Rozplatając warkocz papuszy - Leszek Mieszczak - ebook + książka

Rozplatając warkocz papuszy ebook

Leszek Mieszczak

5,0

Opis

Leszek Mieszczak zaprasza czytelników w niezwykłą podróż do przeszłości, aby odkryć teraźniejszość i przyszłość. Akcja powieści rozpoczyna się i kończy w hospicjum. Klamrowa konstrukcja ukazuje krąg życia. W międzyczasie poznajemy losy głównego bohatera, jego przygody i wszystkie niezwykłe zdarzenia, jakich doświadczył na przestrzeni lat. Wszystko zaczęło się od znalezionej na polu cygańskiej lalki… Ta niezwykła pacynka wywołała ciąg zdarzeń, dzięki którym główny bohater nie tylko przeżył kilka ciekawych przygód, ale przede wszystkim wyruszył na wędrówkę, w której odnalazł własne przeznaczenie, sięgnął do przeszłości dalszej, niż brał to pod uwagę, jako coś możliwego. Mimo wielu niesamowitych zdarzeń wręcz magicznych i niewyobrażalnych, całe jego życie pozostaje głęboko zawierzone Bogu… To on daje mu siłę, jest wsparciem i źródłem energii i wiedzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

Opowieść ta pełna jest sytuacji tajemniczych, momentami wręcz magicznych. Odniesienia do cygańskiej kultury nadają całości niepowtarzalny wyraz. Miłość, nadzieja, odwaga i zdolność do poświęceń została zestawiona z opisem dramatycznego, pełnego okrucieństwa czasu wojny.
00

Popularność




Leszek Mieszczak

 

 

Rozplatając warkocz papuszy

Wersja demonstracyjna

 

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2020

Leszek Mieszczak „Rozplatając warkocz papuszy”

 

Copyright © by Leszek Mieszczak, 2020

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Korekta: „Dobry Duszek”, Marianna Umerle

Skład: „Dobry Duszek”

Projekt okładki: Jakub Kleczkowski

Skład epub i mobi: Adam Brychcy

ISBN: 978-83-8119-596-6

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Książkę dedykuję mojej mamie i jej marzeniuo życzliwym i pełnym miłości świecie.

Podziękowanie

Kiedy stajemy pod murem, za którym wiemy, że znajdują się nasze marzenia, często bezradnie rozkładamy ręce i przestajemy marzyć, uznając je za niemożliwe do realizacji. Aby przedostać się na drugą stronę, potrzebna jest ogromna determinacja, wsparta jedynie przez prawdziwych przyjaciół i osoby, którym marzenia innych nie są obojętne. Dziękuję rodzinie, NIEzwyczajnym – wspaniałej grupie przyjaciół z Bronowa, Osiedla Karpackiego, Mazańcowic, Wapienicy, Straconki, Piotrowi Wysockiemu oraz osobom, bez których moje myśli nie przyjęłyby postaci słów. Dzięki Wam dotknę cząstki materialnej nieśmiertelności, będę żył w Was i każdym, kto przeczyta powieść Rozplatając warkocz papuszy. Moje słowa nigdy nie należały do mnie, należą do stworzonego świata i do tego, który je przeczyta i zachowa w sercu.

Piosenka

Po wielu latach,a może już niedługo, wcześniej,twe ręce moją pieśń odnajdą.Skąd wzięła się?Czy w dzień, czy we śnie?I wspomnisz, i pomyślisz o mnie –czy bajką było to,czy prawdą?I o moich piosenkachi wszystkimzapomnisz.

Bronisława Wajs, 1952

Hospicjum – rozrachunek z życiem

Znalazłem się w hospicjum. Momentami żałowałem, że wszystko mija bezpowrotnie. Czasem, ale tylko czasem, żałość zmieniała się w radość i zadowolenie. Potrzeba odkrycia następnego etapu życia, gdy obecne już się wypaliło, budziła we mnie sporo różnych emocji. Minione wydarzenia były mi tylko potrzebne, aby mimo wszystko iść do przodu. Tego, co przeminęło, nikt mi przecież nie odbierze, ani nie zmieni. Upojony tą myślą uspokajałem się wewnętrznie. Nie liczyłem też dni, jakie mi pozostały do sfinalizowania mojego układu, którego zawarcie mieściło się poza strefą materialnego świata. Pozbawiony chęci do walki przez Narodowy Fundusz Zdrowia, miałem po prostu dosyć wszystkiego. Życie i tak potoczy się dalej, ze mną czy beze mnie. Miliardy ludzkich istnień odeszły i miliardy przyjdą. Mój układ o życie dopełniał się powoli i z uporem, brnąc ciągle do przodu, do punktu ostatecznego.

Leżałem podpięty do kroplówki, patrząc w sufit, jakbym w nim spodziewał się odnaleźć cząstkę wybawienia od swojego zła, mojej ciemnej strony. Ponad nim mieściło się gwieździste, bezkresne niebo, które musiałem sobie wyobrazić. Latem często kładłem się na soczystej trawie, mierząc spojrzeniem niezbadany, odległy świat. Snułem marzenia o locie na kresy jego stworzenia, pokonując czas i przestrzeń, i własne ograniczenia myślowe. Wszystko minęło, jak za pstryknięciem palców, likwidując teraźniejszość i zastępując ją mętnym czasem przyszłym, a tak właściwie – jutrzejszym... Dziwne słowo, zwłaszcza kiedy traci swój sens. „Jak to będzie, gdy przyjdzie pora i bicie serca zacznie ustawać? Może będę się czepiał jeszcze jednego oddechu, jeszcze jednego spojrzenia, wzrokiem szukając szczegółu, który mnie zatrzyma przy życiu, wydrze z rąk śmierci fizycznej?” – Z każdą kroplą przetaczanej kroplówki czułem się lepiej. Wiedziałem, że to złudzenie, ale sprawiało mi przyjemność i dostarczało sporo nowych sił. Sięgnąłem po gazetę, ciągnąc za sobą przeźroczystą rurkę pełną płynu przedłużającego nadzieję. „Co nowego na świecie?” – Smartfon leżał na szafeczce, ale ja wolałem słowo pisane na papierze. Byłem jakby uzależniony od tych białych stron i czarnego druku. To był mój świat, miałem go w sercu. Polityka przestała mnie zajmować, nie czułem żądnej ekscytacji kolejnymi kłótniami partyjnymi. Dla mnie teraz liczył się Bóg, mój stwórca i Pan, który powołał mnie do życia, oraz jego stworzenie – człowiek, którego znaczenie dla świata niweluje wszystkie inne pomniejsze rzeczy. „Chore ambicje polityków są jak rak, który dzieli, a raczej mnoży komórki i przybiera na sile, niszcząc demokrację, lub inaczej, ubogacając w mroczną naturę lustrzane odbicie dobra. Czy coś takiego jak naród w ogóle istnieje? Wszyscy jesteśmy jednością związaną sznurem ciągnącym się od wirtualnego edenu, bez względu na rasę, wygląd, a zło prześlizgujące się między rękami Boga, rozrywa ten sznur, dzieląc na moje, nasze, a w końcu niczyje, przynosząc zniszczenie, zgliszcza i utratę wiary. W obliczu śmierci wszystko staje się mniej ważne, bo jeśli liczylibyśmy tylko na materię, która jest krucha i płynna, to przed nami jawi się pustka, a my stalibyśmy się niczym i nikim, tylko materią zmieniającą stany. Po skonsumowaniu przez robale i bakterie, dołączylibyśmy do ogniw pokarmowych tego świata”.

Nad ranem znów nadszedł ból rozrywający wnętrzności, zaciemniający mój umysł. „Czy wszystko w życiu zrobiłem dobrze?” – mędrkowałem, chociaż nie było mi do śmiechu. Chciałem uciec od cierpienia. „Jeśli wiara jest nadzieją, którą dopełnia miłość, za granicą mojego ciała odnajdę świat utracony wczoraj, zaledwie wczoraj”. – Tak dawno podjąłem decyzję, wybrałem miejsce, terminarz spotkań i przyszedłem na ten świat z myślą, która już w momencie narodzin została wymazana. Nie byłem rodzynkiem i o wszystko musiałem walczyć tymi dłońmi, na które teraz patrzyłem. „Myślenie okazuje się nie mieć już przyszłości w tym wymiarze, jednak bez przerwy myślę, jakby było mi mało. Tęsknię za bliskimi. Boję się, gdy przychodzą, nie wiedząc, jak mają się zachować, patrząc w moje gasnące oczy. Tęsknię za górami, gdzie wiatr szalejący nagina przestrzeń w przeciwległą stronę”. – Znów spojrzałem na gazetę. Odpychała moje myśli, już nie chciało mi się jej czytać. Za oknem pojaśniało. Przychodził kolejny dzień, oddalając wczorajsze chwile w niebyt. Niedawno skończyłem ostatni cykl wierszy. „Niedawno? To już miesiąc temu”. – Prawdziwe przejście, o którym kiedyś pisałem, stało się aktualne jak dziś.

Zrobiło mi się zimno. Nacisnąłem guzik sygnalizatora, czekając, aż do sali weszła pielęgniarka.

– Co się dzieje? – zapytała zatroskana.

– Jest mi zimno – odparłem. – I ten ból...

Dotknęła mojego czoła zimną dłonią i wyciągając elektroniczny termometr, przyłożyła go do skroni.

– Co my tu mamy? – szepnęła, spoglądając na wskaźnik. – Nic dziwnego, ma pan podwyższoną temperaturę. Zaraz coś poradzimy.

Zniknęła za drzwiami, ale tylko na chwilę. Wróciła z kocem i strzykawką w drugiej ręce. Podeszła do kroplówki, wprowadzając płyn do plastikowego worka, po czym zarzuciła koc na kołdrę.

– Teraz będzie lepiej, panie Bronku.

Znów zostałem sam ze swoimi myślami i narastającym bólem. Był znośny, jak wszystko w moim życiu. „Kiedy jest dobrze, nie zdajemy sobie sprawy, że to, co mamy i dostajemy, otrzymujemy tylko raz, raz jedyny i niepowtarzalny. Zło, jakie wyrządziliśmy, będzie się ciągnęło za nami jak smród”. – Pomyślałem, że szczęśliwy ten, kto wszystko naprawił. „A dobro? Dobro niweluje zło, ta anihilacja przywołuje wizję wagi, na której zawisa wszystko, co dobre, i wszystko, co złe. Nijakość jest jak szlam wylewany poza brzeg szalek unoszących nasze czyny, czyni płytkim świat, po którym płynęliśmy jak samotne łódki, poddając się nieustannej walce z własnym sumieniem. Czy była miłość, wiara i nadzieja?”.

