Rosja - Maksim Gorki - ebook

Rosja ebook

Maksim Gorki

4,0

Opis

Mam nadzieję, że ta książka wystarczająco wyraźnie świadczy, że nie krępowałem się pisać prawdy, kiedy tego chciałem. Ale, moim zdaniem, prawda nie jest ludziom potrzebna cała i aż tak, jak im się wydaje. Kiedy czułem, że ta czy inna prawda tylko okrutnie rani duszę, a niczego nie uczy, tylko poniża człowieka, a nie wyjaśnia mi nic o nim – oczywiście uznawałem, że lepiej nie pisać o takiej prawdzie.

Jest przecież niemało prawd, o których powinno się zapomnieć. Są to prawdy zrodzone z kłamstwa i mają one wszystkie cechy tego trującego łgarstwa, które zniekształcając nasze wzajemne stosunki międzyludzkie, uczyniło życie brudnym, bezsensownym piekłem. Po co przypominać o tym, co powinno zginąć? Ten, kto tylko po prostu odnotowuje i rejestruje zło życia, robi niedobrą robotę.

Chciałem nazwać tę książkę: „Książka o ludziach Rosji, jakimi byli”.

Ale stwierdziłem, że brzmiałoby to nazbyt patetycznie. I nie do końca czuję: czy chcę, żeby ludzie stali się inni? Całkiem wolny od nacjonalizmu, patriotyzmu i innych chorób wzroku duchowego, mimo wszystko postrzegam naród rosyjski jako wyjątkowo, fantastycznie utalentowany i specyficzny. Nawet głupcy są w Rosji głupi oryginalnie, we własnym stylu, a lenie – zdecydowanie genialni. Jestem pewien, że przez swoją groteskowość, niespodziewane zwroty, różnorodność form, że tak powiem, myśli i uczuć, naród rosyjski jest najwdzięczniejszym materiałem dla artysty.

Myślę, że kiedy ten przedziwny naród przecierpi już wszystko, co obarcza go i zapętla od środka, kiedy zacznie pracować z pełną świadomością kulturowego i, powiedzmy, religijnego, wiążącego cały świat znaczenia pracy – będzie żył bajecznie heroicznym życiem, a zmęczony, oszalały od przestępstw świat wiele się od niego nauczy.

Maksym Gorki

 

NAGRODY:

Małgorzata Buchalik nominowana do Nagrody Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. T. Boya-Żeleńskiego za przekład "Rosji" Maksyma Gorkiego.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 852

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZEDMOWA

To jest Gorki, jakiego nie znamy. Znamy ikonę literatury stalinowskiej, nudnego ispodlonego piewcę sowieckiego komunizmu, którego doszczętnie obrzydziły kilku pokoleniom obowiązkowe lektury szkolne. Ale oto inny Maksym Gorki – bystry obserwator Rosji rewolucyjnej ibolszewickiej, namiętny krytyk carskiego samodzierżawia iokrutnej dyktatury. Wyłania się zkart tej książki fascynujący wielogłos rosyjskiej inteligencji, wszystkie przeklęte problemy literatury rosyjskiej. Na te dylematy towarzyszące inteligencji iliteraturze Rosji spoglądamy przez pryzmat portretów Tołstoja, Czechowa, Błoka iLeonida Andriejewa. Śledzimy zmagania Gorkiego, bezpartyjnego socjalisty iwroga dyktatury, zmonarchistami irosyjską czarną sotnią. Na szczególną uwagę zasługują refleksje pisarza orządzących bolszewikach. Ta książka to „wyznania duszy rosyjskiej zatrutej złym pokarmem”.

Gorki był znakomitym pisarzem, choć trudno wto uwierzyć po lekturach jego stalinowskiej twórczości. Tu natomiast śledzimy refleksje naznaczone mądrością ipasją moralną. Powtarzał Gorki za Leskowem: „Jeżeli na Świętej Rusi człowiek zacznie się dziwić, to osłupieje ze zdumienia ibędzie tak stał jak słup do samej śmierci”.

