Kolej podziemna - Colson Whitehead - ebook + audiobook + książka

Kolej podziemna ebook i audiobook

Colson Whitehead

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ekranizacja powieści trafi na Amazon Prime już 14 maja!

Powieść uhonorowana Nagrodą Pulitzera i National Book Award.

Zdobywczyni Goodreads Choice Award w kategorii Fikcja Historyczna.

Jedna z najważniejszych książek o Ameryce, jakie kiedykolwiek napisano.

Ulubiona książka Baracka Obamy i Oprah Winfrey.

To baśń o wolności i sile ducha, niezwykła mieszanka dokumentalnej prawdy i najbardziej wymyślnej fikcji. Powieść pełna niespodzianek, radości i trwogi – wielka uczta dla każdego czytelnika.

Cora jest niewolnicą w trzecim pokoleniu na plantacji bawełny w stanie Georgia i należy do najniższej kasty. Jej życie nie jest łatwe, a będzie jeszcze gorzej, bo lada moment z dziecka stanie się kobietą. Kiedy Ceasar, przybyły z Wirginii najświeższy nabytek plantatorów, opowiada jej o kolei podziemnej, oboje decydują się zaryzykować ucieczkę. Po piętach depcze im pościg, a schwytanie oznacza los gorszy od śmierci...

Tytułowa Kolej podziemna to określenie stworzonej przez abolicjonistów sieci przerzutowej zbiegłych czarnych niewolników z południowych stanów Ameryki głównie na północ do Kanady, a także do Meksyku. Na ten skomplikowany system ucieczkowy składały się drogi, tunele, szlaki, bezpieczne kryjówki, ale też ludzie – przewodnicy, sponsorzy, zarówno organizacje, jak i społeczności. Nazewnictwo kolejowe tworzyło tajny kod, jakim posługiwali się uciekinierzy i abolicjoniści. Do sekretnego języka dochodził też system tajnych znaków graficznych. Kolej podziemna jednoczyła czarnych i białych w walce o wolność, godność i prawa człowieka.

Whitehead odsłania przed czytelnikami tajniki systemu przerzutowo-ratunkowego dla zbiegłych niewolników, odtwarzając jego misterną konstrukcję i szlaki ucieczkowe. Ale w jego powieści ten organizacyjny majstersztyk, pozwalający zbiegłym niewolnikom odnaleźć wolność na północy, zyskuje także metaforyczny wymiar.  Cora, niczym mityczny Odyseusz lub Swiftowski Guliwer, odwiedza w swojej podróży kolejne krainy, z których każda przeraża i zadziwia bardziej niż poprzednia. Poszukuje bezpiecznej przyszłości, ale też rozprawia się z przeszłością, która wciąż jest dla niej więzieniem. Poznając samą siebie, dowiaduje się sporo o ludzkości jako takiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 44 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
4,2 (926 ocen)
450
302
131
35
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Polaupola

Z braku laku…

Bardzo słaba pozycja, grafomania i poziom licealisty. Ciężko zrozumieć skąd te nagrody, pewnie jedynie za samo podjęcie trudnego tematu, który jednak bez kunsztu literackiego tworzy bardzo zła pozycje. Bohaterowie przedstawieni płytko, wydarzenia pozbawione rysu historycznego. Pierwsze 1/3 książki jeszcze jakoś szło, ale po tym z trudnością się dobijało do końca.
41
monikawa1

Nie polecam

Rozczarowująca jako literatura. Chropowaty styl nie robi wrażenia. Opowieść o ucieczce bohaterki ma ogromny potencjał dramatyczny. Całkowicie niewykorzystany. Ot, taki motyw spinający dla oderwanych obrazów. Również jako zbeletryzowana historia książka nie jest ucztą. Najwyżej impulsem do samodzielnego drążenia tematu. Problem w tym, że dla mnie tym impulsem już był serial o Harriet Tubman i liczyłam na poszerzenie wiedzy, a dostałam „kolej podziemną” przedstawioną dosłownie jako linię kolejową. Jeśli tu tak kreatywnie potraktowano fakty to jak podejść do reszty? Zamiast opisów wykończenia nieistniejących stacji wolałabym bardziej doinwestowane postaci. Może przesadzam, może się mylę, może nie starczyło mi cierpliwości na odsiewanie faktów od wyobraźni, ale nie polubiłam tej książki. I polecać nie będę.
41
rafinat

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z tych książek, które osiadają w głowie na długo.
10
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo zainteresowała mnie ideą i historia kolei podziemnej,dlatego chciałam przeczytać książkę. Nie widzialam niestety serialu. Bardzo sugestywne opisy, zwłaszcza cierpień. Dużo cielesnosci.
10
MariolaOleszkiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka
10

Popularność




Powieść wyróżniona

NAGRODĄ PULITZERA 2017

oraz

NATIONAL BOOK AWARD 2016

Jedna z najważniejszych książek o Ameryce, jakie kiedykolwiek napisano!

Na platformie Prime Video dostępny serial na podstawie powieści!

Cora jest niewolnicą na plantacji bawełny w stanie Georgia. Jej i tak niełatwe życie wkrótce ma zamienić się w koszmar. Kiedy więc Caesar, najnowszy nabytek plantatora, opowiada jej o „kolei podziemnej”, oboje ryzykują ucieczkę. Po piętach depcze im pościg, a schwytanie oznacza los gorszy od śmierci...

Colson Whitehead odsłania przed czytelnikami tajniki systemu przerzutowo-ratunkowego dla zbiegłych niewolników, odtwarzając jego konstrukcję i szlaki ucieczkowe. Ale w jego powieści ten organizacyjny majstersztyk, pozwalający czarnoskórym zbiegom odnaleźć wolność na północy, zyskuje także metaforyczny wymiar.

Cora niczym mityczny Odyseusz lub Swiftowski Guliwer przemierza kolejne stany Ameryki, z których każdy przeraża i zadziwia ją bardziej niż poprzedni. Poszukuje bezpiecznej przyszłości, ale też rozprawia się z przeszłością, która wciąż jest dla niej więzieniem. Poznając samą siebie, dowiaduje się sporo o ludzkości jako takiej.

COLSON WHITEHEAD

ur. 1969 r.

Amerykański pisarz i dziennikarz; absolwent Uniwersytetu Harvarda, laureat National Book Award i dwukrotny laureat Nagrody Pulitzera za powieści Kolej podziemna i Miedziaki. Jako jedyny autor otrzymał tę nagrodę za dwie kolejno wydane powieści, jest też jednym z trzech pisarzy — obok Williama Faulknera i Johna Updike’a — którzy w kategorii „literatura piękna” otrzymali Pulitzera dwukrotnie.

Urodził się i dorastał na Manhattanie. Jego pierwsze teksty ukazały się w magazynie „The Village Voice”. Jest autorem siedmiu powieści i dwóch książek z dziedziny literatury faktu. Był trzykrotnie nominowany do Nagrody Pulitzera. Od 2015 roku ma stałą kolumnę w „The New York Times Magazine”. Wykładał między innymi na Uniwersytecie Columbia i uniwersytecie w Houston.

W kwietniu 2017 roku Colson Whitehead trafił na prestiżową listę stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie według tygodnika „Time”.

Kolej podziemna otrzymała: Pulitzer Prize 2017, National Book Award 2016, Carnegie Medal for Fiction, Heartland Prize, została też nominowana do Kirkus Prize.

Miedziaki otrzymały: Pulitzer Prize 2020, Kirkus Prize, zostały też nominowane do: National Book Critics Circle Award, The National Book Award, The Orwell Prize for Political Fiction 2020.

Redakcje wszystkich najważniejszych gazet w Stanach Zjednoczonych okrzyknęły obie książki najlepszymi powieściami roku. Przetłumaczono je na ponad 30 języków.

colsonwhitehead.com

Tego autora

KOLEJ PODZIEMNA

MIEDZIAKI

Tytuł oryginału:

THE UNDERGROUND RAILROAD

Copyright © Colson Whitehead 2016

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Rafał Lisowski 2017

Redakcja: Agnieszka Łodzińska

Opracowanie graficzne okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Skład: Laguna

ISBN 978-83-8215-623-2

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dla Julie

Ajarry

Kiedy Caesar po raz pierwszy zaproponował Corze ucieczkę na północ, odmówiła.