Czy już mam spojrzeć na przebytą drogę? Czy czekać do ostatniej chwili, jak w moim wierszu:

Ja, Judasz,Obwiązałem szyjęI przywiązaniem do życiaZawieszam sięNa włosach brodySięgającej nieba.Nie mogę zostaćI nie mogę się wrócić,Zamarłem w bezruchuI czekam,Aż włos się urwieI spadnę na zapachŚwieżej trawy.I nie spadamDo końca świata,Może wszechrzeczy…

Poza, jaką przyjąłem kilka minut temu, stawała się już niewygodna. Próbowałem się obrócić. Po chwili udało mi się położyć na lewym boku. Ulga przyszła sama i radość, że nie musiałem nikogo wołać do pomocy. Bezsenność, jaka mnie nawiedzała od kilku dni, była nie do zniesienia. Z towarzyszącym jej bólem stawała się mieszanką nader trudną do strawienia.

„Więc tak wygląda kolejny dzień utargowany u Boga. Co mnie jeszcze czeka? Za chwilę pewnie zjawi się ksiądz. Sympatyczny poniekąd człowiek. Stara się nam zaszczepić wiarę w sens cierpienia, z jakim przyszło nam się zmierzyć. Człowiek w obliczu ostateczności dojrzewa zwyczajnie niczym banan. Nabiera koloru, smaku. Szkoda, że już nikt nie chce po niego sięgnąć. Zaczyna z czasem cuchnąć, jak zepsuta żywność. Z tej sytuacji tylko ZUS jest szczęśliwy, bo nie będzie ci musiał wypłacać emerytury, natomiast pieniądze składane przez lata zasilą budżet innych”. – Do mojego myślenia wkradł się wyraźnie sarkazm.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – odezwał się głos w otwartych drzwiach sali.

Obróciłem lekko głowę.

– Niech będzie pochwalony kolejny dzień na chwałę Pana – szepnąłem.

– Więc mamy zdrowe podejście do życia.

– I do umierania – dodałem.

– I do umierania – powtórzył ksiądz z nieco mniejszym entuzjazmem. – Jak się dzisiaj czujemy, panie Bronku?

– Dobrze – wydobyłem z siebie westchnienie.

– Prawda czy fałsz?

Nie mogąc doczekać się odpowiedzi, przybliżył się do łóżka, siadając na krześle.

– Czytałem wczoraj ostatni tomik pańskiej poezji. Jak zwykle stawia się pan w pozycji wyższej od Boga.

– Sam mnie tam postawił – szybko zripostowałem. – Wkrótce zagram z nim w szachy, o ile mnie wpuści do swojego domu.

– Dlaczego miałby nie wpuścić? – zapytał.

– Jak to Bóg, często zmienia decyzje. Raz jest pokój, raz wojna, raz jest dobrym ojcem, a raz karzącym mieczem. Tak to już jest z tym naszym Panem.

– Nie jest tak źle – zaprzeczył moim słowom. – Jego decyzji nie możemy ogarnąć, sam pan wie. Musimy zaufać Jego miłosierdziu.

– Wiem, wiem. Już to przerabiałem.

– Dzisiaj jest się na wozie, jutro pod wozem.

– Tak, jeśli założyć, że będzie jutro. Czy może mnie ksiądz zabrać na taras? Za chwilę wstanie słońce. Chciałbym je zobaczyć.

– Zapytam siostry.

– Zaraz musi ksiądz pytać – wymamrotałem, z dużą dozą wyrzutu patrząc na jego twarz, którą wykrzywił grymas.

Chwilę rozważał w swoich myślach, czy ma to zrobić, czy nie. Po wahaniu wydał z siebie głos:

– Zaraz poszukam wózka.

Po chwili siedziałem na tarasie przykryty kocem. Cudowny poranek wprawiał w zachwyt i utwierdzał, że Bóg istnieje i maczał palce przy stworzeniu świata. „Dlaczego jednak tak zepsuł człowieka? A może myśmy tak się sami zdewastowali?”. – Owe słowa mi nie pasowały do widoku roztaczającego się przed moimi oczami… Anioł musiał chyba przysiąść z zachwytu obok mnie, bo wyraźnie poczułem powiew wiatru, wszakże żaden liść na pobliskim drzewie ani nie drgnął. Było mi dobrze. Nawet ból zniknął gdzieś daleko za mną lub we mnie tylko cicho przycupnął. Może zdjęto ze mnie jarzmo, pozwalając na niewielką chwilę radości. Tarcza słoneczna powoli wyłaniała się zza górzystego pagórka porośniętego sosnowym lasem. Odetchnąłem całą piersią. Piękna, czerwono-pomarańczowa kula wychodziła z ukrycia. „Czy na tamtym świecie są takie piękne chwile? Czy ta jest tą jedyną, niepowtarzalną, która już nie wróci?”.

Ksiądz stał tuż za mną, bojąc się, co się stanie, jak siostry lub lekarz się dowiedzą. Poklepałem dłonią jego rękę zaciśniętą na ramieniu wózka. Zrozumiał mój gest, pewnie dodał mu otuchy, bo pchnął mnie na sam skraj tarasu. Widok stąd był jeszcze lepszy. Zrobiło mi się żal tego dnia, niemniej przypomniałem sobie moją rozmowę z wnukami. Mieli być dzisiaj po dwunastej. Mój plan A miał dopiero nastąpić. Cieszyłem się, zwłaszcza że pogoda, jaką zesłał mi Bóg, radowała moje serce.

– Możemy już wracać – wykrztusiłem, lekko pokasłując.

– I warto było? – zapytał ksiądz, słysząc narastający kaszel.

– Oj, warto – westchnąłem, nabierając szybko kolejny raz powietrza.

W drodze powrotnej do pokoju nikt nas nie zauważył. Wyraźnie podniesiony na duchu ksiądz odsapnął.

– Muszę zobaczyć jeszcze innych chorych – oznajmił, jakby szukając ucieczki przed kolejną moją perwersją, a może zdawał sobie sprawę, że i tak mi już nic nie zaszkodzi, ale nie chciał maczać swoich wielebnych palców w łamaniu przepisów obowiązujących w tym hospicjum.

Ledwo przeniosłem karykaturę mojego ciała na łóżko. Pomógł mi jeszcze zawiesić kroplówkę i kierując się do drzwi, wyszeptał:

– Szczęść Boże.

„Może i szczęść” – pomyślałem. – „Przyda mi się dzisiaj”.

O czternastej do sali weszło dwóch pielęgniarzy w zielonych fartuchach.

– Cześć, dziadku! – usłyszałem, jak mówią równocześnie. – Zabieramy cię. Wszystko jest gotowe.

– A pielęgniarka? – w moim głosie pobrzmiewało pytanie.

– Jest nowa, tak jak dowiedzieliśmy się wczoraj. Przynieśliśmy skierowanie na tomografię od doktora Krauza. Podróbka wygląda jak oryginał.

– Nic nie powiedziała – wtrącił Mateusz. – Jak mówiłeś, nawet nie zadzwoniła, aby potwierdzić skierowanie.

– To dobrze, chłopaki. Wózek jest na korytarzu albo w sali obok. – Mamy nosze za drzwiami, na kółkach, jak pogotowiu – pochwalił się Dawid.

– No to do dzieła – rzuciłem.

W parę sekund nosze wjechały do sali.

– Dzielne chłopaki – pochwaliłem ich operatywność, a oni, widząc uśmiech na mojej twarzy, jeszcze bardziej się rozochocili, jakby uczestniczyli w dobrej zabawie.

Z przełożeniem mojego ciała też szybko sobie poradzili. Leżałem przykryty kocem, trzymając w ręku kolejną kroplówkę. Na korytarzu natknęliśmy się na pielęgniarkę. Zatrzymała nas i jeszcze raz spojrzała na dokument skierowania.

– Doktor wczoraj mi nic nie mówił, ale skoro macie skierowanie z jego podpisem... Może zapomniał mi przekazać. – Jeszcze raz spojrzała na wykaz lekarskich zaleceń i pokiwała głową.

– Za godzinę będziemy z powrotem – oznajmienie Mateusza zawisło w powietrzu.

Patrzyła jeszcze za nami, dopóki drzwi od windy się nie zasunęły. Wszyscy parsknęliśmy śmiechem, aż się zakrztusiłem.

Na dworze powitało mnie słońce i przyjemny wiatr. Spojrzałem przed siebie.

– Jesteście szaleni! – wykrzyknąłem na widok prawdziwej karetki stojącej tuż przed wejściem.

– Nic specjalnego, dziadku. Wszystko da się załatwić, a miało być profesjonalnie, więc tak jest – z nutą pyszności chwalił się Mateusz.

– Karetka była w naszym serwisie do naprawy i zostaje do jutra, a my tylko ją próbujemy – wtrącił Dawid.

Chłopaki zapakowali mnie do środka i ruszyliśmy ulicami Bielska. Godziny szczytu dawały o sobie znać, wyraźnie ograniczając możliwości szybkiego przemieszczenia się w rejon ulicy Górskiej i Straconki. Koło stacji paliwowej skręcili w lewo i moim oczom ukazała się ulica, której istnienie zawsze przyprawiało mnie o dreszcz emocji. Przemierzałem ją setki razy autobusem, pieszo, na rowerze. „Pamiętam, jak powstawała, jak młode nasadzone drzewa zostały połamane przez wandali aż do samych Leszczyn, a pięknie ciągnący się Potok Straconka został zamknięty w kamienne mury niczym złoczyńca”. – Bulwary zmieniły się nie do poznania, aczkolwiek gdzieś tam w umyśle miałem zapisany obraz z mojej młodości. Serce biło mi mocno. Pokasływałem, a łzy napływały mi do oczu. Ambulans mknął i mijał rejon Partyzanta. Usłyszałem w podświadomości głos konduktorki ogłaszającej pasażerom ten przystanek. W mojej wyobraźni jej postać siedziała w obudowanym kokpicie, do którego tłoczyli się ludzie, chcąc kupić bilet. Zastanawiałem się, kiedy ten czas minął. Przy piekarni chłopcy zwolnili, jadąc za nauką jazdy. Potem stara kapliczka w stylu późnobarokowym z 1830 roku. Powstała na szlaku wiodącym do Lipnika. Kilka metrów dalej, po lewej stronie, stał jeszcze domek mojego pradziadka, Jana Chrobaka, do którego często wędrowałem po mleko kamieńcami. Wreszcie kościółek, kiedyś maleńki jednonawowy. Czytałem kronikę jego powstania, tutaj zostałem przyniesiony i ochrzczony… Jak bardzo dawno temu, nie wiedziałem. Dawno… Za młodu był wyjątkowo monumentalny, cichy, pełen modlitwy. Półmrok stworzony przez otaczające go drzewa uspokajał mnie i tworzył prawdziwą bliskość z Bogiem. Biegałem na majówki, nabożeństwa czerwcowe. Klimat ten trwał we mnie do dzisiaj. Spoglądałem na rzeźbę Madonny z Dzieciątkiem, nie wiedząc, że pochodziła z XV-XVI wieku, że była cennym dziełem przekazanym z przeszłości w moją rzeczywistość. „Co ja przekażę moim następcom?”. Oto jechałem z moimi wnukami, jakby na ostatnią wycieczkę mieszczącą się w planach, które się dopełniały we mnie i na moich oczach. „Pewnie płakałem oblany święconą wodą w dniu chrztu. A pierwsza komunia? Krótkie spodnie i poranny chłód i drżenie serca na widok Jezusa zamkniętego w małym białym opłatku”.

