Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bełdów, kwiecień 1947
Trwa msza rezurekcyjna, mieszkańcy wioski celebrują kolejne święta Wielkiej Nocy w wyzwolonej Polsce. Pod parkanem kościoła zbierają się miejscowi żebracy - ofiary wojny, sieroty, chorzy i okaleczeni. Wśród nich pojawia się nowy. Skulony, w podartych łachmanach klęczy i gra na skrzypcach, które nie mają strun. Mimo, iż instrument nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, odnosi się wrażenie, jakby skrzypek słyszał i czuł każdą wybrzmiewającą nutę. Jego osoba zwraca uwagę wychodzącej ze świątyni wiejskiej nauczycielki, Alicji. Młoda, ambitna kobieta wysnuwa przypuszczenie, że za tym dziwnym zachowaniem kryje się nieprzeciętny talent. Ciąg kolejnych wydarzeń tylko ją w tym przekonaniu utwierdza. Więcej, okazuje się, że mężczyzna przeszedł przez obozowe piekło.
Polska Ludowa, nowy ład i dwoje doświadczonych, skrywających bolesną tajemnicę ludzi, którym los skrzyżował te same drogi nie bez powodu. A w tle piękna, pełna miłości ballada niosąca nie tylko ukojenie, ale również tęsknotę za czymś dawno utraconym.
Wzruszająca, utkana z emocji historia o ludzkim, przekornym losie, różnych obliczach człowieczeństwa, demonach przeszłości i odnajdywaniu siebie w nowej rzeczywistości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Możem chciał się pomodlić, wtopiony w przestrzenie,
O nagłe, niespodziane, nieziemskie istnienie,
Ale słowa modlitwy pierzchły w mgły bezdomne –
I już się nie pomodlę i słów nie przypomnę.
Bolesław Leśmian, fragment wiersza Zapomnienie
Grudniowy śnieg skrzył się w promieniach południowego słońca, otulając miękkim puchem podwórka i dachy kamienic. Tu i tam panował wzmożony ruch, zgrzytały uruchomione jakiś czas temu tramwaje, rwały się w powietrzu ożywione głosy, a na poczerniałych zębach murów rozsiadły się stada wron. Warszawiacy, nie zważając na porę roku, uwijali się jak w ukropie, chcąc jak najszybciej odbudować swoje miasto i przywrócić mu dawny, utracony blask, co nie należało do rzeczy łatwych. Tuż po powstaniu warszawskim, tym wielkim zrywie Polaków zakończonym klęską, Niemcy złamali niemal wszystkie postanowienia zawarte w tak zwanym honorowym akcie kapitulacji z trzeciego października tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Nie dość, że zarówno akowcy, jak i tysiące cywilów trafiło do obozu w Pruszkowie, skąd zostali wywiezieni bądź do obozów koncentracyjnych, bądź na roboty w głębi Rzeszy, to jeszcze dziewiątego października Himler wydał rozkaz o całkowitym zburzeniu stolicy. „Miasto ma całkowicie zniknąć z powierzchni ziemi i służyć jedynie jako punkt przeładunkowy dla transportu Wehrmachtu. Kamień na kamieniu nie powinien pozostać. Wszystkie budynki należy zburzyć aż do fundamentów. Pozostaną tylko urządzenia techniczne i budynki kolei żelaznych”. Ludność cywilna zmuszona została do opuszczenia ukochanego miasta, a Niemcy przez kolejne trzy miesiące wysadzali budynki, dewastowali gmachy kultury, miejsca kultu religijnego, niszczyli zbiory biblioteczne i archiwa.
Tymczasem w mieszkaniu przy Złotej panowała cisza przerywana jedynie tykaniem wskazówek zegara stojącego w kącie pokoju. W przestronnym salonie, do którego wlewał się słup światła, dostrzec można było okrągły stół zakryty koronkowym obrusem, cztery gięte krzesła, rzeźbiony kredens i komodę, na której stało kilka fotografii. Jedna z nich przedstawiała dwoje młodych, roześmianych ludzi, inna ukazywała mężczyznę we fraku przyjmującego nagrodę od samego prezydenta Ignacego Mościckiego. W pokoju znajdowało się też pianino, przy którym zasiadła smukła, wysoka kobieta w średnim wieku, z blond włosami zaczesanymi w kok, owalną twarzą i wielkimi oczami otoczonymi pajęczyną zmarszczek. Z rękami uniesionymi nad klawiaturą, długo nad czymś rozmyślała, następnie opuściła dłonie i zaczęła grać etiudę c-moll Chopina. Jej smukłe palce uderzały w klawisze, najpierw z wyczuciem, któremu towarzyszyło pewne rozmarzenie, a potem coraz rytmiczniej, gwałtowniej, zupełnie jakby chciały poprzez te dźwięki oddać cały bezmiar rozpaczy i bezradności.