Przemawiała przez nią jej babka. Babka Cory nigdy nie widziała oceanu aż do tamtego słonecznego popołudnia w porcie w Ouidah, gdy po pobycie w lochu fortu oślepił ją blask wody. W forcie trzymano ich do czasu przybycia statków. Dahomejscy bandyci najpierw porwali mężczyzn, a po miesiącu wrócili do jej wioski po kobiety i dzieci, by dwójkami zaprowadzić je, zakute w łańcuchy, nad morze. Patrząc w głąb ciemnego wejścia, Ajarry myślała, że tam na dole, w mroku, dołączy do ojca. Mężczyźni z wioski, którzy przeżyli, opowiedzieli jej potem, że kiedy nie był w stanie znieść tempa długiego marszu, handlarze niewolników rozbili mu głowę i zostawili zwłoki przy szlaku. Matka zmarła wiele lat wcześniej.

W drodze do fortu babkę Cory kilkakrotnie sprzedawano, przechodziła z rąk do rąk za muszelki i szklane paciorki. Trudno powiedzieć, ile zapłacono za nią w Ouidah, ponieważ weszła w skład większej transakcji – osiemdziesiąt osiem istnień ludzkich w zamian za sześćdziesiąt skrzyń rumu i prochu; była to stawka ustalona po zwyczajowych targach przeprowadzonych nadmorską mieszanką języków. Sprawni mężczyźni oraz kobiety w wieku rozrodczym kosztowali więcej niż nieletni, co utrudniało jednostkowe obliczenia.

Nanny płynęła z Liverpoolu i miała już dwa postoje na Złotym Wybrzeżu. Kapitan mieszał nabytki, tak by nie skończyć z ładunkiem o wspólnej kulturze i jednym usposobieniu. Któż mógł wiedzieć, czy więźniowie nie wymyślą jakiegoś buntu, jeśli będą się posługiwać tym samym językiem? Ouidah było ostatnim portem, do którego przybijali przed wyruszeniem przez Atlantyk. Dwóch żółtowłosych marynarzy, nucąc, przewiozło Ajarry na statek łodzią wiosłową. Skórę mieli białą jak kość.

Smród w luku, mrok, ciasnota i krzyki ludzi przykutych do Ajarry łańcuchami doprowadzały ją do obłędu. Ze względu na młody wiek ciemiężcy nie od razu wyładowali na niej swoje żądze, ale po sześciu tygodniach rejsu kilku bardziej doświadczonych marynarzy wyciągnęło ją z luku. Podczas podróży do Ameryki dwa razy usiłowała się zabić, raz odmawiając sobie jedzenia, a raz próbując się utopić. W obu przypadkach marynarze jej to udaremnili, ponieważ dobrze znali pomysły i skłonności żywego towaru. Kiedy chciała rzucić się do morza, nie dotarła nawet do burty. Zdradziły ją służalcza postawa i żałosna mina, widziane już wcześniej u tysięcy niewolników. Skuto ją od stóp do głów, od stóp do głów, w straszliwej niedoli.

Choć na aukcji w Ouidah bliscy Ajarry próbowali nie zostać rozdzieleni, resztę jej rodziny kupili portugalscy handlarze z fregaty Vivilia, którą cztery miesiące później znaleziono dryfującą dziesięć mil od wybrzeża Bermudów. Zaraza zabiła wszystkich na pokładzie. Władze kazały podpalić statek i patrzyły, jak skwierczy i tonie. Babka Cory nie wiedziała nic o jego losie. Do końca życia wyobrażała sobie, że kuzyni pracują gdzieś na północy dla dobrych i życzliwych panów, oddają się lżejszym zajęciom niż ona, tkają i plotą, a nie harują w polu. W jej opowieściach Isay, Sidoo i cała reszta znaleźli sposób, by wykupić się z niewoli, i żyli jako wolni ludzie w mieście Pensylwania, o którym usłyszała kiedyś w rozmowie dwóch białych. Te fantazje przynosiły Ajarry pocieszenie, ilekroć czuła, że pod ciężarem swych nieszczęść rozpadnie się na tysiąc kawałków.

Kolejny raz babka Cory została sprzedana po miesiącu spędzonym w lazarecie na Wyspie Sullivana, gdy lekarze potwierdzili, że ona i reszta ładunku przywiezionego na pokładzie Nanny są wolni od chorób. To był kolejny gorący dzień na giełdzie. Duże aukcje zawsze ściągały barwny tłum. Handlarze i pośrednicy z całego wybrzeża zjeżdżali do Charlestonu, by badać oczy, stawy i grzbiety wystawionych na sprzedaż, wypatrując chorób wenerycznych i innych przypadłości. Gapie żuli świeże ostrygi i gorącą kukurydzę, słuchając okrzyków licytatorów. Niewolnicy stali nadzy na podwyższeniu. Paru kupców zaciekle rywalizowało o grupę krzepkich Aszantów, Afrykanów słynących z pracowitości i muskulatury, a brygadzista z kamieniołomu nabył gromadę murzyniątek za niezwykle korzystną cenę. Pośród widzów babka Cory dostrzegła małego chłopca jedzącego kryształki cukru i zastanawiała się, co on takiego wkłada sobie do ust.

Tuż przed zachodem słońca pewien pośrednik kupił ją za dwieście dwadzieścia sześć dolarów. Poszłaby za więcej, gdyby nie zalew młodych dziewcząt w tym sezonie. Pośrednik miał ubranie z najbielszego materiału, jaki Ajarry w życiu widziała. Na jego palcach połyskiwały pierścienie wysadzane barwnymi kamieniami. Kiedy uszczypnął ją w piersi, by sprawdzić, czy już dojrzała, poczuła zimno tych pierścieni na swojej skórze. Została oznaczona piętnem, nie po raz pierwszy ani ostatni, a potem skuta wraz z resztą zakupów dnia. Wieczorem, słaniając się w łańcuchach, karawana ruszyła na południe za małym powozem handlarza. Nanny popłynęła z powrotem do Liverpoolu wypełniona cukrem i tytoniem. Tym razem pod pokładem mniej było krzyków.

Można by myśleć, że nad babką Cory ciążyła klątwa, tyle razy sprzedawano ją, wymieniano i znowu zbywano przez kolejne kilka lat. Właściciele Ajarry bankrutowali z zaskakującą regularnością. Jej pierwszego pana oszukał człowiek, który sprzedał mu urządzenie mające przetwarzać bawełnę dwa razy szybciej niż odziarniarka Whitneya. Na papierze wszystko wyglądało obiecująco, w końcu jednak Ajarry została elementem majątku zlikwidowanego z rozkazu magistratu. Poszła za dwieście osiemnaście dolarów na pośpiesznie urządzonej aukcji. Na spadek ceny wpłynęły realia miejscowego rynku. Kolejny właściciel zmarł na puchlinę. Wdowa urządziła wyprzedaż, żeby sfinansować powrót do Europy, gdzie było czysto. Ajarry przez trzy miesiące była własnością pewnego Walijczyka, który ostatecznie przegrał ją, troje innych niewolników oraz dwa tuczniki w wista. I tak dalej.

Jej cena się wahała. Kiedy sprzedają cię tyle razy, świat uczy cię uważności. Ajarry prędko zaczęła dostosowywać się do nowych plantacji, odróżniać tych, co łamią czarnuchów, od zwykłych okrutników, obiboków od pracowitych, donosicieli od potrafiących dochować tajemnicy. Przywykła do właścicieli i właścicielek o rozmaitym stopniu podłości, majątków różniących się środkami i ambicjami. Czasem trafiali się plantatorzy, którzy chcieli tylko żyć skromnie, a czasem ludzie pragnący zapanować nad światem, jakby wystarczyło ku temu przejęcie odpowiednio dużych gruntów. Dwieście czterdzieści osiem, dwieście sześćdziesiąt, dwieście siedemdziesiąt dolarów. Ajarry zawsze trafiała na plantacje cukru i indygo, raz tylko przez tydzień zwijała liście tytoniu, zanim znowu ją sprzedano. Do majątku zawitał handlarz szukający niewolnic w wieku rozrodczym, najlepiej uległych i z kompletem zębów. Ajarry była już kobietą. Wyjechała.

