Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli duchowość polega na prostocie, równowadze i uważności na drugiego – pielgrzymowanie do Composteli jest doskonałym obrazem chrześcijańskiego stylu życia.
O camino każdy opowiada inaczej. Zazwyczaj są to opowieści o drodze, o spotkanych ludziach, o odkrywaniu swoich słabości, sprawdzaniu wytrzymałości czy o ludzkiej gościnności. Rzadko jednak są to refleksje na temat tego, co dzieje się w nas – to znaczy co Bóg robi z nami, jeśli tylko Mu na to pozwolimy. Dominikanin Roman Bielecki odważnie opowiada o pielgrzymowaniu do Santiago de Compostela, o swoim nawróceniu, o modlitwie oraz o życiu w zakonie. Ale także o Księdze Hioba, Forreście Gumpie i o tym, że nie każda minuta musi być po coś. O Davidzie Lynchu, Męskim Graniu i sądzie ostatecznym. Również o pomysłach na smutek, o „Buntowniku z wyboru” i o tym, że Pan Bóg kocha rozwój. A że autor opowiadać potrafi, jego rozmowy z Maciejem Rajfurem czyta się jednym tchem. Choć warto się zatrzymać i kolejne rozdziały smakować powoli – by nie umknęło nam nic z tego, co istotne. Spotykamy tu same ważne sprawy. Dostajemy opowieść o duchowości – zwykłej, codziennej, na naszą miarę.
Roman Bielecki OP
Dominikanin, rekolekcjonista, kaznodzieja i publicysta. Ukończył prawo na KUL i teologię na UPJPII, od 2010 roku jest redaktorem naczelnym miesięcznika „W drodze”. Regularnie pielgrzymuje do Santiago de Compostela. Mieszka w Poznaniu, gdzie od lat celebruje niedzielną mszę świętą o dwudziestej pierwszej (profil „Msza21 dominikanie” dostępny na FB i Spotify).
Maciej Rajfur
Dziennikarz tygodnika "Gość Niedzielny", rzecznik prasowy archidiecezji wrocławskiej oraz dyrektor Wydziału Komunikacji Społecznej wrocławskiej kurii. Prywatnie szczęśliwy mąż Kamili i spełniony ojciec dwójki dzieci: Róży oraz Metodego. Kocha wspinaczkę górską, piłkę ręczną i podróże.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright 2025 by IWR WE sp. z o. o. © Copyright 2025 by Roman Bielecki © Copyright 2025 by Maciej Rajfur
REDAKTOR PROWADZĄCY: Michał Wilk ADIUSTACJA JĘZYKOWO-STYLISTYCZNA: Katarzyna Kolska KOREKTA: Magdalena Wojtaś REDAKCJA TECHNICZNA I PROJEKT OKŁADKI: Paweł Kremer ZDJĘCIA W KSIĄŻCE: z archiwum prywatnego autora ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Adam Ciereszko
ZA ZEZWOLENIEM Prowincjała Polskiej Prowincji Zakonu Pijarów L.dz. 56/P/2025 z dnia 21 kwietnia 2025 r.
Wydanie I | Kraków 2025 ISBN EBOOK: 978-83-8404-085-0
boskieksiazki.pl
Zamawiaj nasze książki przez Internet: boskieksiążki.pl lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111,[email protected]
Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
Plik przygotował Woblink
woblink.com
Jedno z pierwszych zdjęć, jakie zrobiłem na camino. Katedra w Santiago oświetlona przez popołudniowe słońce, którego promienie padają wprost na jej fasadę. Wspomnienie z upalnego lata w sierpniu 2010 roku.
Czyli o tym, że z perspektywy czasu wszystko wygląda inaczej, że na camino warto odpuszczać, zresztą podobnie jak w życiu, że trudno znaleźć mszę w Bilbao i o tym, że czasem z człowieka wychodzi burak, także o tym, że można się w życiu zakiwać i że droga do Morskiego Oka ma wiele wspólnego z drogą do Santiago de Compostela.
Valseca, mikroskopijna wioska na trasie Camino de Madrid, kilka kilometrów za Segovią. Trasa dla odważnych. Wysuszone od upału, niekończące się puste przestrzenie, niebieskie niebo i lejący się z niego żar. Ale widoki warte wszystkich pieniędzy.
