Rytm Harlemu - Colson Whitehead - ebook + audiobook + książka

Rytm Harlemu ebook i audiobook

Colson Whitehead

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Błyskotliwa i trzymająca w napięciu powieść o szemranych interesach, barwnym nowojorskim półświatku i zwyczajnym facecie, który po prostu pragnie szczęścia. A także o problemach rasowych, władzy i burzliwych wczesnych latach 60.

Czołowa kandydatka do Nagrody Pulitzera (autor otrzymałby to wyróżnienie już po raz trzeci!).

Jedna z najlepszych powieści 2021 roku według „New York Timesa” i Baracka Obamy.

Dla swoich klientów i sąsiadów ze Sto Dwudziestej Piątej Ulicy w Harlemie Ray Carney jest uczciwym sprzedawcą niedrogich mebli, prowadzącym przyzwoite życie i dbającym o żonę, która właśnie spodziewa się drugiego dziecka. I nawet jeśli zamożni rodzice Elizabeth nie akceptują ani zięcia, ani jego ciasnego lokum naprzeciw stacji metra, on właśnie tutaj czuje się jak w domu.

Niewiele osób wie, że Ray trzyma sztamę z grupą bandytów i oszustów z przedmieścia. Czasy są trudne, z kasą jest cienko, interes z sofami na raty kręci się raczej niemrawo, więc jeśli jego kuzyn Freddie od czasu do czasu podrzuca mu jakiś pierścionek czy naszyjnik, Ray nie wnika, skąd się wzięły. Zna dyskretnego jubilera, który też nie zadaje pytań.

Wkrótce Freddie dołącza do ekipy, która planuje obrabować luksusowy hotel, a interes Raya ma posłużyć za zasłonę dymną. Napad, jak należało się spodziewać, nie przebiega zgodnie z planem i Ray musi znaleźć nowych klientów. Podejrzanych gliniarzy, bezwzględnych lokalnych gangsterów, przedstawicieli branży porno i wszelkiego rodzaju najgorsze szumowiny z Harlemu – żeby przeżyć, nie może być zbyt wybredny.

Rytm Harlemu to rasowy kryminał i jednocześnie pasjonująca saga rodzinna, powieść społeczna o głębokim przesłaniu i barwny list miłosny do Harlemu – a wszystko to w pieczołowicie odtworzonych realiach Nowego Jorku z początku lat 60. ubiegłego wieku.

Wielowymiarowa, emocjonująca powieść, która mogłaby uchodzić za literaturę gatunkową. Rytm Harlemu to o wiele więcej niż powieść sensacyjno-kryminalna, ale już sama wartość rozrywkowa powinna zapewnić tej książce taki sam sukces, jaki odniosły Kolej podziemna i Miedziaki.

„The New York Times”

Książka, która sprawia prawdziwą rozkosz. Powieść o ogromnych walorach literackich i zarazem wciągające czytadło, którego nie da się odłożyć przed doczytaniem do końca.

„Los Angeles Times”

Colson Whitehead to prawdziwy mistrz amerykańskiej literatury.

„New York Times Book Review”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 3 min

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
3,9 (169 ocen)
65
45
44
14
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Panimania

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomicie napisana, błyskotliwa, pulsująca życiem opowieść o tym, jak trudno być uczciwym w skrajnie nieuczciwym świecie.
10
tomaszamek

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
10
Wojtkoz77

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli jeszcze istnieją książki genialne, to ta właśnie taka jest. Baldwin, Steinbeck i Chandler w jednym szalonym wirze.
10
chopek_roztropek

Całkiem niezła

Dobra, a momentami bardzo dobra współczesna powieść. Można się było "przenisść" na ulice, puby i do hoteli Nowego Jorku lat 60tych. To zdaje się początek serii, więc chętnie tam wróce za jakiś czas.
00
sweetjoy

Nie oderwiesz się od lektury

Whitehead jak zawsze w świetnej formie.
00

Popularność




POWIEŚĆ KRYMINALNA Z AKCJĄ OSADZONĄ W HARLEMIE POCZĄTKU LAT 60. UBIEGŁEGO WIEKU.

BARWNA GAMA POSTACI, OD GANGSTERÓW, PRZEZ DROBNYCH OPRYCHÓW, PO SZACOWNYCH MIESZKAŃCÓW TEJ DZIELNICY.

W roku 1959 hotel Theresa czasy świetności ma już za sobą, ale może się poszczycić tym, że mieszkali w nim Ella Fitzgerald czy Duke Ellington i nadal nocują tam ludzie na tyle bogaci, że warto się pokusić o włamanie do tamtejszego skarbca.

Ray Carney, dumny właściciel sklepu meblowego na Harlemie, zostaje wplątany w kradzież klejnotów, co zmusza go do zmierzenia się z trudnymi warunkami, przed którymi stają mieszkai1cy dzielnicy próbujący awansować społecznie. Wygląda na to, że jedyną drogą, by to osiągnąć, jest całkowite zanurzenie się w świecie kryminalistów. Ale czy ich metody działania są bardziej amoralne niż to, co Carney widzi u biznesmenów i elit finansowych w kraju, który został zbudowany na przestępstwie?

Aby spełnić swoje marzenia, Carney będzie potrzebował zarówno bandytów ze spluwami, jak i tych z wizytówkami. A przekonywanie siebie, że jest przyzwoitym człowiekiem, stanie się coraz trudniejsze.

COLSON WHITEHEAD (ur. 1969)

Amerykański pisarz i dziennikarz; absolwent Uniwersytetu Harvarda, laureat National Book Award i dwukrotny laureat Pulitzera, za Kolej podziemną i Miedziaki. Jako jedyny autor otrzymał tę nagrodę za dwie kolejno wydane powieści, jest też jednym z zaledwie trzech pisarzy – obok Williama Faulknera i Johna Updike’a – którzy w kategorii „literatura piękna” otrzymali Pulitzera dwukrotnie.

Urodził się i dorastał na Manhattanie. Jego pierwsze teksty ukazały się w magazynie „The Village Voice”. Jest autorem ośmiu powieści i dwóch książek z dziedziny literatury faktu. Od 2015 r. ma stałą kolumnę w „The New York Times Magazine”. Wykładał między innymi na Uniwersytecie Columbia i Uniwersytecie w Houston.

W 2017 roku Colson Whitehead trafił na prestiżową listę stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie według tygodnika „Time”.

Kolej podziemna otrzymała: Pulitzer Prize 2017, National Book Award 2016, Carnegie Medal for Fiction, Heartland Prize i nominację do Kirkus Prize.

Miedziaki otrzymały: Pulitzer Prize 2020, Kirkus Prize i nominacje do National Book Critics Circle Award, National Book Award oraz Orwell Prize for Political Fiction 2020.

Redakcje wszystkich najważniejszych gazet w Stanach Zjednoczonych okrzyknęły obie książki najlepszymi powieściami roku. Przetłumaczono je na ponad 30 języków.

colsonwhitehead.com

Tego autora

KOLEJ PODZIEMNA

MIEDZIAKI

RYTM HARLEMU

Tytuł oryginału:

HARLEM SHUFFLE

Copyright © Colson Whitehead 2021

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Rafał Lisowski 2022

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Oliver Munday

Zdjęcia na okładce: © DonNichols/Getty Images (łom); © Lehnartz/ullstein/Getty Images (postać); © H. Armstrong Roberts/ClassicStock/Getty Images (twarze); © jgroup/iStock/Getty Images (sejf); © CSA-Images/Vetta/Getty Images (diament)

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Agnieszka Drabek, Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-6733-871-4

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
PICK-UP
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
DORWEJ
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
WRZUĆ NA LUZ
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty

Beckettowi

PICK-UP

1959

Jeśli chodzi o lewe interesy,

Carney był tylko trochę szemrany…

Rozdział pierwszy

Kuzyn Freddie wciągnął go w ten skok pewnego upalnego wieczoru na początku czerwca. Dla Raya Carneya był to jeden z tych dni, kiedy stale krążył: a to uptown, a to downtown, ciągły ruch po mieście. Silnik chodził bez przerwy. Najpierw Radio Row, gdzie Carney miał zostawić trzy ostatnie konsole, dwie RCA i jednego magnavoxa oraz zabrać telewizor, który zawiózł tam wcześniej. Radia zdążył już sobie odpuścić, bo od półtora roku nie sprzedał ani jednego, choćby nie wiadomo jak błagał i schodził z ceny. Teraz zalegały w piwnicy, zajmując miejsce potrzebne na nowe rozkładane fotele, które w przyszłym tygodniu miały przyjść z Argent, i na to, co po południu miał zabrać z mieszkania zmarłej kobiety. Trzy lata temu te radia były ostatnim krzykiem techniki; teraz ich lśniące mahoniowe obudowy skryły się pod grubymi kołdrami, które Carney przypiął skórzanymi pasami do paki pick-upa. Wóz podskakiwał na straszliwych koleinach West Side Highway.

Właśnie tego ranka w „Tribune” ukazał się kolejny artykuł o planowanej rozbiórce estakady. Ta droga, wąska i bezmyślnie wybrukowana, od początku była partaniną. Nawet w najlepsze dni jeździło się tam zderzak w zderzak, nie ustawały kłótnie na klaksony i wyzwiska, a kiedy padał deszcz, dziury w jezdni zmieniały się w zdradliwe laguny, w jedną wielką ponurą breję. W zeszłym tygodniu do sklepu przyszedł klient z głową owiniętą jak mumia – dostał w czerep spadającym kawałkiem balustrady, gdy przechodził pod tym cholerstwem. Zapowiedział, że pozwie miasto. „Ma pan prawo”, przyznał Carney. W pobliżu Dwudziestej Trzeciej Ulicy koła pick-upa wpadły do dziury i niewiele brakowało, żeby jedna z konsol RCA wystrzeliła z paki prosto do rzeki Hudson. Carney odetchnął z ulgą, kiedy wreszcie bez przygód udało mu się skręcić w Duane Street.