Kościół został za nami, tak jak stare przedszkole i remiza, i budynek Gromadzkiej Rady Narodowej. Droga wiła się dalej między domami. Jeszcze czułem wyboistość kostki, która spoczywała pod warstwą asfaltu, obijającej się o gumowe opony roweru. „Jeszcze chwila, a zobaczę stary dom, tak jak koperty z napisem: Państwo Chrobakowie, Straconka 115, powiat Bielsko-Biała, województwo Stalinogród”. Stał na swoim miejscu, tylko tabliczka na drewnianych balach zmieniła numer na 177, ulica Górska. Jak wiele wspomnień zawarło się w drewnianych ścianach: ciepło, zimno, dobro, zło. Wszystko było pełne i dosłowne, ważne i jedyne. Wszystko minęło i trwało jeszcze tylko w mojej pamięci. Dom został z tyłu jak wszystko. „Mam nadzieję, że tam wszystko istnieje naraz, bez tego wstrętnego czasu”.

Minęliśmy nieistniejącą leśniczówkę i przystanek, który kiedyś był tym ostatnim. Tutaj nawracał autobus nr 55, później jedenastka. Zapora, niegdyś wielka i pełna wody, z pływającymi dzikimi kaczkami, wydawała się mała i zasobna w wodę prawie jak większa kałuża. Droga dalej wiła się między zboczami gór, wspinając się na przełęcz Przegibek. Wreszcie zatrzymaliśmy się może około stu metrów przed parkingiem. Dawid odwrócił się w moją stronę.

– Dziadku, dojechaliśmy. – W jego głosie słychać było troskę. – Wysiadamy?

– Jasne, chłopaki. Otwierajcie drzwi i pomóżcie mi wyjść.

Szybko wyskoczyli z pojazdu. Dawid otworzyli boczne drzwi. Mateusz wszedł do środka i wydostał na zewnątrz przymocowany do ściany karetki wózek inwalidzki. Potem obaj przenieśli mnie i usadowili na nim. Świeże powietrze otwarło mi na nowo płuca, wzmacniając dawką energii cały niedotleniony organizm.

– Podwieźcie mnie do balustrady – poprosiłem.

W tym miejscu las był wyjątkowo przerzedzony i można było sięgnąć wzrokiem na przepiękną zieloną dolinę poprzetykaną ciemnymi, a czasem czerwonymi dachami domów, poszatkowanych ogrodami i drogą wijącą się między nimi. Daleko widniała dopiero co mijana wieża kościoła, a jeszcze dalej rozpościerała się cudowna panorama Bielska-Białej z jednym tylko kominem elektrociepłowni. Kiedyś sterczały dwa, niczym wieże triangulacyjne, wskazując drogę z każdego punktu miasta. Wszystko się zmieniło, jak zresztą całe moje życie razem ze światem, który otaczał szczelnie moje drogi, jakie pokonywałem na tej umiłowanej ziemi. Byłem szczęśliwy, mogąc patrzeć przed siebie i zamiast ponurych ścian hospicjum widziałem wreszcie życie. Napawałem się dumą. Przywędrowała do moich myśli zaraz potem, gdy przypomniałem sobie czas, w którym tu wiele razy przychodziłem, często przyjeżdżałem na rowerze, samochodem, pielgrzymując do tego miejsca, by zobaczyć mój mały świat, tak jak mój pradziadek Jan, dziadek Antoni, czy mój tata. Pewnego razu byliśmy w tym miejscu w trójkę jednocześnie. Czas przeszły, teraźniejszy i przyszły stanęły obok siebie, łącząc się w jednym punkcie przestrzeni. Trzymałem za ręce mojego ojca i mojego dziadka. Patrzyliśmy razem przed siebie i każdy widział coś innego. Cudownie uzupełnialiśmy się nawzajem, tak jak tego chciał stwórca, nasz Stwórca. Nie mogłem zawrócić czasu, a tak bym chciał znów stać tutaj z nimi. „A może stoją tu ze mną i z moimi wnukami, może na ich twarzach jest uśmiech szczęścia, może czekali tu na mnie od tylu lat, a ja nigdy nie miałem dla nich czasu?”. Cudowne słońce kąpało swoim światłem każde napotkane drzewo, każdy krzew, każdego człowieka. Wszystko się wypełniało zarysem prawdziwego raju, być może utraconego w pogoni za złudzeniem. Liście poddawały się pieszczotom promieni, a ludzie? Ludzie znów się spieszyli, bo jeszcze zakupy, bo jeszcze to, bo tamto. Sedno istnienia gubiło się, przepływając przez palce jak strumień zimnej górskiej wody. Nie było mi żal uciekających chwil, ostatnich spojrzeń. Jeszcze tylko ten ptak śpiewający na cześć swojej wybranki odegra swoją rolę do końca: „Jeszcze tylko kilka słów napisanych na białym papierze i słowa zastygną w moich ustach, jeszcze tylko kilkaset spojrzeń i życie znów się otworzy na nowy, nieznany mi wymiar. Czy będzie bolało? Jak przez te drzwi przejść, mój aniele? Czy kiedy zamknę oczy, zobaczę cię, jak stoisz obok mnie i wyciągasz swoją dłoń, aby mnie zaprowadzić tam, gdzie inni już na mnie czekają?”.

– Dziadku, musimy wracać – do moich uszu dobiegł miły głos wnuczusia.

– Wiem, wraca ból i kaszel. Jeszcze raz spojrzę i jedziemy. Nie naciskał więcej, stojąc tuż za mną. Wiedziałem, jak mocno przeżywa moją chorobę. Odkąd pojawili się w moim życiu, stali się promyczkiem przysłanym z góry, pozwalającym znieść wszystko, co doskwierało duszy i ciału.

– Jedziemy, chłopaki – wykrztusiłem z siebie.

Droga w dół mijała szybko. Spoglądałem na przydrożne zatoczki, szukając wspomnień coraz bardziej oddalających się i umykających w niepamięć. Znów przystanek, stary dom, ożywający jak za machnięciem różdżki, i szkoła pełna gwaru. Właśnie tu zatrzymały się moje myśli: „Jak to było?”.

Spotkanie z tajemnicą

2 września 1967 roku

Pogoda była znośna. Ustawili nas w pary, zostawiając przybyłych z nami rodziców gdzieś w tłumie obok. Dobieraliśmy się w pary zupełnie przypadkowo, według nieznanego mi klucza. Stanąłem obok chłopaka równego wzrostem. Był trochę przerażony zgiełkiem i zamieszaniem wokół niego, lecz jakiś zarys uśmiechu zaczął pojawiać się na jego ustach. Ten uśmiech upewnił mnie, że dokonałem dobrego wyboru.

– Pójdziecie zaraz do klasy z waszą panią – usłyszałem głos mamy, ale rozkojarzony nie mogłem szybko zlokalizować miejsca, skąd do mnie dotarł.

Wyciągnąłem dłoń do chłopczyka stojącego obok, zagarniając jego rękę. Spojrzeliśmy na siebie z lekkim niedowierzaniem i ruszyliśmy za parą znajdującą się przed nami. Po kilkunastu krokach marszu wydostaliśmy się z tłumu i skierowaliśmy w stronę schodów do nowej szkoły. Teraz dopiero zobaczyłem na początku kolumny wysoką panią górującą nad wszystkim wokoło. Trzymała za rękę dziewczynkę z pierwszej pary i pokonywała kolejne schody, docierając do drzwi wejściowych. Potem zrobiło się ciemno, a raczej szaro. Krótki zaciemniony korytarz szybko się skończył i znów zaczęły się schody, które doprowadziły nas na pierwsze piętro. W końcu pani zatrzymała się przed dużymi drzwiami.

– Słuchajcie, tutaj jest wejście do naszej klasy. Przed wejściem są wieszaki, na których będziemy wieszać swoje ubrania i zmieniać swoje buty, a teraz wchodzimy do klasy.

Wzmógł się chwilowo gwar, jakby w ulu nagle zaroiło się od brzęczących trutni jak przy pasiece wujka. Wepchałem się do środka, trochę obeznany z przedszkolnego życie w starszakach. To wchodzenie nie zajęło nam zbyt dużo czasu. Dopadłem pierwszej lepszej ławki, zanim usłyszałem głos naszej pani.

– Proszę siadać – rozkazała bardzo spokojnym, stanowczym głosem. – I tak później usadowię was inaczej.

– Chodź, siadaj tutaj – zaproponowałem koledze, zaczepiając go wyciągniętą dłonią, kiedy przechodził obok ławki, w której zdążyłem się już rozsiąść.

Cały ten zgiełk był mi znany już z przedszkola i nie reagowałem na niego w żaden sposób. Cały niepokój i stres gdzieś odpłynął.

Zielony blat, lekko wysłużony, był wyjątkowo przyjemny, ale siedzenie znajdowało się zbyt nisko. Zaraz sięgnęliśmy dłońmi do szklanego naczynia, zagłębionego w środkowej części ławki. Potem nasze głowy zderzyły się, zaglądając pod ławkę, aby sprawdzić, jak głęboko jest osadzony w desce. Pod blatem była półka i nie bardzo można było cokolwiek zobaczyć. Wszystko nas ciekawiło i intrygowało, jak każda nowość, z którą mieliśmy styczność po raz pierwszy życiu. – Proszę o spokój. – Podniesiony o kilka tonów głos naszej pani uciszył rozgadane nasze gębusie.

Podparłem dłońmi brodę i przeniosłem się myślami do przydomowego ogródka. O tej porze musiało być w nim fajnie. Soczysta trawa, jabłka na drzewach kusiły swoim kolorem. Pomyślałem o moim piesku, którego musiałem dzisiaj zostawić samego w domu. No, niezupełnie tak było, ale jeśli nie był ze mną, to uważałem, że był sam i że bardzo było mu smutno bez mojego towarzystwa. Tata pewnie przywiązał go znów do budy, a Szarik tak tego nie znosił, próbując zawsze ściągać łapami pasek zaciśnięty wokół szyi. Łańcuch i pasek oddzielały go od wolnych harców, jakie lubił wyczyniać w przydomowym ogródku. „Może mu pomogę…” – Wstałem szybko, aby pobiec do niego, gdy nagle uświadomiłem sobie, gdzie jestem i co wokół mnie się dzieje.

– A ty dokąd? – zatrzymały mnie głośne słowa pani. Usiadłem z powrotem w ławce i spojrzałem przestraszony na nauczycielkę, myśląc już o karze za moje zachowanie, lecz nic takiego nie nastąpiło.

– Będę czytała wasze nazwiska, a każdy wyczytany wstanie i potwierdzi swoją obecność słowem „jestem”.

Pani czytała, ale nazwiska i imiona pojawiały się i znikały bez głębszego znaczenia. Nie łączyłem ich jeszcze z żadnym wizerunkiem osoby, do której należały. W końcu usłyszałem swoje i zgodnie z prośbą wstałem i odpowiedziałem słynne:

– Jestem.