W pewnej chwili zgrzytnął klucz w zamku, skrzypnęły drzwi wejściowe i do środka wsunęła się drobna dziewczyna średniego wzrostu ubrana w brązowy płaszcz z wełny i z futrzaną czapką, oprószoną jeszcze drobnym śniegiem, na głowie. Otrzepała się, odwiesiła ubranie w korytarzu, po czym wygładziwszy zagniecioną z przodu sukienkę, pewnym krokiem wkroczyła do salonu. Widząc jednak matkę oddającą się bez umiaru muzyce, postanowiła jak najciszej przemknąć się do kuchni, by naparzyć gorącej herbaty. W tym samym momencie dźwięki ustały.
– Helenka! Jesteś nareszcie!
– Tak, mamo! Dopiero co weszłam. Nie przeszkadzaj sobie, pójdę zrobić herbaty. Przemarzłam trochę... Chcesz też?
– Tak, zrób. Poproszę.
Kobieta wstała od pianina i przeniosła się do pomieszczenia przeznaczonego na kuchnię, z rzędem białych szafek, kuchenką gazową i stojącym pod oknem kwadratowym stołem. Usiadła przy nim, wpatrując się w wyczekiwaniu w córkę.
– Dowiedziałaś się czegoś? – zapytała wreszcie.
Odwrócona do niej plecami dziewczyna, ustawiająca zesztywniałymi od mrozu palcami na spodeczkach dwie szklanki, rzuciła przez ramię:
– Byłam w siedzibie Czerwonego Krzyża, zgłosiłam zaginięcie. Zostawiłam fotografię taty, tę z koncertu... – Nabrała w płuca powietrza i dokończyła: – Na razie jeszcze nic nie wiadomo, kazali czekać i uzbroić się w cierpliwość. – Westchnęła ciężko i potarła dłonią czoło.
Woda w aluminiowym czajniku zaczęła szumieć, sygnalizując, że już się zagotowała. Helena chwyciła ściereczkę i obejmując metalowe ucho naczynia, zalała wsypaną na dno szklanek herbatę. Najpierw patrzyła, jak woda przybiera herbaciany kolor, potem odwróciła się i zerknęła na matkę, której po policzkach spłynęły dwie wielkie jak ziarnka grochu łzy.
– Sprawdziłam też nowe listy odnalezionych... – Przełknęła głośno ślinę. – Nie było go tam. Byłam w szpitalu i kościele... Ksiądz proboszcz obiecał pomóc. W najbliższą niedzielę powie o tym zaraz po kazaniu. Ma nadzieję, że taki komunikat przyniesie skutek.
Następnie przeniosła szklanki na stół, podeszła do matki i objęła ją mocno ramionami.
– Mamo, nie traćmy nadziei. Odnajdzie się.
Kobieta chlipnęła bezradnie.
– To czekanie jest takie straszne... Choć gdzieś w głębi serca czuję, że Maks żyje. Gdyby było inaczej, wiedziałabym o tym.
– Ja też, mamo. Jestem o tym święcie przekonana. Tato żyje i niedługo do nas wróci.
Adela Herman na potwierdzenie tych słów pokiwała głową. Odwróciła wzrok i spojrzała za okno, za którym roztaczał się widok na wydeptane podwórko, na rozrzucone tu i tam, obielone śniegiem sprzęty i na krzątającego się dozorcę Władka Kołka. Mimo woli spojrzenie kobiety pobiegło do wylotu bramy, przez którą każdego ranka, popołudnia i wieczora mieszkańcy kamienicy wychodzili bądź zmierzali do swoich domów. Niedawno ujrzała tam wracającego z wojennej tułaczki Michała Turskiego, pracownika radia. Ten powrót był miłym, wzruszającym zaskoczeniem dla ocalałej rodziny, a także dla niej. Ten powrót oznaczał bowiem to, że każdy ma do przebycia swoją własną drogę i jedni wracają szybciej, a inni później. Wprawdzie człowiek ten nie był już tym samym człowiekiem, ponieważ obozowe przeżycia zrobiły swoje, ale namacalnie był. I to dla rodziny liczyło się najbardziej.