Jego człowiek na Radio Row miał zakład w połowie długości Cortlandt Street, tuż przy Greenwich, w samym sercu tej okolicy. Carney zaparkował przed Samuel’s Amazing Radio – NAPRAWIAMY WSZYSTKIE MARKI – i poszedł sprawdzić, czy Aronowitz jest u siebie. W zeszłym roku dwa razy tłukł się tutaj tylko po to, żeby odkryć, że w środku dnia sklep jest zamknięty.

Jeszcze parę lat temu, kiedy człowiek szedł wzdłuż gęsto ściśniętych witryn, czuł się tak, jakby kręcił potencjometrem radia: w jednym sklepie z głośników tubowych leciał jazz, w następnym grali niemieckie symfonie, w kolejnym ragtime i tak dalej. S&S Electronics, Landy’s Top Notch, Steinway the Radio King. Dziś najczęściej puszczano rock and rolla, rozpaczliwie usiłując ściągnąć tam nastolatków, a witryny wypchane były telewizorami, najnowszymi cudami techniki od DuMonta, Motoroli i całej reszty. Konsole w jasnym drewnie, nowiutkie przenośne opływowe modele, i zestawy hi-fi trzy w jednym, z kineskopem, radiem i gramofonem w tej samej obudowie, sprytnie. Nie zmieniła się natomiast trasa Carneya, wiodąca slalomem wokół wielkich koszy i kubłów z lampami próżniowymi, transformatorami audio i kondensatorami, do których ściągali majsterkowicze z całego Nowego Jorku i okolic. Każda potrzebna część, każda marka, każdy model za rozsądną cenę.

W powietrzu ziała dziura w miejscu, gdzie dawniej biegła kolejka nadziemna Ninth Avenue El. Ta, która zniknęła. Kiedy Carney był mały, ojciec zabrał go tu parę razy przy okazji swoich tajemniczych eskapad. Czasami Carney wciąż miał wrażenie, że wśród muzyki i pokrzykiwań targujących się ludzi słyszy dudnienie pociągu.

Aronowitz, z lupą przy oku, pochylał się nad szklanym blatem i grzebał w jednym z tych swoich gadżetów.

– Pan Carney. – Zakasłał.

Niewielu białych zwracało się do Carneya per pan. Przynajmniej w downtown. Kiedy po raz pierwszy przyjechał w interesach na Radio Row, biali sprzedawcy udawali, że go nie widzą, a potem obsługiwali hobbistów, którzy przyszli po nim. W kolejnych warsztatach odchrząkiwał, robił różne gesty, a i tak pozostawał czarnym duchem; znosił typowe upokorzenia, dopóki nie wszedł po schodach z żelaza do zakładu Aronowitz i Synowie i właściciel nie zapytał: „W czym mogę pomóc szanownemu panu?”. To było takie „w czym mogę pomóc?”, które naprawdę znaczy to, co znaczy, a nie: „co ty tutaj robisz?”. Ray Carney przez lata zdążył poznać różnicę.

Pierwszego dnia powiedział, że ma radio do naprawy – właśnie dorywczo zaczął się zajmować lekko używanymi sprzętami. Kiedy próbował wyjaśnić, o co chodzi, Aronowitz mu przerwał i zajął się rozkręcaniem obudowy. Podczas kolejnych wizyt Carney nie strzępił języka, tylko stawiał radia przed maestrem i pozwalał mu robić swoje. Porządek wyglądał następująco: Aronowitz najpierw wzdychał i stękał ze znużeniem, po czym badając problem, błyskał i gmerał srebrnymi przyborami. Sprawdzał swoim diagnometrem bezpieczniki i oporniki, kalibrował napięcie, przetrząsał nieopisane szuflady stalowych szaf ustawionych wzdłuż ścian mrocznego lokalu. Jeśli kroiło się coś dużego, obracał się na fotelu i przy akompaniamencie kolejnych postękiwań czmychał do warsztatu na tyłach. Kojarzył się Carneyowi z wiewiórką w parku, która rzuca się na łeb na szyję za zgubionym orzechem. Może inne wiewiórki z Radio Row rozumiały takie zachowanie, ale dla takiego cywila jak on był to zwierzęcy obłęd.

Carney często szedł wtedy nieopodal na kanapkę z szynką i serem, żeby facet mógł pracować w spokoju.

Aronowitz nigdy nie zawodził, zawsze znajdował właściwą część i naprawiał, co trzeba. Nowe technologie stwarzały jednak staruszkowi problemy, więc w przypadku telewizorów zwykle kazał wrócić nazajutrz albo i za tydzień, kiedy przyjdzie nowy kineskop lub nowa lampa. Nie godził się na upokorzenie, jakim byłaby dla niego wycieczka do konkurencji parę lokali dalej. Tak właśnie Carney wylądował u Aronowitza tego poranka. Tydzień wcześniej podrzucił mu dwudziestojednocalowego philco. Uznał, że przy odrobinie szczęścia staruszek weźmie od niego te radia.

Wniósł do lokalu jedną z wielkich szaf RCA i zawrócił po drugą.

– Miałem chłopaka, który by panu pomógł, ale musiałem mu skrócić godziny – powiedział Aronowitz.

Na ile Carney się orientował, chłopak, Jacob, gburowaty nastolatek z dziobatą twarzą, który mieszkał w domu noclegowym przy Ludlow Street, pracował tam od niespełna roku. „I Synowie” w nazwie zakładu zawsze było tylko wyrazem ambicji – żona Aronowitza dawno temu wróciła do siostry w New Jersey – ale przechwałki i bufonada należały do stałych motywów lokali na Radio Row. „Najlepsze w mieście”, „Salon jakości”, „Nie do pobicia”. Kilkadziesiąt lat wcześniej boom na elektronikę zmienił tę okolicę w teatr imigranckich ambicji. Załóż interes i dobrze się sprzedaj, a wyrwiesz się z bagna czynszówek. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, otworzysz drugi punkt, a ten pierwszy rozbudujesz, przejmując sąsiedni lokal, który splajtował. Przekażesz interes synom, a sam przejdziesz na emeryturę i przeprowadzisz się do nowych przedmieść na Long Island. Jeśli wszystko pójdzie dobrze.

Carney miał ochotę mu doradzić, żeby dał sobie spokój z tymi „synami” i zdecydował się na coś bardziej modnego: Atomic TV & Radio albo Jet Age Electronics. To by jednak oznaczało odwrócenie relacji między nimi, ponieważ pod tym adresem to Aronowitz udzielał porad, jak przedsiębiorca przedsiębiorcy, zwykle takich spod znaku „lekarzu, lecz się sam”. Carney nie potrzebował wskazówek staruszka na temat księgowości ani zasad rozmieszczania towarów. W jego kantorku, obok zdjęcia Leny Horne z autografem, wisiał dyplom z zarządzania z Queens College.

Carney wniósł wszystkie trzy radia do lokalu. Ruch na chodnikach Radio Row nie był już taki jak kiedyś.

– Nie, nie są zepsute – oznajmił, kiedy Aronowitz rozwinął przybornik, zrobiony z zielonego filcu i z przegródkami na narzędzia. – Pomyślałem, że może pan by je chciał.

– Nic im nie dolega? – Zupełnie jakby to, że jakieś urządzenie może działać, było czymś niesłychanym.

– Przyszło mi do głowy, że skoro jadę tu po telewizor, to zapytam, czy nie jest pan zainteresowany. – Z jednej strony po co radioodbiornik facetowi od radioodbiorników, ale z drugiej – każdy biznesmen robi coś na boku. Carney wiedział, że dotyczy to również Aronowitza. – Może na części albo coś w tym stylu?

Aronowitz się przygarbił.

– Części. Klientów nie mam, panie Carney, ale części owszem.

– Ma pan mnie.

– Mam, panie Carney, i można na pana liczyć. – Potem Aronowitz zapytał o żonę i córkę. Dziecko w drodze? Mazeł tow. Zaczepił palec o czarne szelki i zamyślił się. W promieniach słońca wirował kurz. – Znam jednego takiego w Camden, co się specjalizuje – powiedział. – Lubi te z RCA. Może będzie zainteresowany. Albo nie. Pan to zostawi, a kiedy pan przyjdzie następnym razem, to powiem, jak poszło.

Pozostawała jeszcze kwestia magnavoxa. Orzechowa szafka, osiemnastocalowe głośniki niskotonowe, zmieniarka Collaro. Trzy lata temu ostatni krzyk techniki.

– To też niech pan zostawi, zobaczymy.

Staruszek od zawsze miał zwisającą skórę na twarzy, wydatne policzki, obwisłe uszy i powieki oraz żałośnie zgiętą sylwetkę. Zupełnie jakby wsysały go te maszyny, nad którymi godzinami się pochylał. Ostatnio ten ciąg ku ziemi się nasilił, odzwierciedlając ugięcie się Aronowitza przed nieubłaganymi faktami. Zmienił się towar, klientela przeszła całkowitą transformację, a ambicje nigdy się nie ziściły. Było jednak parę zajęć, dzięki którym w tej schyłkowej epoce się nie nudził.