Jeden zjego rozmówców, Bugrow, powiedział: „Unas, wRosji, sumienie jest szczególne, jakby wściekłe. Sumienie przerażone do utraty zmysłów, sumienie, które uciekło do lasu, wwąwozy, wgąszcz, itam się schowało. Idzie człowiek swoją drogą, aono wyskakuje jak drapieżnik – icap go za duszę”.

Najwyraźniej sumienie capnęło Gorkiego, gdy pisał: „Czasem wydaje mi się, że myśl rosyjska choruje ze strachu przed samą sobą; usiłuje być pozarozumowa, nie lubi rozumu, boi się go”. Od Leonida Andriejewa usłyszał: „Rozum ma wsobie coś ze szpiega, coś zprowokatora. Bardzo możliwe, że rozum to zamaskowana stara wiedźma: sumienie”.

Przypomina wpewnym momencie, jak podczas przesłuchania usłyszał od policmajstra: „Jaki zpana rewolucjonista? Nie jest pan ani Żydem, ani Polakiem”.

Nie miał złudzeń co do natury swoich rodaków: „Jak wiadomo, najłatwiej jest oszkalować, dlatego też ludzie małego ducha irozumu szczodrze raczyli Korolenkę rozmaitymi oszczerstwami”; „Kiedy ktoś chociaż troszkę wysuwa się przed szereg, na wszelki wypadek biją go po głowie”.

Czytając tę książkę, myślałem, jak bardzo Polacy podobni są do Rosjan... Gorki zauważał za Leonidem Andriejewem: „Co koń, to charakter; tak samo jest znarodami. Są konie, które zkażdej drogi zboczą do oberży – inasza ojczyzna zboczyła do miejsca, które najbardziej kocha, iznów długo będzie tam chlać zdala od świata”.

Nie idealizował swojego narodu. Powtarzał: „Nasi wrogowie to głupota iokrucieństwo. (...) Czysta prawda mówi nam, że bestialstwo jest wogóle czymś typowym dla ludzi – cechą nieobcą im nawet wczasie pokoju, oile taki czas wogóle bywa na świecie. Przypomnijmy sobie, jak dobroduszny Rosjanin wbijał gwoździe wgłowy Żydów wKijowie, Kiszyniowie iinnych miastach, jak strażnicy więzienni sadystycznie katowali osadzonych, jak czarnosecińcy rozrywali młodziutkie rewolucjonistki, wbijając im pale wgenitalia; przypomnijmy sobie na chwilę wszystkie krwawe podłości lat 1906, 1907, 1908”.

Nie uważał, że patriotyzm polega na schlebianiu własnemu narodowi. Pisał, że „lud rosyjski jest organicznie skłonny do anarchizmu, jest bierny, ale okrutny, kiedy władza trafia wjego ręce, jego osławiona dobroduszność to karamazowski sentymentalizm, jest przerażająco zaimpregnowany na wpływy humanizmu ikultury”.

Pisał: „My, Ruś, jesteśmy znatury anarchistami, okrutnymi bestiami, wnaszych żyłach wciąż jeszcze płynie ciemna izła krew niewolników, zatrute dziedzictwo tatarskiego ipańszczyźnianego jarzma – to prawda. Nie ma słów zbyt ostrych wobec Rosjanina – płaczesz krwawymi łzami, ale klniesz na niego, bo sam, nieszczęsny, dał iwciąż daje powody, żeby kląć iwyć na niego smętnym, psim wyciem, wyciem psa, którego miłości jego dziki pan, też zwierzę, nie jest wstanie przyjąć ani zrozumieć.

Najbardziej grzeszny ibrudny lud na świecie, nierozróżniający dobra od zła, spity wódką, okaleczony cynizmem przemocy, odrażająco okrutny ijednocześnie niezrozumiale dobroduszny, ado tego bardzo utalentowany.

Teraz, kiedy przecięliśmy nabrzmiały wrzód ustroju policyjno-urzędniczego itrująca, nagromadzona przez wieki ropa rozlała się po całym kraju, teraz wszyscy powinniśmy przeżyć ciężką zemstę za grzechy przeszłości – za naszą azjatycką gnuśność, za tę bierność, zjaką znosiliśmy wyrządzany nam gwałt”.