Pamiętasz swoje pierwsze camino?
Oczywiście.
Bo było piękną trampoliną do następnych?
Nie do końca.
Był sierpień 2010 roku, cudowna pogoda, o jakiej można tylko marzyć, na Praza do Obradoiro pod katedrą Świętego Jakuba w Santiago de Compostela powiedziałem sobie i swoim znajomym, że ja już tu nigdy nie wrócę, że mi wystarczy.
Ciekawie zatem zaczyna się ta opowieść, zwłaszcza że – jak dobrze wiem – wracałeś na Szlak Jakubowy wielokrotnie. W przeciwnym razie musielibyśmy zakończyć tę rozmowę w tym miejscu, zanim na dobre się zaczęła (śmiech).
Nie mówiłem tych słów w nie wiadomo jakich emocjach, z żalem czy z frustracją. Nie miałem pretensji do nikogo z obecnych o to, że mnie wkręcili w jakąś pielgrzymkę. Zwyczajnie oceniłem wszystko, co przeżyłem: walory, wartość wyjazdu, wymiar duchowy. I poczułem, że to w ogóle nie jest dla mnie.
Co spowodowało taką ocenę?
Doświadczenia drogi, które momentami były, co tu dużo mówić, upokarzające. Miałem wtedy trzydzieści cztery lata, od roku byłem księdzem. Jeszcze przed wstąpieniem do zakonu zdałem egzamin na przewodnika po Beskidach i Bieszczadach. Schodziłem góry w Polsce wzdłuż i wszerz. Plecak, śpiwór, pakowanie, spanie gdzie się da, zimna woda pod prysznicem – to była moja wakacyjna rzeczywistość. Mogłem wymieniać nazwy pasm i szczytów w Gorcach, w Bieszczadach czy w Tatrach, nie patrząc na mapę. Dorobiłem się wszystkich możliwych odznak PTTK. Sam rozumiesz, zawodowiec. Kiedy więc studenci z krakowskiego duszpasterstwa akademickiego „Beczka” zaproponowali mi pieszą wędrówkę do jakiegoś Santiago, byłem pozytywnie nastawiony. Ja, wytrawny górski turysta polskiego surowego klimatu, miałbym nie dać rady?
Słyszałeś wcześniej o camino?
Bardzo ogólnie. Kiedy wstąpiłem do zakonu, jeden ze współbraci z mojego rocznika wyznał mi kiedyś, że jego największym marzeniem jest pójście w przyszłości do grobu Świętego Jakuba. Wtedy usłyszałem o tym po raz pierwszy. Dlatego po latach, kiedy pojawiła się taka możliwość, chciałem spróbować. I chyba się nie spodziewałem, co to ze mną zrobi.
Ciepły hiszpański klimat nie zachwycił?
Zachwycił, tylko nikt mi przed wylotem na camino nie powiedział, że chodzenie z plecakiem w Hiszpanii a chodzenie z plecakiem w Polsce to są dwa różne światy. Że buty podejściowe, z protektorem, które w polskim błocie i na skałach są w sam raz, w asfaltowej i suchej Hiszpanii do niczego się nie przydadzą, a wręcz przeciwnie – mogą zaszkodzić, bo noga się w nich ugotuje. Tam bywa czterdzieści stopni Celsjusza w cieniu, a nie dwadzieścia w słońcu jak w Polsce.
Dobrze pamiętam moment, kiedy wysiedliśmy na lotnisku w Barcelonie. Tak mnie wtedy coś tknęło, że tu rzeczywiście może być ciepło. Był lipiec, a powietrze stało. Każdy haust gorącego powietrza wlewał we mnie żar. A to był dopiero początek.
Mówimy o pieszej pielgrzymce, dlatego domyślam się, że twoje problemy zdrowotne zaczęły się od nóg.