– Mam pański telewizor – powiedział.

Zakasłał w wyblakłą żółtą chusteczkę. Carney ruszył za nim na zaplecze.

Nazwa zakładu, wymalowana na szybie mocnymi złotymi literami, zapowiadała jedno, obskurny sklepik – drugie, a w tym pomieszczeniu natrafiało się na coś całkiem innego, o wymiarze ze wszech miar duchowym. Atmosfera była tu mroczna, lecz podniosła. Zgiełk Radio Row cichł. Na metalowych półkach spoczywały rozmontowane odbiorniki, kineskopy w różnych rozmiarach i wnętrzności maszyn. Pośrodku pomieszczenia stał oświetlony stół roboczy, a pusta przestrzeń pooranego drewnianego blatu czekała na kolejnego pacjenta. Wokół leżały równo ułożone narzędzia i kanciaste instrumenty pomiarowe. Pięćdziesiąt lat wcześniej większość znajdujących się tu rzeczy jeszcze nie istniała, była tylko na wpół uświadomioną myślą pałętającą się na obrzeżach wyobraźni wynalazców – a teraz proszę bardzo: były pomieszczenia takie jak to, w których ludzie strzegli ich tajemnic.

Do czasu, aż pojawi się coś nowego.

Tam, gdzie dawniej mieściło się biurko chłopaka, stała składana wojskowa prycza, a na niej, zwinięty w literę S, leżał wełniany koc w szkocką kratę. Czy Aronowitz tu sypiał? Kiedy szedł przodem, Carney spostrzegł, że znowu schudł. Przeszło mu przez głowę, żeby zapytać go o zdrowie, ale tego nie zrobił.

Przy drzwiach wejściowych Aronowitz trzymał wystawę radioodbiorników tranzystorowych, jednak na zapleczu przedmioty były w ciągłym ruchu. Na podłodze stał telewizor Philco 4242 od Carneya.

Do jego sklepu wwiózł go na skrzypiącym wózku Freddie, zarzekając się, że jest „we wzorowym stanie”. Czasami Carney miał ochotę naciskać na kuzyna tak długo, aż to kłamstwo nie wytrzyma presji, a kiedy indziej czuł do niego miłość tak wielką, że wstydził się nawet cienia podejrzliwości. Gdy wetknął wtyczkę do kontaktu i włączył telewizor, został nagrodzony białą kropką pośrodku kineskopu i nadąsanym szumem. Nie zapytał Freddiego, skąd to ma. Nigdy nie pytał. Telewizory szybko znikały z działu sprzętów lekko używanych, jeśli tylko Carney odpowiednio je wycenił.

– Jeszcze w pudełkach – rzucił.

– Co? A, te.

Przy drzwiach do łazienki stały, jeden na drugim, cztery telewizory Silvertone: obudowa z jasnego drewna, odbiór wszystkich kanałów. Produkował je Sears, a klienci Carneya uwielbiali Searsa od dziecka, kiedy to ich rodzice zamawiali produkty z katalogów wysyłkowych, bo biali ludzie w swoich miastach na Południu nie chcieli im nic sprzedawać albo podbijali ceny.

– Przywiózł je wczoraj jakiś facet – oznajmił Aronowitz. – Podobno spadły z ciężarówki.

– Pudełka wyglądają w porządku.

– Pewnie spadły z małej wysokości.

Sto osiemdziesiąt dziewięć dolarów w detalu plus ze dwadzieścia podatku harlemskiego w białym sklepie – bo podbijanie ceny zdarzało się nie tylko na południe od linii Masona-Dixona.

– Pewnie sprzedałbym jeden chętnemu klientowi – powiedział Carney.

Za sto pięćdziesiąt dolarów w ratach telewizory dostałyby nóg i same wymaszerowały ze sklepu, śpiewając Gwiaździsty sztandar.

– Mogę się rozstać z dwoma. I dorzucę robociznę za tego philco. Po prostu przewód się obluzował.

Dobili targu w sprawie telewizorów. Kiedy Carney wychodził, Aronowitz zapytał:

– Pomoże mi pan przenieść te radia na zaplecze? Staram się, żeby od frontu wyglądało przyzwoicie.

Do uptown Carney pojechał Dziewiątą Aleją, bo z nowymi telewizorami na pokładzie nie ufał West Side Highway. Spylił trzy radia, a zyskał trzy telewizory – niezły początek dnia. Kazał Rusty’emu przenieść je do sklepu, a potem pojechał do domu zmarłej kobiety przy Sto Czterdziestej Pierwszej Ulicy. Na lunch zjadł dwa hot dogi i wypił kawę w Chock Full o’Nuts.

*

W budynku na Broadwayu pod numerem 3461 nie działała winda. Kartka wisiała już od jakiegoś czasu. Carney policzył schody na trzecie piętro. Kiedy coś kupował i musiał to znieść do pick-upa, lubił wiedzieć, ile stopni będzie przeklinał po drodze. Na pierwszym piętrze ktoś gotował świńskie nóżki, a na trzecim, sądząc po zapachu, stare skarpety. Zapowiadało się na zmarnowaną wyprawę.

Do mieszkania numer 4G wpuściła go córka, Ruby Brown. Czynszowy budynek osiadł, więc kiedy otworzyła mu drzwi, szorowały o podłogę.

– Cześć, Raymond – powiedziała. Nie potrafił jej skojarzyć. – Chodziliśmy razem do Carvera. Ja o parę klas niżej.

Pokiwał głową, jakby pamiętał.

– Moje kondolencje.

Podziękowała i przez chwilę patrzyła w podłogę.

– Przyjechałam zająć się wszystkim, a Timmy James poradził, żebym do ciebie zadzwoniła.

Tego Timmy’ego też nie kojarzył. Kiedy kupił pick-upa i zaczął go wynajmować, a potem skupować meble, znał wszystkich. Teraz pracował w branży już tak długo, że jego reputacja wyszła poza stare kręgi.

Ruby włączyła światło w przedpokoju. Minęli wąską kuchnię i dwa pokoje. Ściany były porysowane, a miejscami wyżłobione aż do gipsu – Brownowie mieszkali tam od dawna. Zmarnowana wyprawa. Kiedy ktoś dzwonił w sprawie mebli, zwykle miał dziwne wyobrażenia co do tego, czego szuka Carney: że weźmie każdą staroć, zapadniętą kanapę, z której sterczą sprężyny, rozkładany fotel z przepoconymi podłokietnikami. Przecież nie był złomiarzem. Po dobre znaleziska warto się fatygować, ale zbyt wiele czasu marnował na fałszywe tropy. Gdyby jego pomocnik Rusty miał choć za grosz rozumu albo gustu, Carney mógłby wysyłać go na takie misje, ale ten nie miał ani jednego, ani drugiego. Wróciłby z meblem w takim stanie, jakby w wyściółce z końskiego włosia zamieszkały szopy.

Tym razem Carney się mylił. Jasny pokój dzienny wychodził na Broadway, a przez okno wpadał dźwięk karetki. Komplet stołowy w kącie, wyszczerbiony i odbarwiony, pochodził z lat trzydziestych, a wyblakły owalny dywan był wydeptany, ale sofa i fotel wyglądały jak prosto z fabryki. Heywood-Wakefield z drewnianymi elementami w kolorze szampana, co ostatnio bardzo się podobało. Do tego przezroczyste pokrowce z winylu.

– Mieszkam teraz w Waszyngtonie – powiedziała Ruby. – Pracuję w szpitalu. Ale już od lat powtarzałam matce, żeby pozbyła się starej kanapy. Te meble kupiłam jej dwa miesiące temu.

– Jak Waszyngton? – Carney rozpiął suwak pokrowca.

– Podoba mi się. Wiesz, tam jest mniej… tego. – Wskazała na chaos Broadwayu za oknem.

– Jasne. – Przesunął dłonią po tapicerce z zielonego welwetu: stan idealny. – To z Mr. Harold’s?

Nie kupiła tych mebli u niego, a w Blumstein’s nie mieli tej serii, więc to na pewno z Mr. Harold’s.

– Tak.

– Bardzo zadbane – stwierdził.

Kiedy skończył, raz jeszcze spojrzał na Ruby. Ubrana w szarą sukienkę, krągła i pulchna. Ze zmęczonym wzrokiem. Miała krótko przystrzyżone kędziory. I wtedy mignął mu ten obraz: Ruby Brown jako nastolatka o patykowatych kończynach, z włosami upiętymi w dwa długie kucyki i w błękitnej bluzce z zaokrąglonym białym kołnierzykiem. W tamtych czasach trzymała się z grupą pilnych uczennic. Surowi rodzice, ten typ.

– No tak, Liceum Carvera – rzucił.

Zastanawiał się, czy Hazel Brown już pochowali. Był ciekaw, jak to jest uczestniczyć w pogrzebie matki albo ojca, jaką minę w takiej chwili przytwierdza się do twarzy. Jakie wspomnienia przychodzą do głowy, te małe albo te duże, co się wtedy robi z rękami. Jego rodzice nie żyli, ale on tego nie doświadczył, dlatego się zastanawiał.

– Moje kondolencje – powtórzył.

– Miała kłopoty z sercem, tak jej mówił lekarz przez ostatni rok.