Tak rozpocząłem mój pierwszy dzień w szkole, ale nie o tym myślałem. Zaledwie wczoraj w naszej wiosce odbył się odpust parafialny, który kończył okres letni, a wprowadzał czas nauki w tutejszej szkole. Po budach i straganach ustawionych wzdłuż drogi nie zostało już żadnego śladu oprócz niesprzątniętych śmieci. Na placu koło przedszkola właśnie trwała rozbiórka dwóch karuzeli i likwidacja strzelnicy, na którą przychodziłem ze starszym bratem.

Po inauguracji szkolnej nauki wróciłem z mamą do domu. Przebrałem się szybko i pobiegłem oglądać, jak toczyły się prace przy demontażu tych urządzeń. Było mi okropnie żal, że wszystko się skończyło i cały rok trzeba będzie czekać na powrót tych magicznych dni, chociaż do końca nie zdawałem sobie sprawy, jak długi jest ten rok, który był przede mną.

Kiedy znalazłem się już na placu, ostatnie ciągniki odjeżdżały, wspinając się na wzniesienie obok restauracji i kierując w stronę miasta. Spojrzałem na ogródek przy przedszkolu i ustawione tam drabinki, konie, na małą karuzelę i piaskownicę, w której nie tak dawno bawiłem się, spoglądając na cygański tabor rozkładający się po drugiej stronie potoku Straconka. Zawróciłem i pobiegłem na drewniany mostek, w stronę placu, gdzie stały wozy i namioty. Pole było puste i porośnięte krzewami i trawą, ale pomyślałem, że może coś tam jeszcze zostało. Przeszukiwałem uparcie kawałek po kawałku wszystkie miejsca, rozgarniając nogą trawę w różnych kierunkach, gdzie moja intuicja podpowiadała możliwość znalezienia czegokolwiek. Nie wiedziałem, dlaczego to robiłem, co mnie pchało do tego. Centrum tej chęci umiejscowione było gdzieś w przestrzeni, poza mną. Bezskutecznie zmieniałem miejsca poszukiwań, zataczając coraz szersze kręgi, aż wreszcie natknąłem się na, jak mi się wydawało, strzępek materiału. Kiedy się nachyliłem, zobaczyłem zaczepioną na ostrych kolcach ostrężyn szmacianą lalkę. Przycupnąłem, odczepiając delikatnie zagłębione w ubranku ciernie. Po chwili trzymałem swoją zdobycz w dłoni. Była zniszczona przebywaniem na otwartej przestrzeni, poddana deszczowym nawałnicom, wyglądała, jakby miała zaraz rozpaść się na drobne strzępy. Oczy z guzików były już wyblakłe, ale wpatrywały się we mnie jak w wybawcę. Przez chwilę poczułem się jak bohater ratujący królewnę z rąk wstrętnej czarownicy. Serce zabiło mocniej, pełne radości ze znaleziska. Udało mi się coś w końcu znaleźć. Podniosłem brązową pelerynkę założoną przez otwór na ramiona lalki i zobaczyłem zawinięty wokół szyi łańcuszek z wisiorkiem. Wszystko wydawało się zaśniedziałe i szare, a nawet rdzawe. Zrobiło mi się żal dziewczynki, do której mogła należeć szmacianka. Oczami wyobraźni zobaczyłem jej śniadą twarz z ciemnymi jak kruk włosami i błyszczącymi zapłakanymi oczami, jak tuliła się do poduszki, nie mogąc zapomnieć o swojej ukochanej towarzyszce zabaw. Zaświtała mi myśl, aby ją oddać do rąk właścicielki. Okres, jaki minął od ich wyjazdu, zdawał mi się bardzo odległy w czasie. Nie umiałem jeszcze przemieszczać się w takim wymiarze, dokonując trafnych ocen. Nie było mi to zupełnie potrzebne do tej pory.

Teraz, nagle poczułem potrzebę umiejscowienia tego okresu w skali mijającego czasu. Zobaczyłem zieleń drzew tak świeżą, jakby dopiero się narodziła, usłyszałem śpiew przemądrzałych ptaków i zrozumiałem, że była to najzwyklejsza wiosna, o której mówiliśmy w przedszkolu. Przytuliłem lalkę do swojej piersi, jakbym chciał ją uspokoić i ruszyłem kamieńcami w stronę domu. Wąska droga ciągnęła się wzdłuż rzeki, której wartki nurt wyżłobił w ziemi głębokie koryto. Po jakimś czasie zamieniała się w ścieżkę okrążającą zbudowany z kamienia wodospad. Woda w tym miejscu huczała tak mocno, że nie słyszałem swoich myśli. Przyspieszyłem kroku i szybko przedostałem się za jej mury, za którymi panowała już względna cisza. Stąd do następnego wodospadu, przy którym mieszkałem, było już niedaleko. Po drodze w większych głębinach rzeki wzrokiem szukałem czarnych grzbietów pstrągów, czmychających z pluskiem na widok nadchodzącego człowieka. Rozejrzałem się jeszcze za grzybami opodal rozłożystej brzozy sięgającej chyba może nieba, albo tak mi się tylko wydawało, kiedy pod nią stawałem. Z okna pokoju nie wyglądała już tak okazale. Pod jej rozłożystymi gałęziami całe lato rosły prawdziwki. Ilekroć zamarzyłem o jajecznicy z grzybami, one tam już na mnie czekały. Babcia z dziadkiem byli zawsze zdziwieni, skąd przynosiłem tak piękne okazy. Nie zdradziłem nikomu miejsca, dopóki dziadek sam nie zorientował się, skąd mogą pochodzić. Pewnego dnia przypadkiem postanowił uwiązać na długim łańcuchu właśnie w tym miejscu swoją kozę i odnalazł cztery piękne okazy.

Wreszcie dotarłem do domu i wpadając na werandę, głośno zawołałem:

– Wróciłem!

Znalazłem schowany klucz do mieszkania, był jak zwykle pod papierem na szafie. Przekręciłem go w zamku i wszedłem w kuchni. Napiłem się zimnej herbaty z metalowego garnuszka i skoczyłem na leżankę ustawioną pod oknem. Tata miał tego dnia drugą zmianę, a mama pojechała do miasta. Brat poszedł do kolegów i nie wiedziałem, kiedy wróci. Wyciągnąłem szmacianą lalkę, ustawiłem przed sobą. Mimo zniszczenia wyglądała całkiem miło i ciepło. Nie była mokra. Od kilku dni deszcz nie padał i zdążyła wyschnąć. Odsunąłem brązową pelerynkę i ściągnąłem łańcuszek z wisiorkiem.

– Ciekawe, z czego jest zrobiony – szepnąłem półgłosem. Małymi palcami przesunąłem po ogniwkach, powoli dochodząc do wisiorka. Coś tam było wyryte. Przypominało litery z dziadkowych gazet, ale wówczas nie umiałem jeszcze tego rozszyfrować. Po dogłębnym przeglądzie schowałem go do kieszeni, zwracając się do lalki, jakby mogła mnie usłyszeć i zrozumieć:

– Czy pomożesz mi znaleźć swoją panią? Może jest księżniczką? Byłoby fajnie. Wiem, jest biedną Cyganką, ale mogę sobie pomarzyć.

Milczała, niewzruszona, jakby była zaklęta i tylko czekała na odpowiednio wypowiedziane regułki magicznych słów.

– Nie martw się – oznajmiłem lalce. – Znajdziemy ją. Teraz muszę cię schować, żeby nikt cię nie znalazł. Mam takie miejsce na strychu. Żeby nie było ci smutno, mój miś będzie ci towarzyszył. To naprawdę wspaniały przyjaciel. Zobaczysz.

Zabrałem misia, lalkę i pobiegłem po schodach na strych. Całe poddasze zawalone było sianem i słomą pod sam szczyt dachu. Było już po żniwach. Przystawiłem drabinę i dostałem się do małego okienka pod samym szczytem. Po drodze złapałem w dłonie drewnianą skrzynkę i ułożyłem w niej znalezioną zgubę.

– Nic się nie martw, znajdziemy twoją mamę – zapewniałem szeptem.

Schodząc z powrotem do mieszkania, natknąłem się na babcię Emilię, która żywo zapytała:

– Co robiłeś na strychu?

– Nic – odparłem bez wahania.

– Mama za chwilę przyjedzie z miasta, nigdzie nie idź – powiedziała babcia.

– Wiem – oznajmiłem pospiesznie. – A tata?

– Tata przyjedzie później.

Po jej słowach wybiegłem z domu w stronę przystanku autobusowego, jakbym nagle zapomniał o jej słowach. Po drodze spotkałem Romka. Chciałem od razu się pochwalić znaleziskiem młodszemu koledze, ale zawołała go mama i musiał iść do domu.

Po jakimś czasie usłyszałem znajomy warkot nadjeżdżającego autobusu. Nawrócił, zatrzymując się na przystanku, po czym kierowca otworzył z sykiem drzwi. Uśmiechnąłem się do siebie, widząc na stopniach swoją mamę z siatką z zakupami. Oboje wróciliśmy do domu w dobrych nastrojach. Na szafie wisiał już szkolny mundurek z białym jak śnieg kołnierzykiem.

– Tornister masz już spakowany. Koniec zabaw. Rano idziesz z bratem do szkoły.

– Dobrze, mamo. Czy pamiętasz Cyganów koło przedszkola? – zapytałem głośniej, podskakując z psem przy oknie w kuchni.

– Dlaczego pytasz?

– Chciałem wiedzieć, gdzie zniknęli.

– Nie wiem – odpowiedziała szybko bez namysłu i dodała: – Co to za pytania?

Włożyłem rękę do kieszeni, ale kiedy poczułem zimno łańcuszka, wypuściłem go z dłoni, milczeniem odpowiadając na pytanie mamy. – Poszukaj brata, niech tu zaraz przyjdzie. Powiedz, że go potrzebuję.

W nocy nie mogłem zasnąć, ale nie dlatego, że musiałem rano wstać, założyć tornister na plecy i pomaszerować do szkoły. To wszystko było dla mnie mało ważne. Myślałem o dziewczynce, która zgubiła swoją lalkę. Czułem, jak biła od zguby jakaś emanująca energia jej właścicielki. Zawsze wydawało mi się, że widziałem więcej niż inni i często nie mogłem sobie z tym poradzić. Miałem dopiero siedem lat i niewielkie pojęcie o tym, czy to, co widziałem i czułem, było takie same jak to, co widzieli inni. Nie rozprawiałem w myślach o tym, przyjmując za pewnik, że inni czuli i widzieli tak samo. Czasem nachodziły mnie takie rozterki, ale nie mówiłem o tym nikomu, skrywając wszystko w swoim sercu, podpierając się przy tym swoim niewielkim umysłem, może wrażliwym i nieśmiałym, bojącym się śmieszności jak ognia.