Wiedziała, że biali naukowcy zaglądają w głąb różnych rzeczy, by zrozumieć ich działanie. Ruch gwiazd po nocnym niebie, relacje humorów w organizmie. Temperatura potrzebna do obfitych zbiorów bawełny. Ajarry stworzyła naukę badającą jej własne czarne ciało i gromadziła spostrzeżenia. Każda rzecz miała wartość, a wraz z jej zmianą zmieniało się wszystko inne. Pęknięta tykwa była mniej warta od takiej, która trzyma wodę, a haczyk pozwalający schwytać suma – od tego, z którego zdobycz się ześlizgnie. Amerykańska specyfika polegała na tym, że ludzie też są rzeczami. Starca, który nie przetrwa podróży przez ocean, lepiej się pozbyć, by ograniczyć straty. O młodego byczka z silnego plemienia klienci potrafili się zabijać. Młoda niewolnica zdolna wyrzucać z siebie małe była jak mennica: pieniądze, które rodzą pieniądze. Jeśli byłeś rzeczą – wozem albo koniem, albo niewolnikiem – twoja wartość określała twoje perspektywy. Ajarry pilnowała swego miejsca.

Wreszcie Georgia. Wysłannik plantacji Randallów kupił ją za dwieście dziewięćdziesiąt dwa dolary, mimo jej pustego spojrzenia, które pojawiło się niedawno i sprawiało, że wydawała się niespełna rozumu. Do końca życia nie wystawiła już nosa poza ziemię Randallów. Tu był jej dom, na tej wyspie, z dala od wszystkiego.

Babka Cory trzykrotnie wychodziła za mąż. Upodobała sobie szerokie ramiona i duże dłonie, zupełnie jak Stary Randall, choć pan i jego niewolnica całkiem inne prace mieli na myśli. Obie plantacje były dobrze zaopatrzone, dziewięćdziesięciu czarnuchów w północnej połówce i osiemdziesięciu pięciu w południowej. Ajarry zazwyczaj miała w czym wybierać. A gdy nie miała, czekała cierpliwie.

Jej pierwszy mąż zagustował w kukurydzianej whisky i z dużych dłoni zaczął robić duże pięści. Ajarry nie było żal, kiedy zniknął sprzedany na plantację trzciny cukrowej na Florydzie. Potem zeszła się z uroczym chłopcem z południowej połówki. Zanim zmarł na cholerę, lubił dzielić się z nią opowieściami z Biblii, bo jego poprzedni właściciele liberalniej podchodzili do tematu niewolników i religii. Lubiła te historie i przypowieści i uważała, że biali chyba mają rację: od gadania o zbawieniu Afrykaninowi różne myśli mogą przyjść do głowy. Biedni synowie Chama. Jej ostatniemu mężowi przebili uszy za kradzież miodu. Z ran sączyła się ropa, aż w końcu umarł.

Ajarry urodziła tym mężczyznom piątkę dzieci, zawsze w tym samym miejscu na deskach chaty, które wskazywała im później, ilekroć były niegrzeczne. Stąd się wzięliście i tam wrócicie, jeżeli nie będziecie się słuchać. Miała nadzieję, że jeśli nauczy dzieci, by były posłuszne jej, będą posłuszne wszystkim przyszłym panom i przeżyją. Dwóch chłopców zmarło w gorączkach. Jeden zranił się w stopę, bawiąc się zardzewiałym pługiem, i wdało się zakażenie. Najmłodszy już się nie obudził, kiedy nadzorca uderzył go w głowę drewnianym klocem. Jedno dziecko po drugim. Przynajmniej ich nie sprzedano, powiedziała do Ajarry pewna stara kobieta. To prawda – wtedy jeszcze Randall rzadko sprzedawał maluchy. Wiedziało się, kiedy i jak umrą twoje dzieci. Jedynym, które dożyło dziesiątych urodzin, była matka Cory, Mabel.

Ajarry umarła wśród bawełny, pomiędzy torebkami nasiennymi, które kołysały się wokół niej niczym białe grzywy wzburzonego oceanu. Jako ostatnia ze swej wioski, od zakrzepu w mózgu, zgięta wpół między rzędami roślin, krwawiąc z nosa i tocząc pianę z ust. Jakby mogło się to stać gdziekolwiek indziej. Wolność była przeznaczona innym, obywatelom miasta Pensylwania, tętniącego życiem tysiąc mil na północ stąd. Od tamtej nocy, gdy Ajarry została porwana, stale ją wyceniano, codziennie budziła się na szali nowej wagi. Znaj swoją wartość, a poznasz swoje miejsce w szeregu. Ucieczka z granic plantacji byłaby ucieczką od fundamentalnych zasad własnej egzystencji – niemożliwością.

Tamtego niedzielnego wieczoru, kiedy Caesar opowiedział Corze o kolei podziemnej, a ona powiedziała „nie”, przemawiała przez nią babka.

Trzy tygodnie później powiedziała „tak”.

Tym razem przemówiła przez nią matka.

Georgia

TRZYDZIEŚCI DOLARÓW NAGRODY

Piątego dnia bieżącego miesiąca zbiegła prenumeratorowi zamieszkała w Salisbury murzyńska dziewczyna imieniem LIZZIE. Przypuszcza się, iż rzeczona dziewczyna przebywa w okolicach plantacji pani Steel. Wypłacę powyższą nagrodę za dostarczenie dziewczyny lub za informację o jej pobycie w jakimkolwiek areszcie tego stanu. Przestrzega się wszystkich przed udzieleniem schronienia rzeczonej dziewczynie pod karą przewidzianą prawem.

W.M. DIXON

18 lipca 1820

Urodziny Jockeya zdarzały się tylko raz lub dwa razy w roku. Starali się uczcić je porządnie. Zawsze przypadały w niedzielę, kiedy mieli pół dnia wolnego. O piętnastej nadzorcy ogłaszali koniec pracy, a wtedy północna plantacja rzucała się do przygotowań, po łebkach wykonując domowe obowiązki: naprawy, zbieranie mchu, łatanie cieknącego dachu. Święto miało pierwszeństwo, chyba że dostałeś przepustkę na wyjście do miasta, by sprzedawać towary albo nająć się na dniówkę. Nawet gdybyś chciał zrezygnować z dodatkowego zarobku – a nikt nie rezygnował – nie do pomyślenia byłby niewolnik tak zuchwały, by powiedzieć białemu, że nie będzie pracował, bo inny niewolnik ma urodziny. Każdy wiedział, że czarnuchy nie mają urodzin.

Cora siedziała na skraju swojej działki na klocku z klonu cukrowego i wydłubywała brud spod paznokci. Gdy tylko mogła, na urodzinowe uroczystości przynosiła rzepy albo zieleninę, ale nic akurat nie wyrosło. W głębi alejki ktoś krzyknął, pewnie jeden z nowych chłopców niewytresowanych jeszcze przez Connelly’ego, i wkrótce okrzyki przerodziły się w sprzeczkę. Głosy były bardziej rozdrażnione niż gniewne, ale za to głośne. Zapowiadały się pamiętne urodziny, skoro ludzie już teraz tak się gorączkowali.

– Gdybyś mogła sobie wybrać datę urodzin, to jaką? – zapytała Lovey.

Cora nie widziała jej twarzy, bo zza pleców dziewczyny świeciło słońce, ale znała minę przyjaciółki. Lovey była prostą dziewczyną, a dziś wieczór szykowało się święto. Rozkoszowała się tymi rzadkimi chwilami ucieczki, czy to w urodziny Jockeya, w Boże Narodzenie, czy w te wieczory podczas zbiorów, gdy każdy, kto miał dwie sprawne ręce, nie kładł się spać i pracował w polu, a Randallowie kazali nadzorcom roznosić kukurydzianą whisky, by niewolnicy byli zadowoleni. To wciąż była praca, ale w świetle księżyca szła lżej. Lovey zawsze pierwsza kazała skrzypkowi łapać za smyczek i pierwsza rwała się do tańca. Próbowała pociągnąć za sobą stojącą z boku Corę, nie zważając na jej protesty. Chciała wirować z nią ramię w ramię, z każdym obrotem łapać na moment spojrzenie jakiegoś chłopca, i chciała, żeby Cora robiła to samo. Ona jednak zawsze wyrywała rękę i nigdy nie dołączała do tańca. Patrzyła.

– Już ci mówiłam, kiedy się urodziłam – odparła Cora.

Przyszła na świat zimą. Jej matka, Mabel, często skarżyła się na trudny poród, tęgi mróz tamtego poranka i wiatr wyjący w szparach chaty. Na to, że krwawiła przez wiele dni, a Connelly’emu nie chciało się wezwać lekarza, dopóki nie wyglądała jak zjawa. Czasem mózg Cory płatał figle, zmieniając opowieść matki w jedno z jej własnych wspomnień, wplatając w nią twarze duchów, martwych niewolników, patrzących na nią z góry z miłością i troską. Nawet tych, których nienawidziła, którzy ją kopali albo kradli jej jedzenie, kiedy matki zabrakło.

