobię – zapewniła. – Skoro próbowaliśmy innych, trzeba sprawdzić i ten ostatni.

Pani Roksana się wahała.

– To trudne – wzdychała. – Może niektórzy powiedzieliby nawet, że w ogóle niedopuszczalne...

Elżbietka gotowa była na wszystko. Mocno już zmęczyło ją czekanie i czuła zniechęcenie. Chodziła ponura, smętna, burkliwie odpowiadała nawet na życzliwe pytania innych osób i powszechnie poczęto mówić, że widać nie jest zadowolona ze swojego życia.

– Co się z tobą dzieje, córko? – załamywała ręce pani Alena.

Elżbietka nie odpowiadała. Burczała na wszystkich i z byle powodu. Konrad chodził milczący i smutny. Bał się odezwać pierwszy, a tajemnica, którą nie mógł się z nikim podzielić, bardzo mu ciążyła.

– To moja wina – płakał wieczorem w alkowie. – Wiem, że to moja wina, choć nie wiem, z jakich powodów spotkała mnie taka kara.

– Twoja – przyznała Elżbietka.

Długo przygotowywała się do tej rozmowy. Roksana tłumaczyła jej cały dzień, co i jak powinna powiedzieć.

– Najważniejsze, żeby uznał się za winnego – mówiła. – W takich sprawach wszyscy uważają, że to sprawa kobiety. A sama wiesz, że to nieprawda. Jeśli więc Konrad potwierdzi, będzie to znaczyło, że nie ty jesteś winna. Kiedy zaś się tak stanie, pomy¬ślimy, co można zrobić dalej.

Elżbietka uważała, że choć Konrad gotów jest wziąć winę na siebie, przed ojcem nigdy się do tego nie przyzna. Nawet jeśli wszystko by mu powiedział, Jan ze Szczekocin nie uzna tego za wystarczające tłumaczenie. Teść będzie przekonany, że to tylko wybiegi, aby pozbawić go obiecanego posagu.

Konrad zachowywał się jak małe dziecko. Siedział na ławie pod ścianą, a zapłakaną twarz ukrywał w dłoniach. Zupełnie nie przypominał młodego człowieka, o którym mówiono, że jest dworny, rycerski, a nawet odważny. Kiedyś wcale nie był nieśmiały. Taki był tylko wobec żony i bał się ojca.

– Ojciec mnie zabije! – mówił teraz. – Kiedy się dowie, że to moja wina, po prostu mnie zabije.

Płakał i pytał bezradnie:

– Co ja mam zrobić, Elżbietko?

Po tylu miesiącach oczekiwania, tłumaczenia, pomocy, wyrozumiałości, żona nie miała już dla niego współczucia.

– Nie wiem – odpowiedziała, wzruszając ramionami. – Może powinieneś wrócić do ojca i błagać, żeby cię wziął na swoje utrzymanie.

– Ale przecież jestem twoim mężem – zauważył nieśmiało.

– Nie jesteś – poprawiła z naciskiem. – Wcale nie byłeś i nigdy nim nie będziesz. Im prędzej się rozstaniemy, tym lepiej. Jestem jeszcze młoda i na pewno znajdę sobie kogoś, kto będzie wiedział, jak należy postępować z niewiastą.

SYNOWIE HEDWIGI

Do Dębowca Hedwiga pojechała dopiero po trzech tygodniach. Roksana długo zwlekała z wyjściem na powitanie. Kiedy się w końcu pojawiła, nie było w niej zwykłej serdeczności, co Hedwiga odczuła bardzo boleśnie. Obwiniała siebie, że od razu nie pojechała za przyjaciółką, gdy ta postanowiła opuścić Lipową.

– Czemu wyjechałaś? – zapytała teraz. – Tak to wyglądało, jakbym ci zrobiła wielką przykrość, a przecież nawet przez myśl coś takiego by mi nie przeszło. Zawsze byłam ci oddaną.

Roksana robiła minę, która wskazywała, że nie jest skora do ugody. Ale tylko przez chwilę, bo wkrótce rozpłakała się i rzuciła Hedwidze w ramiona.

– Jaka jestem niedobra! – szlochała. – Jak niewdzięcznością odpłacam ci za tyle starania i dobroci!

– Co ty mówisz? – Hedwiga pogłaskała przyjaciółkę po głowie. – Czy kiedyś ci wymawiałam, że siedzisz w Lipowej?

Roksana rozpłakała się jeszcze bardziej.

– No, sama widzisz! – powiedziała. – Mówisz, że siedzia¬łam w Lipowej, a przecież ja byłam twoją zastępczynią, dbałam o majątek i o chłopców, jakby byli moimi rodzonymi synami...

Nie dała się namówić do powrotu, a po namyśle Hedwiga musiała pogodzić się z jej wywodami. Teraz to ona powinna zająć się synami i Lipową. Roksana zrobiła swoje.

Nie domyślała się, że Roksaną mogły powodować zupełnie inne przyczyny.

Hedwiga coraz częściej miała wrażenie, że wiele spraw, najważniejszych spraw, wymyka się jej z rąk. Nie miała kłopotów z chłopcami dawniej, gdy byli mali. Łatwo było zapanować nad nimi i nad wszystkim innym, a teraz wyglądało na to, że coraz gorzej sobie radzi. Chłopcy zaczynali chadzać własnymi drogami, tylko patrzeć, a w ogóle odejdą. Sprawy w majątku szły niby jak dawniej, ale często teraz bywała zmęczona, zniechęcona nawet, bo wszystko układało się jakoś ciężej i trudniej. Nie wiedziała, na czym to polega, ale było na tyle wyraźne i dokuczliwe, że wiele razy płakała do poduszki. Ona, Hedwiga, silna, mocna, stanowcza, płakała do poduszki.

Jeszcze niedawno jej siostra kwitowała te kłopoty prostymi odpowiedziami.

– W majątku powinien być mężczyzna i jego silna ręka. Sama nie dasz sobie rady i najwyższy czas za kimś się obejrzeć.

Mówiła tak wiele razy, ale od czasu, gdy zbuntował się Dominik, jakby przestała, bo wszystko to odnosiło się przecież także do niej. Gdyż Marina nadal była sama. I już się pogodziła ze swoim losem wdowy – nie wdowy. A Hedwiga nie pogodziła się, bo wciąż nie uważała się za wdowę, lecz za niewiastę oczekującą powrotu męża z bardzo długiej wyprawy. Ale teraz nocami zdarzało się Hedwidze myśleć, o ile byłoby jej łatwiej, gdyby miała przy sobie męskie ramię. Jakiekolwiek męskie ramię.

Po takich rozmyślaniach biegła rano do spowiedzi i płakała w konfesjonale, jakby dopuściła się rzeczywistej zdrady.

– To nie grzech – poprawiał dobrotliwie ksiądz Franciszek. – To jedynie myśli, a może tylko sny...

Wcale nie zadawał pokuty, a po jakimś czasie Hedwiga przybiegała do niego z takimi samymi niepokojami.

– Myślałam o innych – mówiła. – Myślałam, że dobrze byłoby mieć kogoś przy sobie...

– To nic – tłumaczył ksiądz Franciszek. – To nic. Jesteście bardzo zmęczona, potrzebujecie pomocy i oparcia, jakie w mał¬żeństwie daje żonie mężczyzna.

Za którymś razem przyznała się, że myśli o konkretnej osobie.

– Marzyłam o nim – powiedziała. – Chyba o nim marzyłam. To na pewno grzech. Bo wyobrażałam sobie, że jest przy mnie, silny, opiekuńczy. Nie myślałam już o mężu, tylko o nim. Czy to grzech?