3 września

Obudziłem się i spojrzałem, czy ktoś ze mną jeszcze leży. Obok nie było nikogo. Zwróciłem wzrok na drugie łóżko, brat spał w najlepsze. Z kuchni dobiegał szumiący, pełen trzasków dźwięk radia. Tato słuchał jak zwykle Radia Wolna Europa, ale odbiór był bardzo słaby, ledwo można było wyłuskiwać pojedyncze, zrozumiałe wyrazy z wszechobecnego, nieznośnego dla uszu bełkotu. Obróciłem się na drugi bok i pomyślałem o małej szmacianej lalce znalezionej poprzedniego dnia. Układałem sobie w głowie plan działania, kiedy do pokoju wszedł tata.

– Wstajemy! Chłopaki, pobudka!

– To już? – z grymasem odezwał się mój brat.

– Już! – kategorycznie odpowiedział tata.

Cóż było zrobić? Niechętnie wygramoliliśmy się z ciepłych łóżek, układając pierzyny. Trochę byłem zdziwiony tak wczesnym wstawaniem. Po letnich harcach zalegałem w łóżku przed południem, aż słońce zaglądnęło do okna naszego pokoju. Teraz to była zupełnie niedogodna zmiana. Całkowicie zapomniałem, że tego dnia musiałem iść do szkoły razem ze swoim bratem. W kuchni paliło się w piecu, a ciepła, nagrzana blacha uprzyjemniała i łagodziła skutki wczesnego wstawania. Na stole stały już garnuszki ze zbożową kawą i kromki chleba z kiełbasą. Na leżance poukładane były nasze ubrania. Pewnie mama, zanim wyszła, zadbała o wszystko.

– Myć się i ubierać – nakazał stanowczo tata, nalewając ciepłej wody do miednicy, która spoczywała w drewnianym stołku, w wyciętym na nią otworze.

Z porannych czynności ta wydawała mi się najgorsza do przebrnięcia. Po jej wykonaniu senność odchodziła całkowicie w niepamięć. Ubieranie się przychodziło już z większą dozą entuzjazmu, ponieważ łączyło się z zakładaniem mundurka z kołnierzem. Czułem się wyjątkowo ważnym chłopcem. Jedzenie nie szło mi najlepiej, zresztą jak zwykle, ale zarzucenie tornistra na plecy kończyło poranne wstawanie i podnosiło rangę tegoż dnia. Brat był także gotowy.

– Pilnuj go – zwrócił się tata do niego. – Z Panem Bogiem.

– Z Panem Bogiem – prawie razem odpowiedzieliśmy, kierując się w stronę drzwi.

Na dworze było przyjemnie. Obeszliśmy dom i otwierając drewnianą furtkę, znaleźliśmy się na drodze prowadzącej do szkoły. Wybrukowana kostka ciągnęła się w dół, wzdłuż przydrożnych płotów, do remizy strażackiej, za którą znajdowało się skrzyżowanie. Po lewej stronie stał uwielbiany przez nas kiosk z ekspozycją zabawek. Tego dnia jednak nie było czasu na zbaczanie z drogi. Przeszliśmy obok płotu kościoła, wchodząc na schody w stronę drzwi. Przeżegnaliśmy się święconą wodą z kamiennych naczyń, kreśląc znak krzyża i weszliśmy do przedsionka, klękając na kolana. Po odwiedzeniu Boga w jego świątyni, skierowaliśmy się już bezpośrednio w stronę szkoły.

– Wiesz, gdzie masz iść? – zapytał brat.

– Tam, gdzie byłem wczoraj! – odparłem oburzony dziwnym pytaniem.

Tutaj nasze drogi się rozchodziły. Coraz więcej dzieci napływało strumieniem, kierując się do wejścia. Spojrzałem za bratem, który spotkał kolegę i zniknął za drzwiami drugiej szkoły. Budynek, do którego wchodziłem, znajdował się po prawej stronie od bramy. Przed klasą zrobiło się krótkie spiętrzenie maluchów. Nieopisany gwar panował nad wszystkim. Mnie to pasowało. Z niektórymi uczniami przyszli jeszcze rodzice. Cały galimatias trwał do pierwszego dzwonka. Głośny sygnał uciął nagle cały rozgardiasz, zmuszając ostatnich maruderów do pospiesznego wejścia do klasy. Usiadłem razem z wczorajszym kolegą i czekałem na rozpoczęcie lekcji. Na początek pooglądaliśmy swoje tornistry i wyposażenie piórników. Nie obeszło się bez sprawdzenia, czy kałamarze były pełne. Były pełne, a włożony do nich ołówek pokazał faktyczny stan niebieskiego płynu. Nagle drzwi otwarły się ponownie i do klasy weszła nasza pani. Stała na korytarzu jeszcze parę minut temu, przyjmując swoich nowych wychowanków i żegnając niektórych gorliwych rodziców już na schodach, cały czas uśmiechając się serdecznie. Wreszcie stanęła za stolikiem i donośnym głosem przywitała, od teraz już swoje, dzieci, jak prawdziwa matka.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry – wycedziliśmy nierówno, ale miło.

Na takie przywitanie pani zareagowała serdecznym uśmiechem i już tym ujęła nas wszystkich, tych zestresowanych i tych, którym pozornie wszystko wydawało się obojętne. Rozpoczynaliśmy nowy okres w swoim życiu, a wychowawczyni zaczęła odgrywać w nim znaczącą rolę.

Trzy godziny lekcyjne przeleciały jak błyskawica. Do domu wracałem ze swoją kuzynką, Urszulą. Droga powrotna wydłużała się, zwłaszcza gdy oboje zaglądaliśmy na podwórka mijanych domów, a potem wstąpiliśmy do sklepu pana Władka. Jak zwykle naszą uwagę zwróciła półka z wyłożonymi słodyczami, a zaczepieni pytaniem sprzedawcy, wybiegliśmy na zewnątrz. Dalsza droga właściwie się już kończyła. Oboje dotarliśmy do mojego domu. U Ulki w domu nie było nikogo, więc musiała zostać u babci Emilii do czasu, aż jej tata lub mama wrócą z pracy. Tym razem przywitała nas moja mama. Miała dzisiaj trzecią zmianę, a jej słowa nasycone troską i ciekawością o pierwszy dzień w szkole zamieniały się w niekończące pytania. Nie w głowie była mi relacja z nauki. Ula coś tam zaczęła odpowiadać, lecz ja szybko skwitowałem pytanie jednym słowem:

– Dobrze. – Odstawiłem tornister i przebrałem się w stare ubranie, po czym wybiegłem na dwór. Na zewnątrz usiadłem na ławce, spoglądając na rozłożysty jawor. Po chwili dołączyła do mnie Ulka.

– Powiem ci coś, ale nikomu ani słowa – zacząłem, przykładając palec do ust. – Przysięgasz?

– Przysięgam – odparła z napięciem w głosie.

– Znalazłem wczoraj lalkę od Cyganów. Byłem w ich obozowisku naprzeciw przedszkola. Chcesz ją zobaczyć? – Spojrzałem w jej oczy.

– Pokaż – poprosiła.

– To wyjątkowa lalka – tłumaczyłem. – Ma w sobie jakąś duszę. – A jeśli przyjdą tu po nią? Wiesz, jacy są Cyganie – wyrzuciła z siebie z przestrachem w oczach.

– Nie wiem, jacy są, ale jeśli przyjdą, to im dam. Czego się boisz? Ty jej nie znalazłaś! – oburzyłem się, widząc jej trwogę. – Chcesz ją zobaczyć, czy nie?

– Chcę.

– Chodź ze mną, musimy po cichu dostać się na strych.

Na palcach przeszliśmy obok drzwi do pokoju babci, po schodach, a później po drabinie wspięliśmy się na poddasze.

– Czekaj tu, a ja wejdę do mojej kryjówki.

Wdrapałem się pod strzechę i po chwili wróciłem z lalką w dłoniach. Ulka spojrzała na nią.

– Phi, taka brzydka – skwitowała bez namysłu.

– Co ty gadasz, niczego nie widzisz? – zaprotestowałem.

– Brzydka kukła – jeszcze raz osądziła.

– Dla ciebie może kukła, ale dla kogoś była cudowna i jedyna – zaprotestowałem, nie zgadzając się z taką oceną. – W takim razie schowam ją z powrotem i więcej nic ci nie pokażę – zdecydowałem szybko.

Zeszliśmy ze strychu i od razu natknęliśmy się na babcię.

– Co tam robiliście na strychu? – zapytała, jak zwykle zaciekawiona.

– Nic – szybko odparowałem, robiąc do tego głupią minę.

– No dobra, dzieci. Uleczka, na obiad.

– Ja idę na dwór – poinformowałem spiesznie i zniknąłem za otwartymi drzwiami.

Zatrzymałem się za rogiem, nasłuchując, czy drzwi do kuchni zamknęły się całkowicie. Trzask pobudził mnie do szybkiej reakcji. Dostałem się na strych z powrotem, przenosząc skrzynkę w inne miejsce. Teraz poczułem pewność, że lalka nie dostanie się w niepowołane ręce. Szybciutko opuściłem poddasze i delikatnie otwarłem drzwi do kuchni. Mama była w drugim pokoju. Na regale za książkami miałem schowany łańcuszek z wisiorkiem. Zabrałem go do kieszeni, wydostając się równie szybko i cicho na podwórko. Usiadłem na ławce pod ścianą. Denerwowała mnie myśl, że nie mam komu opowiedzieć o swoich odczuciach i planach. „Gdzie mam szukać Cyganów, co zrobić, żeby przybliżyć się do dziewczynki, która zgubiła lalkę?” – nie znałem odpowiedzi na żadne z tak postawionych pytań.

– Aniołku mój, pomóż mi – szepnąłem. – Gdzie teraz jesteś? Masz być przy mnie.

Ledwo skończyłem, na ławce usiadł dziadek Antoni. Lubił o tej porze odpoczywać w tym miejscu. Przysunął się bliżej mnie.

– Co tam mamroczesz?

– Mówię do aniołka – odparłem bez ceregieli.

– I co, słucha cię? – zapytał z uśmiechem na ustach.

– Pewnie, że słucha, tylko nie zawsze może działać.

– A to dlaczego? – zaciekawił się dziadek, podtrzymując rozmowę.

– Ty też nie zawsze robisz to, co ci babcia mówi. Aniołek ma czasem inne zadania i do niektórych rzeczy muszę dojść sam, nawet, jeśli mi to nie wychodzi – tłumaczyłem spokojnie i wolno.

– No dobra, mądralo. Mów, o co chodzi?

– Ktoś zgubił jakąś rzecz. Ja ją znalazłem i chcę odnaleźć właściciela. Oddać zgubę.

– I co?

– I nic – wzruszyłem ramionami, patrząc na dziadka.

– Jak to nic? Co to jest? – dopytywał dalej.

– Szmaciana lalka – oznajmiłem spokojnie.

– Szmaciana lalka – westchnął dziadek Antoni. – Poważna sprawa – dodał trochę zakłopotany.

– Bardzo poważna, dziadku.

– Domyślasz się chociaż, kto mógłby być jej właścicielem?