– Ale gdybyś mogła wybrać – powtórzyła Lovey.

– Tego się nie wybiera – powiedziała Cora. – Jest postanowione za ciebie.

– Skończ z tymi humorami – odparła Lovey i sobie poszła.

Cora masowała łydki, szczęśliwa, że przez chwilę nie musi stać na nogach. Święto czy nie, to właśnie tutaj trafiała co niedziela, kiedy pół dnia pracy dobiegało końca: przycupnięta na swoim siedzisku patrzyła, co by tu poprawić. Przez kilka godzin w tygodniu należała tylko do siebie, tak to widziała. Mogła pielić chwasty, wyłapywać dżdżownice, przerywać zieleninę i patrzyć spode łba na każdego, kto chciałby wtargnąć na jej terytorium. Pielęgnowanie grządki było koniecznością, ale również sygnałem, że od Dnia Siekiery jej determinacja nie osłabła.

Ziemia u stóp Cory miała historię, najstarszą historię, jaką ona znała. Kiedy osiadła tam Ajarry po swym długim marszu na plantację, grządka była płachetkiem piachu za jej chatą na końcu długiego rzędu kwater niewolników. Dalej znajdowały się pola, a jeszcze dalej bagno. Potem pewnej nocy Randallowi przyśniło się białe morze aż po horyzont, więc przerzucił się z niezawodnego indyga na bawełnę z Sea Islands. Znalazł kontakty w Nowym Orleanie i dogadał się ze spekulantami mającymi wsparcie Banku Anglii. Pieniądze napływały takim strumieniem jak nigdy dotąd. Europa łaknęła bawełny i potrzebowała, żeby ją nią karmić, bela za belą. Pewnego dnia tęgim byczkom nakazano wyciąć drzewa, a wieczorem, gdy wrócili z pola, porąbali drewno na rząd nowych chat.

Gdy Cora patrzyła teraz na te czternaście chat, w których ludzie to znikali, to z nich wyskakiwali, przygotowując się do obchodów, nie umiała sobie wyobrazić, że kiedyś ich tam nie było. Choć podniszczone, a drewno skrzypiało z wyrzutem przy każdym kroku, miały w sobie coś wiecznego, tak jak wzgórza na zachodzie albo strumyk dzielący majątek na dwie części. Biła od nich trwałość, która z kolei w tych, co mieszkali tam i umierali, budziła ponadczasowe uczucia: zawiść i złość. Gdyby między starymi a nowymi chatami zostawiono więcej miejsca, nie doszłoby przez lata do wielu nieszczęść.

Biali wykłócali się przed obliczem sędziów o tę czy inną połać gruntu wytyczoną na mapie, oddaloną o sto mil. Niewolnicy z równą pasją walczyli o maleńkie działki, które mieli pod stopami. Na pasie ziemi między chatami można było przywiązać kozę, zbudować kurnik albo coś posadzić, żeby mieć co jeść oprócz tłuczonych ziemniaków rozdawanych co rano przez kuchnię. I to pod warunkiem, że przyszło się pierwszym. Kiedy Randall, a potem jego synowie, postanawiali cię sprzedać, jeszcze tusz na umowie nie wysechł, a już ktoś zabierał twoją działkę. Kiedy twój sąsiad widział cię w wieczornej ciszy uśmiechniętego czy nucącego pod nosem, mogło mu przyjść do głowy nakłonić cię do rezygnacji z pretensji do ziemi za pomocą szantażu albo różnych prowokacji. Kto wysłuchałby twojej skargi? Tu nie było sędziów.

„Ale moja matka nikomu nie pozwoliła tknąć swojego pola – powiedziała córce Mabel. Polem nazwała je żartobliwie, bo chodziło o ledwie trzymetrowy skrawek. – Mówiła, że łeb młotkiem rozbije każdemu, kto choć na nie spojrzy”.

Wizja babki rzucającej się na innego niewolnika nie pasowała do wspomnień Cory o tej kobiecie, ale kiedy sama zaczęła opiekować się grządką, zrozumiała, że musiała to być prawda. Ajarry zachowała pieczę nad ogródkiem mimo przemian własnościowych. Randallowie wykupili ziemię Spencerów na północy, gdy tamci postanowili spróbować szczęścia na zachodzie. Potem nabyli plantację na południu, przerzucili się z uprawy ryżu na bawełnę i do każdego rzędu chat dobudowali jeszcze dwie, ale grządka Ajarry pozostała w samym środku, nietknięta niczym pniak, co sięga korzeniami zbyt głęboko. Po śmierci matki Mabel przejęła opiekę nad ogródkiem, uprawiała pochrzyn, okrę i co jeszcze przyszło jej do głowy. Jednak cały ambaras zaczął się dopiero wtedy, gdy ziemia przypadła Corze.

Kiedy Mabel zniknęła, Cora stała się zbłąkanym dzieckiem. Miała jedenaście lat, może dziesięć, coś koło tego – teraz już nikt nie mógł stwierdzić z pewnością. Ze świata wstrząśniętej dziewczynki odpłynęły kolory i zostały szare impresje. Pierwsza wróciła brązowawa czerwień gleby na rodzinnej działce. Dzięki niej Cora przebudziła się na ludzi i rzeczy, dlatego postanowiła nie oddawać tego skrawka, choć była młoda i drobna i nie miał się nią kto opiekować. Cicha, uparta Mabel nie cieszyła się sympatią, ale Ajarry ludzie szanowali. Jej cień zapewniał ochronę. Większość pierwszych niewolników Randalla trafiła do piachu lub została sprzedana, a więc w ten czy inny sposób odeszli. Czy został ktokolwiek lojalny wobec babki Cory? Dziewczynka przemierzyła całą wioskę. Nikogo. Wszyscy już nie żyli.

Walczyła o tę ziemię. Przychodziły dzieci, małe szkodniki zbyt młode do prawdziwej pracy. Przepędzała je, gdy deptały po kiełkach i wykopywały pędy pochrzynu, krzyczała na nie tym samym tonem, jakiego używała na urodzinach Jockeya, by zagonić je do zabaw i gonitw. Radziła sobie z nimi bez złości.

Zza kulis wyłaniali się jednak pretendenci. Na przykład Ava. Matka Cory i ona dorastały na plantacji w tym samym czasie. Obie spotkała ta sama gościnność Randallów. Okropności były czymś tak częstym i tak znajomym, że traktowało się je trochę jak pogodę, a najbardziej wymyślnych w swym bestialstwie umysł po prostu nie przyjmował do wiadomości. Nieraz takie doświadczenie wiązało ludzi ze sobą; równie często bezsilność czyniła wrogów ze wszystkich obecnych. Ava i Mabel nie przepadały za sobą.

Ava była silna i gibka, ręce miała prędkie niczym mokasyn błotny. Taka szybkość przydawała się do zbierania bawełny i do prania maluchów po twarzy za lenistwo i inne grzechy. O swoje kury troszczyła się bardziej niż o te dzieci, więc łakomie patrzyła na działkę Cory, bo chciała rozbudować kurnik. Tyle ziemi tylko dla niej, mówiła, cmokając. To marnotrawstwo. Co noc Ava i Cora spały obok siebie na poddaszu i choć tłoczyły się tam z ośmioma innymi osobami, Cora wyczuwała niechęć Avy, która niosła się przez drewno. Oddech tej kobiety był kwaśny, wręcz ociekał wściekłością. Umyślnie szturchała Corę za każdym razem, gdy wstawała za potrzebą.

– Teraz mieszkasz w Hobie – oznajmił Corze Moses pewnego dnia, kiedy skończyła pomagać przy belowaniu i wróciła do domu.

Moses dokonał z Avą jakiegoś handlu wymiennego. Odkąd zarządca Connelly awansował na nadzorcę tego parobka, jednego ze swoich sługusów, ten przyjął w chatach rolę intryganta. Porządku na polu, jakikolwiek był, należało pilnować, a pewnych rzeczy nie mógł zrobić biały. Moses zgodził się z entuzjazmem. Cora uważała, że miał wredną twarz, podobną sękowi wyrastającemu z pękatego, spoconego pnia. Nie zdziwiła się, gdy prawdziwy charakter Mosesa wyszedł na jaw – zawsze tak jest, jeśli tylko się dostatecznie długo poczeka. To pewne jak wschód słońca. Przemknęła ukradkiem do Hobu, dokąd wrzucano nieszczęśników. Nie było ucieczki, bo nie istniały żadne prawa oprócz tych zmienianych z dnia na dzień. Ktoś zdążył już przenieść jej rzeczy.