Po trzech dniach drogi całe stopy miałem w bąblach, pięty zdarte, groziło mi zakażenie, więc wylądowałem na pogotowiu w prowincjonalnym miasteczku. Nie znałem wtedy hiszpańskiego, a lekarka, która się mną zajęła, nie mówiła w żadnym obcym języku. Porozumiewaliśmy się na migi. W stresie było to karkołomne. Ostatecznie obkleiła mi nogi plastrami i dała do zrozumienia, że w tym stanie powinienem właściwie wracać do domu.
Postanowiłeś jednak kontynuować pielgrzymkę.
Tak. Jeśli była taka możliwość, to podjeżdżałem, ile się dało, autobusami, taksówkami, stopem i jedynie ostatnie kilometry szedłem na miejsce noclegu. I tak przez tydzień. W tym czasie ekipa, która była ze mną, szła do przodu w sandałach. Podkreślam – w sandałach. I nic im nie dolegało. To było straszne. Miało być fajnie i modlitewnie, Hiszpania i pielgrzymka, a tu człowiek po prostu nie może. Trochę rzeczy z plecaka nadałem pocztą do odbioru w Santiago, żeby mieć lżej. No ale dalej było bardzo ciężko.
Wiemy już, że wybór butów okazał się błędem, za który zapłaciłeś dość wysoką cenę. Czy na tym pierwszym camino zdarzyły ci się inne poważne potknięcia?
Oczywiście. Miałem dość romantyczne wyobrażenie o pielgrzymce, nie tylko odnośnie do spodziewanych przeżyć, ale również co do ekwipunku. Zabrałem więc ze sobą Pismo Święte, stosowny tom brewiarza, notatnik i duchową lekturę. Wiadomo, będę się modlił w wolnych chwilach, medytował słowo Boże i zapisywał błyskotliwe przemyślenia, którymi potem na prawo i lewo będę się dzielił po powrocie. Samo to ważyło jakieś trzy kilo i okazało się zupełnie niepotrzebne.
To ile ten plecak ważył łącznie?
Czternaście kilogramów.
A ile powinien?
Przewodniki podają, co zresztą jest zgodne z doświadczeniem, że powinna to być jedna dziesiąta masy ciała. Czyli jeśli się waży osiemdziesiąt pięć kilo, to plecak ma mieć osiem i pół kilograma.
Nie wyglądasz na sto czterdzieści kilogramów, raczej na połowę tego.
(śmiech) Oczywiście czasem zabiera się rzeczy, które lubimy mieć pod ręką. Na przykład ktoś fascynuje się fotografią i chce posługiwać się w drodze profesjonalnym aparatem, a nie pstrykać zdjęcia komórką. Ktoś lubi po południu chodzić w jeansach, które swoje ważą, ktoś ma swój ulubiony polar na wieczór albo kurtkę przeciwwiatrową. To są zawsze jakieś dodatkowe dekagramy, które ostatecznie trzeba będzie cały czas dźwigać na plecach. Każdy trochę ze sobą negocjuje i mówi, że da radę, świadomie przekraczając ten umowny limit jednej dziesiątej. Niesie się wtedy nie osiem i pół, ale dajmy na to dziesięć kilogramów. Ja oprócz swoich osobistych rzeczy mam w plecaku małą zakrystię, na wypadek gdyby nie udało się trafić do kościoła na mszę. Kielich, patena, inne liturgiczne rekwizyty i habit nawet przy umiejętnym spakowaniu ważą jakieś półtora do dwóch kilogramów.
Wróćmy do twojego pierwszego camino. Po co spakowałeś te wszystkie rzeczy?
W myśl zasady, o której wspominali bohaterowie miniserialu Na południe od Brazos emitowanego w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku: „Lepiej nosić bez potrzeby, niż nie mieć w razie czego”.
Dobre!
W serialu tak, na camino nie bardzo. Kiedy pakowałem plecak, to wszystko wydawało mi się bezwzględnie konieczne. Dawało takie złudne poczucie bezpieczeństwa. Naiwnie myślałem, że codziennie będę miał czas na czytanie, a okazało się, że po całym dniu chodzenia człowiek jest zwyczajnie zmęczony, chciałby się chwilę przespać albo poleżeć na trawie. Po prostu nic nie robić.