– Cygańska dziewczynka – bez wahania odpowiedziałem, chwytając dziadka za rękę.

– Przecież w Straconce nie ma Cyganów – zdziwił się.

– Ale byli na wiosnę.

– Fakt, byli, ale gdzieś odjechali. Myślę, że tej lalki już nikt nie będzie szukał. Możesz ją sobie zatrzymać.

– Nieprawda, wiem, że ktoś za nią tęskni – zaprotestowałem, słysząc własne słowa, bardzo stanowcze, jakbym naprawdę czuł ich prawdziwość sercem.

– Jeśli tak czujesz, pewnie jest to prawdą. Nie wiem tylko, jak mam ci pomóc.

– Popytaj, gdzie oni pojechali. Ciebie wysłuchają… I nic nie mów nikomu, o co chodzi – mówiłem proszącym głosem.

– Zgoda, niech będzie to nasz sekret – przytaknął dziadek Antoni. Objął mnie lewą ręką i przytulił do siebie.

– Dzięki, dziadku. Jesteś moim przyjacielem – wyznałem i ścisnąłem dziadka, ile tylko miałem w rękach sił.

Po rozmowie rozeszliśmy się, dziadek do swoich zajęć w drewutni, a ja pomaszerowałem swoją drogą za ogrodzenie. Ledwo znalazłem się po drugiej stronie, ujrzałem Romka Kubicę i pobiegłem w jego stronę. Byłem szczęśliwy, zrzuciwszy część odpowiedzialności za znalezienie właścicielki lalki na barki swojego dziadka. Wiedziałem, że nie pozostanę z tym sam i że mam wspaniałego dziadka. Dobiegając do przyjaciela zabaw, miałem już pomysł na dobrą zabawę.

– Puszczamy statki na wyścigi? – zapytałem od razu, ciągnąc przyjaciela w stronę betonowego koryta rzeki.

Niewielki strumień szumiał wartkim nurtem. Musieliśmy zejść po schodach, aby znaleźć się na dolnej płycie rzeki. Wyszukanie statków zajęło nam tylko chwilę. Małe gałązki przyniesione przez wodę były odpowiednie do takiej zabawy. Rzucone na jej prąd, wystartowały jak błyskawice porwane przez nurt. Biegliśmy obok swoich statków, równo z szybkim nurtem strumienia, a one co jakiś czas zamieniały się miejscami. Ten wyścig przypominał mi świat i życie, które wiedliśmy. Nurt zatrzymywał raz jedną, raz drugą łódkę w sidła zatok, to znów je puszczał, aby mknęły w dal do końca swojej podróży, do mety. Podniecaliśmy się przy tej zabawie, okrzykami dopingując swoje statki, a momentami emocje tryskały z nas, jak lawa z wulkanu. Nagle statek Romka został wyrzucony na brzeg. Dla niego było już po wyścigu. Nie wolno było zepchnąć swojej łódki z powrotem. Żaden z nas nie przypuszczał nawet w najczarniejszych myślach, że właśnie taka będzie jego przyszłość. Zaledwie piętnaście lat dzieliło mojego kolegę od śmiertelnej katastrofy. Moja łódka popłynęła dalej, zmierzając do mety. Wygrałem, krzyknąłem głośno:

– Jest! – Jednak jakoś nie czułem się zwycięzcą. Zastanawiałem się, czy nie anulować tego wyścigu, zwłaszcza kiedy spojrzałem w smutne oczy kolegi, w których pojawiła się łza. Nie byłem pewny, czy w takim razie jestem właściwie zwycięzcą. Może obraz pojawiający się przed nami wybiegł w odległą przyszłość lub dotarło do mnie jakieś przesłanie, którego jeszcze nie rozumiałem. Postanowiłem nie rozpoczynać wyścigu od nowa, więc pokierowałem myśli i kroki w zupełnie inną stronę.

– Idziemy na huśtawkę? – zaproponowałem z innej beczki.

– A zagramy finką w państwa? – zapytał Romek i widząc moje potakujące kiwnięcie głową, uśmiechnął się.

4 lipca 1968 roku

Zapowiadał się piękny dzień. Czerwone niebo nad Przegibkiem utwierdzało wszystkich w przekonaniu o rychłym zbliżającym się wschodzie słońca. Od poprzedniego dnia myślałem o dzisiejszym wyjeździe. Chłodny poranek otworzył mi szeroko jeszcze rozespane oczy. Rześkie powietrze obmywało twarz prawie jak zimna woda, a myśli jak zwykle wybiegały naprzód. Stałem już przygotowany przed bramką, czekając na mojego brata i swoich rodziców. W końcu pojawili się z wypchanymi torbami. Zamykana bramka strzeliła, uderzając w drewniany słupek ogrodzenia. Znaleźliśmy się na drodze prowadzącej do Bielska. Trzy kilometry, jakie trzeba było przejść na stację kolejową, nie były aż tak uciążliwe do przebycia. Ciągłe zabawy, urządzane na szybko biegi z metami do najbliższego płotu lub domu, wypełniały nam drogę do Leszczyn, gdzie znajdował się dworzec kolejowy. W końcu dotarliśmy do małej poczekalni. Było mi trochę cieplej niż na dworze, do tego miałem krótkie spodenki. Chociaż na dworze widać już było pierwsze wesoło tryskające światłem promienie budzącego się słońca, panował poranny chłód. Kasjerka otwarła okienko i na prośbę taty przygotowywała bilety, nabiła na kartonikach datę i godzinę wyjazdu, inkasując przygotowane pieniądze. Jakiś czas trwała cisza. W ten niedzielny poranek na peronie nie było żywego ducha. Byliśmy jedynymi podróżnymi oczekującymi na przyjazd pociągu. Spokój nie trwał długo, nagle zaskrzeczał megafon i zimny głos niewyspanej spikerki zapowiedział wjazd pociągu z Katowic do Zwardonia. Cała nasza rodzinka wyszła pospiesznie z poczekalni na żwirowy peron. Z ciekawością wychylałem się na tory, wyglądając na parowóz. Przypomniałem sobie omawianą na lekcji w szkole „Lokomotywę” Tuwima i rzeczywiście zobaczyłem w dali czarny punk, z którego wydobywał się dym.

– Jedzie! – krzyknąłem zachwycony.

W tym momencie tata pociągnął mnie za rękę bliżej siebie. Lokomotywa z gwizdem wtoczyła się na stację, ciągnąc za sobą kilka piętrowych wagonów, i w końcu stanęła. Po chwili siedzieliśmy już na piętrze, pełni radości, czekając, aż wagony ruszą i będziemy mogli podziwiać zza szyby zmieniający się krajobraz. Pociąg powoli zaczął się rozpędzać i pomknął przed siebie, zatrzymując się na kolejnych stacjach. Jedną z nich były Łodygowice Górne. Obaj z zaciekawieniem patrzyliśmy na dom, którego zadaszenie przypominało nam nasz własny drewniany budynek. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że przed domem stał ogromny, przystrojony podest. Umajone choinką i kwiatami drzwi świadczyły o przygotowaniach do jakiegoś święta, może wesela.

– Tato, tu będzie wesele! – krzyknąłem w stronę ojca.

– Widzę, synku.

Nie mogłem przypuszczać, że za jedenaście lat wysiądę na tej stacji w zupełnie innym charakterze. Poczułem tylko w jednej chwili napływ myśli, bardzo dziwnej i niezrozumiałej, a może niepojętej. Odrzuciłem ją szybko, choć odniosłem wrażenie, jakbym już tu był. Często miewałem takie skojarzenia i nie tylko w tym miejscu, jakby granica przyszłości otwierała się czasami nieznacznie dla mojej świadomości. Nie przywiązywałem do tego żadnego znaczenia, byłem jeszcze zbyt młody, a moje doświadczenia zbyt skromne i ograniczone, abym mógł wyłuskać z tej myślowej mozaiki głębsze wartości przydatne do rozszyfrowania napływającego komunikatu.

Żywiec przywitał nas bardzo słoneczną pogodą. Coraz większe ciepło wypełniało przestrzeń letniego poranka. Musieliśmy przejść szybko na trzeci peron, na którym stał już pociąg do Suchej. Przyczepione do lokomotywy pulmany w połowie były już zajęte. Większość pasażerów przechodziła z peronu pierwszego do tego właśnie pociągu. Od celu dzielił nas, jak mówił tata, zaledwie jeden przystanek. Sporysz, do którego zmierzaliśmy, przecinała rzeka Koszarawa. Właśnie to był cel naszego wakacyjnego wypadu. Co kilkaset metrów przegradzały ją zbudowane stopnie i zapory wodne nadające się doskonale na letnie zabawy w wodzie. Tutaj też mieszkał bliźniaczy brat mojego taty z rodziną. Właściwie był to nasz pierwszy letni tak daleki wypad nad wodę w tym roku.

Pociąg po krótkim czasie ruszył z żółtego dworca w Żywcu w stronę miasta. Przejechał nad drogą prowadzącą do rynku i wjechał na most, z którego widać było zbieg dwóch rzek: Soły i Koszarawy. Pierwszy raz widziałem obie rzeki złączone. W przeszłości, pokonując trasę do Świnnej, gdzie mieszkała moja babcia Maria, nie zwracałem takiej uwagi na krajobrazy za oknem. Zresztą, jeździliśmy wtedy niebieskimi autobusami PKS. Podróż tymi środkami komunikacji nie wpływała dobrze na moje samopoczucie. Cierpiałem na chorobę lokomocyjną, która zazwyczaj kończyła się nieprzyjemnymi sensacjami żołądkowymi i wymiotami.

Po dziesięciu minutach jazdy napis Sporysz, namalowany czarnymi literami na białym tle, przykuł uwagę moją i mojego zniecierpliwionego brata. Wysiedliśmy szybko i pierwsze kroki skierowaliśmy do murowanego kościoła na niedzielną mszę świętą. Najwyraźniej spóźniliśmy się nieco, więc okazało się, że nie można było wejść do środka. Pozostało stanąć przed wejściem do świątyni, razem z innymi spóźnialskimi. Stałem oparty o mamę i myślałem o zupełnie innych sprawach. Lustrowałem ludzi stojących obok nas, lecz gdy wszyscy zaczęli powtarzać słowa modlitwy „Ojcze nasz”, i ja dołączyłem się do reszty, recytując formułkę modlitwy, której nauczył nas sam Jezus. Już nieraz zastanawiałem się nad tymi słowami, więc nie powtarzałem ich jak papuga, bo dobrze rozumiałem ich znaczenie. Czas szybko mijał, zwłaszcza że miałem non stop nowe myśli, snułem historie, które toczyły się w mojej wyobraźni swoim życiem.

Msza powoli dobiegła końca i wreszcie mogliśmy ruszyć w stronę upragnionej rzeki. Upał zaczął doskwierać w coraz większym stopniu. Przeszliśmy przez drogę i skręciliśmy w stronę mostu na Koszarawie. Nagle zobaczyłem coś, co szybko zmieniło cel mojej letniej wycieczki i wróciło zapomnianą już sprawę z poprzedniego roku. Po prawej stronie, w zagajniku dostrzegłem cygański obóz podobny do tego w Straconce. Serce załomotało mi z podniecenia jak oszalałe, przyśpieszając tętno w moich żyłach.