– Mamo! – przerwała jej rozmyślania Helena, która usiadła po drugiej stronie niewielkiego stołu. – Zaprosiłam na wieczór kilku znajomych. Chcemy sobie trochę pogadać, powspominać, potańczyć przy muzyce... Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
– Nie, dziecko – potwierdziła, podnosząc wzrok i zaglądając córce w oczy. – Życie toczy się dalej, a ty jesteś młoda i masz prawo iść własną drogą. – Nieco ożywiona rozejrzała się po kuchni. – Może w takim razie upiekę ciasto? – zaproponowała. – Odkąd nie ma już Sabiny, sama nauczyłam się wielu rzeczy. Prowadzenie domu nie jest już dla mnie takie straszne. A na zatrudnienie gosposi raczej nas nie stać.
– Nie martw się, mamuś, damy sobie radę. Skończę szkołę i pójdę do pracy.
– To jeszcze trochę potrwa. Na razie musisz dostać się do konserwatorium. Ojciec marzył, żebyś ukończyła studia w klasie fortepianu. Do tej pory dawałyśmy sobie radę, to i teraz damy – żachnęła się.
– Mam wyrzuty sumienia. Ciągle tylko się uczę i nie zarabiam...
Mama pogłaskała ją po ręku.
– Nie zadręczaj się tym, córeczko. Zdążysz się jeszcze napracować. Dzięki moim korepetycjom i wykładom na uczelni jakoś przetrwamy te trudne czasy. Najważniejsze, że wojna się już skończyła, Teraz najistotniejsze jest to, żeby twój tata wrócił. A reszta się ułoży.
Helena uśmiechnęła się ciepło i z wdzięcznością.
– Tak, masz rację, mamo. Jeszcze trochę.
Adela przytaknęła, zamyślając się na krótko.
– I pomyśleć, że jeszcze niedawno siedziałyśmy na widowni sali koncertowej, a Maks grał swój recital. Widziałam to wzruszenie na twarzach gości, łzy spływające po policzkach, a potem te okrzyki, brawa i owacje na stojąco.
– Tak... To było piękne, ale nie możemy żyć tylko przeszłością. Życie toczy się dalej...
Adela pogładziła córkę po szczupłej, smukłej dłoni. Objęła jej drobną postać czułym spojrzeniem.
– Tak, córeczko, wiem... Jesteś młoda i wszystko przed tobą. Wojna już i tak zbyt wiele ci zabrała. Nie możesz się tylko wiecznie zamartwiać.
– Mamo! Ty też nie powinnaś!
– Tylko, że ja tak bardzo tęsknię za twoim tatą. Tak bardzo tęsknię! – powtórzyła drżącymi wargami, odwracając wzrok ku wylotowi bramy z nadzieją, że może ujrzy w nim zgarbioną postać ukochanego człowieka. Niestety, poza krzątającym się tam dozorcą nie dostrzegła nikogo.
– Mamo! – żachnęła się Helena. – Mówisz tak, jakbym ja nie tęskniła. A przecież kocham tatę ponad wszystko.
– Przepraszam, córeczko – odparła zmieszana matka i wyciągnęła rękę, by pogłaskać dziewczynę po policzku. – Sama już nie wiem, co mówię.
Wielkanoc tego roku przypadała szóstego kwietnia. Wczesnym rankiem było jeszcze chłodno, mgła oplatała okoliczne pagórki przycupnięte wzdłuż drogi domostwa, murowany budynek kościoła i rozciągnięte w dal, niczym struny, świeżo zorane pola. Pierwsze promienie słońca wychylającego się znad linii horyzontu przebijały się przez mleczną zawiesinę, tworząc swoisty teatr światła i cieni. Zachwycający był to widok, niebo zmieniało się z każdą chwilą, mgła opadała, szklista rosa pokrywająca trawy połyskiwała zalotnie. Z oddali dochodziło szczekanie psów, poranne pianie kogutów, buczenie wyprowadzanego w pole bydła, za to z wnętrza świątyni wydobywała się pieśń dziękczynna zapowiadająca dwa dni celebracji Święta Zmartwychwstania Pańskiego. Do lokalnej orkiestry dętej utworzonej przez ochotników zaraz po wojnie dołączył chór i pozostałe głosy przybyłych parafian. Na koniec rozległy się krzepiące słowa kapłana i życzenia z okazji świąt, a potem wszyscy wstali, by odmówić modlitwę pożegnalną. Dźwięki muzyki wybrzmiewały jeszcze, gdy skrzydła wielkich drzwi rozwarły się z głośnym skrzypnięciem i począł się z nich wylewać ściśnięty tłumek. Ubrani odświętnie, stosownie do okazji, ożywieni, spełnieni, mijali po drodze przycupniętych pod murem żebraków. Było ich kilku, raczej stałych bywalców: Bieniek bez nogi, podstarzała Berta, która zwariowała, dowiedziawszy się o śmierci męża, i garbaty Jan, któremu choroba we wczesnym dzieciństwie odebrała rozum. Mimo że Bieniek miał brata, a Berta była pod opieką córki, wszyscy troje przychodzili zawsze pod kościół zaraz po mszy, zupełnie jakby się w tej kwestii dogadali. Ksiądz proboszcz, dbając o wizerunek wsi, usiłował już dawno ich stąd przegonić, zarazem jednak, pełen współczucia, częstował całą trójkę po mszy jedzeniem lub dawał jakieś pieniądze na przetrwanie. Podobnie zresztą tutejsi ludziska – wrażliwi na kalectwo, chorobę czy utratę najbliższych, ochoczo dzielili się tym, co mieli.
Tego dnia do Bieńka, Berty i Jana dołączył ktoś jeszcze. Nikt go tu wcześniej nie widział, dlatego spoglądali nieufnie, jakby zakłócił im rytm i spokój. Właściwie nie wiadomo było, czy żebrał, bo wprawdzie klęczał, ale brodę miał zadartą, zoraną zmarszczkami twarz skierowaną ku niebu, oczy zamknięte, włosy poplątane i usta na wpół otwarte. Po jego policzkach płynęły łzy. Jedna po drugiej skapywały na wysuniętą dolną wargę, a potem znaczyły plamy na i tak pobrudzonej, podartej kapocie. W rękach trzymał skrzypce, a w zasadzie tyle, ile z nich zostało, czyli pudło i wytartą rączkę zakończoną główką. Instrument nie miał strun, a jednak mężczyzna śmigał po nich smyczkiem, trzymając go kurczowo sękatymi, pokaleczonymi palcami. Wyglądało to tak, jakby naprawdę grał, a z tego zniszczonego pudła wydobywały się żałosne, udręczone tony.
– Przecież te skrzypce nie mają strun! – zawołał ktoś z wychodzących.
– Nic, tylko wariat! – odezwała się złośliwym tonem kierująca się w stronę bramy starsza mieszkanka wsi.
– Dajcie mu spokój! Jak chce grać, to niech gra! Nie robi nikomu krzywdy – krzyknął jakiś mężczyzna, widząc, że przy starcu ustawia się kółeczko zainteresowanych. – Mało to dziś takich włóczy się po świecie?
– Kolejna ofiara wojny... – rzuciła z goryczą opatulona czarną chustą staruszka. Jej smutna, pociągła twarz nosiła w sobie ślady cierpienia.
– Biedaczysko... – stwierdziła inna, rzucając muzykowi grosik. Ten odbił się dźwiękiem po szarym, wykruszonym betonie i potoczył aż pod sam mur. Nie wpadł jednak do futerału, którego przetarte dno wskazywało na ogrom doświadczeń.
Grajek nawet nie drgnął, po jego policzkach jak groch spływały łzy, powieki miał zaciśnięte, a twarz zastygłą w jakiejś głębokiej ekstazie.
Wtem z gromady wyłoniła się niewysoka dziewczyna szczupłej budowy z jasnymi puklami włosów ukrytymi częściowo pod brązowym beretem, lekko zarumienioną twarzą i parą wielkich zielonych oczu. Ubrana w brązowy płaszcz ściągnięty w talii skórzanym paskiem, zatrzymała się przy żebraku i przyglądała mu się w niemym zaskoczeniu. Jeszcze przed wojną uczyła się gry na pianinie, dlatego poznała od razu, że ten człowiek potrafi grać. Muzykę, której nikt nie słyszał. Wyglądało na to, że nosił w sobie więcej, niż zwyczajny człowiek byłby w stanie udźwignąć.
– Ej, ktoś ty? – zawołał jakiś dzieciak, szturchając mężczyznę w ramię, ale ten nie zareagował.
Drugi, prawdopodobnie jego kolega, podbiegł i usiłował zerwać nieznajomemu z głowy czapkę. Wełnianą, brudną, dziurawą w kilku miejscach.
– Jakiś dziwak! – rzucił rozczarowany, gdy okazało się, że biedak nawet o nią nie walczy.
– Albo wariat! – dodał ten drugi.
Obaj wybuchli śmiechem, jakby to, co widzieli, było bardzo zabawne.
– Zostawcie go! – odezwała się młoda kobieta, zwracając się do swoich wychowanków. – Nie uczyłam was, że trzeba pomagać biednym i potrzebującym? Nie wstyd wam?
Popatrzyli na nią zaskoczeni i jednocześnie zawstydzeni. Nie spodziewali się tutaj nauczycielki, dlatego spojrzeli po sobie, wcisnęli głowy w chude ramiona i pobiegli czym prędzej w kierunku wsi. Tymczasem Alicja Wielogórska sięgnęła do kieszeni płaszcza i wydobyła z niej kilka grosików, które następnie chciała wręczyć starcowi. Sama nie zarabiała dużo, ale wychowanie i wrodzona empatia kazały jej się dzielić tym, co miała. Ten jednak nie zareagował, nie przyjął pieniędzy, bo grał dalej. Nie chcąc mu przerywać, czekała, aż skończy. Wreszcie muzyka wybrzmiewająca z wnętrza kościoła umilkła, ustały ostatnie akordy, dziedziniec kościelny niemal opustoszał. Nawet inni żebrzący, otrzymawszy kilka datków, opuścili teren.
Wtedy mężczyzna drgnął, przestał grać, otworzył oczy i przetarł twarz rękawem kapoty. Omiótł ją zdziwionym spojrzeniem, w którym dostrzegła coś głębokiego, a zarazem przerażająco smutnego. Patrzył na nią tak przejmująco, że poczuła dreszcze biegnące po plecach. Więcej, w tej zniszczonej, zoranej głębokimi bruzdami, zarośniętej twarzy dostrzegła ból i cierpienie. A tymczasem oczy tego starca płonęły jakimś żarem uniesienia, zupełnie jakby należały do kogoś innego.
– Skąd pan przybył? – zapytała.
W odpowiedzi mruknął tylko coś pod nosem, potarł odruchowo twarz, po czym wcisnął głowę w ramiona.
– Proszę to wziąć! – Ponownie wyciągnęła rękę, wciskając mu drobniaki.
Tym razem nie odmówił, odebrał jałmużnę i natychmiast schował dary do kieszeni kapoty. Nie patrzył na nią, zupełnie jakby wstydził się tej biedy i poniżenia.
– Można jakoś panu pomóc? – zagadnęła, ale on zignorował jej słowa.
Chciała powtórzyć pytanie, gdy w tym momencie zaszedł ją od tyłu młody, przystojny mężczyzna i chwycił za oba ramiona.
– Tak się cieszę, że na mnie zaczekałaś! – szepnął, muskając wargami płatek jej ucha.
Odwróciła się zaskoczona, jednocześnie po plecach przebiegł przyjemny dreszcz.
– Jurek! Skończyłeś już?
– Tak, przed chwileczką. Spieszyłem się do ciebie.
Uśmiechnęła się czule w odpowiedzi, potem pozwoliła się wziąć pod ramię.
– Idziemy?
Skinęła głową, jednocześnie zerknęła na starca, który nie patrzył w ich stronę. Dźwignął się z kolan i odwrócony spoglądał w kierunku pałacowych zabudowań.
– Do widzenia! – rzuciła przez ramię, czując w środku jakiś dziwny, nieuzasadniony żal.
Ruszyli w stronę otwartych wrót bramy, by po chwili znaleźć się na wiejskiej, pokrytej kałużami drodze. Po obu stronach kłaniały im się wierzby płaczące, a topole zdawały się im salutować. Na niebie ukazał się klucz dzikich kaczek. Powietrze było rześkie, nasączone zapachem otaczającej ich przyrody.
– Znasz tego żebraka? – rzucił w pewnym momencie zaciekawiony.
– Nie, widziałam go tutaj pierwszy raz.
– To dlaczego zachowujesz się tak, jakby cię obchodził?
– Nie mam pojęcia... – Zamyśliła się. – Dziwny człowiek... Musiałbyś to sam zobaczyć...
– Co zobaczyć?
Wzruszyła ramionami.
– Właściwie to sama nie wiem... – Machnęła ręką, jakby chciała odgonić natrętnego komara. – Nieważne.
Zapadła chwila ciszy, następnie Alicja zadarła brodę i rzuciła ku mężczyźnie zalotne spojrzenie. Jerzy pochylił się, musnął ustami w materiał beretu, po czym uśmiechnął się łobuzersko. W jego szarych oczach zamigotały iskierki.
– A słyszałaś, jak grałem Zmartwychwstał Pan?
– Słyszałam. Pięknie...
– Kiedy tak sobie grałem, myślałem o tobie.
Jednocześnie poczuła uścisk na ramieniu, jakby chciał jej udowodnić buzujące w nim uczucia i pragnienia.
– Ja też myślałam o tobie – wyznała po chwili zduszonym, przejętym głosem. – Cały czas, o każdej porze dnia.
– W takim razie koniecznie musisz przyjść do nas na śniadanie! Rodzice na pewno się ucieszą!
– Nie za wcześnie? Przecież znamy się dopiero pół roku.
Oderwał się od niej, zaszedł od przodu i chwycił za obie ręce. Patrząc jej prosto w oczy, oznajmił błagalnie:
– Marzę o tym od tak dawna. Chciałbym cię przedstawić swojej rodzinie. Mamie, tacie i siostrom. Zrobiłbym to już wcześniej, ale wciąż nie byłaś na to gotowa. Myślę, że upłynęło już wystarczająco dużo czasu. Znają cię przecież i bardzo szanują. Za to wszystko, co robisz dla naszych dzieci.
– Ale ja nie jestem stąd! Nic nie mam... – bąknęła niepewnie. – A ty jesteś wiejskim organistą. Nie wiem, czy pasujemy do siebie.
– To nie ma żadnego znaczenia! Kocham cię!
Chłopak te słowa rzucił tak gorliwie, że dziewczyna poczuła zmieszanie połączone z ekscytacją.
Znajdowali się już na wysokości szkoły z jedną salką wykładową, w której Alicja prowadziła lekcje dla uczniów szkoły podstawowej. Drewniany budynek otoczony wianuszkiem siwych brzóz usytuowany był nieopodal kościoła, dzielił je tylko niewielki plac, na którym w porze letniej organizowano różne uroczystości. Zaraz za szkołą, w drewnianej chałupie z ogródkiem i jedną morgą ziemi, mieszkała pewna wdowa. To u niej dziewczyna miała obstalowany pokój. Zresztą, opłacany przez władze. Kobieta była wścibska, gadatliwa, a zdarzało się niekiedy, że i opryskliwa. Lubiła zrzędzić, obgadywać innych z wioski, a wszelkie starania lokatorki miała za nic. Pomimo wielu upominań i próśb Alicji trudno było w tym domu o jakąkolwiek prywatność.
– Ja... – Spuściła głowę i utkwiła wzrok w czubkach zdartych butów. – Ja też.
Tylko że pani Leokadia... Pewnie liczyła na moją obecność. Będzie zła, jak sobie pójdę. Wczoraj jeszcze mnie pytała, czy zjemy wspólnie śniadanie. Ugotowała biały barszcz na kiełbasie, ugotowała jaja. Poza tym... – Zamyśliła się, odwracając głowę i zerkając na chropowatą ścianę wiekowego kościoła. – Jutro muszę jechać do mamy. Tata nie dostał przepustki, więc mama postanowiła jechać do niego. Wraca dziś wieczorem...
– Nie mówiłaś, że masz tatę?
Wzruszyła ramionami.
– Nie pytałeś, a poza tym... – Umilkła, po chwili dodała ze ściśniętym gardłem: – Tata bardzo ciężko pracuje. Nie zawsze ma możliwość, aby do nas przyjechać.
Chłopak westchnął z dezaprobatą, nie kryjąc zawodu.
– To może chociaż dziś po południu? Przyjdę po ciebie! – zaoferował.
– Dobrze – zgodziła się. – Po sumie.
Uśmiechnął się szeroko i chciał ją objąć, ale zgromiła go wzrokiem.
Zrozumiał, dlatego chwycił ją za rękę i szepnął:
– Przejdźmy się zatem. Nie chcę jeszcze wracać do domu. Pogoda robi się coraz ładniejsza.
– To prawda – przytaknęła, spojrzawszy na czyste, rozjaśnione niebo. Po mgle nie było już śladu, za to w kałużach figlowały żywe promienie słońca. Rowy były zazielenione, tu i tam odcinały się kępy krokusów.
– To dokąd pójdziemy?
– Chodźmy w stronę dworu – zdecydował. – W kościele zostawiłem rower. Wrócę po niego.