Wtamtym czasie nie miał złudzeń co do przyszłości Rosji rządzonej przez bolszewików:

„Lenin iTrocki oraz ich otoczenie zatruli się już trupim jadem władzy, oczym świadczy ich podły stosunek do wolności słowa, jednostki ido wszystkich tych spraw, otrumf których walczyła demokracja.

Ślepi fanatycy ipozbawieni sumienia awanturnicy na złamanie karku pędzą rzekomo ku «rewolucji społecznej», atak naprawdę ku anarchii, zgubie proletariatu irewolucji.

Na tej drodze Lenin ijego zwolennicy zamierzają dopuścić się wszelkich zbrodni wrodzaju rzezi pod Petersburgiem, pogromu moskiewskiego, zniszczenia wolności słowa, bezsensownych aresztowań – wszelkich podłości, jakie wyczyniali Plehwe iStołypin. (...) Oto dokąd prowadzi proletariat jego dzisiejszy wódz, itrzeba pamiętać, że Lenin nie jest wszechmocnym czarodziejem, ale szarlatanem ozimnej krwi, któremu nie szkoda honoru ani życia proletariatu”.

To tylko kilka przytoczeń ztej fascynującej ipasjonującej książki rzucającej nowe światło na biografię Gorkiego – pisarza, który później stał się twarzą dla stalinowskiej polityki mordu iupodlenia kultury rosyjskiej.

Adam Michnik

1

Szkice z dziennika. Wspomnienia

Miasteczko

...Siedzę za miastem, na łysych wzgórzach pokrytych cienką darnią; wokół ledwie widoczne groby, stratowane kopytami bydła, rozwiane wiatrem. Siedzę pod murem małego jak zabawka pudełka zcegły, krytego blaszanym dachem– zdaleka można je wziąć za kaplicę, ale zbliska bardziej przypomina psią budę. Za okutymi drzwiami leżą łańcuchy, knuty, bicze ijeszcze jakieś narzędzia tortur– bili nimi ludzi, zakopanych tutaj, na wzgórzach. Zostawiono je, żeby miasto pamiętało: żadnych buntów!

Ale mieszkańcy już zapomnieli: czyich ludzi tu pomordowano? Jedni mówią, że Kozaków Stiepana Riazina, inni, że Mordwinów iCzuwaszów Jemieliana Pugaczowa.

Itylko wiecznie pijany stary biedak Zatinszczikow mówi zdumą:

– Za obuśmy się buntowali...

Zjałowego pola na wzgórzach domy miasta, zapadnięte wziemię, zdają się stertami śmieci; tu itam zarosły po dach gęstymi, zakurzonymi krzakami. Zszarych grud sterczy zdziesięć dzwonnic iwieża strażacka, migocą wsłońcu białe mury cerkwi– jak czyściutkie płócienne łaty na brudnych łachmanach.

Dzisiaj święto. Do południa mieszkańcy stali wświątyniach, do drugiej jedli ipili, teraz odpoczywają. Miasto milczy, nie słychać nawet płaczu dzieci.

Dzień jest męcząco upalny. Szarobłękitne niebo spływa na ziemię przejrzystym roztopionym ołowiem. Wniebie jest coś nieprzeniknionego ismętnego; oślepiająco białe słońce jakby rozlało się po nieboskłonie, roztajało. Żałosne rudawe trawy na grobach, nieruchome isuche. Ziemia pęka, łuszczy się wsłońcu jak suszona ryba. Na lewo od wzgórz, za niewidoczną rzeką, nad nagimi polami drży rozprażone powietrze, kołysze się wnim itaje uszata dzwonnica osady za rzeką– sto lat temu osada należała do znamienitej Sałtyczychi, wsławionej wyrafinowanym dręczeniem chłopów pańszczyźnianych.

Amiasto pokrywa chmura jakiegoś mętnego, żółtawego kurzu. Może to oddechy śpiących ludzi.

