Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść, która łączy przaśną, ale intrygującą przygodowość z zawsze budzącą u czytelnika niepokój możliwością parapsychologicznej manipulacji ludzkimi osobowościami. Leszek Bugajski, Newsweek
Na polskiej scenie literackiej pojawił się debiutant, na którego warto zwrócić szczególną uwagę. Sposób, w jakim posługuje się słowem pisanym, obezwładnia. Fabuła, którą tworzy, połyka wręcz czytelnika. Nie ma zmiłowania. Wpada się w wir słów, który pędzi na łeb, na szyję i nie pozwala wyrwać się, choć na moment. Nie ma sposobu by przerwać, by złapać haust świeżego powietrza. Wiśniewski. Wreszcie znalazł się taki, który łapie czytelnika, bawi się z nim, prowadzi przez różne ścieżki i wypuszcza dopiero wtedy ...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 516
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
www.wydawnictwosol.pl
Copyright © Marek P. Wiśniewski 2010
Redakcja:
Grażyna Nawrocka
Korekta:
Urszula Przasnek
Projekt okładki:
Andrzej Brzezicki
Warszawa 2012
ISBN 978-83-62405-49-7
Wydawca:
Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski 05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]
ePub i Redakcja techniczna:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]
Magdzie
Kurtz lubił załatwiać sprawy szybko.
– Z dokumentów wynika, że pracował pan na podobnym stanowisku…
Nie usłyszałem końcówki zdania. Ucisk w głowie, zachwianie, potem uspokojenie i uporządkowanie myśli. Przełknąłem ślinę, wyprostowałem się.
– Tak, pracowałem jako logistyk w firmie R…
Przerwałem mu. Nie był zaskoczony, wyszło dobrze.
– …Prosta praca. Przewiezienie ze Szczecina pod Sieradz ponadgabarytu, rzecz długa na czterdzieści metrów. Pan postara się zrobić tak, by przesyłka dotarła do klienta. To wszystko, czego wymagam. Praca na umowę-zlecenie, pięć tysięcy brutto.
Mówił niedbale, kiwając się na drewnianym fotelu. Pod sześćdziesiątkę, zadbany, opalony, z resztką siwych włosów zaczesanych starannie do góry, dalekie podobieństwo do Nicholsona – wilcze oczka, ten sam rekini uśmiech, ta sama skupiona pewność siebie. Ubrany w czarny garnitur, białą koszulę i ciemnozielony krawat. Wszystko w dobrym gatunku i guście, kłócące się z obskurną norą w baraku przy porcie, robiącą za jego biuro. Wstał, podszedł do okna i bębniąc palcami o parapet, przyglądał się czemuś po drugiej stronie kanału. Dawał mi czas na zastanowienie.
Poprawiłem się na krześle, zebrałem w sobie.
– Mam przeprowadzić ładunek zadaną trasą?
– Ze Szczecina do Sieradza popłynie barka, pan popłynie na niej i przypilnuje całości.
Nadal obserwował coś w kępie wierzb za oknem.
– Barka?
– Tak. – Odwrócił głowę. – Barka. Specjalizuje się pan w transporcie śródlądowym. – Spojrzał na leżące na stole papiery.
– Ale… nigdy nie pływałem… Jestem logistykiem, nie marynarzem.
Odwrócił się od okna, nie patrzył na mnie.
– Warto zobaczyć, jak wygląda to w praktyce. – Usiadł w fotelu. – Taką mam dla pana propozycję pracy, nie inną. Zgadza się pan albo nie.
– To się w ogóle da zrobić? Da się przepłynąć ze Szczecina do Sieradza rzeką?
Skrzywił się. – To niech pan zostawi nam, to problem kierownika statku i armatora. Pana interesuje tylko – postawił akcent na słowie „tylko” – że towar ma dopłynąć. Będzie pan załatwiał też sprawy formalne i dokonywał wszelkich płatności. Będzie pan odpowiedzialny za ładunek. W granicach rozsądku.
– Rozumiem, że będę mieszkał na tej barce?
– A jak pan myśli? – Uniósł brwi. – Zakładam, że rejs będzie trwał jakieś siedem dni w jedną stronę i siedem z powrotem, razem około piętnastu noclegów na wodzie. Barki mają dobre warunki socjalne, wytrzyma pan. – Nachylił się nad stołem. – Niech pan to potraktuje jak spływ kajakowy. – Uśmiechnął się. – Myślę, że za te pięć tysięcy nie za wiele od pana wymagam.
Oceniał mnie wzrokiem i czekał na pytania. Skupiony, pewny siebie, znający swoją wartość, domyślający się wartości tego, który siedział przed nim.
Pięć tysięcy zrobiło swoje, pytań nie było. Propozycja była dziwna, ale w mojej sytuacji fochy nie miały sensu. Dwa tygodnie na wodzie, pięć kół do łapy.
– To co? – Ponownie uniósł brwi, mrużąc jednocześnie oczy. – Stoi?
– Stoi. – Uśmiechnąłem się.
Otworzył szufladę biurka i wyciągnął niebieską papierową teczkę. – Tu są papiery do zatrudnienia. – Podał mi spięty plik kartek.
Standardowa umowa-zlecenie na seryjnym formularzu bez haczyków i drobnych druczków, przygotowana wcześniej, wystarczyło wpisać moje dane. Były też instrukcje dotyczące postępowania z ładunkiem, zwanego tu frachtem, i zakres odpowiedzialności w razie opisanych w szczegółach wypadków, takich jak kradzież i umyślne uszkodzenie.
Podpisałem.
– Zaczyna pan jutro. Barka stoi przy nabrzeżu obok. – Prawą ręką podpisywał dokumenty, lewą uniósł, wskazując kciukiem za siebie.
– Jutro?
– Tak. Kierownik statku, kapitan Listkiewicz, zajmie się panem, reszta załogi jest już na miejscu.
– Nie mogę jutro… nie jestem przygotowany.
Spojrzał na mnie znad papierów.
– To jest dwutygodniowa wyprawa, muszę mieć czas na przygotowanie. – Wzruszyłem ramionami. – Tego się nie da zrobić.
Przyglądał mi się przez chwilę, jakby nie rozumiejąc, o czym mówię. Przeciągnął wzrokiem po ścianie, ułożył kartki w równy stos i położył przed sobą na blacie biurka. Patrzył na coś za moimi plecami.
– Jutro.
Nabrałem powietrza w płuca. Przez głowę przeleciało mi kilka pomysłów na odpowiedź – żaden wart otwarcia ust.
– Będę jutro. Do dyspozycji.
– O piętnastej, szara barka E-320. – Wstał, nie uśmiechał się. Wstałem również.
– Rozumie pan, zależy nam na czasie… – zaczął tłumaczyć się bez przekonania.
– Oczywiście.
Pożegnał mnie skinieniem głowy.
•
W sekretariacie dopadła mnie pani Ania, sympatyczna anorektyczka ubrana mimo końca maja w gruby golf i wełnianą spódnicę. Z krzesła przy biurku zrzuciła stertę papierzysk i posadziła mnie na nim.
– Niezły bajzel. – Rozejrzałem się po pomieszczeniu zawalonym stosami papierzysk, zakurzonych i niestarannie związanych sznurkiem.
Spojrzała na mnie. Wzrok zawodowej urzędniczki, przywykłej do realizacji ściśle określonych zadań, w ramach ściśle określonych kompetencji, zawsze sprawnie odparowującej ciosy. Nie odpowiedziała jednak, wypełniła dokumenty z niebieskiej teczki i po paru podpisach stałem się agentem handlowym firmy Kurtz Spedycja sp. z o.o.
Wyszedłem na zewnątrz. Panujący w środku smród kurzu i stęchlizny przyprawiał o wymioty i potęgował klaustrofobię, wdychałem więc wilgotne, rzeczne powietrze, przesycone zapachem świeżo przetartego iglastego drewna. Czułem się coraz gorzej, ból głowy, którego nadejście zwiastowało uczucie ucisku w czaszce, przypłynął falą, zdawało się gdzieś znad rzeki. Przypomniałem sobie mały park urządzony z poniemieckiego cmentarza, wciśnięty pomiędzy brukowaną drogę w kierunku stoczni a skarpę nad portem. Usiadłem na ławce, drzewa zawirowały, tworząc krąg wokół mnie. Ktoś stojący za mną dotknął mnie delikatnie, usłyszałem kilka słów, głowa opadła mi na bok, drzewa wygięły gałęzie, próbując mnie dotknąć. Straciłem przytomność.
•
Łajba stała w ślepym kanale za barakiem biura. Brunatna od gnijących liści woda odbijała niską sylwetkę kadłuba, białe litery E-320 odznaczały się porządnym krojem na zmaltretowanym poszyciu. Nie wyglądała najlepiej. Płaska, tępy dziób, niebezpiecznie zanurzona, coś jak kopia holenderskiego tjalka; amatorska i przez to niepasująca do profesjonalnych zastosowań. Przed oczyma przeleciały mi obrazy zestawów pchanych, pchaczy, barek motorowych i innego złomu, ale żaden nie przypominał tego tutaj.
Podszedłem bliżej. Przy nabrzeżu kręcił się mały człowieczek – wróbel skaczący po stercie cegieł – co chwila wskakiwał na pokład, by natychmiast z niego zeskoczyć. Zauważył mnie i podbiegł, wyciągając rękę na powitanie. Zaczął krzyczeć.
– Cześć, chłopie. To ty jesteś ten agent od Kurtza? Co? – wył. – Hryciuk jestem, mechanik. Niezły syf, co? Złom własnej roboty, taki kajak na ropę. Dobre to było, ale ze trzydzieści lat temu, teraz to strach tym pływać… – Spoważniał. – Ale ty – zmrużył oczy, jak gdyby starał się sobie coś przypomnieć – to nie masz za bardzo chyba doświadczenia w pływaniu?
– Nie, ale mam doświadczenie w handlu.
– No, no, handelek dzisiaj podstawa, kto nie handluje, nie żyje, co? – zacharczał.
– Tak jakby – potwierdziłem niechętnie.
Mały, czarniawy, przysadzisty. Za duża głowa pokryta była czarną szczeciną tej samej długości zrówno na brodzie, jak i czubku czaszki. Ubrany w brudne, żółte sztruksy i niebieski golf. Na nogach miał rozczłapane mokasyny, pamiętające pewnie lata osiemdziesiąte. Mówił szybko, rzadko się zacinał.