Nikt nie pamiętał nieboraka, któremu ta chata zawdzięczała nazwę. Żył na tyle długo, by ucieleśnić pewne cechy, zanim one go zgubiły. Do Hobu trafiali okaleczeni wskutek kar zarządców, do Hobu – złamani pracą w sposób widoczny i niewidoczny, do Hobu – ci, co postradali zmysły. Do Hobu trafiały zbłąkane dzieci.

Na początku żyli tam niesprawni, wybrakowani mężczyźni. Potem w Hobie zamieszkały również kobiety. Biali mężczyźni i brązowi mężczyźni brutalnie używali ciał kobiet, które rodziły karłowate, pokurczone niemowlęta, a wskutek bicia traciły rozum i powtarzały w ciemności imiona swoich zmarłych dzieci: Eve, Elizabeth, N’thaniel, Tom. Cora zwinęła się na podłodze głównego pomieszczenia, bo za bardzo bała się spać na górze z tymi nieszczęsnymi istotami. Przeklinała w duszy własną małostkowość, ale była wobec niej bezsilna. Patrzyła na ciemne kształty. Kominek, belki podtrzymujące poddasze, narzędzia zwisające z gwoździ na ścianach. Po raz pierwszy spędzała noc poza chatą, w której się urodziła. Sto kroków od niej, a jakby sto mil.

Wcielenie przez Avę w życie następnego etapu planu pozostawało kwestią czasu. Musiała jeszcze zmagać się ze Starym Abrahamem. Stary Abraham wcale nie był stary, ale odkąd tylko nauczył się siedzieć, zachowywał się jak sędziwy mizantrop. Nie miał żadnych planów, ale chciał pozbawić Corę działki dla zasady. Dlaczego on i wszyscy inni mieli uznawać roszczenia dziewczynki tylko dlatego, że dawno temu tę ziemię skopała jej babka? Stary Abraham nie poważał tradycji. Zbyt wiele razy go sprzedawano, żeby coś takiego leżało mu na sercu. Kilkakrotnie, gdy Cora, chodząc na posyłki, go mijała, słyszała, jak namawia innych do redystrybucji jej działki. „Cała ta ziemia dla niej!” Całe trzy metry kwadratowe.

Potem przybył Blake. Tego lata Terrance Randall przejął obowiązki, przygotowując się do dnia, kiedy plantacja będzie należeć do niego i brata. Kupił gromadę czarnuchów z Karoliny Północnej i Południowej. Było ich sześciu, ze szczepów Fanti i Mandigo, jeśli wierzyć handlarzowi, o ciele i usposobieniu przystosowanych przez naturę do ciężkiej pracy. Blake, Pot, Edward i reszta stworzyli na ziemi Randallów własne plemię i nie wahali się sięgać po to, co do nich nie należało. Terrance Randall dał do zrozumienia, że to jego nowi ulubieńcy, a Connelly zadbał, by wszyscy o tym pamiętali. Uczyłeś się nie wchodzić im w drogę, kiedy mieli zły humor albo w sobotni wieczór, gdy wypili cały cydr.

Blake był mężczyzną wielkim jak dąb, karmionym podwójnymi racjami, i prędko dowiódł, że Terrance Randall ma zmysł do inwestycji. Wystarczyło pomyśleć, ile zysku przyniosą same tylko dzieci takiego byka. Blake często urządzał zapasy z kompanami albo z każdym chętnym, wzniecał kurz i zawsze wychodził z tych pojedynków zwycięsko. Podczas pracy jego dudniący głos niósł się po polu, a wtedy nawet ci, co go nie cierpieli, nie mogli sobie odmówić i śpiewali razem z nim. Miał obmierzły charakter, ale głos wydawał z siebie taki, że robota szła.

Po kilku tygodniach węszenia i oględzin północnej połówki Blake uznał, że działka Cory to dobre miejsce, by przywiązać psa. Słońce, wiatr, niedaleko. Kundel przyplątał się podczas wyprawy do miasta. Został przy Blake’u, kręcił się w pobliżu wędzarni, kiedy mężczyzna pracował, a w pełne ruchu noce Georgii obszczekiwał każdy hałas. Blake znał się trochę na stolarce – tym razem nie było to kłamstwo zmyślone przez handlarza dla podbicia ceny. Zbudował psu budę i domagał się uznania. Komplementy dostawał szczere, gdyż buda wyszła ładna, równa i foremna. Miała drzwiczki na zawiasie, a na tylnej ściance wycięte otwory w kształcie słońca i księżyca.

– Rezydencja jak się patrzy, co? – zwrócił się Blake do Starego Abrahama. Po przybyciu na plantację polubił jego nieraz ożywczą szczerość.

– Zacna robota. Łóżeczko tam wsadziłeś?

Blake uszył powłoczkę i wypchał ją mchem. Uznał, że kawałek ziemi przed jego chatą to najlepsze miejsce na domek dla psa. Do tej pory Cora była dla niego niewidzialna, ale teraz, gdy pojawiała się w pobliżu, wychwytywał jej spojrzenie, by ją ostrzec, że to się zmieniło.

Próbowała wykorzystać długi wdzięczności, jakie niektórzy mieli wobec jej matki. Wszyscy ją jednak odtrącili. Tak jak Beau, szwaczka, którą Mabel opiekowała się w chorobie, kiedy zmogła ją gorączka. Oddawała jej własną kolację i karmiła łyżką, nakładając do drżących ust wywar z zieleniny i kawałki jarzyn, dopóki dziewczyna wreszcie nie otworzyła oczu. Beau powiedziała, że spłaciła już ten dług z nawiązką, i kazała Corze wracać do Hobu. Cora przypomniała sobie, że Mabel zapewniła alibi Calvinowi, gdy zginęło parę narzędzi ogrodniczych. Connelly, który chętnie sięgał po bicz, rozorałby mu plecy do mięsa, gdyby nie wymyśliła czegoś na jego obronę. To samo zrobiłby jej, odkrywszy, że kłamała. Cora zakradła się do Calvina po pracy: Potrzebuję pomocy. Przegonił ją ruchem ręki. Podobno Mabel nigdy nie odkryła, do czego użył tych narzędzi.

Pewnego dnia – wkrótce po tym, jak Blake objawił swe zamiary – gdy Cora obudziła się o świcie, przemoc już się dokonała. Wyszła z Hobu, żeby zajrzeć do swego ogródka. Ranek był chłodny. Nad ziemią wisiały wilgotne białe smugi. Wreszcie zobaczyła: resztki tego, co byłoby jej pierwszą w tym roku kapustą, rzucone na kupę przy schodkach chaty Blake’a. Splątane pnącza już obsychały. Ziemia została skopana i ubita, by stworzyć ładne podwórko pod budę, która stała pośrodku działki niczym wspaniała rezydencja w sercu plantacji.

Pies wystawił łeb przez otwór, jakby wiedział, że to jej teren, i chciał pokazać obojętność.

Blake wyszedł z chaty i skrzyżował ręce na piersiach. Splunął.

Kątem oka Cora widziała poruszających się ludzi. Cienie szeptów i połajanek. Obserwowali ją. Jej matka zniknęła. Corę przenieśli do domu nieszczęścia i nikt nie przyszedł jej z pomocą. Teraz zaś ten osiłek trzy razy większy od niej zajął jej działkę.

Już wcześniej obmyślała strategię. W latach późniejszych zwróciłaby się do kobiet z Hobu albo do Lovey, ale to działo się dawniej. Jej babka ostrzegała ludzi, że rozłupie łeb każdemu, kto wejdzie na jej ziemię. Cora uważała, że to przesada. Jak w transie wróciła do Hobu i zdjęła siekierę ze ściany, siekierę, na którą patrzyła, gdy nie mogła spać. Zostawił ją tam jakiś wcześniejszy mieszkaniec, który źle skończył w ten czy inny sposób, umarł na zapalenie płuc, rozpłatany biczem albo srając własnymi wnętrznościami na podłogę.