Dziwni ludzie mieszkają wtym mieście. Właściciel fabryki filcu, człowiek solidny iniegłupi, czwarty rok czyta „Historię Państwa Rosyjskiego” Karamzina; doszedł już do dziewiątego tomu.

– Wspaniałe dzieło!– mówi, zszacunkiem głaszcząc skórzaną okładkę.– Królewska książka. Od razu widać, że pisał artysta. Wzimowy wieczór zaczniesz czytać– izaraz zapomnisz ocałym świecie. Tak ci dobrze. Książka to wielka pociecha! Oile napisana zwiedzą irozumem...

Kiedyś, bawiąc się swoją imponującą brodą, zaproponował mi zuprzejmym uśmieszkiem:

– Chce pan zobaczyć coś ciekawego? Mieszka umnie woficynie lekarz ichodzi do niego pewna panna, nie nasza, przyjezdna. Patrzę ze strychu, przez świetlik, jak się tam zabawiają; okno mają zasłonięte do połowy iprzez górną szybę bardzo dokładnie widać ich zabawy. Nawet kupiłem przypadkiem lornetkę od Tatara iczasem zapraszam przyjaciół, żeby się zabawili. Bardzo ciekawa rozpusta...

Fryzjer Baliasin mówi osobie „miejski golibroda”. Jest wysoki ichudy, chodzi zwyprostowanymi ramionami idumnie wypiętą piersią. Ma głowę węża– malutką, zżółtymi oczami, spojrzenie dobrotliwie nieufne. Ludzie wmiasteczku uważają, że jest mądry, ileczą się uniego chętniej niż ulekarza zziemstwa.

– Jesteśmy prości ludzie, alekarze są dla wykształconych– mówią mieszkańcy.

Fryzjer stawia bańki, puszcza krew, niedawno wyciął pacjentowi odcisk ipacjent umarł od zakażenia krwi. Ktoś zażartował:

– Nadgorliwy; mówią mu: wytnij odcisk, aon całego człowieka wyciął ztego świata...

Baliasina męczy nietrwałość bytu.

– Myślę sobie, że uczeni kłamią– mówi.– Nie znają dokładnie ruchu Słońca. Patrzę, kiedy słoneczko zachodzi, imyślę: ajakby tak jutro nie wzeszło? Nie wzejdzie– iklapa! Zaczepi się ocoś, okometę na przykład, iżyj tu potem wciemności. Albo zatrzyma się po tamtej stronie Ziemi izostaniemy pod korcem wiecznego mroku. Amożna przypuszczać, że słońce ma swój charakterek. Iwtedy żeby przeżyć, przyjdzie nam palić lasy, bez ustanku dorzucać do ognisk.

Chichoce, mruży oczy iciągnie:

– Ła-adne niebo będziemy wtedy mieli: gwiazdy są, aSłońca iKsiężyca ani śladu! Zamiast Księżyca czarny krążek będzie wisiał, jeśli to prawda, że Księżyc pożycza światło od Słońca. Iżyj, jak chcesz: nic nie widać. Tylko złodzieje dobrze na tym wyjdą, awszystkie inne profesje– nieciekawie. Co?

Kiedyś strzygąc mi włosy, powiedział:

– Ludzie do wszystkiego się już przyzwyczaili, niczym ich nie nastraszysz, pożarami, niczym. Gdzie indziej zdarzają się powodzie, trzęsienia ziemi– aunas nic! Nawet cholery nie było, jak cholera była wszędzie naokoło. Chciałby człowiek zobaczyć coś niezwykłego, strasznego. Strach jest dla duszy jak łaźnia dla ciała– samo zdrowie...

Jednooki dzierżawca kąpieliska miejskiego, przy tym też „czapkarz”, szyje kaszkiety ze starych spodni; miasto boi się go inie lubi. Mieszkańcy lękliwie omijają go na ulicy ipatrzą za nim wilkiem; czasem ktoś zpochyloną głową szarżuje na czapkarza, jakby chciał go pobóść. Wtedy czapkarz ustępuje drogi iogląda się za takim człowiekiem, zuśmieszkiem mruży oczy.