Weszliśmy na pokład. Hryciuk kazał tytułować się bosmanem i rozpoczął przegląd pokładu. Latał z kąta w kąt, wkładając nos w najmniejszą dziurę, węsząc jak jeż, klnąc armatora, budowniczego statku i siebie samego, że był tak głupi i zgodził się na tę robotę. W końcu opadł z sił i klapnął na skrzynce stojącej przy nadbudówce, wyciągnął paczkę mocnych i zapalił, nie proponując mi papierosa. Znałem tego typu ludzi i wiedziałem, że jest to rodzaj afrontu i oznaka lekceważenia.
– No… my tu gadu, gadu, a pana kierownika nie ma. A barka załadowana, sam widziałem, towar jest. Twój towar. – Wskazał na mnie, jakbym maczał palce w czymś nie do końca w porządku. – Pan kierownik będzie zły – dodał.
– Dlaczego ma być zły?
– No jak, załadunek bez kapitana? To się nie godzi. To się nie zdarza. To wypaczenie. – Wzruszył ramionami wobec faktu tak drastycznego złamania lokalnych obyczajów.
Postanowiłem zostać dobrym i lojalnym pracownikiem firmy Kurtz Spedycja.
– Towar to moja sprawa i moje kompetencje – podkreśliłem. – Dostałem pełne upoważnienie do dysponowania frachtem i to ja nakazałem załadunek. Pan Kurtz chciał, byśmy wypłynęli jak najszybciej, więc kazałem załadować towar. Kierownikowi nic do tego.
Spojrzał na mnie, zamruczał coś i wstał. – Ty, kurwa, zastanów się, jak tam dopłyniesz i co, kurwa, powiesz kierownikowi. – Odwrócił się i pognał na dziób.
Ładnie się zaczyna. Jeszcze nie wypłynąłem, a już robię sobie wrogów. Co ja w ogóle gadam, jaki towar, jaki załadunek? Cisnąłem worek z gratami na dach nadbudówki, siadłem na skrzyni i zacząłem skręcać papierosa. Przypomniałem sobie, że Kurtz słowem nie wspomniał, co właściwie będę wiózł. Papiery przewozowe mówiły coś o materiałach budowlanych i to mi wystarczyło. Zresztą, jakie to ma znaczenie, towar jest towar, gdyby go w ładowni nie było, to może byłby problem.
Położyłem się na skrzyni, wdychając zapach mułu, rdzy i spalin diesla. Nad kanałem krążyło kilka wyliniałych mew szukających czegoś do żarcia. Zamknąłem oczy, wsłuchując się w odgłosy dochodzące z portu i znad rzeki. Holownik, brzęk stalowych konstrukcji, skrzypienie dźwigów, terkoczące koparki, świst lin, nawoływania pracujących ludzi, szelest liści topoli i ten początkowo trudny do uchwycenia szum rzeki. Skupiłem się na dźwiękach.
Zasnąłem.
•
Obudził mnie odgłos kroków na pokładzie. Podniosłem się na łokciach. Przede mną stał jakiś mężczyzna. Zobaczyłem wystające kości policzkowe, a pomiędzy nimi dwoje nieruchomych bladych oczu. Podłużna czaszka pokryta była zaczesanymi do tyłu blond włosami, twarz przypominała maskę, wykonaną fachowo i starannie z pomarszczonej skóry, przymocowaną do długiego ciała. Przypatrywał mi się.
– Pan się nazywa…?
– Marlowski. – Zerwałem się. – Jestem agentem firmy Kurtz Spedycja. Pan kapitan Listkiewicz?
– Listkiewicz – potwierdził. Wyglądał na zdziwionego. – Długo pan czeka?
– Nie wiem... – Zmieszałem się. – Trochę przysnąłem.
– Zdarza się – przyznał. – Jest ktoś jeszcze?
– Tak, Hryciuk.
– Hryciuk? – Próbował coś sobie przypomnieć. Siatka zmarszczek na twarzy zmieniła się w kilka podłużnych bruzd.
– Bosman Hryciuk.
– No tak, pamiętam. – Kiwnął głową i rozejrzał się po pokładzie. Miał miękki, przyjemny głos. – No cóż… – zaczął grzebać w kieszeniach. – Musimy przejrzeć jednostkę, zapraszam do środka. – Wskazał mi drzwi do nadbudówki. – Tego… bosmana nie ma? – zapytał.
– Gdzieś tu się kręcił, ale wszystko pozamykane. Pewnie gdzieś jest.
Otworzył mi drzwi nadbudówki, sam poszedł do stojącej nad nią, wyższej, przeszklonej sterówki. Idąc, dokładnie przyglądał się urządzeniom na pokładzie. Po chwili zniknął na rufie.
Nadbudówka, zwana też pomieszczeniem socjalnym, czyli kuchnią i sypialnią w jednym, składała się z dwóch pomieszczeń; mesy – obskurnej kanciapy umeblowanej czterema krzesłami, stalowym stołem i szafkami BHP, oraz pozbawionego okien pomieszczenia sypialni – kajuty, z czterema kojami wyciąganymi ze ścian. Śmierdziało świeżą farbą i stęchlizną. Rzuciłem worek na górną koję – próbę zajęcia którejś z niższych uznano by za pogwałcenie wodnych obyczajów, a tego chciałem uniknąć. Wyszedłem na pokład.
Na skraju nabrzeża pojawił się bosman. Szedł, mamrocząc pod nosem, machnął ręką, jakby odganiał coś od siebie.
– Panie Hryciuk!
Zauważył mnie, uniósł na potwierdzenie rękę i wskoczył na pokład od strony dziobu. Szedł w moją stronę, ale zwolnił, przypatrując się czemuś ponad moją głową. Odwróciłem się. W drzwiach sterówki zobaczyłem kapitana. Patrzył na Hryciuka. Stali, przypatrując się sobie nawzajem, kapitan nieruchomy, bosman wyraźnie czymś przestraszony. Jak dwa kocury na jednej gałęzi. Trwało to dłuższą chwilę. W końcu bosman poruszył się i powoli, z ociąganiem, niemal prężąc grzbiet, podszedł do mnie. Nadal zerkał w górę.
– Coś się stało? – zainteresowałem się.
– Nie, skądże znowu – zaprzeczył, uśmiechając się niepewnie. – To kierownik? – upewnił się.
– Tak, kapitan Listkiewicz. Podobno się znacie.
Spojrzał na mnie, jakbym opowiedział niezrozumiały żart.
– Tak mówił?
Pokiwałem głową.
Listkiewicz zszedł na dół. Przywitali się, bosman rzucił jakiś dowcip o starych wilkach morskich, kapitan zadowolony pomruczał coś pod nosem, pozornie wszystko było w porządku. Jednak zmieniło się zachowanie Hryciuka. O ile do tej pory robił wrażenie ożywionego, rozbieganego człowieka-orkiestrę, o tyle teraz uspokoił się i w jakiś sposób zdyscyplinował. Wyczuwałem w nim wewnętrzne przyczajenie i niepokój. Zamiast miotać się jak dotąd po pokładzie i nabrzeżu, klnąc na wszystko w zasięgu wzroku, teraz kręcił się wokół Listkiewicza, niemal ocierając się o jego nogi i z zainteresowaniem wsłuchując się w każde kapitańskie słowo. Łazili po pokładzie, robiąc oględziny sprzętu i ustalając, co jest do zrobienia w ciągu najbliższych dni. Pan i sługa. Duży z małym, obiegającym go niczym satelita.
Kapitan podszedł do mnie, uwalniając się od towarzysza.
– Dlaczego dokonano załadunku bez mojej obecności? – Jego twarz jeszcze bardziej przypominała maskę.
Wzruszyłem ramionami.
– To decyzja zarządu firmy.
– Kurtza?
– Wydaje mi się, że tylko on tu decyduje
Bladoniebieskie oczy zapadły się głębiej. Lekko poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Podniósł czerwoną walizkę i wszedł do mesy. Poszedłem za nim. Stanął, rozglądając się po pomieszczeniu.
– Warunki iście spartańskie.
– Nie spodziewałem się niczego innego.
Ton jego głosu podpowiedział mi, że historia z załadunkiem może odbić się na naszych relacjach.
– W związku z tym, że nie widzę tu dla pana innego zajęcia, obejmie pan stanowisko kuka. Zajmie się pan przygotowywaniem posiłków i aprowizacją.
– Wydaje mi się, że umowa o pracę i moje kwalifikacje nie za bardzo odpowiadają temu stanowisku.
Nie odpowiedział. Otworzył jedną z szafek i wskazał granatowe worki.
– To są śpiwory i pościel. Niech pan weźmie także resztę naczyń i sztućce. Do pana zadań należy również utrzymanie porządku w mesie i wszystkich pomieszczeniach socjalnych.
Nawet nie próbował stwarzać pozorów, że mówi do mnie. Ostatni raz rzucił okiem na pomieszczenie i wyszedł.
Usiadłem na koi i zaśmiałem się sam do siebie. Ładnie. Po trzydziestu minutach pracy jako agent handlowy i spedycyjny awansowałem na skrzyżowanie majtka pokładowego z kucharzem. Chciałem – to mam. Już miałem ruszyć za nim, na zewnątrz, już nawet napłynęły zdania, które wypowiem za chwilę, wykrzyczę mu w twarz.
Coś mnie zatrzymało. Wstałem i zacząłem rozpakowywać swoje graty.
•
Bosman słowem nie skomentował mojej nowej funkcji. Pewnie niczego innego się nie spodziewał. Robiłem porządki w mesie, a on rozsiadł się przy stole, zapalił papierosa i gapił się przez okno, trąc ręką kolano. Raptem się ocknął.
– No to będzie wesoło. – Spojrzał na mnie, kiwając głową. – Będzie też ciekawie – dodał. Wyraźnie liczył na moje zainteresowanie. Nie mogłem go zawieść.
– Dlaczego będzie ciekawie?
– A… takie tam. – Machnął ręką, uśmiechając się. – Stare dzieje, za dużo by gadać.
– Jak tak pan zaczyna, to warto by skończyć.
Na pokładzie zadudniły kroki i usłyszeliśmy głos kapitana. Hryciuk zdusił papierosa w popielniczce i wyszedł na zewnątrz. Skończyłem układanie garów i nie miałem nic innego do roboty, wyszedłem więc za nim.