Wieść zdążyła się już rozejść, więc przed chatami kręcili się gapie, wyczekująco przekrzywiając głowy. Cora przeszła obok nich zgięta, jakby parła pod wiatr. Widok był tak dziwny, że nikt jej nie zatrzymywał. Pierwszy cios rozbił dach budy. Pies zaskomlał, bo prawie ucięła mu ogon, i uciekł do kryjówki pod chatą swojego pana. Drugi cios poważnie uszkodził lewą ściankę, a ostatni dopełnił dzieła.

Stała, dysząc. Z siekierą w obu dłoniach. Siekiera kołysała się w powietrzu, jakby Cora przeciągała linę z duchem, ale dziewczynka się nie zachwiała.

Blake zacisnął pięści i ruszył ku niej. Za nim jego chłopcy, prężąc muskuły. A potem stanął. Prawda o tym, co zaszło w owej chwili między tymi dwiema postaciami – młodym krzepkim mężczyzną i szczupłą dziewczynką w prostej sukience – zależała później od punktu widzenia. Zdaniem tych, co stali przy pierwszych rzędach chat, twarz Blake’a wykrzywiła się w grymasie zdziwienia i niepokoju, jak u człowieka, który wdepnął między szerszenie. Ci stojący bliżej nowych chat widzieli, że wzrok Cory biega w tę i we w tę, jakby mierzyła spojrzeniem nadciągającą armię, a nie jednego człowieka. Armię, której była jednak gotowa stawić czoło. Bez względu na perspektywę najważniejszy był komunikat, który jedno z nich przekazało swą miną i pozą, a drugie zrozumiało: Może i ze mną wygrasz, ale drogo cię to będzie kosztować.

Stali tak przez parę chwil, zanim Alice nie zadzwoniła na śniadanie. Nikt nie zamierzał rezygnować z tłuczonych ziemniaków. Kiedy ludzie zeszli z pól, Cora posprzątała zrujnowaną działkę. Przytoczyła sobie klocek klonu cukrowego pozostały po czyjejś robocie, i odtąd stał się on jej ławeczką, na której siadywała, gdy tylko miała wolną chwilę.

Jeśli przed intrygami Avy Corze nie należało się miejsce w Hobie, to teraz już tak. Została jego najsłynniejszą mieszkanką i z najdłuższym stażem. Kalekich trudy pracy w końcu wykańczały – działo się tak zawsze – a tych niespełna rozumu sprzedawano tanio albo sami podrzynali sobie gardło. Puste miejsca zapełniały się szybko. Cora trwała. Hob był jej domem.

Drewno budy zużyła na opał. Wystarczyło, żeby ogrzać ją i resztę Hobu przez jedną noc, ale legenda towarzyszyła Corze przez resztę jej dni na plantacji Randallów. Blake z kolegami zaczęli snuć opowieści. Opisywał, że obudził się z drzemki za stajniami, a ona stała nad nim z tą siekierą, bełkocząc. Był świetnym imitatorem, więc sprzedawał tę historię gestami. Kiedy Corze zaczął rosnąć biust, Edward, najpaskudniejszy w bandzie Blake’a, przechwalał się, że machała mu przed nosem sukienką, robiła lubieżne sugestie i groziła, że go oskalpuje, jeśli jej odmówi. Młode kobiety szeptały między sobą, że widziały, jak podczas pełni księżyca wymyka się do lasu, gdzie spółkuje z osłami i kozami. Nawet ci, którzy niezbyt dawali wiarę tej ostatniej opowieści, umieli dostrzec, dlaczego warto, żeby ta dziwna dziewczyna nie cieszyła się poważaniem.

Kiedy stało się jasne, że Cora jest już kobietą, Edward, Pot i dwóch parobków z południowej połówki zaciągnęło ją za wędzarnię. Jeśli ktoś to widział albo słyszał, nie interweniował. Kobiety z Hobu ją zszyły. Blake’a już wtedy nie było. Może spojrzawszy tamtego dnia w oczy Cory, odradził towarzyszom zemstę: Drogo was będzie kosztować. Ale go nie było. Uciekł trzy lata po tym, jak porąbała mu budę. Krył się na bagnach całymi tygodniami. To właśnie szczekanie kundla zdradziło patrolowcom jego położenie. Cora powiedziałaby, że dostał, na co zasłużył, gdyby nie to, że drżała na samą myśl o karze, która go spotkała.

Wyciągnięto już duży stół z kuchni i zastawiono go jedzeniem na urodziny Jockeya. Na jednym końcu traper skórował szopy, a na drugim Florence zeskrobywała ziemię ze słodkich ziemniaków. Ogień pod wielkim kotłem trzeszczał i gwizdał. Zupa wrzała w czarnym garze, kawałki kapusty goniły się wokół świńskiego łba, który unosił się i opadał, a oko błąkało się wśród szarej piany. Przybiegł mały Chester i chciał zwędzić garść wspięgi, ale Alice zdzieliła go chochlą po łapach.

– Dzisiaj nic? – zapytała.

– Za wcześnie – odparła Cora.

Alice zrobiła rozczarowaną minę i wróciła do szykowania kolacji.

Tak wygląda kłamstwo, pomyślała Cora i odnotowała to w pamięci. Może i dobrze, że ogródek nie obrodził. Na poprzednie urodziny Jockeya dała dwie główki kapusty, które Alice łaskawie przyjęła. Gdy Cora wychodziła z kuchni, popełniła jednak błąd, oglądając się za siebie, i przyłapała kucharkę na wyrzucaniu ich do wiadra na pomyje. Na słońce wyszła na miękkich nogach. Czy ta kobieta uważała, że jej jedzenie jest nieczyste? Czy właśnie tak Alice traktowała wszystko, co Cora przynosiła przez ostatnie pięć lat, każdą rzepę i każdy pęczek zieleniny? Czy zaczęło się od niej, czy może od Mabel albo babki? Konfrontacja nie miała sensu. Alice była ulubienicą Randallów, teraz również Jamesa Randalla, który wyrósł duży na jej bakaliowych babeczkach. Nieszczęście podlegało hierarchii, nieszczęście wplecione w inne nieszczęścia, i należało za nią nadążać.

Bracia Randallowie. Jamesa Randalla od małego dało się udobruchać kąskiem z kuchni Alice, jabłkiem cukrowym, po którym napad złości mijał jak ręką odjął. Jego młodszy brat Terrance był zupełnie inny. Kucharce na zawsze zostało zgrubienie nad uchem po tym, jak panicz Terrance pewnego razu wyraził niezadowolenie z rosołu. Miał wtedy dziesięć lat. Pierwsze znaki pojawiły się, ledwo zaczął chodzić, a kiedy wszedł w męskość i podjął swe obowiązki, zaczął doskonalić najwstrętniejsze cechy charakteru. James miał naturę ślimaka, zaszywał się we własnych sprawach, natomiast Terrance narzucał każdą swoją zachciankę, tak samo tę przelotną, jak i tę głęboko zakorzenioną, każdemu, nad kim posiadał władzę. Bo takie było jego prawo.

Wokół Cory brzęczały garnki, a murzyniątka piszczały na myśl o czekających je uciechach. Z południowej połówki – nic. O tym, która część plantacji przypadnie któremu z braci Randallów, zadecydował rzut monetą, i to on sprawił, że takie dni były możliwe. Na ziemi Terrance’a podobne święta się nie zdarzały, bo młodszy brat skąpił niewolnikom zabaw. Młodzi Randallowie zarządzali swoją spuścizną zgodnie z własnym temperamentem. Jamesowi wystarczało bezpieczeństwo modnych upraw i swobodne, nieprzerwane gromadzenie majątku. Ziemia i czarnuchy do jej kultywacji to gwarancja, jakiej nie udzieliłby nawet żaden bank. Terrance, który wolał aktywniejszą rolę, nie ustawał w obmyślaniu metod zwiększenia transportów do Nowego Orleanu. Wyciskał swą posiadłość do ostatniego dolara. Kiedy czarna krew to waluta, wprawny biznesmen wie, że trzeba otworzyć żyłę.

Mały Chester i jego koledzy znienacka chwycili Corę. Ale to były tylko dzieci. Pora na gonitwę. Cora zawsze gromadziła malców na linii startu, ustawiała im stopy, uspokajała tych nerwowych, a niektórych w razie potrzeby przesuwała do wyścigów dla starszych dzieci. W tym roku właśnie Chestera przeniosła o oczko w górę. Tak jak ona był zbłąkanym dzieckiem; jego rodziców sprzedano, zanim nauczył się chodzić, więc Cora się nim opiekowała. Miał szorstkie włosy i czerwone oczy. Przez ostatnie pół roku wystrzelił w górę, pole obudziło coś w jego gibkim ciele. Connelly powiedział, że ma zadatki na świetnego zbieracza – to rzadki komplement z jego strony.