– Za co pana nie lubią?– pytam.

– Jestem bezlitosny– mówi dumnie.– Tak już mam, że jak tylko ktoś coś, zaraz ciągnę go do sądu polubownego.

Białka oczu ma podrażnione, poznaczone siecią krwawych żyłek, iwtej siatce dumnie błyszczy rudawa okrągła źrenica. Czapkarz jest krępy, długoręki, nogi na beczce prostowane. Przypomina pająka.

– Faktycznie, nie szanują mnie, bo znam się na prawie– opowiada, skręcając papierosa zmachorki.– Cudzy wróbel wleci do mojego ogrodu izaraz: proszę do sądu! Okoguta cztery miesiące się procesowałem. Aż mi sam sędzia powiedział: „Przez pomyłkę urodziłeś się jako człowiek, ty jesteś czysty giez!” Nawet pobili mnie za to pieniactwo, ale mnie bić to bez sensu. Jakbyś bił rozżarzone żelazo, tylko ręce sobie poparzysz. Bo po bójce to ja dopiero zaczynam...

Gwizdnął przenikliwie. Naprawdę jest pieniaczem, zasypał miejscowego sędziego skargami ipodaniami. Zpolicją żyje wprzyjaźni; powiadają, że lubi pisać donosy iprowadzi jakąś księgę, gdzie zapisuje różne przewinienia mieszkańców miasta.

– Po co pan to robi?

– Bo szanuję swoje prawa!– odpowiada.

Łysy gruby Puszkariow, ślusarz ikotlarz, wolnomyśliciel iateista. Zaciska zwiotczałe wargi, dziwnie wygięte, koloru dżdżownicy, imówi ochrypłym basem:

– Bóg to czysty wymysł. Nad nami nie ma nic, tylko błękitne przestworza. Wszystkie nasze myśli biorą się ztych przestworzy. Żyjemy błękitnie, myślimy błękitnie, wtym rzecz. Cała istota życia, mojego ipańskiego, jest bardzo prosta: byliśmy izgniliśmy.

Jest oczytany, głównie wpowieściach, szczególnie dobrze pamięta jedną: „Krwawa ręka”.

– Tam francuski kardynał zbuntował się ioblegał La Rochelle. Aprzeciwko niemu stanął kapitan Lacousonne– co on wyprawiał, sukinsyn! Aż ślinka leci przy czytaniu. Robił szpadą bezbłędnie: dźgnie– izaraz trup. Wspaniały rycerz...

Puszkariow opowiedział mi taką historię:

– Siedzę sobie tak jak teraz, wieczorem, wświęto, iczytam; nagle zjawia się rachmistrz zziemstwa, po ichniemu statystyk: „Byłbym wielce rad poznać pana”. „Nie ma sprawy– mówię– niech pan poznaje śmiało”. Isiedzę do niego bokiem. Aon itak, itak– aja udaję wariata, buczę igapię się wścianę. „Słyszałem– mówi– że pan nie wierzy wBoga?” No, tu już nie wytrzymałem: „Że jak, znaczy?– mówię.– Ato tak można? To po co te wszystkie cerkwie, popi, mnisi? Ajak zawiadomię policję, że mnie pan skłania do niewiary?” Przestraszył się: „Przepraszam– mówi– myślałem...”– „Oto, to– mówię– nie trzeba tyle myśleć. Nic mi po pańskim myśleniu”. Wyturlał się stąd jak piłeczka. Aniedługo potem się zastrzelił. Nie lubię tych zziemstwa, fałszywców. Żyją ze ssania krwi zchłopów. Nie ma co robić ztakimi uczonymi, to załatwiają im posady wziemstwie. Rachujcie! Rachują. Człowiekowi bez różnicy, co robi, byle pensję dostawał jak największą...

Azegarmistrz Korcow, zwany Pchłą Myśliwską, mały włochaty człowieczek zdługimi rękami, jest patriotą iwielbicielem piękna.