Carney chodził do czwartej klasy, kiedy ona była w drugiej. Jedenaście lat wcześniej, w 1948 roku, kiedy usiłował nad wszystkim zapanować. Trochę się ogarnąć i jakoś się prezentować. Nikt nie chciał mu pomóc, więc musiał zrobić to sam. Nauczył się gotować, płacił rachunki, gdy przychodziły upomnienia, miał gotową gadkę, kiedy zaglądał właściciel domu.

Cały czas dokuczała mu banda młodszych chłopaków, kolegów Ruby z klasy. Twardziele w jego wieku dawali mu spokój, bo znali go z dawnych czasów i kiedyś razem się bawili, za to Oliver Handy i jego grupa… to dopiero byli wredni ulicznicy. Oliver, który od niepamiętnych czasów miał wybite dwa przednie zęby, nigdy nie dawał mu przejść spokojnie, zawsze do czegoś się przyczepiał.

Razem ze swoją bandą śmiał się z plam na jego ubraniu, które źle leżało, więc z tego też się śmiał. Mówili, że Carney cuchnie jak śmieciarka. Kim wtedy był? Nieśmiałym chuderlakiem, co stale się jąkał. W trzeciej klasie wystrzelił do góry o piętnaście centymetrów, jakby jego ciało rozumiało, że musi nadrobić zaległości, żeby podołać dorosłym obowiązkom. Mieszkał w starym domu przy Sto Dwudziestej Siódmej Ulicy, bez matki, z ojcem, który albo gdzieś krążył, albo to odsypiał. Rano Carney wychodził do szkoły, zamykał drzwi mieszkania z pustymi pomieszczeniami i szykował się na wszystko, co go czekało. Rzecz w tym, że kiedy Oliver z niego szydził – przed sklepem z cukierkami albo na klatce schodowej na tyłach szkoły – on zdążył się już nauczyć dokładnie spierać plamy, obszywać spodnie i brać porządny prysznic przed wyjściem na lekcje. Oliver szydził więc z tego, kim Carney był, zanim wziął się w garść.

Skończył z tym, kiedy Carney walnął go w twarz żelazną rurą. Taką w kształcie litery U, jak spod umywalki. Pojawiła się w jego rękach jakby sama, wygrzebana z pustej działki przy skrzyżowaniu Amsterdam Avenue i Sto Trzydziestej Piątej, gdzie go otoczyli. Głos ojca: tak trzeba postępować z czarnuchem, co się do ciebie dopierdala. Carney miał wyrzuty sumienia, kiedy widział Olivera w szkole, opuchniętego i przemykającego pod ścianą. Potem dowiedział się, że jego tata okantował tatę Olivera na jakimś przekręcie z kradzionymi oponami, więc może to tłumaczyło całą sprawę.

Wtedy po raz ostatni podniósł na kogoś rękę. Jego zdaniem doświadczenie uczyło, że wcale nie trzeba żyć tak, jak się zostało nauczonym. Każdy skądś pochodzi, ale ważniejsze jest to, dokąd postanowił iść.

Ruby wybrała nowe miasto, a on – życie w branży meblarskiej. Rodzinę. Jeśli tylko coś wydawało się odwrotnością tego, co znał z dzieciństwa, natychmiast go pociągało.

Zaczęli gadać o dawnej szkole, o nauczycielach, których nie cierpieli. Znaleźli tu punkty wspólne. Ruby miała miłą, okrągłą twarz, a gdy się śmiała, Carney odnosił wrażenie, że Waszyngton był dla niej dobrym wyborem. Nie brakowało powodów, żeby wyrwać się z Harlemu, jeśli się da.

– Twój ojciec pracował w warsztacie za rogiem – powiedziała.

W Miracle Garage jego tata pracował od czasu do czasu, kiedy nie szedł mu główny biznes. Robota płatna od godziny, stabilna. Właściciel, Pat Baker, bujał się z ojcem Carneya, zanim sam wyszedł na prostą. Na prostą w tym sensie, że robił mniej lewych interesów; nie dało się powiedzieć, że każde auto w warsztacie miało papiery w porządku. Jak mawiał Carney, warsztat miał przerób, podobnie jak Aronowitz. Jak jego sklep. Towar przypływał, towar odpływał, jak fale.

Pat miał u jego taty stary dług, więc dał mu robotę, gdy ten jej potrzebował.

– Prawda – potwierdził Carney i czekał na puentę.

Zwykle, kiedy ktoś wspominał jego ojca, był to wstęp do niechlubnej historyjki. „Widziałem, jak dwóch policjantów zgarniało go spod Finian’s”. Albo: „Okładał jednego delikwenta pokrywą od śmietnika”.

Ruby nie podzieliła się jednak żadną szemraną anegdotą.

– Zamknęli ten warsztat parę lat temu – powiedziała.

Dobili targu za sofę i fotel do kompletu.

– A to radio? – zapytała.

Stało obok niedużego regału z książkami. Hazel Brown trzymała na nim bukiet sztucznych kwiatów w czerwonym wazonie.

– Za radio będę musiał podziękować – odparł Carney.

Zapłacił dozorcy parę dolców za pomoc w zniesieniu sofy do pick-upa, a po fotel zamierzał przysłać Rusty’ego nazajutrz. Sześćdziesiąt cztery schody.

*

Zanim wynajął lokal pod salon meblarski Carney’s Furniture, mieścił się tam sklep z meblami, a wcześniej sklep z meblami. Wytrwawszy w interesie przez pięć lat, Carney prześcignął Larry’ego Early’ego, odrażającego typa, nienadającego się do handlu, i Gabe’a Newmana, który zmył się w środku nocy, porzucając gromadę wściekłych dłużników, rodzinę, dwie dziewczyny i basseta. Przesądni mogliby uznać, że dla branży wyposażenia wnętrz lokal jest przeklęty. Nie należał do najpiękniejszych, ale ktoś mógłby tam zbić fortunę. Carney potraktował nieudane przedsięwzięcia i zdruzgotane marzenia poprzedników jako nawóz, który pomógł rozkwitać jego ambicjom, zupełnie jak powalony dąb, który rozkładając się, odżywia żołędzia.

Czynsz był rozsądny jak na Sto Dwudziestą Piątą Ulicę, a lokal – dogodnie położony.

Z powodu czerwcowego upału Rusty uruchomił dwa duże wiatraki. Miał irytujący zwyczaj porównywania pogody w Nowym Jorku do swojej rodzinnej Georgii, która w jego opowieściach była krainą rzęsistych deszczów i niemiłosiernego skwaru: „To jest jeszcze nic!”. W każdej sprawie hołdował małomiasteczkowemu poczuciu czasu, pośpiech był mu obcy. Choć nie należał do urodzonych sprzedawców, przez dwa lata pracy w sklepie nabrał swoistej przaśnej charyzmy, która przemawiała do części klientów Carneya. Jego świeżo wyprostowane włosy, rude i bujne – z pomocą zakładu Charlie’s przy Lenox Avenue – dodały mu pewności siebie, która przełożyła się na wzrost sprzedaży.

Jednak w ten poniedziałek nie pomagały nawet prostowane włosy, bo w sklepie zupełnie nic się nie działo.

– Ani żywej duszy – powiedział Rusty, kiedy wnosili sofę Hazel Brown do działu ze sprzętami lekko używanymi.

Mówił to płaczliwym tonem, który Carneyowi wydawał się uroczy. Rusty reagował na typowe wahnięcia handlu niczym farmer wypatrujący na niebie chmur burzowych.

– Jest gorąco – zauważył Carney. – Ludzie mają więcej na głowie.

Sofę Heywood-Wakefield umieścili w doskonałym miejscu. Dział sprzętów lekko używanych zajmował dwadzieścia procent powierzchni całego salonu – Carney obliczył to co do centymetra – czyli dwa razy więcej niż przed rokiem. Używane towary powoli zyskiwały na popularności, odkąd dostrzegł, że przyciągają łowców okazji, spacerowiczów po wypłacie oraz takich, co to tylko wpadli pooglądać. Nowe towary były pierwszej jakości, Carney miał status autoryzowanego przedstawiciela Argent i Collins-Hathaway, ale rzeczy z drugiej ręki cieszyły się niesłabnącym uznaniem. Trudno przepuścić okazję, kiedy miało się do wyboru albo czekać na dostawę z magazynu, albo jeszcze dziś wyjść ze sklepu z fotelem z uszakami. Dzięki bacznemu oku Carneya do salonu trafiały dobre meble. Taką samą wagę przywiązywał do lamp, dywanów i urządzeń elektronicznych z drugiej ręki.

Chętnie przechadzał się przed otwarciem po salonie. Lubił te pół godziny porannego światła wlewającego się przez duże okna znad banku po drugiej stronie ulicy. Przesuwał kanapę, żeby nie opierała się o ścianę, poprawiał karteczkę PRZECENA, ładnie układał broszury producentów. Jego czarne buty stukały o drewno, na moment wyciszał je miękki plusz małego dywanu, a potem dźwięk powracał. Carney miał teorię dotyczącą luster i tego, jak kierują uwagę w różne rejony lokalu. Testował ją podczas obchodu. Później otwierał sklep na Harlem. Cały salon należał do niego, jego nieoczekiwane królestwo, które zawdzięczał rozumowi i przedsiębiorczości. Z własnym nazwiskiem na szyldzie, tak żeby je wszyscy widzieli, nawet jeśli przez przepalone żarówki nocą wyglądało smętnie.