– Szybko biegasz – powiedziała Cora.

Chester skrzyżował ręce na piersiach i przekrzywił głowę: Mnie nie musisz mówić. Był już prawie mężczyzną, nawet jeśli jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Cora widziała, że za rok nie będzie się już ścigał, ale snuł po obrzeżu, dowcipkując z kolegami i wymyślając psoty.

Młodzi i starzy niewolnicy zebrali się na poboczu konnej ścieżki. Kobiety, które straciły dzieci, podchodziły kroczek po kroczku, by katować się wyobrażeniami o tym, co już się nie ziści. Mężczyźni zbici w kupki podawali sobie dzbany cydru i czuli, jak odpływa z nich upokorzenie. Kobiety z Hobu rzadko uczestniczyły w święcie, ale Nag krzątała się uczynnie, jak to miała w zwyczaju, zbierając w gromadkę maluchy, które coś zaaferowało.

Lovey stała na mecie jako sędzia. Poza dziećmi wszyscy wiedzieli, że jeśli tylko może, na zwycięzców zawsze wskazuje swych pupili. Jockey również zajął miejsce na mecie w swoim koślawym klonowym fotelu, z którego zwykle co noc obserwował gwiazdy. W urodziny ciągał fotel wzdłuż alejki, żeby zaszczycić uwagą różne atrakcje urządzane na jego cześć. Po wyścigu biegacze przychodzili do Jockeya, a on wręczał wszystkim po kawałku ciasta imbirowego bez względu na to, które zajęli miejsce.

Chester dyszał, wsparty dłońmi o kolana. Przybiegł pod koniec stawki.

– Prawie ci się udało – powiedziała Cora.

– Prawie – odparł chłopiec, po czym poszedł po ciasto.

Po ostatnim biegu pogładziła staruszka po ramieniu. Nikt właściwie nie wiedział, ile on widzi spod bielma.

– Ile masz lat, Jockeyu?

– Pomyślmy… – powiedział i odpłynął.

Była pewna, że podczas ostatnich obchodów twierdził, że sto jeden. W rzeczywistości miał połowę tego, co czyniło go najstarszym niewolnikiem, jakiego ktokolwiek spotkał na obu plantacjach Randallów. Kiedy ktoś dożył takiego wieku, mógł mieć równie dobrze dziewięćdziesiąt osiem albo sto osiem lat. Świat nie miał mu już nic do pokazania prócz najnowszych odmian okrucieństwa.

Szesnaście albo siedemnaście. Na tyle Cora oceniała swój wiek. Minął rok, odkąd Connelly kazał jej wziąć sobie męża. Dwa, odkąd zaprawili ją Pot i jego koledzy. Nie powtórzyli już napaści, ale od tamtego dnia nie spojrzał na nią żaden porządny mężczyzna, zważywszy na chatę, w której mieszkała, i na opowieści o jej obłędzie. Sześć lat, odkąd odeszła matka.

Cora uważała, że Jockey miał dobry plan z tymi urodzinami. Budził się niespodziewanie w jakąś niedzielę, żeby ogłosić święto, i już. Czasem zdarzało się to w czasie wiosennych deszczów, kiedy indziej po zakończeniu zbiorów. Niektóre lata przeskakiwał, zapominał o nich albo wedle jakiegoś osobistego rachunku krzywd uznawał, że plantacja nie zasłużyła. Nikt nie zważał na jego kaprysy. Wystarczyło, że był najstarszym czarnym, którego spotkali, że przetrwał każdą mękę małą i dużą, jaką obmyślili i urzeczywistnili biali ludzie. Miał bielmo na oczach i chromą nogę, okaleczoną dłoń stale przykurczoną, jakby ciągle ściskał szpadel, ale żył.

Teraz biali już go nie niepokoili. Stary Randall nic nie mówił na temat jego urodzin, podobnie jak James, odkąd przejął stery. Connelly, zarządca, co niedziela zaszywał się na cały dzień z niewolnicą, którą akurat w tym miesiącu wybrał sobie na żonę. Biali milczeli. Jak gdyby dali za wygraną albo uznali, że namiastka wolności to najgorsza kara, z którą dar prawdziwej wolności kontrastuje jeszcze boleśniej.

Pewnego dnia Jockey na pewno trafi we właściwy dzień swoich narodzin. Jeżeli pożyje dostatecznie długo. Skoro tak, to gdyby i Cora raz po raz wybierała sobie urodziny, może też by trafiła. Ba, może jej urodziny wypadały właśnie dziś. Co się za to dostaje, za wiedzę, którego dnia przyszło się na świat białego człowieka? Nie wydawało się to rzeczą godną pamiętania. Raczej taką, którą lepiej zapomnieć.

– Coro.

Większość północnej połówki poszła do kuchni na posiłek, ale Caesar został w tyle. I oto był tu. Nie miała okazji z nim porozmawiać, odkąd przybył na plantację. Nowych niewolników prędko przestrzegano przed kobietami z Hobu. To pozwalało zaoszczędzić czas.

– Mogę z tobą porozmawiać? – zapytał.

James Randall kupił jego i troje innych niewolników od wędrownego handlarza, kiedy półtora roku temu paru innych pomarło z gorączki. Dwie kobiety trafiły do pralni, a Caesar i Prince dołączyli do brygad w polu. Cora widywała go, jak rył w sosnowych bloczkach zakrzywionymi nożami do strugania. Nie zadawał się z kłopotliwym elementem na plantacji, ale wiedziała, że czasem znikał z Frances, jedną z pokojówek. Czy wciąż się z nią pokładał? Lovey na pewno wiedziała. Była jeszcze dziewczynką, ale uważnie śledziła sprawy damsko-męskie, aranżowane związki.

Cora zareagowała powściągliwie.

– Co mogę dla ciebie zrobić, Caesarze?

Nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem, czy ktoś jest w zasięgu słuchu. Wiedział, że nie, bo to zaplanował.

– Wracam na północ – oznajmił. – Niedługo. Uciekam. Chcę, żebyś poszła ze mną.

Cora próbowała zgadnąć, kto napuścił go na ten dowcip.

– Ty idziesz na północ, a ja idę jeść – odparła.

Caesar ścisnął ją za ramię, łagodnie, lecz stanowczo. Ciało miał szczupłe i silne, jak każdy parobek w tym wieku, ale nie obnosił się ze swoją siłą. Nos na jego okrągłej twarzy był płaski niczym guzik – Corze przemknęło przez głowę wspomnienie, że kiedy się śmiał, robiły mu się dołeczki. Dlaczego zapamiętała właśnie to?

– Nie donieś na mnie – powiedział. – Muszę ci zaufać. Ale uciekam niedługo i chcę cię mieć ze sobą. Na szczęście.

Wtedy zrozumiała. Nie szło o dowcip, który ktoś jej płatał, ale taki, który on płatał sam sobie. Chłopak był niemądry. Woń mięsa szopa przypomniała Corze o święcie, więc wyrwała się Caesarowi.

– Nie mam zamiaru dać się zabić Connelly’emu, patrolowcom albo wężom.

Wciąż jeszcze przeżywała tę jego głupotę, gdy dostała pierwszą miskę zupy. Biały człowiek dzień w dzień próbuje zabić cię powoli, a czasami próbuje zabić szybko. Po co mu to ułatwiać? To jedyna praca, której można odmówić.

Znalazła Lovey, ale nie zapytała, co dziewczyny szepczą między sobą o Caesarze i Frances. Jeśli on naprawdę zamierzał to zrobić, Frances już była wdową.

Cora jeszcze nigdy nie rozmawiała tak długo z żadnym młodym mężczyzną, odkąd wprowadziła się do Hobu.

Zapalono pochodnie przed walkami zapaśniczymi. Ktoś odkrył zapasik kukurydzianej whisky i cydru, więc zaczęły krążyć wśród widzów, wzmagając ich entuzjazm. Dotarli już mężowie z innych plantacji, którzy zawsze w niedziele przychodzili na noc w odwiedziny. Szli przez wiele mil, więc mieli dość czasu na fantazjowanie. Perspektywa stosunków małżeńskich jednym żonom uśmiechała się bardziej niż innym.

Lovey zachichotała.