– Nigdzie nie ma takich gwiazd jak nasze, rosyjskie!– mówi, patrząc wniebo okrągłymi oczami, płaskimi jak guziki.– Irosyjski ziemniak względem smaku jest najlepszy na świecie. Albo takich, powiedzmy, harmonii też nigdzie lepszych nie robią! Albo kłódek. Mało to unas różności, żeby utrzeć nosa tym wszystkim amerykom!

Układa piosenki iśpiewa je po pijaku. Teksty wychodzą mu jakby specjalnie, zpremedytacją głupie, ale piosenka, którą śpiewa najczęściej, brzmi tak:

Błękitna sikorka zdrzewa

Pod moim oknem śpiewa.

Pojutrze jajko zniesie

Ukradnę je iwlesie

Włożę do gniazda sowie.

Tak mi się lęgnie wgłowie,

Bo śni mi się po nocach

Że dziobie mnie po włosach

Ten leśny, nocny ptak,

Zamiast chociażby szpak.

Korcow śpiewa tę piosenkę na chwacką, wesołą nutę. Agłowę ma idealnie okrągłą izwierzchu całkiem łysą, tylko od ucha do ucha wiszą mu na karku rudawe frędzle kręconych kłaków.

Lubi zachwycać się pięknem przyrody, chociaż miasto otaczają pustkowia, napuchnięte jałowymi pagórkami, pocięte wąwozami, ubogie ipaskudne. Ale zegarmistrz, stojąc na brzegu mętnej, śmierdzącej rzeki, zatrutej przez fabryki filcu, pokrzykuje wprzystępie szczerego lirycznego uniesienia:

– Ech, jak pięknie! Jak szeroko, jak płasko. Idź, dokąd chcesz. Kocham to nasze piękno ponad życie!

Podwórko przy domu ma błotniste, gęsto zarośnięte pokrzywą iłopianem, wszędzie leżą kawałki drewna ijakieś żelastwo, apośrodku gnije szeroka kanapa, zsiedziska sterczą kępy włosia. Wpokojach kurz, wszystko poprzestawiane, na łańcuszkach ściennego zegara zamiast obciążnika wisi kawałek ołowianej rury. Gdzieś wkącie jęczy iwarczy potężna żona, apo podwórku lata wmilczeniu jej siostra, stara panna, żółta ichuda, zwyszczerzonymi zębami; na nogach ma resztki męskich buciorów, podołek podwinięty do kolan, gołe łydki wsinych węzłach żył.

Korcow wynalazł kłódkę, którą ładuje się trzema nabojami do broni palnej. Wkładasz klucz, ata strzela. Kłódka waży dwanaście funtów iwygląda jak podłużna skrzynka. Moim zdaniem powinna strzelać wniebo, anie wtego, kto chce ją otworzyć.

– Nie, prosto wpysk wypali!– zapewnia wynalazca.

Miejscowi lubią dziwaka. Amoże podoba im się, że wiecznie nie idzie mu karta, wszyscy go ogrywają. On zkolei lubi bić dzieci, mówi, że swojego syna zabił rózgą na śmierć, co nie przeszkadza znajomym zapraszać go wcharakterze eksperta na pranie chłopców kradnących po sadach iogrodach.

Bez pośpiechu, ręce za plecami, chodzi sobie po mieście Jakub Lesnikow, wysoki, szczupły, zdługą cienką brodą iwielkim, spuszczonym na kwintę nosem. Nieszczęśliwy, brudny, ubrany wjakiś łach wrodzaju mnisiego habitu; na puklach jego posiwiałych, sztywnych włosów sterczy studencki kaszkiet. Duże wodniste oczy nerwowo wytrzeszczone, jakby bardzo chciał spać istarał się nie zasnąć. Wciąż ziewa, patrzy wdal ponad głowami ludzi ipyta przechodniów:

– No, jak tam?

Odpowiedzi go nie interesują, zresztą pewnie je zna:

– Tak sobie. Jakoś leci. Żyjemy.