– Tato, Cyganie! – krzyknąłem, pokazując rękami na zagajnik.

– Nie krzycz tak – uciszała mnie mama. – Widzimy przecież. Mają tu obóz od kilku lat.

– Jak to od kilku lat? – zapytałem i nie czekając na odpowiedź, dodałem: – A w zimie?

– W zimie też tu mieszkają – oznajmił tata ze spokojem. Jeździł tutaj do brata, odkąd ten rozpoczął w Sporyszu budowę swojego domu, często o tym opowiadał przy stole po powrocie.

Wspomnienia o znalezionej w ubiegłym roku lalce wróciły niczym bumerang. Przechowywałem ją, jak relikwię, w pudełku wraz ze swoim misiem. Jakiś czas temu mamę zdziwiło zniknięcie mojej ulubionej przytulanki, ale nie zapytała mnie otwarcie, gdzie się podziała. Teraz spoglądałem na wozy ustawione między drzewami i dzieciaki goniące między nimi w fajowej, jak się domyślałem, zabawie. Dziadek Antoni niczego się nie dowiedział, a ja już myślałem, że wszystko przepadło, że nigdy nie odnajdę właścicielki lalki i wisiorka.

– To świetnie – powiedziałem do siebie, ale tak, że wszyscy usłyszeli, co mówiłem.

– Co świetnie? – zapytał brat.

– Nic takiego... Cyganie.

Zdziwił się tylko, robiąc zdumioną minę. Na moście przystanęliśmy, spoglądając na rzekę płynącą pod nami. Miejscami wydawała się bardzo głęboka. Piękne okazy ryb podpływały bliżej lustra wody, to znów znikały w głębinach.

– Tutaj niedawno był wypadek – zaczął tata. – Jakiś chłopak skakał z mostu i tak niefortunnie, że wylądował w szpitalu.

– Przeżył? – wtrąciła mama.

– Przeżył. Widzicie tamtą zaporę? – mówił, wskazując ręką. – Tam pójdziemy.

Ja jednak spojrzałem w drugą stronę i zobaczyłem kilku małych Cyganów zabawiających się na brzegu rzeki.

– A tam będziemy mogli pójść? – zapytałem.

– W żadnym razie – zaprotestowała mama.

– Dlaczego?

– Tam są Cyganie – oświadczyła stanowczo. – Porywają małe dzieci.

– Nie jestem mały.

– Nie strasz go – sprzeciwił się tata. – Pracowałem z Cyganami w śrubiarni. Są tacy sami jak my, a nawet czasem lepsi. Mama w jednym ma rację, nie wolno oddalać się samemu od miejsca, gdzie będziemy siedzieć.

Tym ostatnim zdaniem wyraźnie skierował się do mnie.

– Dobrze, tato – odparłem, utwierdzając ojca, że zrozumiałem przestrogę i będę słuchał na tyle, na ile pozwoli mi to na realizacje swoich planów, które już powstały w mojej głowie.

Za mostem skręciliśmy w lewo i przedostaliśmy się nad zaporę. Wodospad szumiał jednostajnie, zagłuszając trochę rozmowy, jakie próbowaliśmy prowadzić. Nie byliśmy tu sami, a z każdą chwilą przybywało chętnych do słoneczno-wodnej kąpieli właśnie w tym miejscu. Nic dziwnego, dzień zapowiadał się upalnie. Słońce świeciło już wysoko i grzało coraz mocniej. Rozebrałem się i ruszyłem w stronę wody razem z tatą. Mama nadmuchała kupione w ubiegłym tygodniu koła i rzuciła w naszą stronę, prosto do rzeki, pod same nogi. Woda na razie nie była taka ciepła i pierwsze pływanie zakończyło się dla mnie bardzo szybko. Trząsłem się z zimna i wróciłem po chwili na koc, przykrywając się ręcznikiem. W zeszłym roku byliśmy nad morzem w Niechorzu, ale tamta woda wydawała się cieplejsza. Może dlatego, że pogoda, jaką mieliśmy, była wyjątkowo udana i ciepły Bałtyk sprzyjał harcom w wodzie, nawet jeśli fale były wysokie. Trzy tygodnie w małej mieścinie okazały się prawdziwym rajem na ziemi dla nas, z natury przyzwyczajonych do gór i pagórków.

– Czy jak wyschnę, będę mógł chodzić po rzece pod wodospadem? – zapytałem mamy, trzęsącym się głosem, snując już w myślach plany przedostania się pod mostem do małych Cyganów biegających w oddali po niewielkim stawie zrobionym z rzecznych kamieni.

– Jak tylko ogrzejesz się i zmienisz majtki, czemu nie. Tylko tak, żebym cię widziała – odpowiedziała głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Fajnie, mamo.

Po piętnastu minutach założyłem sandały i brodziłem już po wodzie, pomalutku oddalając się od wodospadu. Czujnie obserwowałem reakcję mamy na zwiększającą się między nami odległość. Kiedy na mnie spojrzała, machałem do niej ręką w geście uspokajającym. Brat siedział na kocu, a tata gdzieś zniknął z pola widzenia. Zataczałem coraz szersze kręgi, oddalając się od czujnego oka mamy. Zauważyłem, jak wrócił tata i chyba zaczęli grać w karty. Przybliżyłem się na kilka chwil. Mama spojrzała w moją stronę i upewniwszy się, że doskonale rozumiem jej wcześniejsze słowa, odwróciła uwagę od mojej osoby, widząc, jak inne dzieci także harcują po płytkiej, rozlanej rzece. Błyskawicznie przedostałem się pod most od lewej strony, gdzie woda ledwo się sączyła w dół koryta. Po drugiej stronie zobaczyłem cygańskie dzieci tarzające się w niewielkim zagłębieniu koryta. Były bardziej śniade ode mnie, a do tego miały ciemne czupryny. Początkowo nie zwracały na mnie uwagi, bawiąc się i śmiejąc wyłącznie do siebie. Wreszcie, po namyśle przybliżyłem się na taką odległość, że wtargnąłem na ich terytorium. Chcąc nie chcąc, zwróciły na mnie uwagę.

– Czego tu szukasz? – zapytała łamaną polszczyzną dziewczynka z czarnymi jak noc oczami wlepionymi we mnie.

Po jej słowach wszystkie dzieci obróciły się w moją stronę. Cofnąłem się o dwa kroki. Milczałem, początkowo zaskoczony nieznaczną dozą agresywności ukrytą w wypowiedzianych słowach dziewczynki. – W co się bawicie? – zapytałem nieśmiało, czekając na ich reakcję.

– A co? – chłopiec odparł zaczepnym głosem. Był chyba większy od mojego brata.

– W łapanego po wodzie – stonowała niezwłocznie dziewczynka, zamieniając pierwsze nacechowane lekko agresywnością słowa w miły, zachęcający do wspólnej zabawy głos.

– Chcesz się z nim bawić? – zaprotestował pytająco chłopiec.

– Dlaczego nie? – odparłem trochę wystraszony.

– Co ty tu robisz? – nagle usłyszałem znajomy głos taty. – Czy nie miałeś się nie oddalać od nas?

– Tak, ale... – próbowałem się tłumaczyć.

– Nie ma żadnego „ale” – przerwał moją odpowiedź. – Dobrze, że mama zaraz zauważyła twoje zniknięcie. Marsz z powrotem!

Ruszyłem z oporem w stronę wodospadu. Obróciłem się jeszcze za dziećmi. Dziewczynka, czując się solidarna ze mną, pokiwała mi ręką. Byłem zły na siebie, że dałem się tak łatwo odnaleźć. Nie zdążyłem ich zapytać, czy byli kiedyś w Straconce. Za karę musiałem w dodatku siedzieć godzinę na kocu, bez możliwości opuszczenia go. Patrzyłem w stronę wysokiego mostu, obserwując za jego konstrukcją bawiące się dzieci. Znudzony siedzeniem, porównywałem chmurki pojawiające na niebieskim niebie, szukając ukrytych w nich obrazów. Nagle szum wodospadu przerwał silny grzmot. Mama wstała z koca i rozejrzała się dookoła. Od strony Przyłękowa gromadziły się czarne, kłębiaste chmury.

– Musimy się zbierać. Idziemy do wujka Janka.

Nagle tata i brat znaleźli się w pobliżu koca, szybko pakując rozłożone rzeczy. Zaczęliśmy wypuszczać powietrze z kółek. Nad rzeką zapanował niewielki chaos i ruch. Musiałem się pożegnać z myślą o ponownym spotkaniu z Cyganami, ale miałem już punkt zaczepienia, do tego wakacje dopiero się zaczynały. Całą drogę do wujka układałem sobie nowy plan działania. Wiedziałem, że będę tak długo marudził rodzicom, aż wrócą w którąś niedzielę nad Koszarawę i znów będę miał okazję na spotkanie i może w końcu dowiem się czegoś konkretnego. Podbiegaliśmy co jakiś czas, czując nad sobą oddech burzy.

10 sierpnia 1968 roku

Tego dnia powtórzyła się sytuacja z lipca. Wyjazd nad Koszarawę urzeczywistnił się, wszak nie do końca w sposób zaplanowany przez moją wyobraźnię. Wszystko zaczęło się zupełnie odwrotnie. Najpierw wizyta u wujka, a później wspólna wycieczka nad wodę z jego córkami. Dawało to nowe możliwości, które pojąłem dosłownie w lot. Uśmiechałem się całą drogę, podskakując i psocąc z kuzynkami. Po dotarciu nad rzekę zajęliśmy dopiero co opuszczone miejsce przez innych plażowiczów śpieszących się pewnie na obiad, ponieważ słoneczne południe zaczęło już królować na nieboskłonie. Błyskawicznie też znaleźliśmy się w rzece, zrzucając zbędne ubrania na koc i uciekając przed żarem lejącym się z nieba. Będąc już w wodzie, skierowałem wzrok pod zarys mostu. Akurat w tej chwili nie było tam nikogo. Trochę się zmartwiłem, ale zabawa w rzece była wspaniała. Gorzej było po wyjściu z wody, na kocu dopadało mnie zimno i trzęsawka, lecz tylko przez chwilę, zanim ciało nie wyschło i nabrało słonecznego ciepła do swojego wnętrza. Wtedy też zobaczyłem pierwszy raz tego dnia, z dużej odległości, cygańskie dzieciaki, moczące się w rzece. Z oddzielającego nas dystansu nie mogłem rozpoznać dokładnie sylwetek pluskających się w wodzie. Pomyślałem, że to najlepszy czas, aby rozpocząć działanie.

– Mamo, mogę pochodzić po rzece? Nie będę się na razie moczył w wodzie.

– Siedź jeszcze na kocu. Dopiero dygotałeś jak osika – zaprotestowała mama, nie pozwalając mi na ponowne wejście do rzeki.

Po dziesięciu minutach zabawy na kocu poszukałem innego rozwiązania.