Zza sterty palet wytoczyło się, pyrkając, zdezelowane białe cinquecento. Samochód przejechał wzdłuż burty i zatrzymał się przy nas. Wysiadł z niego drobny jegomość, popatrzył na barkę i kiwnięciem głowy potwierdził samemu sobie, że o ten statek chodzi. Zauważył nas i spochmurniał.
– Cześć, marynarze – zaskrzeczał. – Szukam Marlowskiego.
– To ja – odezwałem się. Zszedłem na brzeg.
– Reszta kwitów na statek. – Podał mi zieloną, tekturową teczkę. – Fiedler jestem.
Otworzyłem teczkę i przejrzałem zawartość, bardziej dla zachowania pozorów niż z autentycznego zainteresowania. Fiedler stał niepewnie, zerkając to na mnie, to na Hryciuka opartego o burtę i przyglądającego się nam z jawnym zainteresowaniem.
– Płyniecie dzisiaj?
– Tak.
Podpisałem potwierdzenie odbioru dokumentów.
– Fajna łajba, barka motorowa. Dobra na rzekę.
– Podobno. Nie znam się na tym. – Zwróciłem mu teczkę.
– Powodzenia.
– Nie dziękuję.
Podreptał w miejscu, nie mając zamiaru się ruszyć. W końcu odezwał się półszeptem:
– Uważaj. Naprawdę bardzo uważaj.
– Na co? – Zdziwiłem się.
Nie odpowiedział. Natychmiast wsiadł do samochodu, zamykając drzwi z trzaskiem, jakby upewniając się, że nikt ich nie zdoła otworzyć.
– Co on gadał? – usłyszałem z tyłu zaciekawiony głos bosmana.
– A nic tam. Statek mu się podobał. – Odprowadziłem wzrokiem odjeżdżający samochód.
Hryciuk prychnął lekceważąco i zaczął zwijać jakąś linę leżącą na pokładzie.
– Wypływamy, panie bosman – krzyknąłem. – Już jesteśmy spóźnieni. Kurtz chciał, byśmy wypłynęli o trzeciej.
– Wiesz, co ci powiem – przerwał zwijanie. – W piątek się nie wypływa. Taka stara zasada. Nikt nie wypływa w piątek. Nie podoba mi się to.
– To niech pan zgłosi to kapitanowi.
Spojrzał na mnie niechętnie, ale się nie odezwał. Uznał, że nie ma z kim i o czym gadać.
Po godzinie ruszyły silniki. Najpierw prawy, po chwili lewy. Cała łajba wpadła w wibracje, nawet powierzchnia wody w kanale drgała miarowo. Spłoszone kaczki wyleciały z kępy wierzb przed dziobem. Zdjęliśmy cumy i szpringi, rzuciliśmy je na pokład i sklarowaliśmy. Kadłub drgnął. Wciągnąłem trapy. Kapitan wyszedł na pokład, ocenił zaawansowanie prac i wrócił do sterówki. Dziób barki odszedł od betonowego nabrzeża. Drgania pokładu nasiliły się i raptem ustały. Statek ruszył do przodu, ku wyjściu na rzekę.
Płynęliśmy wzdłuż nabrzeża zastawionego kontenerami, stertami złomu, hałdami węgla i piasku i walającymi się wszędzie paletami. Przy końcu kanału statek zwolnił i zaczął skręcać w prawo. Gdy minął połową długości znak nawigacyjny na końcu nabrzeża, nagle przyspieszył, odrzucając mnie w bok. Kapitan wyprowadził barkę na rzekę. Obejrzałem się za siebie. Barak biura spółki z rzeki wyglądał jak brunatna gąsienica, przed wejściem stało białe cinquecento. Płynęliśmy na pełnym gazie, mijając tereny portowe, przystanie, ogródki działkowe i zaniedbane, zdegenerowane przedmieścia Szczecina. Po półgodzinie doszliśmy do głównego toru wodnego. Rozpoczęliśmy rejs. Rejs do jądra ciemności.
•
Rzeka zmieniała się. Zniknęły resztki zabudowań, ustępując zwartym szpalerom wierzb przeplatanych podmokłymi trzcinowiskami i łęgowym lasem. Czasami brzeg cofał się zarośniętymi wylotami kanałów, prowadząc wzrok gdzieś w głąb bagnistego obszaru otaczającego rzekę. Koryto rzeki było proste, szerokie, a żywopłoty wierzb umacniających brzegi i narzut z kamienia sprawiały wrażenie wygodnego, bezpiecznego traktu. Barka sunęła spokojnie i szybko. Listkiewicz wykorzystał szerokość toru wodnego i względne bezpieczeństwo żeglugi, płynąc maksymalną mocą silników. Prędkość i zwrotność były zaletami łajby, ale ujawniły się także jej wady. Małe zanurzenie i niemal płaskie dno powodowały niestabilne zachowanie się na fali wywołanej przez inne jednostki, dochodziły do tego wibracje kadłuba i smród spalin diesla. Zacząłem liczyć napotykane barki i zestawy pchane, po jedenastej mijance zacząłem wymiotować. Znudzony jazdą bosman ożywił się. Zadowolony, udzielał mi rad, w jaki sposób powinienem wymiotować, kpiąc w żywe oczy i ciesząc się z niespodziewanego ubawu. Nic chyba nie mogło mu tak poprawić humoru jak mój widok – rzygającego i żałosnego. Moje kłopoty żołądkowe potraktował jako osobistą zemstę. Nie do końca wiedziałem za co.
•
Zbliżał się wieczór. Ruch na rzece ustał. Siedziałem na dziobie oparty o klapę czegoś, co Listkiewicz nazwał forpikiem, i paliłem skręta, przyglądając się stadom łysek i krzyżówek wiercących się przy brzegu. Obejrzałem się do tyłu. Niebieskawa postać sterczała na mostku, wpatrując się w dal rzecznego horyzontu. Przypominał muminkowego hatifnata, skupionego na horyzoncie, pędzącego bez celu, pewnego, co tam zastanie. Hryciuk esemesował zajadle, w skupieniu, z wywalonym jęzorem wbijając kolejne klawisze i mrucząc tekst do siebie. Wydmuchiwałem dym, obserwując, jak rozpada się na wietrze.
Śledząc lot wyjątkowo kształtnej smugi, zauważyłem słup. Żółto-czarno-czerwony słup graniczny z godłem i napisem – BUNDESREPUBLIK DEUTSCHLAND. Płynęliśmy granicznym odcinkiem Odry, prawa strona Niemcy, lewa Polska. Obie identyczne. Kaczki i łyski też nie widziały różnic, przelatując i przebiegając z prawa na lewo.
Brzeg obniżył się, tworząc piaszczystą, długą na kilkanaście metrów plażę, ujętą w dwie ostrogi z kamiennego narzutu. Kilka kroków od wody stało dwóch zblazowanych kolesiów ubranych w zielonkawe mundury i obojętnie przyglądało się nam, paląc papierosy i opędzając się przed komarami. Grencszuce, krajobraz po Schengen. Pomachałem im ręką. Odpowiedzieli z pewnym oporem, niezdarnie, nieprzygotowani na ten gest.
Przypomniała mi się babcia Mathilde. Zmarła, gdy miałem osiem lat. Zapamiętałem ją jednym jedynym obrazem, stojącą przed swym domem w Karsiborze. Wysoka starsza pani, zawsze z pewną dystynkcją, zawsze przepraszająco uśmiechnięta. Ściska w ręku jakąś książkę. Przy jej nodze stoi pies Lupus. W tle skrada się kotka Luna. To wszystko. Nie zapamiętałem jej głosu, koloru oczu, zapachu czy dotyku.
Był marcowy, zimny poranek. Wstała, nakarmiła dziecko, doglądnęła resztki swego żywego dobytku, na który składały się dwie kury i kaczka, wyszła na podwórko. Znalazła się w innym kraju, kulturze i wyznaniu.
Mama opowiadała mi, że Mathilde wierzyła w duchy. Była przekonana, że okolicę zamieszkują tłumy niewidzialnych stworów, kryjących się po najbardziej odludnych i niedostępnych kątach. Podobno wtedy, wychodząc przed dom, Mathilde zobaczyła na własne oczy to, w co do tej pory wierzyła. Watahy topielic, strzyg, południc, światowidów, trygławów i mokoszy wylazły z wody, bagien i ziemi, gdzie siedziały zepchnięte przez niemieckie chrześcijaństwo. Widziała też, jak wielką falą płynęła inna, obca kultura, z inną poezją, inną historią i językiem.
Przetrwała najtrudniejsze powojenne lata, samotnie wychowując dziecko. Nigdy nie wyszła za mąż, mimo że zwiększało to szanse na asymilację i akceptację przez Polaków. O mężu Mathilde, a ojcu mojej mamy krążyły legendy. Raz był esesmanem, potem oficerem wermachtu, niemieckim szpiegiem. Moje dociekania co do dziadka mama zawsze ucinała, opowiadając co rusz inną historię – sugerując się zapewne krążącymi plotkami; a to, że zmarł na tyfus, innym razem, że zginął w obozie, może na froncie.
•
Moje wspominki o babci przerwała dyskusja prowadzona przy sterówce. Listkiewicz i Hryciuk kłócili się. Przedmiotem sporu było miejsce noclegu – zbliżał się wieczór i należało pomyśleć o kotwicowisku lub miejscu do cumowania. Kapitan chciał stawać już teraz, bosman wył o porcie w Osinowie i jego atrakcjach.
– Do Osinowa jest ze dwadzieścia kilometrów – syczał kapitan. – To niemożliwe, panie Hryciuk. Czy pan to w końcu przyjmie do wiadomości?
– Dlaczego niemożliwe? Dlaczego niemożliwe? To tylko ze dwie godzinki!
– Po co?
– Jak to po co. Mamy stać w krzakach jak dziady, skoro można elegancko siedzieć w porcie? – zaperzył się bosman. – Sklepy, knajpy i takie tam nie liczą się? – krzyknął w moim kierunku.
– Jeśli jest pan głodny, oddam panu własne kanapki – zakpił kapitan. – Moja decyzja jest nieodwołalna, stajemy tutaj.
Czekałem, aż Hryciuk rzuci „mam w dupie twoje kanapki”, ale nic nie odpowiedział. Koci urok i taktyka nie wyparowały mu z głowy tak szybko, jak myślałem, spojrzał na kapitana nieźle wypracowanym wzrokiem pełnym pogardy i niechęci, zamruczał coś i zszedł do maszynowni.
Kapitan obrócił się w moją stronę, spodziewał się ataku. Wzruszyłem ramionami.