Ma opinię babiarza iwielkiego rozpustnika. Korcow mówił mi nie bez dumy:

– Był nawet zHiszpanką! No, jasne, teraz to nawet Mordwinkami nie pogardzi...

Mówią, że Lesnikow jest synem znieprawego łoża znanej osoby, wysoko postawionego duchownego albo gubernatora. Ma kilka dziesięcin ziemi, ogrodów iłąk, puszcza je wdzierżawę osadnikom imieszka samotnie na kwaterze umojego sąsiada, urzędnika skarbowego.

Kiedyś wieczorem wylegiwał się wogrodzie, na trawie, pod lipą, pił piwo zlodem, porykiwał iziewał. Podchodzi do niego pan domu, chudziutki, kwaśno uprzejmy człowieczek wokularach.

– Co tam, Jasza?

– Nuda– powiedział Lesnikow.– Tak sobie myślę, czym by tu się zająć.

– Dla ciebie już za późno, żeby się czymś zajmować.

– Ano za późno.

– Stary jesteś.

– Tak.

Chwilę milczeli. Potem Lesnikow bez pośpiechu powiedział:

– Bardzo nudno. Może by tak zacząć wierzyć wBoga?

Urzędnik go poparł:

– Niezły pomysł. Ido cerkwi byś chodził...

ALesnikow ziewnął, aż zawył, imówi:

– No-o...

Zimin, kupiec galanteryjny, chytra sztuka, starosta cerkiewny, powiedział mi:

– Ludzie cierpią znadmiaru rozumu, wcałym tym naszym bajzlu rozum najwięcej mąci. Brakuje nam prostoty, utraciliśmy prostotę. Serca mamy czyste, ale rozum żulerski!...

Siedzę, łykając rozżarzone powietrze, iwspominam słowa, gesty, twarze tych ludzi, patrzę na miasto, otulone gorącym migotliwym zaduchem. Komu potrzebne to miasto iludzie, którzy je zamieszkują?

Tutaj Lew Tołstoj po raz pierwszy odczuł grozę życia– „arzamaską”, mordwińską grozę– ale czy tylko po to miasto istniało iwciąż istnieje od czasów Iwana Groźnego?

Myślę, że nie ma kraju, wktórym ludzie gadaliby tak dużo imyśleli tak chaotycznie, tak jałowo jak wRosji, szczególnie wtej powiatowej.

Arzamaskie myśli są przypadkowe iprzypominają zadręczonych chłopców, na wpół oskubane ptaki, które czasami ze strachu wlatują do ciemnych pokojów, żeby się rozbić na śmierć otwardą iluzję przejrzystych jak powietrze szyb woknach. Jałowe „niebieskie” myśli.

Podpatruję tych ludzi izdaje mi się, że żyją przede wszystkim głupio, apotem dopiero– idlatego właśnie– wbrudzie, nudzie, złości iwystępku. Mają talent, ale to ludzie zdowcipów.

Od rzeki dobiega szum iplusk wody– chłopcy przybiegli się kąpać. Wmieście jest ich niewielu, większość poszła do lasu, na pola iwchłodny cień wąwozów. Nad ogrodami unosi się błękitny dym, to gospodynie obudziły się irozpalają samowary na wieczorną herbatę.

Przenikliwie wibruje wysoki głos dziewczynki:

– Oj, ma-amusiu, oj, kochana, nie bij mnie po brzuszku...

Ikrzyk zapada się pod ziemię.

Upał jest coraz cięższy. Słońce jakby stanęło. Ziemia dyszy suchym, pełnym kurzu żarem. Niebo zdaje się jeszcze bardziej twarde, ita matowa twardość jest bardzo nieprzyjemna, wręcz straszna. Można pomyśleć, że to nie to samo niebo co wszędzie, ale jakieś inne, tutejsze, płaskie, stwardniałe, zlepione zciężkiego oddechu ludzi dziwnego miasteczka. Majaczy niebieskawa dal, nabierając barw szkła wypalonego na słońcu, gęstnieje ipodpełza do miasta przejrzystym, ale nieprzenikalnym murem.