Po zajrzeniu do piwnicy, żeby sprawdzić, czy Rusty wstawił telewizory tam, gdzie go prosił, Carney wrócił do kantorka. Lubił roztaczać aurę profesjonalisty, chodzić w marynarce, było jednak za ciepło. Miał na sobie białą koszulę z krótkimi rękawami i błyszczący krawat wetknięty między środkowe guziki. Chował go tam, kiedy pakował radia, żeby nie wchodził mu w paradę.

Przy biurku podliczył dzień: odjął kwotę, którą wiele lat wcześniej zapłacił za radia, odjął pieniądze za telewizory i meble pani Brown. Suma w kasie nie podnosiła na duchu, gdyby upał miał się utrzymać i klienci nie zaczęli przychodzić.

Popołudnie płynęło. Liczby się nie zgadzały, jak zwykle. Ani dzisiaj, ani w żaden inny dzień. Dwa razy sprawdził, kto zalega z płatnością. Zbyt wielu. Rozważał to już od pewnego czasu i wreszcie postanowił: koniec z płaceniem na raty. Ma się rozumieć, klienci to uwielbiali, ale jego nie było już stać na opóźnienia. Męczyło go ekspediowanie egzekutorów. Jak jakiś szef półświatka, który posyła pachołków. Jego ojciec trochę się zajmował taką robotą: waliło się w drzwi, a wszyscy na piętrze wychodzili zobaczyć, o co idzie. Od czasu do czasu trzeba było spełnić jakąś groźbę… Carney się opanował. Trafiało mu się sporo naciągaczy, a on miał miękkie serce do prolongowania długów i dawania drugiej szansy. Ale teraz był na to zbyt mały ruch w interesie. Elizabeth przywoła go do porządku i nie pozwoli mu na wyrzuty sumienia.

Wreszcie zbliżała się pora zamknięcia. W myślach Carney był już przecznicę od domu, kiedy usłyszał głos Rusty’ego:

– To jeden z naszych najpopularniejszych modeli.

Wyjrzał przez szybę nad biurkiem. Pierwszymi klientami dnia okazała się młoda para: żona w ciąży z mężem zasłuchanym w gadkę Rusty’ego i ochoczo kiwającym głową. Zainteresowani zakupem, nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedzieli. Żona wachlowała się, siedząc na nowej sofie Collins-Hathaway. Na oko miała rodzić lada dzień, może nawet tutaj, za moment, na plamoodpornych poduszkach.

– Podać wody? – zapytał Carney. – Ray Carney, właściciel.

– Poproszę.

– Rusty, przyniesiesz młodej damie szklankę wody? – Wyjął krawat spomiędzy guzików koszuli.

Przed sobą miał państwa Williamsów, nowych mieszkańców Lenox Avenue.

– Szanowna pani, jeśli sofa, na której pani siedzi, wydaje się znajoma, to dlatego, że w zeszłym miesiącu grała w The Donna Reed Show. Pamięta pani tę scenę u lekarza? Teraz wszyscy chcą mieć taką sofę.

Carney zaczął wymieniać zalety serii Melody: kosmiczna sylwetka, komfort potwierdzony naukowo. Rusty przyniósł pani Williams szklankę wody – nie śpieszył się, tak by szef miał czas na płynne przejście do oferty sprzedaży. Kobieta napiła się, przechyliła głowę i słuchała w zamyśleniu, może gadki Carneya, a może istoty w swym łonie.

– Szczerze mówiąc – odezwał się mąż – jest tak gorąco, że Jane musiała na chwilę przysiąść.

– Kanapy są przecież do tego stworzone, i to dosłownie. W jakiej pan pracuje branży, jeśli wolno spytać?

Pan Williams drugi rok uczył matematyki w dużej podstawówce przy Madison Avenue. Carney skłamał, że z matmy zawsze był kiepski, a wtedy pan Williams zaczął go przekonywać, że warto interesować dzieci liczbami od małego, żeby nie czuły się onieśmielone. Recytował jakby wprost z nowego podręcznika metodycznego. Każdy ma swoje gadki.

Termin porodu pani Williams wypadał za dwa tygodnie. To ich pierwsze dziecko. Czerwcowe. Carney chciał rzucić jakieś swojskie hasło o czerwcowych dzieciach, ale nic nie przychodziło mu do głowy.

– My z żoną we wrześniu spodziewamy się drugiego – powiedział, co było prawdą. Wyjął fotografię May z portfela. – Wystrojona na urodziny.

– Prawda jest taka, że jeszcze długo nie będzie nas stać na nową sofę – przyznał się pan Williams.

– To nic. Proszę pozwolić, że państwa oprowadzę – odparł Carney.

Nie udać zainteresowania po tym, jak przynieśli szklankę wody, byłoby nieuprzejmie.

Trudno przeprowadzić porządną prezentację salonu, kiedy jedna z osób jest uwiązana do miejsca i dyszy. Mąż kulił się w sobie, ilekroć zanadto zbliżył się do towaru, zupełnie jakby samo jego sąsiedztwo wysysało mu pieniądze z kieszeni. Carney pamiętał te czasy: wszystko zbyt drogie i zbyt potrzebne zarazem, on i Elizabeth radzący sobie sami ze światem jako nowożeńcy. Miał już wtedy sklep, dopiero co otwarty; nikt nie wierzył, że sobie poradzi, tylko ona jedna. Ostatecznie, kiedy go wsparła i powiedziała, że da radę, ze zdziwieniem przyglądał się tym obcym rzeczom, które mu dawała. Życzliwość i wiara – nie wiedział, w jakie pudełko je schować.

– Układ modułowy pozwala wykorzystać każdy skrawek pokoju – powiedział.

Zachwalał zalety nowego segmentowego zestawu Argent, w które autentycznie wierzył – proszę spojrzeć, nowa siodełkowa konstrukcja i zwężane nóżki sprawiają, że całość zdaje się unosić w powietrzu – chociaż myślami był gdzie indziej. Te dzieciaki i ich zmagania… Uświadomił sobie, że przecież aktorzy robią to co wieczór: wygłaszają kwestie na scenie, wciąż roztrząsając wczorajszą kłótnię, albo nagle przypominają sobie o niezapłaconych rachunkach na widok mężczyzny w piątym rzędzie, który wygląda zupełnie jak ten człowiek z banku. Żeby dostrzec jakiś błąd w przedstawieniu, trzeba by przychodzić co wieczór. Albo być innym członkiem trupy teatralnej, którego w tym samym czasie rozpraszają własne skojarzenia. Carney pomyślał, że trudne są początki w tym mieście, jeśli znikąd nie można liczyć na pomoc…

– Czy mogę zobaczyć? – zapytała pani Williams. – Chcę tylko na moment sprawdzić, jak się na niej siedzi.

Przed chwilą się podniosła. Stali we troje przed kanapą Argent, a turkusowe poduszki były jak nęcąca chłodna woda w skwarny dzień.

Pani Williams słuchała przez cały czas, pijąc wodę. Zdjęła buty, a potem się położyła i oparła o wygięty lewy podłokietnik. Zamknęła oczy i westchnęła.

Umówili się na zadatek niższy niż zazwyczaj oraz dogodne raty. Wszystko razem było niedorzeczne. Kiedy skończyli z papierami, Carney zamknął za nimi drzwi na klucz, żeby znowu nie zmienili zdania. Seria Metropolitan od Argent to rozsądna inwestycja – poddane obróbce chemicznej poduszki z pokrowcami z tkaniny bouclé i wypełnieniem z pianki leniwej, uznane za najwygodniejsze w ślepym teście przez czterech na pięciu respondentów. Wytrzyma długo, przetrwa jedno dziecko, a potem kolejne. Carney cieszył się, że nie powiedział Rusty’emu ani Elizabeth o rezygnacji ze sprzedaży na raty.

Rusty odbił kartę i w salonie został tylko on. Po wydaniu tylu pieniędzy kończył dzień na minusie. Nie wiedział, skąd weźmie na czynsz, ale na razie to dopiero początek miesiąca. Nigdy nie wiadomo. Telewizory to sensowny zakup, a Williamsowie byli sympatyczną parą, więc dobrze było zrobić dla nich coś, czego nikt nie zrobił dla niego w młodości: wyciągnąć do nich rękę. Może i jestem spłukany, ale przynajmniej uczciwy, powiedział sobie, jak zwykle w takich momentach. Kiedy tak się czuł. Zmęczony i lekko zdesperowany, ale zarazem szlachetny. Zgasił światło.

Rozdział drugi

– Ach, tak, Ruby. Była urocza – powiedziała Elizabeth. Podała mu dzbanek z wodą. – Grałyśmy razem w siatkówkę.

To typowe dla ich wspólnej historii, że pamiętała córkę zmarłej kobiety, natomiast z czasów szkolnych zupełnie nie przypominała sobie mężczyzny, za którego później miała wyjść. Carney i jego żona chodzili razem na biologię i wychowanie obywatelskie, a w pewien czwartek, kiedy lało, odprowadził ją cztery przecznice pod swoim parasolem, chociaż wcale nie było mu po drodze. „Jesteś pewien? – zdziwiła się kiedyś Elizabeth. – Myślałam, że to był Richie Evans”. W jej wspomnieniach z okresu nastoletniego był pustą przestrzenią, zupełnie taką jak po wycięciu z papieru lalki dla May. Nadal nie miał dobrej riposty, kiedy się z nim droczyła, że był wtedy taki niepozorny: „To nie moja wina, że byłeś tobą”. Któregoś dnia coś wymyśli.