Podobnie z lekturą Pisma Świętego. Nie trzeba brać ze sobą wersji księdza Jakuba Wujka w złoconej oprawie, edycja jubileuszowa, tylko można skorzystać ze zwykłej aplikacji w telefonie albo zabrać ze sobą wersję kieszonkową Nowego Testamentu. A już deklarowanie przed wyruszeniem w drogę, że będzie się codziennie prowadziło notatki duchowe i zapisywało swoje spostrzeżenia, jest po prostu śmieszne.
Dziś mielibyśmy bestseller!
Równie dobrze z powodu tego pisarskiego sztafażu targanego na plecach mógłbym dojść do wniosku, że to wszystko jest bez sensu, rzucić plecak, zawrócić w połowie drogi i nigdy już nie pojawić się na camino.
No dobra, przekonałeś mnie. Tak więc pierwsza porada odnośnie do camino brzmi: Nie zabieraj ze sobą całego biurka!
Tam się tyle dzieje, że trudno nadążyć z przemyśleniami. Miejsca, ludzie, zmieniająca się droga – to cię otacza od rana do nocy. I musi minąć jakiś czas, żeby to wszystko się w tobie odpowiednio ułożyło. Żeby te kropki połączyć w jedną sensowną całość. Spojrzeć na coś z dystansu.
Ile czasu spędziłeś na pierwszym camino?
Trzy tygodnie. Byłem wykończony. Moje nogi trochę się podleczyły, ale do końca bolały i zmuszały do kuśtykania. Przeszliśmy wtedy jakieś trzysta pięćdziesiąt kilometrów z Oviedo do Santiago wariantem Camino del Norte. W sumie spory kawałek. I nawet jeśli nie brać pod uwagę moich problemów zdrowotnych, było to na tyle dużo, że pozwoliło mi posmakować, z czym się to wszystko je i co się za tym kryje. Zakosztowałem pielgrzymiej rutyny.
To dlaczego wróciłeś?
Minęło jakieś pół roku od tego felernego pierwszego razu, a ja zauważyłem, że im więcej czasu upływa od powrotu, tym częściej zaczynam myśleć, że chciałbym spróbować jeszcze raz, ale inaczej.
Co się wydarzyło?
(cisza) Nawróciłem się.
Tak o tym myślę.
To było pewnego dnia w drugim tygodniu wędrówki. Teraz, kiedy zamykam oczy i wspominam tamten dzień, widzę taki obrazek wciąż żywo pulsujący w mojej pamięci.
Idę. Gdzieś na drodze między Almuñą a Luarcą w środkowej Asturii. Nikogo ze mną nie ma, po obu stronach drogi pole kukurydzy. Człapię. Staję. Klnę pod nosem na cały świat. Jest potwornie ciepło. Czuję, jak jestem oblepiony potem. Głowa gotuje mi się pod czapką. Sucho w gardle. Nie jestem w stanie szybciej iść, bo ból mi nie pozwala. Siadam przy drodze i płaczę z bezradności. Nade mną piękne słońce i błękitne niebo. A ja siedzę zasmarkany i czuję, jak gdzieś wewnątrz jakiś głos mi podpowiada: „To jeszcze nie jest koniec świata”.
To nie jest koniec świata – co to znaczy? Sytuacja, w której się znajdowałeś, wyglądała raczej patowo.
Chodzi o zmianę oczekiwań. Trochę na zasadzie: Do tej pory było słabo, ale da się to jeszcze uratować. Wtedy nie bardzo rozumiałem, co się kryje za tymi myślami, bo byłem skupiony na przetrwaniu. Zrozumienie przyszło z czasem. To było doświadczenie Obecności. Przebłysk łaski Bożej, która dotknęła mnie głęboko i mocno w moim milczeniu i bólu. I przede wszystkim przemówiła do mnie w mojej słabości.
Nikt z nas nie lubi, kiedy życie wymyka mu się z rąk. Kontrolowanie, przewidywanie, ogarnianie, zaradność – to są cnoty naszego świata. Jeśli tego nie masz, nie istniejesz. I z jednej strony nie ma w tym nic złego. Tyle tylko, że to nie jesteśmy cali my. Bo istnieje przecież jeszcze obszar słabości, zmęczenia, braku sił, którego unikamy, a to przecież także my. A jednocześnie prostota, jaka się za tym kryje, jest czymś, za czym tęsknimy, i czymś, czego równocześnie bardzo się obawiamy. No bo życie, które jest skromne, skupione i zwyczajne, wydaje się nam zmarnowaną szansą.
Tamto wydarzenie było uporządkowaniem hierarchii wartości i uzmysłowieniem sobie, że jestem słaby. Świadomość tego do dziś pozostaje jednym z najważniejszych odkryć tamtego camino.
Czy swoją przygodę ze szlakiem do grobu Świętego Jakuba rozpoczynałeś z jakimś wyobrażeniem? Ja mam taką przypadłość, że przed nowym doświadczeniem trochę sobie wizualizuję, jak coś może wyglądać, jak chciałbym, żeby się potoczyło. Czy też tak miałeś w tym wypadku?
Na pierwsze camino szedłem z silnym wyobrażeniem o tym, jak ono będzie wyglądać, jak będzie przebiegać, jak mam je przeżyć, jakie mają być jego owoce i jak będzie mijał mój dzień. I to był największy błąd, a jednocześnie największe błogosławieństwo. Prawdziwa szkoła życia. Dlatego do dziś powtarzam każdemu, kto się wybiera do grobu Świętego Jakuba: Być może przeczytasz mnóstwo artykułów i blogów, usłyszysz wiele porad i obejrzysz dziesiątki vlogów. Znajdziesz tysiące zdjęć i wpisów w mediach społecznościowych. A na końcu i tak zostaniesz z tym sam na sam. Tylko ty, ze swoim życiem, doświadczeniami, problemami, troskami, radościami i ze swoim organizmem, który znasz, a może się okaże, że wcale go nie znasz. Będzie zupełnie inaczej.
Wiem, że to brzmi jak frazes z podręcznika pop-psychologii albo filmu instruktażowego dla managerów, ale nie da się tego powiedzieć inaczej, zarówno w sensie pozytywnym, jak i w sensie negatywnym.
Czym camino może zaskoczyć negatywnie?
Na przykład spostrzeżeniem, że nasza kondycja nie jest tak dobra, jak nam się wydawało. Albo że nie jesteśmy tak tolerancyjni i otwarci na ludzi, jak myśleliśmy. Prosty przykład. Przychodzisz zmęczony do schroniska i dostajesz miejsce w pokoju dziesięcioosobowym. Zauważasz, że osiem osób chrapie, a ty chcesz się wyspać. Myślisz sobie: Jestem zmęczony, to szybko zasnę. Guzik! Oni tak chrapią, że nie jesteś w stanie nawet zebrać myśli, a co dopiero zasnąć. Masz ochotę ich wszystkich wyrzucić za drzwi. O! Nagle chwila ciszy, przekręcają się na drugi bok. Może teraz się uda, zanim zaczną znowu piłować. Za późno! Znowu chrapią. Wpadasz we wściekłość.
Kiepska perspektywa. Chyba zacząłbym odmawiać różaniec, żeby jakoś spożytkować ten czas. Nawet na rozmyślania nie byłoby mnie stać. Jaką przyjąłeś strategię?
Mnie pomagają korki do uszu, ale wiem, że nie wszyscy to lubią. Pozostaje jeszcze wyjście na korytarz i spanie na podłodze.
Albo inna sytuacja. Przychodzisz do schroniska i musisz czekać w kolejce do prysznica. Jesteś dopiero czwarty. Niby nic wielkiego. Ale chwile się przedłużają. Zastanawiasz się, co oni tam tak długo robią? Jesteś przyzwyczajony w domu, że jeśli chcesz się umyć, to wchodzisz do łazienki i gotowe. Kolejna sprawa: jest popołudnie, przychodzisz do schroniska i okazuje się, że nie ma wolnych miejsc. Daj Boże, jeśli obok jest inny hostel. A jeśli nie? I po dwudziestu pięciu albo trzydziestu kilometrach trzeba szukać noclegu? Jesteś wściekły, bo się okazuje, że to, co na co dzień wydaje się naturalne, nagle się skomplikowało.
Wtedy poznajemy siebie najlepiej.
Niby to wiemy. Każdy powie, że tak właśnie jest i pielgrzym dziękuje za to, co dostaje. Tylko to są wszystko pobożne frazesy, mowa-trawa i co innego znać je teoretycznie, a co innego przećwiczyć w praktyce i to na sobie, kiedy wychodzi z nas taki rozkapryszony dzieciak.
Czyli lepiej nie robić żadnych planów?
Chciałbym powiedzieć, że tak, ale dobrze wiem, że wszyscy te plany robimy.
Planowanie pielgrzymki wydaje się czymś naturalnym, na takim ludzkim poziomie. A przewidywanie, jak to wydarzenie rozwinie się w nas duchowo, jest z kolei ciekawą pokusą, której często nie potrafimy się oprzeć.
Zgadza się, bo camino nie jest zjawiskiem neutralnym religijnie. Podobnie jak wizyta w Fatimie, w Lourdes czy w Częstochowie niesie za sobą pewną obietnicę duchowego doświadczenia. To pielgrzymka, która w Kościele jest traktowana jako jeden ze sposobów na nawrócenie. My najczęściej, kiedy o nim myślimy, kojarzymy je z Wielkim Postem i sprowadzamy do modlitwy, postu i jałmużny. Natomiast przez wiele wieków w podobny sposób myślano o pielgrzymce, a głównymi celami pokutników były Jerozolima, Rzym i Santiago. Kiedy sięgnie się do historii, to z zaskoczeniem można odkryć, że średniowieczny boom na camino w XII i XIII wieku owocował kilkudziesięcioma tysiącami pielgrzymów, którzy każdego roku przybywali do grobu apostoła Jakuba. A mówimy o czasach, kiedy rzeczywiście trzeba było iść z domu pieszo niemal przez cały kontynent. Dlatego sformułowanie Jana Pawła II z 1982 roku użyte w Akcie Europejskim właśnie w Santiago, o tym, że pielgrzymki do Świętego Jakuba ukształtowały Europę, jest jak najbardziej na miejscu.
Dlaczego ludzie szli miesiącami do grobu Świętego Jakuba?
Myślę, że przede wszystkim robili to z pobożności. Natomiast nie zapominajmy, że za wyparcie się wiary, zabójstwo i cudzołóstwo, czyli za najpoważniejsze grzechy, nakładano niekiedy pokutę w formie pielgrzymki.
Żyjemy dzisiaj w innych czasach i w innym miejscu, ale mam wrażenie, że pielgrzymka wciąż daje okazję do zmiany myślenia, czyli do nawrócenia, bo tak z greckiego tłumaczymy słowo metanoia.
Jeżeli więc wyruszamy do grobu Świętego Jakuba, automatycznie wiążemy z tym nadzieję, że coś się tam wydarzy i wrócimy jacyś inni. Podświadomie liczymy na to, że staniemy się trochę lepsi dla siebie i dla innych, a może nawet lepiej zrozumiemy Boga.
No ale tak się może wydarzyć, prawda?
Może, tylko dojście do tego punktu prowadzi często przez bardzo trudne i nieprzyjemne doświadczenia. W pierwszym odruchu wcale się nie myśli o tym, że to, co się staje naszym udziałem, jest wejściem na drogę pokory. Ponieważ myśmy to sobie inaczej wyobrażali.
To jest paradoks: z jednej strony chcemy tego, co się wiąże z nawróceniem i pragniemy jakiejś zmiany siebie, ale podświadomie planujemy, jak to ma wyglądać i w jaki sposób powinno się to odbyć.
Bardzo przyzwyczajamy się do tego scenariusza potencjalnej zmiany. Wyobrażamy sobie, że przyjdzie taki dzień jak u Świętego Pawła pod Damaszkiem: upadek, trzy dni ślepoty, a potem już zostaniemy naprawieni do końca życia. Co za mistyczne doświadczenie! A przecież to jest tragiczne wydarzenie. Gość w sile wieku, błyskotliwy intelektualnie, zdrowy, z perspektywami na przyszłość nagle stał się bezradny, zależny od innych i życie wywróciło mu się do góry nogami. A my mówimy: „To piękne!”. Dopiero z czasem ta sytuacja nabrała dla niego głębi i znaczenia. Widzimy, jak zmienia się myślenie samego Pawła na ten temat. W Dziejach Apostolskich mamy trzy wersje tego wydarzenia. Oprócz pierwszej, z rozdziału dziewiątego, są jeszcze wersje z rozdziału dwudziestego drugiego i dwudziestego szóstego. Każda z nich pokazuje, jakie to było dla niego ważne i jak pogłębiała się w nim świadomość związanych z tym konsekwencji. Z camino jest podobnie.
W jakim sensie?
Tekst, który znamy i czytamy w kościele, to najczęściej opis tego, co się wydarzyło pod Damaszkiem widziany oczami autora Dziejów Apostolskich, czyli Świętego Łukasza. Paweł jechał, trzymając w dłoniach papiery uprawniające go do śledztw i egzekucji wymierzonych przeciw chrześcijanom. Doskonale znamy tę kolejność: upadek, światło, głos, utrata wzroku i trzydniowa ślepota, która jest czasem jego powtórnych narodzin, spotkanie z lokalną wspólnotą i zmiana zachowania. Późniejsze opisy tego wydarzenia to narracja samego Pawła – w rozdziale dwudziestym drugim poszerza ją o elementy historii swojego życia, które doprowadziły go do miejsca, gdzie spotkał Boga, a w rozdziale dwudziestym szóstym interpretuje to wydarzenie w kluczu słynnego zdania: „Trudno ci wierzgać przeciwko ościeniowi” (Dz 26,14).
Co to znaczy?
To greckie przysłowie, które podkreśla, jak bezużyteczny jest wszelki opór przeciw działaniu Boga, mającemu wpływ na nasze dalsze losy.
A jak znoszą te niedogodności ludzie, z którymi wędrujesz?
Pamiętam kobietę, z którą kiedyś szedłem. Miała czterdzieści parę lat i nigdy w życiu nie spała razem z innymi osobami w jednym pokoju. Ominęły ją kolonie, harcerskie obozy, zbiorowe sale, piętrowe łóżka i tego typu atrakcje. Kiedy więc znalazła się w sali dwudziestoosobowej, przeżyła lekki szok i panikę. Zwierzyła mi się potem, że po trzech dniach miała ochotę zrezygnować i wracać do Polski. Ale jeden z uczestników namówił ją, żeby spróbowała wytrzymać jeszcze parę dni, bo nic na tym nie traci; jeśli w końcu uzna, że to nie dla niej – wyjedzie. Ostatecznie doszła do celu i stwierdziła, że spanie z innymi było najfajniejszą rzeczą, jaka ją spotkała, i że skrócenie przestrzeni intymnej nie musi się wiązać z zagrożeniem.
Była to jakaś forma zmiany myślenia?
Camino jak w soczewce pokazuje wszystkie bolączki naszej wiary. Adresujemy do Boga całe mnóstwo szlachetnych słów, podczas gdy tak naprawdę myślimy o sobie i o tym, co dziś będzie na kolację. W jednym z psalmów, który odmawiamy podczas wieczornej modlitwy brewiarzowej, czytamy: „Spraw, bym rychło doznał Twojej łaski” (Ps 143,8). Jeśli się nad tym zastanowić, to są to wstrząsające słowa. No bo znaczą tyle, że gdybyśmy pozwolili tej łasce choć trochę dać się opanować, wówczas musielibyśmy zaakceptować swoją radykalną przemianę. Porzucić własną zbroję i skruszyć zatwardziałość. To jest tyleż wspaniała, co przerażająca perspektywa. Dlatego coraz bardziej rozumiem, co miał na myśli Święty Augustyn, zapisując w swoich Wyznaniach taką modlitwę: „Boże, proszę Cię, uczyń mnie czystym... ale jeszcze nie teraz”. Niejednokrotnie się na takiej modlitwie przyłapuję.
Widzę w tym sprzeczność.
Z niejedną tego typu sprzecznością żyjemy, na zasadzie „mieć ciastko i zjeść ciastko”. Camino ma szansę pozbawić nas złudzeń i pozwolić Bogu być Bogiem. Czyli zgodzić się na to, że jest Ktoś, kto chce być z nami w relacji, ale nad Kim my nie panujemy. Nie możemy Go sobie zaprogramować. On jest wolny.
Na logikę nie powinno być to dla nas trudne, jeśli wierzymy, że Bóg jest miłością i miłosierdziem.
Sęk w tym, że nie zawsze mamy to samo rozumienie miłosierdzia i miłości, które ma Pan Bóg.
Gdzie się najbardziej rozmijamy z Bogiem w tym kontekście?
Wydaje mi się, że bardzo często rozdzielamy w życiu dwie perspektywy: prawdę i miłość. I kładziemy nacisk albo na jedną, albo na drugą. Czyli na przykład mówimy: „Zgrzeszyłeś”, „Skrzywdziłeś”, „Popełniłeś błąd” i następnie stawiamy kropkę. Takie zdanie może być jak najbardziej prawdziwe i dotyczyć czyjegoś zachowania, gestu, przekroczenia przykazania czy przepisu. Ale to jeszcze nie wszystko z perspektywy Ewangelii.
Przypomnijmy sobie scenę, gdy faryzeusz Szymon, widząc zachowanie kobiety, która namaszcza stopy Jezusa, a potem wyciera je włosami, myśli sobie: „Gdyby On (Jezus) był prorokiem, wiedziałby, co za jedna i jaka jest ta kobieta, która się Go dotyka, że jest grzesznicą” (Łk 7,39). I rzeczywiście, ona jest grzesznicą. Tylko to jeszcze niczego nie zmienia, to jedynie stwierdzenie faktu. Co więcej, wypowiedziane z punktu widzenia moralnej wyższości: ona jest taka, w domyśle – gorsza, a ja jestem lepszy. Sama prawda nie wystarcza. Podobnie jak sama miłość bez odniesień moralnych to też za mało.
W jakim sensie?
To druga skrajność, w którą popadamy, przyklepując jakąś sytuację i mówiąc: „Nic się nie stało, jakoś się ułoży”, „Trzeba mieć zrozumienie dla ludzkiej słabości”. To również nie jest dobre i w jakiś sposób jest oszukiwaniem siebie i drugiego. Bo najczęściej wiemy, że jednak źle się stało, ale żeby nie psuć relacji albo atmosfery, udajemy, że wszystko jest w porządku.
Jak to się ma do tego, jaki jest Bóg?
W Bogu obie te perspektywy się schodzą. Jezus przychodzi do nas jednocześnie z prawdą i z miłością. Czyli może pokazywać nam nasze serce i jego słabości, ale też daje natchnienie do zmiany i nie zostawia nas samych. Przypomnijmy sobie inną scenę, z kobietą pochwyconą na cudzołóstwie i przyprowadzoną przed Jezusa, którą zgodnie z prawem należałoby ukamienować (por. J 8,1–11). Jezus jest uosobieniem prawdy i miłości. Ratuje tę kobietę od emocji tłumu zaślepionego prawem, mówi, że jej nie potępia, ale jednocześnie zaznacza, żeby nie grzeszyła, odnosząc się tym samym do jej dotychczasowego stylu życia.
Dla współczesnego człowieka to może być kolejny paradoks. Bóg przychodzi – pokazuje ci wyraźnie twoje słabości, ale jednocześnie mówi, że będzie dobrze.
Działanie Boga nie zawsze polega na pokazywaniu nam tego, co dobre. Może być związane z ujawnieniem się naszych cech negatywnych, które dobrze widać w sytuacji kryzysowej. To też jest jakaś prawda o nas, którą może zafundować nam Pan Bóg. I to wcale nie musi znaczyć, że przestał nas kochać, a tak zwykle zdarza nam się o Nim myśleć, kiedy spotyka nas coś, co idzie nie po naszej myśli, co jest nieprzyjemne lub bolesne.
W takim razie człowiek, wybierając się w drogę, powinien się na coś przygotować czy raczej iść na Boże ryzyko?
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
W nastroju nieprzysiadalnym
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