– Poszłabym z nim w zapasy – powiedziała, ruchem głowy wskazując Majora.

Ten podniósł wzrok, jakby ją usłyszał. Był już z niego kawał byczka. Ciężko pracował i rzadko zmuszał nadzorców, by podnieśli bicz. Okazywał Lovey szacunek ze względu na jej wiek i nie byłoby dziwne, gdyby pewnego dnia Connelly zaaranżował ich małżeństwo. Młody człowiek i jego rywal wili się w trawie. Kiedy nie można wyżyć się na tych, którzy na to zasłużyli, trzeba się wyżyć na sobie nawzajem. Dzieci wyglądały spomiędzy dorosłych i robiły zakłady o nic. Dziś ci malcy wyrywali chwasty i pracowali przy śmieciach, ale pewnego dnia robota w polu uczyni ich równie wielkimi jak ci, którzy teraz przygniatali jeden drugiego do trawy. Bierz go, dołóż mu, daj mu nauczkę.

Gdy zagrała muzyka i zaczęły się tańce, wszyscy pojęli, jak bardzo są wdzięczni Jockeyowi. I tym razem wybrał dobry dzień na urodziny. Wyczuł wspólne napięcie, zbiorowe napięcie wykraczające poza zwykły fakt trwania w niewoli. To uczucie ostatnio narastało. A w ciągu ostatnich kilku godzin w znacznej mierze udało się je rozproszyć. Wspomnienie miłego wieczoru i perspektywa następnej urodzinowej zabawy podnosiły na duchu, choćby tylko nieznacznie, pozwalając mierzyć się z perspektywą porannej harówki, a potem kolejnych poranków oraz długich dni. Mieszkańcy tworzyli krąg, który oddzielał ludzkie dusze w jego wnętrzu od zepsucia na zewnątrz.

Noble złapał tamburyn i zaczął na nim grać. W polu był zręcznym zbieraczem, a poza nim – radosnym prowokatorem; tego wieczoru wykorzystywał obie te sprawności. Klaszcz w dłonie, zegnij łokcie, biodra w ruch. Są instrumenty i są muzykanci, ale czasem skrzypki czy bęben zmieniają w instrument tego, kto na nich gra, i wszystkich zniewala melodia. Tak właśnie działo się w dni hulanek, gdy George z Wesleyem chwytali za skrzypce i banjo. Jockey siedział w swym klonowym fotelu i tupał bosą stopą w piach. Niewolnicy ruszali naprzód i tańczyli.

Cora się nie ruszała. Bała się, że czasem, kiedy porwie cię muzyka, nagle znajdziesz się obok mężczyzny, nie wiedząc, co on może zrobić. Tyle ciał w ruchu, tyle swobody. Mógłby cię przyciągnąć, złapać za obie ręce, nawet jeśli w dobrych zamiarach. Pewnego razu w urodziny Jockeya Wesley zagrał im piosenkę, którą poznał na północy, nową melodię, jakiej jeszcze nigdy nie słyszeli. Cora ośmieliła się wejść między tancerzy, zamknąć oczy i wirować, a kiedy je otworzyła, był tam Edward i wzrok mu płonął. Nawet teraz, gdy Edward i Pot nie żyli – Edwarda powiesili za oszustwo, gdy dociążył swój worek kamieniami, a Pot trafił czarno-siny do piachu po tym, jak ugryzł go szczur – Cora bała się sobie pofolgować. George rżnął na skrzypkach, dźwięki wzbijały się w noc niczym iskry z ogniska. Nikt do niej nie podszedł, by wciągnąć ją w ten szalony wir.

Muzyka zamilkła. Krąg się przerwał. Czasem niewolnik na krótką chwilę zatraci się na fali wolności. Pośród bruzd na polu poniesie go nagły sen na jawie albo po przebudzeniu będzie rozplątywał zagadki tego, co mu się rankiem przyśniło. Lub też w trakcie piosenki w ciepłą niedzielną noc. A potem zawsze – okrzyk zarządcy, wezwanie do pracy, cień pana, przypomnienie, że człowiekiem jest się tylko przez ulotny moment w oceanie wiecznej niewoli.

Ze dworu wyłonili się bracia Randallowie i podeszli do bawiących się niewolników.

Ci się rozstąpili, próbując obliczyć, jak duży dystans wyrazi we właściwych proporcjach strach i szacunek. Godfrey, służący Jamesa, trzymał latarnię. Według Starego Abrahama James wrodził się w matkę – okrągły jak beczka i o równie nalanym obliczu; Terrance natomiast przypominał ojca – był wysoki, miał sowią twarz i zawsze sprawiał wrażenie, że lada moment rzuci się na swą zdobycz. Oprócz ziemi Randallowie odziedziczyli też ojcowskiego krawca, który przyjeżdżał co miesiąc rozklekotanym wozem z próbkami lnu i bawełny. Bracia ubierali się podobnie w dzieciństwie i tak pozostało, gdy weszli w dorosłość. Ich białe spodnie i koszule były tak czyste, jak tylko zdołały sprawić dłonie dziewcząt z pralni, a pomarańczowy blask nadawał im wygląd duchów wynurzających się z mroku.

– Pan James – powiedział Jockey. Zdrową dłoń zacisnął na oparciu fotela, jakby chciał wstać, ale nie drgnął. – Pan Terrance.

– Nie przeszkadzajcie sobie – rzekł Terrance. – Rozmawialiśmy z bratem o interesach i usłyszeliśmy muzykę. Mówię do niego: Gorszego jazgotu w życiu nie słyszałem.

Randallowie pili wino z pucharów z rżniętego szkła i sprawiali wrażenie, jakby opróżnili już kilka butelek. Cora szukała w tłumie twarzy Caesara, ale nie znalazła. Nie było go również poprzednio, kiedy bracia pojawili się razem na północnej połówce. Lekcje płynące z takich przypadków należało brać sobie do serca. Gdy Randallowie przychodzili do kwater, zawsze coś się działo. Wcześniej czy później. Coś nowego, czego nie dało się przewidzieć, dopóki się nie wydarzyło.

James codzienne zarządzanie zostawiał Connelly’emu, więc rzadko tu zaglądał. Niekiedy oprowadzał gościa, szacownego sąsiada albo ciekawskiego plantatora z innych stron, ale nie były to częste przypadki. Nie zwykł odzywać się do swoich czarnuchów, których biczem nauczono nie przerywać pracy i nie zważać na jego obecność. Kiedy Terrance pojawiał się na plantacji brata, przeważnie oglądał sobie każdego niewolnika, odnotowując najsprawniejszych mężczyzn i najatrakcyjniejsze kobiety. Na kobiety brata łypał pożądliwie, a tymi z własnej połówki sycił się do woli. Lubię popróbować, jakie mam śliweczki, mawiał, przechadzając się wśród rzędów chat i szukając, czy coś wpadnie mu w oko. Nieraz naruszał więzy miłości, nachodząc niewolników w noc poślubną, by pokazać mężowi, jak się wykonuje małżeński obowiązek. Smakował śliwki, rozrywał skórę, zostawiał ślad.

Powszechnie uważano, że James ma inne skłonności. W przeciwieństwie do ojca i brata nie wykorzystywał swoich dóbr, by sobie dogodzić. Raz po raz zapraszał na kolację panie z hrabstwa, a wtedy Alice przyrządzała najbardziej wystawny i uwodzicielski posiłek, jaki tylko mogła. Pani Randall zmarła przed laty, więc Alice była zdania, że obecność kobiety na plantacji podziałałaby cywilizująco. James całymi miesiącami przyjmował te blade istoty, których białe powozy toczyły się błotnistą ścieżką do dworu. Dziewczęta w kuchni chichotały i snuły domysły. A potem pojawiała się nowa kobieta.

Z tego, co mówił jego służący Prideful, zaspokajanie erotycznych potrzeb James ograniczał do specjalnych pokoi pewnego przybytku w Nowym Orleanie. Rajfurka była nowoczesną kobietą o szerokich horyzontach, obeznaną w meandrach ludzkiego pożądania. W opowieści Pridefula trudno było uwierzyć, choć się zarzekał, że informacje czerpie od personelu owego lokalu, z którym zżył się na przestrzeni lat. Który biały z własnej woli poddałby się chłoście?

Terrance pogrzebał laseczką w piachu. Była to laseczka jego ojca zwieńczona srebrnym wilczym łbem. Wielu pamiętało jej zęby na swoim ciele.