Na kolację mieli kurczaka caw caw. Przepis pochodził z czasopisma „McCall’s”, ale May wymawiała jego nazwę „caw” i tak się przyjęło. Danie miało nijaki smak – najwyraźniej główną przyprawą była bułka tarta – ale im smakowało.

– A jeśli dziecko nie będzie lubiło kurczaka? – spytała pewnego wieczoru Elizabeth.

– Każdy lubi kurczaka – odparł Carney.

Dobrze im było razem we trójkę, nie licząc nawalającej hydrauliki. Przyjście na świat nowego członka rodziny mogło naruszyć domowy rytm. Na razie jednak w pełni cieszyli się popisową potrawą Elizabeth, tego wieczoru podaną z ryżem, duszoną fasolką i bladymi paskami bekonu pływającymi w garnku.

May rozgniotła fasolkę na papkę. Połowa trafiła do buzi, a połowa na śliniak w groszki. Linoleum pod jej wysokim krzesełkiem było usiane plamami. Mała była podobna do matki i babci, miała duże brązowe oczy Jonesówien, które widziały wszystko, ale nie zdradzały więcej, niż chciały. May odziedziczyła po nich również siłę woli, zawziętość i niezłomność. Wystarczyło spojrzeć, co zostało z fasolki.

– Alma wcześniej poszła do domu? – zapytał Carney.

Elizabeth miała leżeć w łóżku, więc jej matka prawie codziennie przychodziła pomagać. Była niezastąpiona przy May, natomiast niekoniecznie w kuchni. Nawet abstrahując od tego, że dziś na kolację jedli jedno z firmowych dań żony, co samo w sobie było wskazówką, to jedzenie okazało się smaczne, co oznaczało, że teściowa nie maczała w nim palców. Matka Elizabeth gotowała tak, jak robiła większość innych rzeczy: ze szczodrą szczyptą złośliwości. W kuchni objawiało się to na języku.

– Powiedziałam jej, że dzisiaj nie jest potrzebna – odpowiedziała żona.

To był z jej strony eufemizm oznaczający, że Alma za dużo się wtrącała, więc konieczna była przerwa na ochłonięcie, bo Elizabeth straciła cierpliwość.

– Nie robiłaś za dużo?

– Byłam tylko w sklepie. Potrzebowałam wyjść z domu.

Nie chciał urządzać z tego powodu awantury. Po tym, jak w zeszłym miesiącu zemdlała, doktor Blair kazał jej wziąć urlop i jak najmniej być na nogach. Pozwolić organizmowi skupić się na bieżącym zadaniu. Bezczynność kłóciła się jednak z jej naturą; Elizabeth była tym szczęśliwsza, im więcej miała na głowie. Pogodziła się z perspektywą paru miesięcy gnuśności, ale doprowadzało ją to do szału. Ciągłe przynudzanie jej matki tylko pogarszało sprawę.

Carney zmienił temat. Powiedział, że w sklepie przez cały dzień był bezruch, z wyjątkiem samego końca.

– Mieszkają w Lenox Terrace. Podobno zostały tam jeszcze jakieś czteropokojowe mieszkania.

– Za ile?

– Nie wiem, na pewno więcej, niż teraz płacimy. Pomyślałem, że rzucę okiem.

Nie wspominał o przeprowadzce już od ponad dwóch tygodni. Nie zaszkodzi zbadać temperaturę. Jedną z rzeczy, na które zrzędziła Alma, była wielkość ich mieszkania, i pod tym jednym względem Carney się z nią zgadzał. Dla matki Elizabeth małe mieszkanie stanowiło kolejny dowód, że córka zadowoliła się czymś gorszym niż to, na co zasługiwała.

Alma posługiwała się słowami „zadowolić się” w sposób, w jaki osoby mniej dystyngowane posługują się słowem „skurwysyn” – jak śrubokrętem do podważenia wieka puszki z określonym uczuciem. Elizabeth zadowoliła się etatem w biurze podróży, mimo misternych starań rodziców, żeby zapewnić jej awans społeczny, zrobić z niej porządną murzyńską lekarkę, porządną murzyńską prawniczkę. Rezerwowanie ludziom hoteli i biletów lotniczych – nie takie mieli wobec niej plany.

Zadowoliła się Carneyem, to było ewidentne. Z tą jego rodziną! Czasami nadal słyszał, jak teść nazywa go „tym handlarzyną dywanów”. Elizabeth zabrała rodziców, żeby pokazać im sklep, akurat w dzień dostawy z Moroccan Luxury. Dywany były wykwintne, natychmiast schodziły ze stanu, ale dostarczający je tragarze – jak to zwykle bywa – wyglądali na zaniedbanych i skacowanych. Patrząc, jak spuszczają towar po rampie do piwnicy, pan Jones wymamrotał: „To kim on jest, handlarzyną dywanów?”. Chociaż przecież świetnie znał zakres asortymentu, który Carney miał w ofercie. W białym sklepie wnętrzarskim w downtown mieli dokładnie ten sam towar, bo produkty Moroccan Luxury dostępne były wszędzie. Zresztą niby co jest nie tak w handlu dywanami? To bardziej honorowe niż kantowanie miasta na podatkach, w czym specjalizował się pan Jones, bez względu na to, jak ładnie ubierał to w słowa.

I wreszcie ich kochana Elizabeth zadowoliła się ciemnym mieszkaniem, którego tylne okno wychodziło na kanał wentylacyjny, a przednie – na estakadę nadziemnego odcinka metra linii 1. Z jednej strony wpadały dziwne zapachy, a z drugiej dudniły pociągi o każdej porze dnia i nocy. Otaczał ją dokładnie ten element, przed którym rodzice przez całe życie próbowali ją ochronić. A przynajmniej trzymać się od tego na dystans jednej przecznicy. Strivers’ Row, gdzie Alma i Leland Jonesowie wychowali córkę, było jednym z najpiękniejszych odcinków Harlemu, ale to zaledwie wyspa – wystarczyło, żeby jego mieszkańcy przeszli się za róg, a od razu przypominali sobie, że żyją pośród innych, a nie ponad nimi.

Do metra człowiek się przyzwyczaja. Carney stale to powtarzał.

Nie zgadzał się z opinią teściowej na temat sąsiadów, ale to prawda, że jego żona – cała ich czwórka – zasługiwała na życie w lepszym miejscu. Za blisko stąd do okolicy, w której się wychował.

– Nie ma się co śpieszyć – powiedziała Elizabeth.

– Dzieci miałyby własne pokoje.

W mieszkaniu było gorąco. Kiedy musiała leżeć, często całe dnie spędzała w podomce, bo dlaczego nie? To jedna z niewielu przyjemności, jakie jej pozostały. Włosy nosiła upięte w kok, ale kilka kosmyków uwolniło się i przylepiło do spoconego czoła. Była zmęczona, brązowe policzki miała zaczerwienione. Mignęła mu przed oczami, tak jak wcześniej Ruby, i zobaczył ją taką samą jak w tamto deszczowe popołudnie pod swoim parasolem: migdałowe oczy przysłonięte długimi rzęsami, delikatna sylwetka w różowym kardiganie, kąciki ust uniesione po którymś z jej szczególnych żartów. Nieświadoma tego, jak działa na ludzi. Jak działa na niego, po tylu latach.

– Co? – zapytała.

– Nic.

– Nie patrz tak na mnie. A dziewczynki mogą dzielić pokój.

Elizabeth postanowiła, że urodzi się dziewczynka. Zazwyczaj miała rację, więc przy pięćdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwie obstawiła nie bez brawury.

– Zabierz May caw caw, a sama się przekonasz, na ile lubi się dzielić.

Na dowód swoich słów Carney sięgnął do talerza córki po kawałek kurczaka. Wyła tak długo, aż włożył jej go do ust.

– Dopiero co mi powiedziałeś, że w pracy nic się nie działo, a teraz chcesz się przeprowadzać? Poradzimy sobie. Poczekamy, aż będzie nas stać. Prawda, May?

Dziewczynka się uśmiechnęła, nie wiadomo do czego. Do jakiegoś swojego pomysłu w stylu Jonesówien.

– Muszę na chwilę wyskoczyć – powiedział Carney, kiedy Elizabeth wstała, żeby przygotować kąpiel dla małej.

– Freddie był dziś w salonie?

Kiedyś zwróciła mu uwagę, że mówi „wyskoczyć” tylko wtedy, gdy spotyka się z kuzynem. Próbował wzbogacić słownictwo, ale się poddał.

– Zostawił Rusty’emu wiadomość, że chce się ze mną zobaczyć.

– Co porabia?

Freddie od dawna się nie pojawiał. Bóg jeden raczył wiedzieć, w czym teraz maczał łapy. Carney wzruszył ramionami, a potem ucałował żonę i córkę. Wyszedł ze śmieciami i tłuste kropki ciągnęły się za nim aż na chodnik.

*

Do Nightbirds poszedł okrężną drogą. To był taki dzień, że nabrał ochoty na obejrzenie budynku.

Pierwsze upały w tym roku stanowiły próbę przed nadchodzącym latem. Ludzie trochę wyszli z wprawy, ale wszystko sobie przypominali, swoje role w symfonii i przydzielone solówki. Na rogu dwaj biali gliniarze, przeklinając, zakładali nowy korek w hydrancie. Wcześniej przez wiele dni dzieci biegały w tryskającej wodzie. Na schodach pożarowych leżały przetarte koce. Na schodkach przed domami przesiadywali mężczyźni w podkoszulkach, pijący piwo i przekrzykujący hałas radioodbiorników tranzystorowych, w których między piosenkami dyskdżokeje trajkotali niczym kumple udzielający złych porad. Wszystko, byle tylko opóźnić powrót do parnych pokoi, zepsutych zlewów i zapełnionego lepu na muchy – oznak przypominających o miejscu w szeregu. Na dachach bywalcy smołowanych plaż, niewidoczni z ulicy, wskazywali sobie światła mostów i nocnych samolotów.

Ostatnio doszło do paru rozbojów; starsza pani dostała w głowę, gdy szła z zakupami – Elizabeth martwiły takie wiadomości. Carney poszedł na Riverside Drive dobrze oświetlonymi ulicami. Minął Tiemann Place i dotarł na miejsce. W tym miesiącu wybrał dom przy Riverside pod numerem 528, pięciopiętrowy budynek z czerwonej cegły, z wymyślnymi białymi gzymsami. Kamienne sokoły czy jastrzębie wzdłuż dachu obserwowały ludzkie sylwetki w dole. Ostatnio wolał mieszkania na trzecim piętrze albo wyżej, bo zwrócono mu uwagę, że z wyższych kondygnacji rozciąga się widok ponad drzewami Riverside Park. Wcześniej nie przyszło mu to do głowy. A zatem lokal na trzecim piętrze przy Riverside Drive 528, który wyobrażał sobie jako przyjemne gniazdko złożone z sześciu pokoi, prawdziwej kuchni, dwóch łazienek. Właściciel wynajmujący mieszkania murzyńskim rodzinom. W wieczory takie jak dzisiejszy Carney, oparty o parapet, spoglądałby na rzekę, a miasto byłoby za nim, jakby nie istniało. Ten szumiący, zawodzący twór z ludzi i betonu. Albo jakby istniało, ale on stał odwrócony do niego plecami, jakby napierało, a on powstrzymywał je siłą charakteru. Dałby radę.

Riverside, gdzie niespokojny Manhattan wreszcie tracił dech, a jego chciwe dłonie nie sięgały poza park i świętą rzekę Hudson. Pewnego dnia Carney zamieszka przy Riverside Drive, w tym cichym zakątku na lekkim wzniesieniu. Albo dwadzieścia przecznic dalej na północ, w jednym z tych nowych dużych bloków, w mieszkaniu z daleką literą alfabetu, J albo K. Między nim a windą za kolejnymi drzwiami będą mieszkały różne rodziny, przyjazne albo nie, wszyscy w jednym miejscu, ani lepsi, ani gorsi, wszyscy na tym samym piętrze. Albo może na południe stąd, przy Dziewięćdziesiątej Którejś Ulicy, w jednym z tych okazałych przedwojennych domów, lub też w okolicach Sto Piątej, w wapiennej fortyfikacji, przysadzistej niczym zawzięta stara ropucha. Jeżeli wygra los na loterii.

Wieczorami Carney przeprowadzał rozeznanie, oglądał budynki pod różnym kątem, przechadzał się ulicą i patrzył w górę, spekulował na temat widoku o zachodzie słońca, wybierał konkretny gmach, a potem określone mieszkanie. To z niebieskimi zasłonami albo tamto z roletą opuszczoną do połowy i sznurkiem dyndającym jak niedokończona myśl. Z oknami skrzynkowymi. Pod tamtym szerokim okapem. Tworzył sceny z wnętrza: syczący kaloryfer, mokra plama na suficie w miejscu, gdzie ten moczymorda z góry przelewa wodę w wannie, a właściciel nic z tym nie robi. Ale nie szkodzi. Jest przyjemnie. Carney na to zasługuje. Dopóki mu się nie znudzi i nie wznowi poszukiwań kolejnego mieszkania godnego uwagi, dalej na północ albo na południe.

Pewnego dnia, gdy będzie miał pieniądze.

W Nightbirds zawsze panowała taka atmosfera, jakby pięć minut wcześniej skończyła się wielka sprzeczka, ale nikt nie chciał zdradzić, co się wydarzyło. Teraz wszyscy w neutralnych narożnikach odgrywali w pamięci nokauty i ciosy poniżej pasa, poniewczasie obmyślali parowania. Człowiek nie miał pojęcia, o co poszło ani kto zwyciężył, wiedział jedynie, że nikt nie chce o tym gadać, każdy się tylko rozglądał i ugniatał w pięściach urazę. W czasach świetności lokal był jaskinią pokrętnych ludzkich interesów – przy jednym stoliku jakiś kanciarz, przy sąsiednim jego szef, a pomiędzy nimi ławice frajerskiej drobnicy. Kiedy wybijała godzina zamknięcia, tajemnice pozostawały tajemnicami. Ilekroć Carney oglądał się przez ramię, krzywił się, gdy patrzył na to szemrane widowisko. Z kija lali piwo Rheingold – na ścianach w paru miejscach wisiały neonowe reklamy browaru, ponieważ próbował dotrzeć do murzyńskich odbiorców. Krawędzie pęknięć tapicerki z czerwonego winylu na starych ławach były tak sztywne i ostre, że można się było skaleczyć.

Po zmianie kierownictwa zrobiło się mniej podejrzanie, Carney musiał to przyznać. Miasto jego ojca znikało. W zeszłym roku nowy właściciel, Bert, kazał zmienić numer automatu telefonicznego, czym zniweczył całe mnóstwo lewych interesów i wymówek. W dawnych czasach przegrani mężczyźni garbili się nad tym telefonem z boleściwymi minami, wyczekując, aż zadzwoni i odmieni ich los. Bert zamontował pod sufitem nowy wiatrak i wyrzucił dziwki. Alfonsi mogli zostać, bo dawali dobre napiwki. Usunął tarczę do rzutków, co wydawało się zagadkową decyzją, dopóki nie wyjaśnił, że jego wujkowi „wykłuli oko w wojsku”. Na to miejsce powiesił portret Martina Luthera Kinga, a po tarczy została brudna aureola.

Część stałych bywalców przeniosła się do innego baru przy tej samej ulicy, ale Bert i Freddie szybko znaleźli wspólny język. Freddie miał w naturze umiejętność oceny panujących warunków, a potem dostosowania się do nich. Kiedy Carney wszedł do lokalu, jego kuzyn i Bert właśnie gadali o wynikach wyścigów.

– Ray-Ray! – zawołał Freddie, a potem go uściskał.

– Jak leci, Freddie?

Bert skinął im głową, po czym ogłuchł i oniemiał. Udawał, że sprawdza, czy za barem nie brakuje żytniej whisky.

Carney z ulgą stwierdził, że kuzyn wygląda zdrowo. Miał na sobie pomarańczową koszulę z krótkim rękawem, w niebieskie paski, i czarne spodnie, które zostały mu z krótkotrwałej kelnerskiej fuchy sprzed kilku lat. Zawsze był szczupły, a kiedy o siebie nie dbał, szybko robił się chorobliwie chudy. „Patrzcie na moich dwóch chudzielców”, mawiała ciocia Millie, kiedy wracali z zabawy na ulicy. Carney ostatnio nie widywał kuzyna, co oznaczało, że Freddie trzymał się z dala od matki. Na co dzień nadal mieszkał u niej w swoim dawnym pokoju. Pilnowała, żeby pamiętał o jedzeniu.

Byli kuzynami, niemal wszyscy sądzili, że są braćmi, ale różniło ich wiele cech charakteru. Na przykład zdrowy rozsądek. Carney go miał, a Freddiemu zwykle wypadał przez dziurę w kieszeni – nigdy nie nosił go przy sobie zbyt długo. Zdrowy rozsądek podpowiadał na przykład, żeby nie brać roboty przy loterii u Peeweego Gibsona. Oraz że jeśli już się taką robotę weźmie, to w swoim dobrze pojętym interesie należy jej nie spierdolić. Freddiemu zdarzyło się i jedno, i drugie, a mimo to jakimś cudem zachował wszystkie palce. Różne braki nadrabiał fartem.

Na pytanie, gdzie bywał, odpowiedział ogólnikowo.

– Kapkę sobie pracowałem, kapkę pomieszkiwałem. – Praca oznaczała u niego coś szemranego, a pomieszkiwanie: kobietę z przyzwoitą pracą i o ufnej naturze, nienadającą się na detektywa, jeśli idzie o kojarzenie poszlak. – Jak tam twój sklep?

– Rozkręci się.

Sączyli piwo. Freddie zaczął nawijać z entuzjazmem o nowej knajpie soul food parę domów dalej. Carney czekał, aż przejdzie do rzeczy. Dopiero kiedy z szafy grającej poleciał ten cholerny kawałek organowy Dave’a „Baby” Corteza, głośny i szalony, Freddie nachylił się do kuzyna.

– Pamiętasz, jak gadałem czasami o tym czarnuchu, Miami Joem?

– Tym, który robił przy loterii?

– Nie, tym, co chodzi w fioletowym gajerze. I w kapeluszu.

Carney chyba go kojarzył. Chociaż trudno powiedzieć, żeby fioletowe gajery były w tej okolicy rzadkością.

Freddie wyjaśnił, że Miami Joe nie para się loterią, tylko napadami. Ostatnio w Boże Narodzenie obskoczył w Queens ciężarówkę pełną odkurzaczy.

– Podobno to on zrobił kiedyś ten skok na Fishera.

– To znaczy?

– Włamał się do sejfu w Gimbels – wyjaśnił Freddie.

Zupełnie jakby Carney musiał o tym wiedzieć. Jakby prenumerował „Kurier Złodziejski” albo coś w tym stylu. Jego kuzyn był rozczarowany, ale nie przestawał zachwalać Miami Joego. Gościowi chodziła po głowie gruba robota i zwrócił się z tym do Freddiego. Carney zmarszczył czoło. Rabunek z bronią w ręku to wariactwo. W dawnych czasach jego kuzyn unikał historii tego kalibru.

– W grę wchodzi forsa i sporo błyskotek do opędzlowania. Pytał, czy znam kogoś od takich spraw, więc powiedziałem, że mam idealnego człowieka.

– Kogo?

Freddie uniósł brwi.

Carney spojrzał na Berta. Faceta można by powiesić w muzeum: idealny brzuchaty okaz człowieka, który nic nie widział i nic nie słyszał.

– Podałeś mu moje nazwisko?

– Skoro już powiedziałem, że kogoś znam, to musiałem.

– Podałeś mu moje nazwisko. Przecież wiesz, że ja nie robię w tej branży. Sprzedaję wyposażenie wnętrz.

– Kiedy w zeszłym tygodniu przyniosłem ci telewizor, jakoś nie narzekałeś.

– Nie miałem na co. Był lekko używany.

– I nie tylko telewizor, inne rzeczy też. Nigdy nie pytasz, skąd je mam.

– Nie moja sprawa.

– Ani razu nie zapytałeś, bo wiesz skąd, chociaż tych razów była, chłopie, cała masa. Więc nie odstawiaj mi tu teraz numerów w stylu „Ojej, panie władzo, pierwsze słyszę!”.

Wobec takiego postawienia sprawy postronny obserwator mógłby sobie wyobrazić, że Carney nagminnie handluje kradzionym towarem, ale on bynajmniej tak tego nie postrzegał. Towary w naturalny sposób przepływają przez ludzkie życie, z jednego miejsca w drugie, następuje obrót majątku, a on, Ray Carney, to ułatwia. Jako pośrednik. Legalnie. Ktokolwiek zajrzy do jego ksiąg rachunkowych, dojdzie właśnie do tego wniosku. Stan ksiąg był dla Carneya powodem do dumy, chociaż rzadko miał okazję się tym dzielić, bo nikogo za bardzo nie obchodziły jego studia na zarządzaniu i przedmioty, w których brylował. Takie jak księgowość. Właśnie to powiedział teraz kuzynowi.

– Pośrednik. Czyli paser.

– Ja handluję meblami.

– Czarnuchu, błagam.

To prawda, że Freddie od czasu do czasu przynosił jakiś naszyjnik. Albo parę zegarków, takich pierwsza klasa. Albo pierścionki w srebrnym puzderku z monogramem. I prawda, że Carney miał wspólnika przy Canal Street, który pomagał tym przedmiotom wyruszyć w kolejny etap podróży. Od czasu do czasu. Kiedy teraz podliczył te wszystkie przypadki, wychodziło na to, że trafiają się częściej, niż sądził, ale to co innego.

– To nigdy nie były takie sprawy, o jakiej mówisz teraz.

– Sam nie wiesz, na co cię stać, Ray-Ray. Nigdy nie wiedziałeś. Dlatego masz mnie.

Banda oprychów z pistoletami, a to, co chcieli z nimi zrobić, to obłęd.

– Freddie, nie mówimy o podkradaniu cukierków panu Nevinsowi.

– Nie mówimy o cukierkach – przyznał Freddie i uśmiechnął się. – Tylko o hotelu Theresa.

Przez główne drzwi wpadło dwóch bijących się gości. Bert sięgnął po Jacka Lightninga, kij baseballowy, który trzymał za barem.

Na Harlemie zaczęło się lato.

Rozdział trzeci

Wolał boksy od strony ulicy, ale w Chock Full o’Nuts było pełno. Być może na górze trwał jakiś zjazd. Carney powiesił kapelusz na wieszaku i usiadł przy barze. Sandra właśnie robiła obchód z dzbankiem, więc nalała mu kawy.

– Co ci jeszcze podać, skarbie? – zapytała.

W młodości tańczyła w najlepszych rewiach, w Club Baron i w Savoyu, była solistką w Apollo. Gdy patrzyło się, jak sunie po tanim szarym linoleum, można było pomyśleć, że nadal tańczy zawodowo. W każdym razie z całą pewnością nie rozstała się z show-biznesem, bo kelnerowanie to fach, w którym gra się pod publiczność, nawet tę z najtańszych miejsc.

– Kawa wystarczy – odpowiedział. – Jak wizyta syna?

Odkąd otworzył sklep, Chock Full o’Nuts w hotelu Theresa było stałym punktem jego poranka.

Sandra cmoknęła.

– No, był. Tyle że go nie widziałam. Cały czas przesiadywał z tymi swoimi kumplami. – Dzbanek z kawą zawisł na jej palcu, ale nie rozlała ani kropli. – Zostawił mi kartkę.

Upał nie ustępował, co było niefortunne. Żar z kuchni tylko pogarszał sprawę. Ze swojego stołka Carney miał widok na Siódmą Aleję, gdzie przed drzwiami hotelu roiło się od wyjeżdżających gości. Boye gwizdali w gwizdki, żółte taksówki podjeżdżały ospale.

W zwykły dzień nie zwracałby uwagi na prawidłowości życia hotelu, ale spotkanie z Freddiem zamieszało mu w głowie. To właśnie w towarzystwie kuzyna po raz pierwszy podziwiał chodnikową choreografię przed hotelem Theresa, podczas spaceru z nim i ciocią Millie. Skoro opiekowała się Carneyem, musiał mieć z dziesięć, jedenaście lat. To był ten niespokojny moment w jego życiu.

– Przekonamy się, o kogo to całe zamieszanie – powiedziała wtedy ciocia Millie.

Zabrała ich do Thomforde’s na lodowy koktajl z wodą sodową, żeby coś uczcić – Carney nie pamiętał co – a teraz wracali do domu. Przyciągnął ją tłum przed niebieskim baldachimem hotelu. Młodzi chłopcy w hotelowych uniformach odgrodzili gapiów, a potem przyjechał duży autobus. Wszyscy chcieli popatrzeć.

Czerwony dywan przed tym „Waldorfem Harlemu” był sceną codziennych, a nieraz wręcz cogodzinnych widowisk. Raz można było zobaczyć mistrza wagi ciężkiej, który machał do fanów, wsiadając do cadillaca, kiedy indziej o trzeciej nad ranem z taksówki firmy Checker wylewała się wykończona śpiewaczka jazzowa z diabelskimi wersetami na ustach. Desegregacja Theresy nastąpiła w 1940 roku, po tym jak okolicę przejęli od Żydów i Włochów czarni z Południa oraz imigranci z Karaibów. Każdy, kto trafiał do uptown, przebył najpierw jakiś burzliwy ocean.

Kierownictwo hotelu nie miało wyboru i musiało otworzyć podwoje, a majętni Murzyni nie mieli wyboru i musieli się tam zatrzymywać, jeśli oczekiwali luksusowej obsługi. W hotelu nocowali wszyscy słynni murzyńscy sportowcy i gwiazdy filmowe, najlepsi śpiewacy i biznesmeni; jadali kolacje w Orchid Room na drugim piętrze i urządzali wieczorki w Skyline Ballroom. Z okien tej sali balowej na dwunastym piętrze można było oglądać światła mostu George’a Washingtona z jednej strony, mostu Triborough z drugiej oraz tego samotnego wartownika, Empire State Building, na południu. Dach świata. Wyżej mieszkali Dinah Washington, Billy Eckstine i The Ink Spots. Tak się tutaj mówiło.

Akurat tego popołudnia, kiedy wybrali się z ciotką do Thomforde’s, wracała orkiestra Caba Callowaya. Fotoreporterzy dostali cynk od firmy public relations – albo od konsjerża opłacanego przez któryś z brukowców – co zapewniło odpowiedni ruch. Na boku autobusu widniało nazwisko bandleadera, wypisane gigantycznymi białymi literami, poplamionymi tu i ówdzie, bo w którejś pipidówie białasy obrzuciły ich jajkami, ale mogło być gorzej. Gapie zaczęli krzyczeć, kiedy muzycy wysiedli na chodnik, szykowni i stylowi w błękitnych garniturach i „muchach” – wielkich okularach przeciwsłonecznych. Freddie dołączył do tłumu – szałowe ciuchy już wtedy robiły na nim wrażenie. Sam Cab przyjechał nieco później. Miał w Waszyngtonie jedną taką panią ze smykałką do domowych śniadań i innych porannych przyjemności, a w każdym razie takie chodziły plotki.

Zespół wszedł równym rzędem do holu, jakby maszerował na scenę, bo to widowisko było taką samą częścią ich roboty jak każdy wieczorny koncert, popisem splendoru, afirmacją murzyńskiej doskonałości. Przedstawienie dobiegło końca, publiczność się rozeszła i na chodniku zapanował spokój aż do czasu przybycia kolejnej gwiazdy. Ciocia Millie lubiła czytywać wzmianki o Theresie w rubryce plotkarskiej: Doszły nas słuchy, że w zeszłym tygodniu we wspaniałym hotelu Theresa pewien rozpustnik o aksamitnym głosie zrobił niezłą drakę z jedną z beżowych piękności z Savoya. Jak się okazuje, żona postanowiła urządzić mu niespodziankę z okazji urodzin i zdmuchnęła z tego torciku wszystkie świeczki…