– Niech pan tak na mnie nie patrzy. Mnie to obojętne, czy będę stał w jednych czy drugich chaszczach.
Patrzył przez chwilę nieprzytomnie, to na mnie, to na dach mesy, ale dał sobie spokój i zajął się sterem.
•
Zacumowaliśmy u wylotu jakiegoś kanału czy starorzecza. Wspólnie z bosmanem zrzuciliśmy kotwice z dziobu, a następnie z rufy. Kapitan wyłączył maszyny, ale nie wyszedł ze sterówki.
– Widziałeś pojebanego chuja – głośny szept bosmana rozchodził się po kanale. Siedzieliśmy na dziobie, paląc moje skręty. – Pojeb woli kiblować w tej dupie, niż elegancko stać jak ludzie w porciku. Chłopie – zaciągnął się papierosem. – Mówię ci, przejście graniczne Francja elegancja. Sklepy, bar. – Uniósł do góry ręce w geście, który miał oddać dobra wszelakie znajdujące się w Osinowie. – Teraz by my żarli kurczaki z rożna.
Na myśl o kurczakach zrobiło mi się niedobrze z głodu. Od popołudnia miałem w gębie tylko chińską zupkę, zjedzoną krótko po wypłynięciu. W myślach dokonałem przeglądu tego, co miałem do żarcia. Nie było tego wiele. Może faktycznie należało przyłączyć się do bosmana i wymóc te parę kilometrów po ciemku?
Hryciuk poczłapał do kibla z zapasem moich skrętów, ja poszedłem zalać ostatnie zupki. W mesie zastałem kapitana. Siedział odwrócony tyłem do wejścia i popijał herbatę.
– Wstawić wodę? – zapytałem.
– Tak, proszę.
– Herbatę?
– Nie, dziękuję, właśnie piję.
Spojrzał na mnie, ale szybko odwrócił wzrok. Później często łapałem go na tym, że ukradkiem mi się przygląda. Siedzieliśmy, wpatrując się w emaliowany czajnik szumiący na kocherze. Modliłem się o powrót Hryciuka ze sracza, ale on pewnie nie miał zamiaru gadać z kapitanem. Chcąc przerwać ciszę, zacząłem podpytywać Listkiewicza.
– Mam pytanie. O której jutro wypływamy?
Patrzył na mnie, jakbym był gadającym sprzętem AGD. Zawahał się, ale odpowiedział.
– O szóstej. Płyniemy po czternaście godzin na dobę.
– Zdążymy? – zapytałem i natychmiast pożałowałem. Tym razem patrzył na mnie jak czapla, która dojrzała coś w błocie.
– Raczej tak. Chociaż jako agent i… opiekun frachtu powinien pan wiedzieć, że termin dotarcia do celu zależy od kilku niezależnych ode mnie czynników. Jednym z nich jest stan wody.
– Ustaliłem z panem Kurtzem, że dotrzemy w siedem, maksymalnie osiem dni.
– Ustalać możecie sobie wszystko, ale nie terminy i warunki pływania na rzekach, zwłaszcza na tej trasie. Osobiście umawiałem się na przeprowadzenie barki pod Burzenin z przeładunkiem na Jeziorsku. Zapory nie przepłyniemy. Terminu nie określałem.
Zaczął bawić się okularami, kręcąc nimi ołówkiem na blacie stołu. Zawsze miał przy sobie okulary, ale ich nie nosił.
– Czyli kiedy właściwie dopłyniemy? – zaniepokoiłem się
– Sądzę, że zgodnie z planem. Będziemy płynęli na fali wysokiej wody, co ma szczególne znaczenie powyżej Konina. Zresztą – westchnął. – Co będzie powyżej Konina, tego nikt nie wie. Teraz idzie duży zrzut wody, ale możliwe, że zakończymy tam trasę i będzie pan musiał uruchamiać plan B.
– Nie mam planu B.
Pokiwał głową. – Zdarza się.
– Bosman twierdzi, że tam w ogóle nie da się płynąć.
– To idiota, do opinii i opowieści tego człowieka należy podchodzić ze sporym dystansem. Poza tym posiada nikłe doświadczenie w pływaniu po rzekach. Z tego co wiem – dodał.
– Nie pływał tam?
– Do Kostrzyna i z powrotem. Całe jego pływanie. Mam jedno pytanie. – Poprawił się na krześle. – Wie pan, dokąd płyniemy?
Tu mnie złapał. Faktycznie, jestem chyba kompletnym idiotą, zapomniałem dopytać Kurtza czy choćby spojrzeć w kwity.
– Nieee… no pewnie, że wiem.
Nie uwierzył.
– Ale papiery jakieś pan ma, co? – Uniósł brwi.
– Wszystko mam.
– Nie wątpię. – Wychylił zawartość kubka jednym haustem. Postawił czerwony poobijany kubek przed sobą i zaczął mi się przeglądać.
– Pan mnie zastanawia. Po co się pan wepchnął w tę eskapadę?
– Po to, co pan – dla pieniędzy.
– Pieniądze. No tak. – Wstał i zaczął grzebać w swoich rzeczach wyrzuconych z czerwonej walizki. Z bocznej kieszeni wyjął jakąś książkę i wyszedł z mesy.
Wyciągnąłem bibułki i tytoń, skręciłem papierosa. Postanowiłem przejść się po pokładzie.
•
Było już po dziesiątej i ledwo można było rozpoznać kształty barki. Światło pozycyjne świeciło z poświatą wieczornej mgły. Listkiewicz siedział w sterówce i coś pisał, Hryciuka nadal nie było. Zapaliłem papierosa. Znad rzeki powiał wiatr, niosąc zapach wody, błota i świeżej zieleni. Wzdrygnąłem się z zimna. Rzeka płynęła powoli, dostojnie. Na jej powierzchni nie było choćby jednego wiru, zmarszczki. Bakelitowa wstęga oddzielająca dwa państwa i dwa światy. Sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, że jest granicą i z pełną świadomością wykonywała swoje zadanie. Przed oczyma stanęła mi babcia. Z kotem, psem, lipą i przepraszającym uśmiechem. Spojrzałem na drugi brzeg, niknący w gęstej mgle ciągnącej z dołu rzeki. Przypomniałem sobie dziadka.
Niemcy w sierpniu 1990. My, pędzący polonezem 1500 na spotkanie rodzinne w Jever. Jever – ceglane, czyste, schludne jak z opowieści dla maluchów. Kombinacja białych okien, czerwieni ceramiki i szarości trzcinowych strzech. Porządek i czystość raziły i powodowały odruch protestu. W porównaniu z brudem i rozmemłaniem Polski wszystko wydawało się nierzeczywiste i sztuczne.
Nasza rodzina, przyszywana niemiecka rodzina. Banda kompletnie niezainteresowanych nami gamoni. Patrzyli na nas ze znudzeniem i odrazą, nie siląc się na grzeczność czy konwenanse. A w środku tego Brigit, miła, wesoła, przepraszająca, na każdym kroku podkreślająca swe fryzyjskie, nie niemieckie pochodzenie. Było jej wstyd za swe dzieci, z obrzydzeniem komentujące nasze zachowanie, i pewnie za nas, oszołomionych Zachodem, niezdarnych, ledwie cywilizowanych. Poza nią nikt nie chciał z nami gadać. Nawet nowo odnaleziony dziadek nie bardzo miał ochotę na rozmowę ze swą rodzoną córką, której nigdy wcześniej nie widział na oczy i o której istnieniu dowiedział się przed paroma laty. Przecież zdawał sobie sprawę, że ta kobieta oczekuje najmniejszego choćby gestu z jego strony, akceptacji, uśmiechu – czegokolwiek. Starszy siwy pan z wymodelowaną bródką, dwurzędową marynarką ze złotymi guzikami i czapką rybakówką, robiący za wilka morskiego. Cały nasz pobyt przesiedział przed wygasłym kominkiem – widać nie byliśmy na tyle ważni, by w nim rozpalić – zagryzając równie wygasłą fajkę, mrucząc co chwilę coś do siebie i raz po raz przywołując na słowo Brigit. Gardził nami, jak reszta. Córkę odnalezioną po pięćdziesięciu latach poklepał po policzku i odesłał do stołu. Ojcu nie podał nawet ręki. Mną był zdziwiony. Byłem bardzo podobny do niego. Zaskoczony tym, przyglądał mi się przez cały pierwszy dzień, szwargocąc coś na boku. Brigit przekazała mi później jego uwagi; że jestem „strasznie” interesującym młodym człowiekiem i jest we mnie siła, której nie ma w jego niemieckich wnukach. Byłem Polakiem, tak jak jego nowa córka i nowy zięć, i było to wszystko, na co mógł się zdobyć.
Spotkanie zorganizowała Brigit – druga żona Jensa, męża Mathilde, czyli mojej babci. Już w latach siedemdziesiątych odnalazła babcię przez znajomych ze Świdwina, którzy wyjechali do Niemiec na pochodzenie. Zorientowała się, że pozostawienie babci w Karsiborze z jednej strony i brak prób odnalezienia męża z drugiej było celowe i w pełni świadome. Rozwód przez wojnę. Takie rzeczy się zdarzały. Jensa o odnalezieniu Mathilde poinformowała dopiero po jej śmierci. Może miała w tym jakiś własny cel, może uszanowała decyzję obydwojga – nie wiadomo. Nigdy tego głośno nie powiedziała. Nawet mamie.
Jens, mój nowy dziadek, nigdy nie dostał się do niewoli. Gdy skończyła się ropa i akumulatory w kutrze torpedowym, którym pływał, rzucił grata gdzieś u wybrzeży Danii i przemelinował się do końca 1945 roku. Potem jak gdyby nigdy nic zameldował się w Jever jako wypędzony z Prus, którym w istocie był, i rozpoczął nowe, szczęśliwe życie pod zmienionym nazwiskiem. Babci nigdy nie szukał. Brigit korespondowała z Mathilde do jej śmierci; nie była jednak na pogrzebie babci, ale przyjechała rok czy dwa później. Przypominała nieco babcię; wysoka, postawna blondynka z grubymi łydkami i szerokimi biodrami, o twarzy z dziewiętnastowiecznych rycin. Słała nam paczki na każde święta, pełne kawy, żelków Haribo, gum do żucia, czekolad z orzechami laskowymi, kremów dla mamy i Old Spice’a dla ojca. Dla dziesięciolatka takiego jak ja była boginią. I prawdziwym Świętym Mikołajem.
•
Mocniej powiało z dołu rzeki. Pstryknąłem peta do wody. Przeleciał kilka metrów i z cichym syknięciem zgasł. Od strony dziobu usłyszałem odgłosy kroków i w bladej poświacie zamajaczyła postać bosmana.
– Gdzie ten debil? – zacharczał. Był podpity.
– Kapitan?
– Kapitan? – Zachwiał się i w ostatniej chwili złapał za żurawik podtrzymujący łódkę.
Zaciągnął się papierosem. – Chuj z niego, nie kapitan. Pierwszy oficer był z niego, nic więcej.
– Pierwszy?
– Ta – zasapał. – Miał już awans, ale go wyjebali.
– Wyjebali? Za co? – zainteresowałem się.
Popatrzył na mnie z demonstracyjną ostrożnością. Stwierdził oficjalnie, że budzę zaufanie, więc ciągnął dalej.
– Sfiksował na pewnym rejsie.
– I co? – zachęcałem go.
– I nic, zapakowali go do Kocborowa, odsiedział rok i jak wrócił, zabrali mu pływanie w peżetemie i tak się teraz tuła. A to tutaj – machnął ręką, próbując ogarnąć całą barkę – to jego koniec.
Postanowiłem wyciągnąć z niego coś więcej na temat Listkiewicza. Może się przydać.
– Pływał pan z nim?
Patrzył w bok. Przez chwilę myślałem, że nie dosłyszał pytania, ale odpowiedział wreszcie, z ociąganiem.
– Raz.
– Daleko?
Znowu wahanie.
– Daleko.
Zaczął się trząść z zimna. Światło w sterówce zgasło i usłyszeliśmy odgłos kroków na schodkach.
– Idę się wyrzygać. Gdyby co, nie widziałeś mnie.
Kiwając się, poczłapał na dziób. Zniknął w mroku, by pojawić się na moment w białej poświacie na dziobie.
Zza nadbudówki wyszedł kapitan. Był w dobrym humorze i podśpiewywał coś sobie pod nosem.
– Piękna noc, panie Michale – wyszczerzył zęby.
– Chyba pan żartuje. Cholernie zimno jak na maj.
– To niech się pan ciepło ubiera, bo mi się pan tu jeszcze rozchoruje – rzucił wesoło. – Wejdziemy? – Wskazał ręką drzwi mesy.
Kapitan zapalił lampkę na stole i zgasił główne, żółtawe światło czterowatowej żarówki. Zaczął się rozbierać, najwyraźniej szykował się do spania. Zniknął w toalecie, skąd doszły mnie odgłos lejącej się z kranu wody i temat z „Bolera”. Wyszedł po piętnastu minutach, kiwnięciem głowy pozwalając na skorzystanie z łazienki. Hierarchia obowiązuje.
Umyłem się po bożemu, w ciepławej cieczy śmierdzącej rdzą – twarz, ręce, zęby. Kończąc, miałem wrażenie, że jestem bardziej brudny, niż byłem przed myciem. Gdy wyszedłem, kapitan spał odwrócony twarzą do ściany. Hryciuka nie było.
Znalazłem go na dziobie przy windzie kotwicznej. Siedział na kabestanie i zabawiał się zapalniczką. Wytrzeźwiał.
– I co tam? – spytał.
– Sprawdzam, czy pan żyje.
– Idziecie spać?
– Rozkaz kapitana.
– W chuju mam rozkazy takiego kapitana.
Nie odpowiedziałem. Oparłem się o burtę. W końcu nie wytrzymałem, odwróciłem się i zacząłem iść w stronę rufy. Zdążyłem przejść kilka metrów, gdy usłyszałem wołanie. Odwróciłem się.
– Czekaj. – Podniósł się.
– Idzie pan?
– Czekaj, chodź tu. – Kiwną na mnie ręką.
Podszedłem. Wyciągnął paczkę mocnych.
– Pal – rozkazał.
Skrzywiłem się. – Za późno, panie Hryciuk, idę spać.
– Pal, mówię! – prawie wrzasnął.
Wyłuskałem papierosa z paczki. Podał mi ogień. Staliśmy oparci o luk ładowni w połowie długości barki. Bosman rozejrzał się dookoła i uśmiechnął się głupawo.
– Powiedz mi jedno. – Dźgnął mnie palcem w brzuch. – Ty to jesteś taki świr trochę, co? Skręty palisz, długie włoski i takie tam. Nająłeś się tu, ale powiedz mi, po co? Nie lepiej było znaleźć coś lepszego?
Cofnąłem się przed odorem wódy.
– Dlaczego? Fajna robota, pływam sobie w fajnym towarzystwie, fajki palę, nie narobię się, a kaska leci – odparłem niechętnie. Chciało mi się spać, a zapowiadało się na dłuższą dyskusję.
– Nieee... – Żachnął się z półuśmiechem. – Nie narobisz się, to fakt, ale za takie pieniądze to siedziałbyś w biurze i pierdział w stołek, a nie mókł na tym złomie.
– Odmiana, raz na jakiś czas trzeba się wyluzować i zrobić coś innego niż zwykle.
Przez chwilę przyglądał mi się groźnie, oczekując pewnie, że zmięknę pod jego spojrzeniem i wyznam prawdziwy powód mego pobytu tutaj, ale dał sobie spokój. Uśmiechnął się i objął mnie ramieniem.
– Ty nie zalewaj chłopie, ty jesteś z tej kociej wiary, co?
– Z jakiej kociej wiary?
– No, z tej, co to latają po lasach na golasa, palą jakieś ognie i w ogóle świrują. Łika czy coś.
– Łika? Co pan, panie Hryciuk, jakie lasy, jakie ognie. Zwariował pan?
Spoważniał. Nadal obejmował mnie ramieniem, ale już jakby mniej serdecznie. Staliśmy tak przez chwilę, ja schwytany w braterskim uścisku, on w zadumie nad tym, kim naprawdę jestem. W końcu puścił mnie, oparł się o ładownię i wyciągnął z kieszeni niedopitą butelkę wódki. Pociągnął i podał mi butelkę. Wytarłem rękawem szyjkę i pociągnąłem kilka łyków. Natychmiast odebrał mi flaszkę, dopił do końca i wyrzucił do wody. Stał, trzymając się relingu.
– Pamiętasz Fiedlera, tego gościa, co ci dawał papiery przed odejściem w Szczecinie?
– No – mruknąłem. Mdliło mnie od wódki i fajek, ale minęła mi senność.
– Ja go znam, dość dobrze.
– Nie wyglądało.
– I chuj z nim, pedał jebany obraził się. – Wydął policzki. – Przejdzie mu, to wróci w łachę.
– Dobra, i co z nim?
– On mi opowiadał… – bosmanowi odbiło się – opowiadał mi z rok temu, na piwie, gdzieś na Niebuszewie, że jemu opowiadał taki jeden Konecki, co to pływał u Kurtza, że ten twój Kurtz i ten tu – wskazał ręką rufę – to należą do jakiejś takiej sekty czy wiary, takich pogan czy coś. Łika, Łajka czy inny chuj.
Cały czas przypatrywał mi się, śledząc każdy mój ruch i szukając śladu reakcji na mojej twarzy.
– I co? Myśli pan, że ja też jestem z tej sekty?
– Robisz u Kurtza, łapki masz jak panienka, na wodę się nie nadajesz i nie pływałeś. Wiesz, ja to szczery chłopak jestem, to ci mówię. Nie pasujesz tu.
– To czy pasuję, czy nie, niech pan zostawi innym. A tak dla pana wiadomości: w żadnych sektach nie jestem, Kurtza znam od wczoraj, a tego Listkiewicza od dzisiaj. Poza tym jest późno i idę spać.
Rzuciłem niedopałek do wody i poszedłem do mesy. Tym razem nie próbował mnie zatrzymywać. Idąc, przypomniałem sobie słowa Fiedlera.
•
Obudziło mnie szturchanie w bok. Otworzyłem oczy. Na stołku, obok mojej głowy siedział bosman i dźgając mnie łyżką, zajadał coś z otwartej konserwy.
– Wstawaj, chłopie, wstawaj, bo ci kapitan każe kubeł wody na łeb wylać. Szósta, zaraz jedziemy.
Wstałem i ubrałem się najszybciej, jak mogłem. Czułem się tak sobie – słaby kac skompilowany z fajek i tych kilku łyków wódki, którymi obdarował mnie bosman zamienił moją gębę w zwinięty rulon gazety.
– Kawy? – Bosman wskazał na zielony kubek.
Skinąłem głową. Hryciuk siedział przy stole, z apetytem pałaszując zawartość puszki. Gnojowi nic nie było. Chlał cały wieczór, spał może z godzinę, odpalał jednego papierocha od drugiego, a teraz sobie spokojnie, zadowolony z życia pije poranną kawkę.
Skończył mielonkę i wziął się za kawał kiełbasy, którą zeżarł trzema kłapnięciami paszczy. Zebrało mi się na wymioty.
– Śmietanka dla pana dyrektora?
– Widzę, dobry humor u pana bosmana steromaszynisty.
– A jak. Piwo z rana jak śmietana.
Dopiero teraz poczułem kwaśny odór połączony ze smrodem potu, papierosów i kawy, tworzący mieszankę zdolną powalić konia. Znowu zachciało mi się rzygać. Wziąłem kawę i wyszedłem na pokład.
Poranek nie należał do uroczych. Wszystko zlepiła gęsta, mokra mgła. Pokład lśnił od rosy, a z gałęzi wierzb rosnących przy brzegu spadały mi na głowę ogromne krople. Dygocząc z zimna, przeszedłem na dziób wbity w mleczną maź. Było jeszcze zimniej, wziąłem głęboki oddech i dopiłem wystudzoną kawę, smakującą jak stara ściera, obiecując sobie zakup porządnej czarnuli przy najbliższej okazji. Ze sterówki zszedł Listkiewicz. Zobaczywszy mnie, skinął głową na powitanie i wszedł do mesy.
•
Wyruszyliśmy o siódmej. Mgła podniosła się w ciągu minuty, jak brudne firanki podniesione przez przeciąg. Niebo zajaśniało, by po paru chwilach odsłonić szarą, niską powałę chmur. Płynęliśmy szybko. Przejście pod Osinowem odciążyło tor w obie strony, więc kapitan dał po garach tak, że po ośmiu godzinach byliśmy Kostrzynie. Ambitny plan dotarcia do Skwierzyny wydawał się nie do zrealizowania, choć Listkiewicz stwierdził, że możemy przecież płynąć nocą i w końcu tam dotrzemy. Tego tylko trzeba było Hryciukowi.
– Znowu?! – wył. – Co ten wariat kombinuje?
Wściekły popędził do Listkiewicza. Awantura trwała może z dziesięć minut i zakończyła się tym, czym miała się zakończyć – płynęliśmy na pełnym gazie rzeką Wartą, z planem dotarcia do Gorzowa za wszelką cenę.
Kapitan siedział w sterówce, prowadząc łajbę i słuchając radia, raz po raz rzucając jakieś uwagi bosmanowi przez szprachrurę lub zaganiając go do maszynowni, gdy tylko ten zdążył wyleźć na pokład. Hryciuk zajmował się głównie paleniem papierosów, narzekaniem na statek i kapitana oraz szyderstwami pod adresem rzeki. Ja, na polecenie kapitana i ku zazdrości Hryciuka, z krótkofalówką w łapie oddelegowany zostałem na dziób w celu wypatrywania przeszkód na wodzie. Postanowiłem potraktować moje zadanie bardzo serio. Usadowiłem się na czole ładowni, z czajnikiem kawy i paczką tytoniu, i rozpocząłem obserwacje.
Warta przypominała kanał wyrąbany w zabagnionej, płaskiej równinie. Listkiewicz wspominał coś o parku narodowym i dzikim ptactwie, ale ja nic takiego nie zauważyłem. Niskie brzegi porośnięte były nieśmiertelnymi wierzbami, przetykanymi szpalerami topoli, czasami kępami olch. Zauważyłem więcej krów niż dzikich kaczek, a krajobraz nie uzasadniał w żaden sposób konieczności objęcia go jakąś szczególną ochroną.
Odgłosy, zwłaszcza drgania wywołane pracą silników, na dziobie nie były tak odczuwalne jak w okolicach mesy, stąd nic nie mogło zmącić przyjemności z powolnego, acz konsekwentnego posuwania się barki w górę rzeki. Dziób delikatnie przecinał oliwkowoszarą smugę rzeki, tworząc klin podstawą opierający się na brzegach, co dawało szczególny efekt pozornego powiększenia płynącego statku. Wydawało się, że nie tyle płyniemy rzeką, ile podążamy pod prąd niczym sonda do koronografii, przebijająca się żyłami przez ciało człowieka.
Poczułem się szczęśliwy. Uczucie przyszło niespodziewanie i odebrałem je jak coś niemal agresywnego. Fala rozlała się wokół mnie, uderzając lekkim podmuchem w twarz, i przepłynęła gdzieś dalej, za mnie, uciekając z wiatrem. Przedziwny stan szczęścia, przychodzący nie wiadomo skąd i dlaczego. Ze stanem tym nie wiązała się jakakolwiek forma refleksji, żadna myśl czy choćby skojarzenie. Czułem się zwolniony z wszystkiego, odłączony od rzeczywistości, choć jednocześnie zlany z nią. Stałem gdzieś poza sobą, będąc jednocześnie sobą jak nigdy wcześniej. Było to tak przedziwne odczucie i tak szczególny stan, że zacząłem się uśmiechać, a później wręcz śmiać sam do siebie, zaskoczony intensywnością i formą doznań. Wtedy poczułem, że mogę wszystko. Mogę dotrzeć wszędzie i być każdym. Mogę unieść tę barkę i rzucić ją w przestrzeń. Ba, mogę sam ruszyć w drogę, bo na mej drodze nie ma przeszkód. Poczułem, jak wstaję, unoszę się nad pokładem i odpływam przed siebie. Zielonkawa wstęga rzeki zmieniła kolor na pomarańczowy i otworzyła się przede mną niczym droga. Leciałem, unosiłem się nad nią. Nagle coś błysnęło i obraz zapadł się w siebie.
– Czyś ty zwariował? – Zobaczyłem przerażoną twarz bosmana. – Chłopie, co ty wyrabiasz? Chciałeś się utopić, czy co?
Jego twarz znajdowała się gdzieś ponad mną. Prawdopodobnie, bo stało się coś dziwnego; widziałem go tak, jakbym patrzył przez dziurkę od klucza. Próbowałem się odezwać, ale nie wiedziałem, jak to zrobić. Próbowałem chwycić się za głowę, ale nie mogłem jej znaleźć. Czułem bardziej, niż widziałem, że wymachuję rękoma, starając się złapać Hryciuka, jak tonący chwytający się ratownika. Najbardziej przerażało mnie to zawężenie pola widzenia. Przez moment widziałem twarz, fragment statku, ale wszystko znajdowało się w pewnym oddaleniu, widziane przez jakąś rurę. Nagle poczułem silny ból gdzieś w tyle głowy. Obraz zawęził się do punktu wielkości ziarnka piasku, by raptownie wystrzelić na boki.
Leżałem na pokładzie dziobowym pod windą kotwiczną. Nade mną klęczał przerażony bosman, potrząsając moją głową i krzycząc coś. Obok niego stał kapitan, przypatrujący się ze zdziwionym zainteresowaniem. Spróbowałem poruszyć ręką i podnieść się, ale silny ból w klatce piersiowej paraliżował ruchy, rozlewając się po całym ciele. Zacząłem się krztusić. Bosman obrócił mnie na brzuch. Zwymiotowałem. Leżałem kilka minut na brzuchu, potem Hryciuk ostrożnie, powoli podniósł mnie na kolana.
– Chciał pan się wykąpać w rzece czy utopić? – Oczy kapitana zawęziły się do poziomych kresek.
– Słyszy pan?
– Zgilował pewnie. Rzucił się z windy do wody i wyrżnął w burtę tak, że myślałem, że po nim – odezwał się bosman. Jego głos dochodził gdzieś z boku.
– Może pan mówić? – Kapitan wyglądał na zaniepokojonego.
– Mogę – odezwałem się. Byłem zaskoczony łatwością, z jaką przyszło mi wypowiedzenie tego słowa.
– Więc co pan chciał zrobić?
– Ja? Nic, tak tylko… Zeskoczyć chciałem, ale mi nie wyszło…
– A tam, pierdoli – przerwał mi roztrzęsiony Hryciuk. – Sam widziałem. Rzucić się chciał, kutas jeden. Na własne oczy widziałem – zarzekał się, tupiąc nogą. – Pojebany jesteś klient, czy co?
– Weźcie się, odpierdolcie ode mnie. Mówię przecież, potknąłem się i uderzyłem w burtę i tyle! – wściekłem się.
Patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Hryciuk musiał się naprawdę zdenerwować, bo cały czas lekko drżał i grzebał po kieszeniach, szukając nie wiadomo czego. Kapitan był mniej przejęty, widziałem jednak, że jest ciekawy tego, co się stało. Zastopował maszyny i poleciał do mnie, nie zważając na zachowanie statku. Czułem, że chciał się dowiedzieć czegoś więcej o okolicznościach wypadku. W końcu jednak dał za wygraną, wypchnął bosmana do maszynowni, a sam wrócił do sterówki.
Ból w klatce piersiowej nie ustępował. Prawdopodobnie uderzyłem o burtę, stąd problemy z oddychaniem. Powoli, starając się, by nie zauważyli, że cokolwiek mi jest, poszedłem do mesy. Położyłem się na koi i zamknąłem oczy, próbując zebrać myśli i zrozumieć, co się właściwie stało. Jedno było pewne, musiałem stracić przytomność i to nie w wyniku skoku, o którym mówił bosman. Coś musiało stać się wcześniej. Tylko co? Przypomniałem sobie ów stan dziwnego pobudzenia, przeplatanego falami uspokojenia, i uczucie szczęścia. Nigdy wcześniej nic takiego mi się nie przydarzyło. Szukając podpowiedzi, obróciłem głowę na bok, błądząc wzrokiem po zapyziałym wnętrzu naszej „sypialenki”, jak nazywał ją Hryciuk. Przecież niemożliwe, by widok rzeki czy przesuwających się brzegów tak na mnie wpłynął. Czy możliwe jest, że brak snu, nerwy i papierosowy kac mogły złożyć się do kupy i doprowadzić do tego, że próbowałem wyskoczyć z łajby, bez świadomości tego, co robię?
Wstałem z koi, podszedłem do stołu, włączyłem palnik kochera i nastawiłem wodę na kawę. Otworzyły się drzwi i wszedł bosman.
– Postój, kurwa. – Rzucił umorusaną smarem kurtkę w kąt i usiadł przy stole. Bębnił palcami po blacie, naburmuszony. Czekał na pytania z mojej strony.
– Nie płyniemy do Gorzowa?
– Gdzie tam – prychnął. – Ciemno już. Ten twój kapitan woli spać z krowami. Lepiej ci?
– Lepiej. Zalać panu? – Wskazałem na pusty kubek
– Zalej. – Zrezygnowany rozparł się łokciami na blacie i sapiąc, kiwał się lekko do przodu i do tyłu. Po chwili wyprostował się, podniósł kubek do ust.
– Przeszło ci?
Pokiwałem głową. Nie zamierzałem wdawać się w dyskusję, ale jednocześnie wiedziałem, że nie było sensu się stawiać. Stało się i nic na to nie poradzę.
– Wiesz… ja tam nie wiem, jak ten cały kapitan – wskazał kciukiem za siebie – ale ja tam nic do ciebie nie mam. Nie takie rzeczy się widziało. Widzisz… – zaczął wiercić się na krześle. – Ja sporo pływałem i to nie po tych szuwarach tu, ale po normalnych morzach. – Pokiwał głową, wytrzeszczając oczy, bym zdawał sobie sprawę, po jakich to akwenach on nie pływał. – I różne się rzeczy zdarzały. Zresztą daleko nie sięgać. – Ponownie wskazał kciukiem. – Temu też kiedyś odpierdoliło i pewnie dlatego się teraz nie odzywa. Sam widzisz. Trochę wódki pociągnąłeś, papierosów się opaliłeś, nie dospałeś i pewnie coś ci się zwidziało, co?
– Pewnie tak – przyznałem.
– No widzisz. – Uśmiechnął się od ucha do ucha, zadowolony z własnej dedukcji. – Słaby jesteś, oczywiście na razie – zaznaczył. – Ale się wyrobisz. Dwa, trzy dni i się przyzwyczaisz. Zobaczysz sam, to tu pływanie to bułka z masłem. Roboty mało, byle się wciąć w rytm i jedziesz. – Rękoma zatoczył w powietrzu krąg.
– Co się stało wtedy z Listkiewiczem?
Nie odpowiedział. Przestawił krzesło tak, by siąść bokiem do mnie, wyciągnął paczkę mocnych i rzucił ją na stół. Wyciągnął papierosa i zapalił. Zaciągnął się i szybko wydmuchał dym.
– Widzisz, Michałku… – Strzepnął popiół. – U nas jest taka zasada, że nie wnikamy w niektóre sprawy. Ja nie wnikam w to, co ty odwinąłeś tam na dziobie i dlaczego, a ty nie wnikasz w to, co robił kiedyś Listkiewicz czy ja. To są prywatne sprawy. Nie pytaj, to cię nie będą pytali i tyle.
– Ale jakoś dziwnie zareagował pan na kapitana, tam, w Szczecinie.
– Dziwnie, nie dziwnie – skrzywił się. – Nie o to chodzi. Już ci mówiłem, że słyszałem parę rzeczy na jego temat. Ale wiesz, jak jest, ludzie różne rzeczy gadają, a kasa jest kasa. Gdyby mi coś nie pasiło, tobym nie płynął.
– A ta sekta?
– Ee… takie tam. – Machnął ręką. – Dzisiaj wszyscy świrują. Jak nie Jehowe, to jakaś łika czy inne czary.
Zaskrzypiała krótkofalówka.
– O wilku mowa, dawaj do roboty. – Zgasił papierosa, złapał za kurtkę i wyleciał na pokład.
•
Na postój Listkiewicz wynalazł ujście kanału niewiele szersze od barki, tak że po wpłynięciu z obu burt można było z łatwością zeskoczyć na niski brzeg, co zrobiłem, by zarzucić cumy na pieńkach po ściętych olchach. Miękkie, trawiaste podłoże uginało się pod nogami – przyjemna odmiana po twardym, drgającym pokładzie. Z lądu nasza barka wyglądała śmiesznie, jakby stała na trawie pośrodku łąki. Wysikałem się w trzcinach, węsząc egzotyczne zapachy nadciągające znad mokradeł, gdzieś w głębi lądu. Pachniało tatarakiem i świeżą trawą. Kolejna odmiana po dwóch dniach wdychania smrodu ropy i rdzy. Wdrapałem się z powrotem na łajbę.
– Musisz mieć lekki ten towar. Płytko chodzi – zdziwił się bosman.
Klarowaliśmy pokład. Kapitan obserwował nas z góry, zajęty pisaniną w sterówce.
– Płytko? – Spojrzałem niepewnie na barkę.
– No. Ze sześćdziesiąt centymetrów, nie więcej. Co ty tam wieziesz?
– Materiały budowlane.
– A dokładnie to nie wiesz? – Jeszcze bardziej się zdziwił.
Ponownie rozejrzałem się po pokładzie. Ładownie były pozamykane i zaplombowane tak, jak je zastałem pierwszego dnia.
– Cegły i takie tam. – Machnąłem lekceważąco ręką. – Zresztą, czy to ważne.
Hryciuk stał przez chwilę, patrząc to na mnie, to na ładownie. Chyba chciał coś powiedzieć, ale dał sobie spokój i wrócił do obkładania stalówki wokół jakiegoś bębna.
Po robocie usiedliśmy we trójkę w mesie. Kapitan na spółkę z bosmanem zajęli się przygotowaniem kolacji, czyli zagotowaniem wody na chińskie zupki i zalaniem prochów – niczego innego nie było do jedzenia. Siedziałem osowiały, brudny i zmęczony, przysłuchując się zdawkowej wymianie zdań.
– Panie Januszu, będzie ciepła woda?
Bosman kiwnął głową, próbując wessać wyjątkowej długości sznur sianowatego makaronu.
– Prysznic?
Chrząknął niepewnie i zakrztusił się. Zmasowany atak przypraw i chemikaliów próbował pozbawić życia marynarza, o czym świadczyło wybałuszenie załzawionych oczu i ryk dobywający się z przytkanej krtani.
– Kurwyaaa… – zawył, krztusząc się. – Ale ta kurwa ostra, ja pierdolę, coś ty kupił za zajzajer?
– Normalne, legalne chińskie zupki. Cała Polska wpieprza to codziennie.
– Takie? – zacharczał, ale doszedł już do siebie i siorbał żółtawą ciecz.
– Dobre na przeziębienie – dodał kapitan, zajęty mieszaniem łyżką w kubku.
Hryciuk popatrzył na niego podejrzliwie.
– A pan kapitan nie zje zupki? – zapytał zaczepnie, przerywając siorbanie.
– Nie, dziękuję, najadłem się już w życiu dosyć chińszczyzny.
– Pływał pan na Daleki Wschód? – zapytałem.
Chciał odpowiedzieć, ale zawahał się i milczał, obracając kubek w dłoniach. W końcu mruknął niechętnie.
– Tak, kilka razy.
Bosman ze wzrokiem wbitym w stół ostrożnie dopijał resztki.
– Fajnie?
– Tak, wspaniale. – Wyprostował się, dając do zrozumienia, że nie zamierza podejmować rozmowy. – Interesująca część świata. Zabytki, egzotyczne kultury…
Reszta wieczoru zeszła nam na leniwym milczeniu, popalaniu moich skrętów i wysłuchiwaniu anegdot Hryciuka na temat, czego to on w życiu nie palił. Po dziesiątej znużeni i znudzeni posprzątaliśmy po sobie. Kapitan wziął swe toaletowe oprzyrządowanie i zniknął w łazience. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, bosman szturchnął mnie i przykładając palec do ust, wskazał głową w kierunku wyjścia.
Wyszliśmy w ciemność. Noc w porównaniu z poprzednią zapowiadała się ciepła, pojawiły się nawet komary i dziwne zielone ćmy, atakujące światło pozycyjne. Zaciągnąłem się mocnym, smakował, jakbym sztachnął się gazem z kuchenki.
– Może zejdziemy na brzeg? – zaproponowałem.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Chcesz zejść na ląd bez pozwolenia kapitana?
– Jaki ląd? Przecież to łąka.
– Ląd to ląd, łajba to łajba, a porządek musi być.
– Nie wiedziałem, że z pana taki służbista.
Wyrzucił peta w trawę.
– Porządek musi być – powtórzył.
Z krzaków pod nami poderwał się ptak i z głośnym skrzeczeniem przeleciał nad ładownią. Bosman skulił się przestraszony, ale natychmiast wyprostował. Zauważył moje zdziwienie i zmieszał się, nerwowo drapiąc się po piersi.
– Wiesz – zaczął – ten Konecki, co ci mówiłem, to mówił podobno też, że Listkiewicz – ściszył głos – ciągle pływa pod ten Sieradz.
– Po co?
– Nie wiem, ale Listkiewicz ma papiery specjalne na Wartę.
– To na Wartę trzeba mieć specjalne papiery?
– Żółte – zarechotał. – Bo po tym syfie tylko świry pływają. On tam pływał z Burkiem takim, spedytorem czy coś, i nawet im szło, ale razu pewnego potopili towar i się koryto urwało.
– Niszowa trasa, niszowej branży. Specjalista, ale miał pecha.
– Nisza?
– Taką swoją działkę. Sam ją uprawia i nikt mu się nie wcina.
– Jaką działkę? Chłopie! Tu się nie pływa! Po Warcie jedna zaraza tylko lata. Płytko, krzaczory, nie ma gdzie stanąć i po co. A szlak jest tylko do Konina.
– Dalej nie ma szlaku?
– Pewnie, że kurwa nie. Mówiłem ci. Dalej jest taki hajc, że chuj. Jazy jakieś, piach, przemiały i drzewa. Horror. Wody na pół metra, jak dobrze pójdzie. Kto cię, chłopie, ściągnie, jak zawiśniesz? A i tak tylko do zapory w Jeziorach.
– Jeziorsku – poprawiłem.
– Jeden chuj. Ale te debile pływają. Tylko po co, pytam się ja.
– Coś to pana gryzie.
– A ciebie nie?
– Ponadgabaryt. Prawie czterdzieści metrów długości, sprawdzałem w papierach. Tirem nie przejdzie.
– Widziałeś kiedyś czterdziestometrowe cegły?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Staliśmy, patrząc to w gęstniejący mrok przed nami, to na rufę rozświetloną pojedynczym światłem, z mglistą poświatą rozlaną na trawie przy brzegu. Bosman zapalił papierosa, oparł się o burtę i rozejrzał na boki.
– Oni… – przerwał i zaczął mówić ściszonym szeptem. – Oni tam latają dla tej łyki, do jakiejś baby, co tam gdzieś siedzi. Jak te kundle do suki.
– Kto? Listkiewicz? Kurtz? Czy ten Konecki?
– Konecki nie! – Cofnął się z odrazą. – Kurtz! Mówię ci. Konecki opowiadał temu Fiedlerowi, że razu pewnego wpada twój Kurtz do niego na chatę… – bosman chrząknął i splunął za burtę. – Wpada i dawaj, żeby Konecki pojechał pod Sieradz. Konecki, że chyba go kurwa pojebało. „Mieszkanie dopiero co sobie kupiłem, remont robię z dziewuchą”. – Bo dziewuchę nową sobie sprowadził akurat, starą kopnął w dupę jakiś rok wcześniej. – „Jedziesz – wyje Kurtz – zapłacę ci tak, że sobie meble kupisz i remont zrobisz z jednego kursu”. No to jak ten to usłyszał, to mówi: „Dawaj zaliczkę”. I wiesz co? – Dał mu dwa koła z góry. Jak bum, cyk, cyk.
– To dużo. – Zachęciłem bosmana. Ale on już nie wymagał zachęt.
– „Idziesz, ale teraz” – mówi Kurtz. – I Konecki jak stał, tak pierdolnął cały remont i poleciał pod ten Sieradz. Szli też jakimś syfem, we czterech – było jeszcze jakichś dwóch z nimi. Ale nie wiem, co wieźli. I jak doszli na miejsce, to ten twój szef nie dał nawet zejść Koneckiemu na brzeg. „Siedź, jak ci dobrze, i nie pytaj” – mówi mu. Jakieś dźwigi rozładowały ich i Kurtz z tymi dwoma zniknął. Ale zanim zniknął, zapłacił Koneckiemu do końca i kazał czekać. Konecki czekał podobno cztery dni, w tych kurwa krzakach. Kurwicy już powoli dostawał jak jaki dziki bóbr, ale czekał, jak ustalili, na pokładzie, bo inaczej zgodnie z umową kasa do zwrotu.