– Irena, pójdziemy razem poszukać małych rybek? – zacząłem, kierując swoje słowa do siedzącej obok kuzynki.

Miała śniadą cerę i ciemne włosy, sprawiała wrażenie, jakby była cyganką, a to mogłoby pomóc mi zbliżyć się do tych jakże odmiennych w zwyczajach i zabawie dzieciaków.

Odmienność – wtedy tego nie rozumiałem. Odmienność była im narzucona przez społeczeństwo, w którym przyszło im mieszkać. Odizolowani, zamykali się w biedzie. Odrzuceni, wydawali się wykraczać poza ramy stereotypów dobrego człowieka, przyjętych jako pewnik nawet w chrześcijańskim społeczeństwie. Biło w nich to samo serce i ta sama dusza, delikatna i czuła, pełna dziecięcej niewinności i radości, dopóki nie starli się z dorosłą rzeczywistością, w której walka o przetrwanie stanowiła podstawę egzystencji. Tak samo się rodzili i tak samo umierali. Być może ich przodkowie przed wiekami przywędrowali w te rejony, migrując z północnych Indii. Nie potrafili zagrzewać jednego miejsca, osiedlać się, tylko ciągnąć swoje tabory po rozległych przestrzeniach. Na swój sposób byli wolni. – Irenko, pilnuj go – zwróciła się do niej moja mama, co jednocześnie oznaczało dla mnie wyrażenie pozwolenia na upragnione wejście do wody.

Nie czekając na dalsze instrukcje, oddaliliśmy się kilkanaście metrów od brzegu. Odległość i szum wody praktycznie uniemożliwiały usłyszenie przez rodziców naszej dalszej rozmowy.

– Pójdziesz ze mną za most? – zapytałem proszącym głosem.

– Tam są Cyganie!

– Właśnie o to chodzi – zawahałem się. – Chciałbym ich o coś spytać.

– Chciałbyś ich spytać – powtórzyła. – O co?

– Czy byli kiedyś w Straconce.

– Dlaczego mieliby być? – zapytała zdziwiona. – Są tutaj, odkąd pamiętam.

– Ale zapytam – stwierdziłem stanowczo, odwracając głowę w stronę rodziców.

– No dobra, idę z tobą – zdecydowała wreszcie.

Powoli oddalaliśmy się od zapory. Zauważyłem wujka z ciotką, przysiedli się do rodziców. Byłem już spokojniejszy teraz o swoje plany przedostania się pod mostem na teren bliższy Cyganom. Irena towarzyszyła mi krok w krok. Woda pod mostem rozlewała się lewą stroną i sięgała zaledwie kostek. Po ostatnich ulewnych deszczach głębinę usytuowaną pod filarem mostu nieznacznie spłyciło. Widać było wyraźnie dno i pływające ryby. Tylko dwoje dzieci brodziło dzisiaj po wodzie od strony romskiego osiedla. Przybliżyliśmy się do nich na nieznaczną odległość. Już chciałem coś powiedzieć, kiedy zobaczyłem na brzegu dorosłą Cygankę. Patrzyła na dzieci, jakby ich pilnowała. Długa i fałdzista spódnica prawie dotykała ziemi. Ciemne jak noc, długie, lekko kręcone włosy otaczały pociągłą, śniadą cerę twarzy i słoneczny szeroki uśmiech skierowany na bawiące się w wodzie dzieci. Kolorowa, aż pstra koszula, przepasana równie kolorową chustą, przykuwała mój wzrok.

– Cześć! – zmogłem się i zawołałem łagodnym głosem: – Możemy się pobawić z wami?

Dzieci spojrzały na opiekunkę stojącą na brzegu. Nie było między nimi żadnych różnic, aczkolwiek pilnowano, by nie bawiły się z dziećmi gadziów, jak nazywano obcych białych ludzi nienależących do ich rasy. Zasady określone były zbiorczym cygańskim prawem, być może zwanym romanipen, o którego istnieniu nawet nie miałem pojęcia, nie znałem jeszcze segregacji rasowych rządzących na tym świecie, działających w obie strony jak mur. Z jednej strony broniący dostępu obcym, a z drugiej niepozwalający poznać, co za nim jest. Rodzice czasem pod wpływem impulsów uznawali, że nic złego się nie stanie i dopuszczali do wspólnych spotkań i zabaw swoje małe pociechy. Stojąca na brzegu Cyganka chyba podzielała ten pogląd, zezwoliwszy na wspólną zabawę, a może tylko oddaliła się z jakichś innych powodów, pozostawiając je bez opieki. Zaczęliśmy od przegradzania małej strugi rzecznej kamieniami, budując w ten sposób zaporę spiętrzającą o parę centymetrów wodę. Powstały zalew zajmował dość sporą część koryta rzecznego, w którego obrębie urządziliśmy zabawę w berka. Bawiłem się zupełnie nieźle, zapominając, po co naprawdę trudziłem się w tę stronę. Oddaliliśmy się od rodziców na dość znaczną odległość. Nagle usłyszałem słowa, których wcale nie rozumiałem. Obok znów wyłaniającej się zza krzewów Cyganki zauważyłem mężczyznę. Jego głos postawił dzieciaki prawie na baczność. Szybko wyszły z wody, kierując się w stronę brzegu. Zanim wyszły na brzeg, obróciły się do nas z dziwnymi minami na twarzy, jakby zarysował się grymas złości z końca zabawy, a może strachu przed konsekwencjami ich zabawy z nami, dziećmi gadziów. Stałem z Ireną, wpatrzony w odchodzące dzieciaki, zmartwiony z fiaska moich planów. Zamiast działać, bawiłem się w jakimś dziecięcym amoku. Kiedy wyszły na brzeg, rozmawiały ze starszymi jakąś chwilę, a potem zobaczyłem, jak na ich usta powrócił uśmiech. Zawołały też, że wrócą za godzinę.

– Jeśli chcecie – odezwała się Cyganka – to później możecie się pobawić w obozowisku.

Po czym odwrócili się wszyscy i zniknęli za przybrzeżnymi krzewami. Nie pozostało nam nic innego, jak spokojnie wrócić pod zaporę i cierpliwie poczekać godzinę. Na kocu wszyscy bawili się dobrze, nikt nie zauważył, że zniknęliśmy z pola widzenia. Rodzice grali w najlepsze w tysiąca. To była dobra nowina i prognoza na kolejne urwanie się rodzicielskiej opiece.

– Mamo, gdzie są moje spodnie? – zapytałem, przerzucając ładnie przez nią poukładane ubrania.

– Po co ci spodnie? – zapytała mama. – Są za materacem. Dorwałem się do nich i wyciągnąłem z kieszeni wisiorek. Zamknąłem go w dłoni i pobiegłem nad zaporę. Usiadłem na progu, z którego spokojnie przelewała się woda do dolnego zbiornika. Bawiło się w nim sporo dzieci i dorosłych. Otwarłem dłoń i spojrzałem na wisiorek. Podniosłem rękę do góry, w stronę słońca i nagle serce załomotało mi szybszym rytmem. Nie rozumiałem, co to może znaczyć. Od jakiegoś czasu stał się częścią mnie samego, częścią pełną nieokreślonych emocji, z którą wiązały się pewne niesprecyzowane uczucia. Przez chwilę przyszło mi myśl, że w przeszłości już patrzyłem na niego pod słońce, ale logicznie spoglądając na cały miniony rok, nie mogłem odszukać tego dnia w swojej pamięci. Wypuściłem tę myśl bardzo szybko ze swojej głowy, nie zastanawiając się nad nią dłużej. Jeszcze nie rozumiałem i nie potrafiłem rozważać podobnych irracjonalnych symptomów moich nielogicznych czasami odczuć. Patrzyłem na życie zbyt wąsko, byłem przecież tylko nieśmiałym chłopcem, czasem próbującym wykroczyć poza otaczającą mnie rzeczywistość. Z jakim skutkiem? Chyba marnym. Zobaczyłem w dole brata, jak wskakuje do wody i zacząłem się przyglądać jego nauce pływania bez koła. Tata podtrzymywał go za brzuch, a on ruszał nogami i rękami, jak szamocąca się żaba. Zacząłem się śmiać pełną buzią, a do tego całym ciałem.

– Idę do was! – zawołałem.

Szum wody sprawiał, że mojego cienkiego głosu nie byli w stanie usłyszeć. Do tego ogólna wrzawa bawiących się maluchów i dorosłych stała się szczelną barierą nie do pokonania dla moich słów.

Obiegłem zaporę z drugiej strony i już chciałem skoczyć do wody za bratem, kiedy powstrzymała mnie Irena:

– Idziemy?

Zawahałem się chwilę, patrząc na dobrze bawiącego się brata. – Idziemy – zadecydowałem po chwili namysłu. – Masz rację, musimy dzisiaj się czegoś dowiedzieć. Więcej pewnie już nie będzie takich okazji. Poczekaj, powiem mamie, że idziemy pochodzić po rzece.

Podbiegłem do koca i zamieniwszy kilka słów z mamą, wróciłem do Ireny. Pięć minut później staliśmy już w obozie cygańskim między barakami z nadzieją na dobrą zabawę. Zabawy nie było. Obóz wydawał się wyludniony, aczkolwiek z jednego domku wyszedł grubawy Cygan ubrany w pstrokatą, kolorową koszulę.

– Co wy tu robicie?! – wykrzyknął głębokim męskim głosem, tak, że mnie cofnęło o krok.

– Szukamy dzieci – wystraszony zacząłem się tłumaczyć. Myślałem o ucieczce, ale nogi stały się zbyt ciężkie. Spojrzałem na Irenę, ale jej już nie było obok mnie. Zrozumiałem, że zostałem sam na sam z ogromnym Cyganem.

– Nie bój się, chłopcze – zaczął Cygan, zbliżając się do mnie. – Jakich dzieci?

– Bawiłem się z nimi w rzece – odparłem z przestrachem w oczach. – Nic ci nie zrobię, spokojnie – starał się mnie uspokajać. Nie mówił czystym naszym językiem, ale rozumiałem go doskonale. Nagle, czując przypływ sił, odwróciłem się i zacząłem biec w stronę rzeki. Biegłem tak szybko, że pod mostem dogoniłem Irenę. Obejrzawszy się za siebie, odetchnąłem z ulgą i złapałem kilka głębokich oddechów, kierując się dalej w kierunku zapory. Zdyszani doszliśmy do koca, upadając na niego jak kłody, do tego śmiejąc się i nabierając powietrza na przemian.

– Co tak wariujecie? Czemu tak gonicie jak szaleni? – zapytał wujek Janek.

– Robiliśmy wyścigi, kto będzie pierwszy na kocu – wtrąciła pośpiesznie Irena, ratując mnie z opresji.

Wiedziałem, że kolejna próba została spalona na panewce. Być może bezpowrotnie. Trudno mi było się z tym pogodzić, ale nie miałem żadnego wpływu na taki bieg wydarzeń. Byłem jak zwykle tylko ich uczestnikiem.

Koniec wersji demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok