Rune. Podróż pierwszej tajemnicy - Rafał Bauer - ebook

Rune. Podróż pierwszej tajemnicy ebook

Bauer Rafał

0,0

Opis

Baśniowa opowieść na motywach z mitologii nordyckiej i germańskiej

Rune mieszka na dużej wyspie położonej daleko na północy. W Szkole Alfarów przygotowuje się do najbardziej cenionego zawodu - Rozmówcy, ponieważ potrafi widzieć magiczne istoty zamieszkujące wyspę i komunikować się z nimi.

Pewnego dnia staje przed największym wyzwaniem w życiu. Trafia do krainy Alfarów, które wręczają mu trzy mapy, kompas i notes, przedmioty należące niegdyś do dziadka chłopca, i każą mu wyruszyć w tajemniczą podróż. Po drodze Rune odkrywa nowy dla siebie świat w trzech krainach: ptaków, wiatru i kolorów. Prowadzi go notes dziadka, a w drodze towarzyszą mu rybitwa Kriana, Alfar Urchin i lis Canis.

Co czeka na Rune po drodze i dokąd doprowadzą go mapy? Czy odkryje w końcu tajemnicę swej niezwykłej wyprawy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 114

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rafał Bauer

Rune

Podróż pierwszej tajemnicy

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wyko­rzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Redaktor prowadzący: Barbara Lepionka 

Ilustracje wewnątrz i na okładce: Klaudia Mariańska 

Opieka artystyczna: Karol Pomykała 

Projekt składu: Rafał Bauer, Adrian Partyka

Specjalne podziękowania dla Wydziału Artystycznego UMCS w Lublinie 

za użyczenie pracowni linorytu i wsparcie przy realizacji projektu.

Wydawnictwo HELION 

ul. Kościuszki 1c 

44-100 Gliwice

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 

e-mail: [email protected] 

WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

ISBN: 978-83-283-5409-8

Copyright © HELION 2019

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Idzie i Brunowi

— Tato, gdzie jest wyspa z trzema krainami?

— To wyspa na oceanie, daleko na północy.

— Duża?

— To zależy, do czego chciałabyś ją porównywać. Jak na wyspę, jest raczej spora.

— Ładna?

— Nie wszystkim się podoba, ale moim zdaniem jest piękna.

— Widziałeś?

— Widziałem.

— A kto tam mieszka?

— Mnóstwo stworów i niewielu ludzi.

— Spotkałeś jakiegoś stwora?

— Mam nadzieję…

Rune siedział nad książkami już bardzo długo. Zaczynał wątpić, czy decyzja rodziców o wysłaniu go do Szkoły Alfarów była słuszna. Złościło go wszystko, co spotkało go w ostatnim roku. Przeprowadzka do stolicy, nowa praca rodziców, nowa szkoła tylko dla „wybrańców”, nowi ludzie. Do tego wieczne siedzenie po nocach i nauka. Tęsknił za starą szkołą i kolegami. Brakowało mu codziennego spokoju.

Dzisiaj zmęczenie dopadło go wyjątkowo późno. Miał jednak wrażenie, że do jutra nie zostanie mu w głowie zbyt wiele z tego, co wkuwał przez cały dzień. Jak zwykle o tej porze wszyscy już spali, a w domu panowała kompletna cisza. Jedynie tykający ciężko zegar przerywał ją co sekundę. Kolejne słowa podręcznika Język glikoński dla Rozmówców ulatywały tak szybko, jak tylko zostały wyczytane. Trudne wyrażenia były nie do opanowania. Wszystkie litery zlewały się Runemu ze sobą, a powieki same mu opadały, nie dając rady ciężarowi zmęczenia. Chłopiec co chwilę wymyślał powód, aby odejść od książki.

Szkołę Alfarów, do której uczęszczał, kończyło co roku zaledwie czternastu uczniów, a cała nauka trwała dwanaście lat. Teraz Rune miał szansę zrobić kolejny krok, aby w przyszłości dołączyć do grona wyróżnionych. Wiedział jednak, że jeśli znów powinie mu się noga na egzaminach, to nic z tego nie będzie.

Rune chodził po domu bez celu, tylko po to, aby uniknąć spędzenia kolejnych minut nad książką. Powoli dochodził do wniosku, że tylko cud mógł go uratować przed porażką na egzaminie. Co chwilę zaglądał do kuchni, bo nie graniczyła z żadnym pokojem, więc nikt nie mógł go usłyszeć. Tutaj czuł się swobodniej. Siadał przy stole i popijał małymi łykami zimną herbatę, która została z kolacji. Wszystkie myśli atakowały go ze zdwojoną siłą i kłębiły się niespokojnie w jego głowie. Robił się coraz bardziej śpiący i co chwilę przecierał oczy. W końcu odsunął kubek z herbatą i poczuł, że przegrywa walkę ze zmęczeniem. Położył głowę na opartych na stole rękach…

Ptaki

— Tato, są tam jakieś zwierzęta?

— Jest ich znacznie mniej niż w innych krajach, ale tak, oczywiście, że są.

— Jakie?

— Są lisy, renifery, konie, ale przede wszystkim ptaki. Piękne, lecz bardzo kapryśne…

Rune stał nad oceanem. Plecy miał zgarbione od ciężaru ogromnego plecaka, a wzrok utkwiony gdzieś daleko poza linią brzegową. Zanim zorientował się w sytuacji, minęło kilka minut. Nie bardzo wiedział, jak ma zareagować na to wszystko. Zaczął się dokładnie oglądać z każdej strony. Zauważył, że ma na sobie buty, jakich jego dziadek zwykle używał, gdy jechał w góry. Ta sama marka, te same zadrapania — wyglądały identycznie jak te dziadkowe. I, co dziwne, nie były za duże. Zawsze kiedy przymierzał je w garażu, podczas gdy dziadek majstrował przy skuterze śnieżnym, denerwował się, że z każdym krokiem stopa wędrowała do przodu, a but zostawał w miejscu. Spodnie Runego były uszyte ze sztywnego materiału, podobnie zresztą jak kurtka. Przy każdym ruchu wydawały z siebie nienaturalne dźwięki, jakby pękały. Mimo to chłopiec czuł się bardzo komfortowo i bezpiecznie. Poprawił odruchowo duże okulary na nosie i sprawdził, czy grzywka nad nimi jest w należytym porządku. Mama zawsze zwracała na to uwagę.

Powoli docierała do niego myśl, że nie wie, gdzie jest i dlaczego się tu znalazł. Był pewny jedynie tego, że stoi nad oceanem, bo miał go przed oczami. Wyspa, na której mieszkał, była otoczona oceanem z każdej strony, więc stwierdzenie, że jest na wybrzeżu, w niczym mu nie pomagało. Uspokajał go jedynie ten zapach i wiatr. Znał je bardzo dobrze.

Czuł ogromną chęć zajrzenia do plecaka, ale ocean z każdą minutą był coraz bliżej, kolejne fale nieubłaganie zmierzały ku jego stopom. Postanowił ruszyć się szybko z miejsca i już za chwilę maszerował powoli w nieznanym sobie kierunku, z głową pełną myśli i pytań, które zmuszony był zostawić na później. Zaczęło mocniej wiać, a chwilę potem poczuł pierwsze krople deszczu na twarzy. Wiedział, że powinien iść szybciej, ale nie był w stanie ze względu na ciężar plecaka. Odwrócił głowę i upewnił się, że jest już w bezpiecznej odległości od groźnie szumiącego oceanu. Tutaj już żadna fala nie powinna go dopaść. Mimo padającego deszczu zdjął plecak i zajrzał do środka. Od razu szeroko się uśmiechnął, bo na samej górze całej sterty nieznanych mu rzeczy znajdował się namiot. Już sam fakt posiadania go powodował, że czuł się bezpieczniej. Nie miał pojęcia, jak go rozstawić, ale od razu wziął się do pracy. Słońce było tuż nad horyzontem, co oznaczało, że jest już późno. Wiedział, że kompletna ciemność nie nadejdzie, bo o tej porze roku słońce nie zachodziło i w nocy robiło się jedynie szaro, ale odruchowo zaczął się spieszyć. Wszystkie rurki, śledzie, sznurki, zamki, haczyki miały niewątpliwie swoje zadanie, lecz on nie miał zamiaru teraz się nad tym zastanawiać i działał raczej intuicyjnie. Namiot w końcu stanął, i to nawet w miarę stabilnie. Zostało parę śledzi, niektóre sznurki zwisały bezwładnie, ale to nie było teraz ważne. Mógł się już schować przed deszczem i spokojnie przemyśleć swoją sytuację. Podczas gdy namiot nabierał kształtów, Rune przypomniał sobie słowa dziadka: „Kiedy jesteś w drodze, to idź, a cel sam się znajdzie”.

Chciał rozpakować cały plecak, aby zobaczyć, co jest głębiej, ale zmęczenie było silniejsze, więc zrezygnował z tego pomysłu. Na samym wierzchu dojrzał jedynie bardzo cienki materac, który zaczął szybko pompować, aby móc się wygodnie rozsiąść. Nawet nie był głodny, a oczy same mu się zamykały. Wsłuchiwał się przez chwilę w spadające na namiot krople deszczu i próbujący go przewrócić wiatr. Zasnął.

W nocy było trochę zimno, ale to nie stanowiło dla Runego problemu. Był za bardzo zmęczony i skołowany, aby zwracać uwagę na brak koca czy śpiwora. Najważniejszy był dach nad głową. Rune obudził się w znakomitym humorze. Nie otwierając oczu, uśmiechnął się, przeciągnął, żeby rozprostować kości, i sięgnął po okulary. Wtedy namiot zaszeleścił, a stelaż zatrzeszczał. Rune nerwowo otworzył oczy i przypomniał sobie, w jakiej sytuacji się znalazł. Jeszcze przed chwilą miał nadzieję, że zasnął nad książkami poprzedniego wieczoru, a to wszystko było tylko złym snem. Teraz jednak nie miał już żadnych złudzeń. Plecak leżał obok niego tak, jak zostawił go wczoraj, namiot ledwo się trzymał na wietrze, a niewykorzystane elementy konstrukcji walały się z każdej strony i dawały o sobie znać przy każdym podmuchu. Rune nerwowo poderwał się na materacu i zaczął grzebać w plecaku w poszukiwaniu czegoś, co pozwoliłoby mu określić swoje położenie. Nie miał pojęcia, co dalej robić. Głód i strach nie są najlepszymi doradcami w takich sytuacjach.

W plecaku było niewiele rzeczy. Wszystko skrzętnie poskładane i ułożone zgodnie z pewnym systemem, którego jeszcze nie potrafił zrozumieć. Zaczął rozkładać znalezione przedmioty na materacu. Wyjął wełniany sweter, skarpety, rękawiczki, czapkę, szalik, bieliznę, trampki, polar. Po drugiej stronie umieścił kilka tajemniczych worków i pudełek, które przy potrząsaniu nimi nie wydawały żadnego dźwięku, latarkę, która przypominała raczej rekwizyt rowerowy, a także mnóstwo jedzenia w oddzielnych workach. Na zewnątrz plecaka znalazł kijki, które znał doskonale z wycieczek szkolnych, pustą butelkę przymocowaną specjalnym uchwytem do pasków, a w klapie małe zawiniątko w specjalistycznej torbie. Na samym dnie plecaka była jeszcze jedna kieszeń, która skrywała pakunek. Największy, ale jednocześnie najlżejszy. Rune zajrzał szybko do środka. To był śpiwór. Owinął się nim szczelnie, poprawił grzywkę, przekładając ją na prawą stronę, i zaczął przeszukiwać worki z jedzeniem. Był bardzo głodny.

Jedyne, co miał w plecaku i co nadawało się do zjedzenia, to potrawy w proszku, suszone owoce, orzechy i batony. Zaczął oczywiście od batona, bo nie mógł się powstrzymać. W domu śniadanie wyglądało całkiem inaczej. Zawsze każdy dostawał to, co lubił najbardziej. Jemu przypadał jogurt z musli, tacie jajka na bekonie, mamie jajka na miękko, a jego dużo młodszej siostrze owocowa kaszka. Po obfitym śniadaniu każdy szedł w swoją stronę i gdy kolejny raz się spotykali w tym samym gronie, stół ze śniadaniowego przemieniał się już w obiadowy. Teraz zamiast stołu miał do dyspozycji kawałek ledwie zielonej trawy wymieszanej z ciemnym błotem, na której mógł położyć opakowanie ze sproszkowanym jedzeniem. Pamiętał, jak dziadek kilka lat temu zabrał go na wycieczkę do lasu, podczas której mieli szukać domów Alfarów. Tak im się ta wyprawa przeciągnęła, że musieli zjeść obiad pośród karłowatych drzew, siedząc nad brzegiem rzeki, z której zaczerpnęli wodę. Zapamiętał to dokładnie, bo woda w rzece robiła się zielona za każdym razem, gdy zanurzali w niej ręce. Dziadek był doskonale przygotowany do gotowania w terenie. Wyciągnął minikuchenkę i przymocował ją na samej górze małej butli z gazem. Do garnka wlał wodę z rzeki i wymieszał ją z zawartością worka, który ukrywał w klapie swojego plecaka. Rune postanowił zrobić to samo. Rzucił się do ponownego przeszukiwania plecaka i już za chwilę miał przy sobie składany palnik, mały garnek i zapalniczkę. Wiedział, że gdzieś musi też być pojemnik z gazem. Znalazł go w jednym z worków. Zmieszał proszek z wodą, wszystko zagotował, a później zasiadł do swojego pierwszego samodzielnie przygotowanego śniadania. Był to omlet.

Jedząc go powoli, wspominał chwile spędzone z dziadkiem. Nie tylko poszukiwania w lesie, ale również wyprawy do gorących źródeł i lodowcowych jaskiń. Dziadka nie było z nim już od dwóch lat i bardzo za nim tęsknił. Westchnął głęboko i aby uwolnić się od wspomnień, postanowił zaplanować kolejne godziny. „Kiedy jesteś w drodze, to idź…” — ta myśl ciągle siedziała mu w głowie. Postanowił pomaszerować do miejsca, które rozpozna z ulubionych książek do geografii; gdy tam dotrze, będzie wiedział, co robić dalej. Nie był pewien, gdzie i kiedy to nastąpi, ale taki plan wydawał się najbardziej rozsądny. Trochę przeszkadzały mu latające wokół ptaki, które próbowały przyłączyć się do uczty i głośno o tym informowały. Czasami zbliżały się do niego niebezpiecznie, jakby chciały go zaatakować. W pewnym momencie musiał wyciągnąć kijki do chodzenia, aby móc się w razie czego obronić przed skrzydlatymi najeźdźcami.

Ptaki nie dawały mu spokoju, więc zostawił trochę omleta na dnie garnka i postawił garnek w odległości kilku kroków od namiotu, żeby zobaczyć, co zrobią. Ptaki nagle ucichły, wylądowały na ziemi i na swoich chudych nóżkach powoli zmierzały w kierunku upragnionego dania. Na ziemi wydawały się znacznie mniejsze niż w powietrzu, a ich piękne białe upierzenie wprowadzało miły akcent w ponury krajobraz miejsca, w którym się znajdował. Jeden z nich zajrzał do naczynia i za chwilę krzyknął coś niezrozumiałego do swoich towarzyszy, ciągle obserwujących Runego. Okrzyk ten przypominał mu glikońskie słowo „chodźcie”, ale pewnie musiał się przesłyszeć. Najdziwniejsze jednak było to, że w tym samym momencie całe ptasie towarzystwo podeszło do garnka, aby ostatecznie rozprawić się z omletem. Posiłek trwał niecałą minutę, a po jego skończeniu ptaki znów zaczęły się przyglądać Runemu. Nie bardzo wiedział, jak się zachować, więc postanowił się przedstawić i dla żartu zrobił to w języku glikońskim.

— Cześć, jestem Rune — powiedział z uśmiechem, nie oczekując żadnej reakcji.

Rybitwy spojrzały na siebie i zaczęły nerwowo przebierać nóżkami. Wyraźnie było widać, że wybuchło wśród nich zamieszanie.

— Cześć — odpowiedział ten, który pierwszy podszedł do garnka z omletem.

Rune odruchowo chciał się cofnąć o krok, ale na przeszkodzie stanął mu namiot. Chłopiec nie miał gdzie uciekać. Był oszołomiony tym, że ptak zareagował na jego przywitanie, i co najdziwniejsze, odpowiedział mu w tym samym języku. Runego zaczął paraliżować strach i nie wiedział, jak ma się zachować.

— Bardzo dziękujemy, że podzieliłeś się z nami swoim śniadaniem — kontynuował ptak. — Nazywam się Kriana, a to moi przyjaciele.

Rune nie potrafił wydusić z siebie słowa.

— Dokąd maszerujesz? Potrzebujesz pomocy?

Teraz już musiał jakoś zareagować. Nie dość, że sytuacja wydawała się co najmniej absurdalna, to jeszcze musiał mówić w języku glikońskim.

— Nie wiem… — wydukał Rune. — Nie wiem, dokąd idę, nie wiem, dokąd powinienem iść.

Ptaki z gromady Kriany znów zaczęły przebierać niecierpliwie nóżkami i spoglądać na siebie. Słychać było porozumiewawcze okrzyki, ale Rune nie chciał nawet wnikać w ich znaczenie. Zastanawiał się jedynie, jak potoczy się to spotkanie, w które na pewno nikt ze szkoły mu nie uwierzy.

— Kim jesteście? — zapytał, próbując opanować strach. — Dlaczego mówicie ludzkim językiem?

— To nie jest język ludzi — powiedziała Kriana. — Skoro znasz ten język, to pewnie doskonale wiesz, do kogo należy. Jesteś Rozmówcą.

— Nie jestem Rozmówcą. Będę nim za kilka lat, jeśli mi się uda. Dopiero się uczę.

Rune opowiedział Krianie i jej przyjaciołom o szkole, o domu, o egzaminach. Mówił też o tym, co robił od momentu, gdy niespodziewanie znalazł się nad oceanem z plecakiem pełnym dziwnych rzeczy. Zorientował się, że rozmawiał z rybitwami coraz bardziej swobodnie, jakby się znali całe życie. Strach zmniejszał się z każdym wypowiedzianym zdaniem, a język glikoński wcale nie był przeszkodą. I nagle nastała kompletna ciemność, jakby Rune zamknął oczy i nie mógł ich otworzyć. Bardzo chciał wrócić do gromadki ptaków i kontynuować rozmowę z nimi, ale nie wiedział jak. Po chwili znów zobaczył monotonny krajobraz i znów siedział przy swoim namiocie, odetchnął więc z ulgą. Jednak ptaki zniknęły. Wtem usłyszał bardzo głośne nawoływania.

— Rune, Rune, Rune!

Cała gromada jego skrzydlatych przyjaciół siedziała za namiotem i krzyczała w jego stronę. Wstał i spojrzał w jej kierunku.

— Prawie się obudziłeś — powiedziała Kriana. — Jeśli chcesz zostać Rozmówcą, od tej pory musisz być bardziej ostrożny. Chodź z nami, chyba wiemy, czego ci potrzeba.

Nie miał pojęcia, o czym mówiła. Musiał raczej przysnąć, a nie się obudzić. Pomyślał, że to może wina jego słabej znajomości glikońskiego. Jeszcze chwilę stał wpatrzony w odlatujące stado ptaków. W końcu zorientował się, że powinien spakować jak najszybciej swoje rzeczy i gonić stado. Nie miał nic do stracenia. To była jego szansa na wyjaśnienie zagadki swojej wyprawy. WYPRAWA — tak właśnie zaczął myśleć o sytuacji, w jakiej się znalazł. Nagle zauważył, że kilka ptaków wróciło po niego, aby się nie zgubił i nie stracił ich z oczu. Koniecznie chciały mu coś pokazać.