Przerwał. Papieros zgasł mu w palcach. Odpalił go i zaciągnął się. Czerwona poświata wydobyła nasze twarze z mroku.
– A teraz najlepsze. Zgadnij, co się stało piątego dnia.
– Wrócił Kurtz?
– Nie. – Bosman uniósł palec wskazujący do góry. – Pan Roman Listkiewicz, i to sam. Powiedział, że tamci dwaj się zwolnili, i rozkazał powrót do Szczecina.
– No i co dalej?
– Nic szczególnego. Wykręcili grata i dawaj z powrotem.
– Konecki nie pytał go, co z Kurtzem i skąd ta zamiana?
Hryciuk wyrzucił peta za siebie. Oparł się o burtę i zaczął drapać nerwowo wierzch lewej dłoni.
– Widzisz… On mówił podobno jeszcze coś… – Bosman zawiesił głos. Rozejrzał się. – Widzisz… On powiedział coś takiego… Że oni niby byli identyczni – wykrztusił. Mrużył oczy, patrząc na mnie niepewnie.
– Jak to identyczni?
– No, tacy sami… Kurtz i Listkiewicz. – Kiwnął głową w kierunku rufy.
– W jaki sposób mogą być tacy sami?
– No nie wiem… On mówił, że jak wracał z Listkiewiczem, to jakby wracał z Kurtzem. Takie uczucie miał. On, ten Konecki, to wtedy wcale nie pił, nie to co teraz. – Hryciuk machnął ręką. – I mówił podobno do Fiedlera tak: „Rychu, jakbyś skórę zdarł z jednego i założył drugiemu, albo im mózgi pozamieniał. Jak słuchałeś jednego, to jakbyś słyszał drugiego. Oni się tam jeden w drugiego pozamieniali”. Tak gadał.
Jednocześnie obróciliśmy głowy w kierunku ciemnego zarysu sterówki. Ze zgrzytem zamknęły się drzwi maszynowni i ciemna postać przesunęła się po ścianie mesy. Blask otwierających się drzwi, postać zniknęła we wnętrzu.
– Idziemy spać, panie Hryciuk, dosyć na dzisiaj.
– Tak, dosyć. – Bosman pokiwał głową.
Kapitan leżał otulony w koc, odwrócony twarzą do ściany. Bosman, tak jak stał, rzucił się na koję, zdejmując jedynie buty i kurtkę. Ja zdążyłem się jeszcze umyć w resztce ciepłej wody o smaku i zapachu żeliwa. Myjąc się, myślałem o tym, co mówił bosman, i jeszcze raz przypomniałem sobie, słowo po słowie, ostrzeżenie Fiedlera. Wróciłem do sypialni, wyciągnąłem koję ze ściany, wpełzłem na nią i natychmiast zasnąłem.
•
Obudził mnie krzyk. Ludzki, rozdzierający krzyk kołaczący zniekształconym pogłosem metalowych ścian, potem dudniący gdzieś w czaszce. Zerwałem się z łóżka, zapominając, że w moim położeniu oznaczało to upadek z wysokości ponad półtora metra na podłogę obok stolika – gdybym odruchowo nie przytrzymał się relingu koi, byłoby źle. Gramoliłem się, sycząc z bólu, gdy jakaś ręka złapała mnie za głowę, a czyjaś dłoń zasłoniła usta.
– Ciiii… – rozpoznałem głos bosmana. – Nic nie mów. Słyszałeś?
Poruszyłem głową. Puścił mnie.
– Co to było? – zasapałem.
– Nie wiem. Listkiewicza nie ma.
– Gdzie jest?
– Nie wiem. Ale tu go nie ma.
– Może zapalimy światło?
– Ani się waż, jeszcze nas zobaczą.
– Kto?
Nie odpowiedział. Wymacałem włącznik, zapaliłem lampkę nocną przy koi kapitana i nakryłem ją kocem. Siedział na ziemi z podkurczonymi nogami i dygotał. Szybko ubrałem się w to, co znalazłem na podłodze.
– Idziemy – powiedziałem bosmanowi w ucho.
Zaczął zbierać się bez pośpiechu. Włożył buty i kurtkę, nie wstając z podłogi. Pchnąłem drzwi wyjściowe.
Na zewnątrz panowało coś, co określa się mianem nieprzeniknionych ciemności. Światło pozycyjne nie paliło się, noc była bezksiężycowa i wokół statku nie było żadnego innego źródła światła. Było tak ciemno, że można było tę ciemność wręcz kroić. Była gęsta, fizyczna, namacalna. Nie było widać nic. Wychodząc, wypuściliśmy nieco światła, które niemrawo wydobyło kształt ładowni. Bosman natychmiast zamknął drzwi. Staliśmy, wypatrując czegokolwiek w tej mazi.
– Światło pozycyjne zgasło – wyszeptał.
– Musimy podejść do szperacza na dziobie.
– Ja nie idę – zapiszczał.
– Idziemy razem, co jest? Boi się pan?
– Zostaję tu. Ty idź. – Lekko pchnął mnie do przodu. Rozmawialiśmy, nie wiedzieć czemu, szeptem, poddając się paranoi strachu przed czernią wokół nas.
Zostawiłem starego durnia na rufie i przyświecając sobie zapalniczką, przeszedłem na dziób. Wymacałem szperacz i przekręciłem włącznik. Słup światła wystrzelił w przestrzeń niczym świetlny miecz. Przesunąłem jasny punkt po najbliższej okolicy, wydobywając to, co można było zobaczyć za dnia: kępy traw, krzaki, szczątki ogrodzeń i grupę olch przy końcu kanału. Skierowałem światło na rufę, znajdując jedynie zlękniony cień Hryciuka ściskającego w rękach łom. Zasłonił oczy ręką.
– Nic nie ma! – krzyknąłem.
Bosman przeszedł do mnie, ostrożnie idąc w promieniach światła. Rozglądał się uważnie na wszystkie strony, co jakiś czas wychylając się za burtę.
Zaczęliśmy nawoływać kapitana. Bez skutku. Hryciuk sprawdził sterówkę, pokład rufowy, do siłowni bał się wejść. Ktoś wyłączył pozycje, ale on za żadne skarby nie zejdzie na dół, by sprawdzić, co się stało.
Zapaliliśmy dla dodania sobie animuszu.
– Było ubranie kapitana? – zapytałem.
– Nie. Musiał się ubrać.
– Po jaką cholerę wylazł i gdzie. – Ostatni raz przejechałem szperaczem po rzece i co bardziej podejrzanych cieniach.
Stał, dygocząc z zimna. Wydawał się niemal węszyć wokół jak zwierzę świadome realnego zagrożenia, realnej obecności czegoś lub kogoś. Był przestraszony, ale czujny i skupiony.
W sumie sytuacja była śmieszna; dwóch członków załogi, w nocy, na bagnach, szuka szperaczem swego kapitana wyjącego w przybrzeżnych krzakach. Absurd. Męczący, nieco straszny, ale absurd. Postanowiłem to zakończyć.
– Idę. – Ustawiłem światło na obiecująco prezentującą się kępę olch i zacząłem przygotowywać się do zejścia.
Bosman patrzył na mnie, jakby nie dowierzając, z pewnym zainteresowaniem.
– Sam? – zdziwił się.
– Sam, sam – odpowiedziałem. Jego reakcja mnie zaskoczyła. Był wyraźnie rozbawiony.
– Chcesz tam iść? – Omal nie wybuchnął śmiechem.
– Pewnie.
– Nie boisz się? – Wyszczerzył zęby w głupawym uśmiechu niedowierzania i rozbawienia.
– Nie – prawie krzyknąłem mu w twarz.
– To ja poświecę. – Spoważniał i zaczął rozglądać się wokół, wybałuszając śmiesznie oczy niczym brodata gęś, wypatrująca w kałuży obiecującego farfocla.
Nie mając wyjścia i nic lepszego do roboty – przynajmniej tak mi się wówczas wydawało, zeskoczyłem na trawę i prowadzony promieniem reflektora zacząłem iść w kierunku kępy olch. Pamiętałem, że były tam szczątki stodoły czy szopy – w tej okolicy najbardziej obiecujący i prawdopodobny trop. Idąc, przeklinałem brak latarki. Szperacz oświetlał drogę, lecz w jego świetle przedmioty rzucały długie cienie, utrudniając poruszanie się po nierównym gruncie. Zbliżałem się do kępy olch. Światło nie docierało już tam tak intensywnie i można było jedynie rozpoznać ogólne zarysy korony drzew. Słyszałem szum wiatru w gałęziach i skrzypienie konarów. Szedłem, węsząc, wysoką, podmokłą trawą, nawołując kapitana co kilka kroków. Dochodząc do walącej się szopy, poczułem strach. Ściskające w piersi, mechaniczne wręcz uczucie strachu. Nadeszła pewność otrzymania ciosu i oczekiwanie na cios. Coś zawarczało kilka metrów na prawo ode mnie. Bicie serca odezwało się gdzieś w gardle.
– Kapitanie? – wykrztusiłem to możliwie jak najgłośniej, ale efekt podobny był do próby szczekania szeptem.
Coś trzasnęło za zbutwiałą ścianą szopy, jak gdyby ktoś złamał suchą gałąź. To koniec, dalej nie pójdę, nie dam rady. Ręka ściskająca kuchenny nóż stawała się coraz cięższa.
– Kapitanie Listkiewicz! – zawołałem. Wyszło lepiej, nawet bardzo dobrze, z długim akcentem na „iewicz”.
Fala zimna uderzyła mnie w twarz. Czerń zamieniła się w czerwień, potem w brąz. Plaża w Świnoujściu. Stoję z babcią Mathilde w wodzie. Uśmiechamy się do kogoś, trzymając się za ręce. Podnosimy dłonie do oczu, próbując zasłonić się przed słońcem. Mam pięć, może sześć lat. Obraz ściemniał i znikł.
•
Otworzyłem oczy i zobaczyłem czyjąś twarz pochyloną nade mną. Niskie, granatowe chmury przesuwały się nad twarzą tak szybko, że przez chwilę mi się zdawało, że gdzieś jadę. Twarz czy mordę już kiedyś widziałem, na pewno, była znajoma. Przyglądała się z niepokojem pomieszanym z ciekawością.
– Żyjesz? – wygdakała morda.
Chciałem coś odpowiedzieć, ale nie wiedziałem, jak mam to zrobić.