Bez ładu iskładu migają czarne kropki much, znowu przypominając, jak twarde jest szkło.

Aciężka, gorąca cisza robi się jeszcze gęstsza icięższa.

Wciszy śpiewnie brzmi półsenny, rozmemłany głos kobiety:

– Taisia, ubieraj się.

Itaki sam, tylko niższy głos odpowiada sennie:

– Ubieram się.

Milczenie. Iznowu:

– Taisia, niebie-es?...

– Niebie-es...

Pożary

Wciemną lutową noc wyszedłem na plac Oszarski iwidzę: zlukarny którejś kamienicy wychylił się gęsty, lisi ogon ognia imerda wpowietrzu, cętkowany mnóstwem wielkich płatków śniegu– płatki padały na ziemię niechętnie, powoli.

Płomień był piękny ifascynujący. Jakby wokno, pod dach, skoczył zciepławej mokrej ciemności czerwony drapieżnik; pręży się ikąsa. Słyszałem suchy trzask, tak trzeszczą wzębach ptasie kości.

Patrzyłem na to lisie krętactwo płomienia imyślałem: „Trzeba łomotać do drzwi domów, budzić ludzi, krzyczeć– pożar”. Ale nie chciało mi się krzyczeć ani ruszać; stałem, oczarowany, obserwując jak szybko rośnie ogień, ana skraju dachu migały już kogucie pióra, najwyższe gałęzie ogrodu złociście poróżowiały, na placu zrobiło się jaśniej.

„Trzeba budzić ludzi”– przekonywałem sam siebie iwmilczeniu gapiłem się do czasu, aż dostrzegłem postać pośrodku placu; człowiek przywarł do paskudnej żeliwnej pompy przy fontannie idla postronnych oczu całkiem się znią stopił. Podszedłem do niego. To Łukin, stróż nocny, bojaźliwy dziadek.

– Co ztobą? Gwizdż, budź ludzi!

Nie odrywając oczu od ognia, odpowiedział głosem sennym czy pijanym:

– Zaraz...

Wiedziałem, że nie pije, ale widziałem wjego oczach pijany uśmiech rozkoszy iwcale mnie nie zdziwiło, kiedy półgłosem, dławiąc się słowami, zaczął mamrotać:

– Patrz no go, jaki spryciarz! Patrz, patrz, co wyprawia! Ale żre, ale kąsa, co za siła! Aledwie co malutki płomyczek wychylił się koło rynny, jak dłuto, nie większy, izaczął kuć, izaraz się rozhasał. Aj, Boże, Boże, pożar– jakie to ciekawe...

Włożył gwizdek do ust ichwiejąc się na nogach, napełnił pusty plac raniącym uszy świstem, zamachał dłonią– pospiesznie zaklekotała kołatka. Ale jego oczy wciąż nie mogły oderwać się od tego, co wgórze– atam, ponad dachem, wirowały czerwone ibiałe śnieżynki, gęstniała czapa czarnego, ciężkiego dymu.

Łukin burczał, uśmiechając się pod nosem:

– Patrzcie go, jaki łajdak... No, trzeba budzić ludzi... Chodź, budzimy...

Biegaliśmy po placu, tłukliśmy wokna idrzwi iryczeliśmy:

– Po-ożar!

Czułem, że działam energicznie, ale przy tym nieszczerze, aŁukin co stuknął wokno, odbiegał na środek placu, zadzierał głowę iwrzeszczał znieskrywaną radością:

– Poża-ar, he-ej!

...Potężny jest urok magicznej mocy ognia. Często widziałem, jak ludzie wzapamiętaniu poddają się złemu pięknu żywiołu, isam nie jestem wolny od tej fascynacji. Zawsze zrozkoszą rozpalam ognisko igotów jestem dzień inoc nienasycenie patrzeć wogień, podobnie jak mogę całą dobę słuchać muzyki bez znużenia.

Pożar na Sujetinskiej wNiżnym Nowogrodzie; płoną domy nad wąską szczeliną wąwozu; jar przecina gliniastą górę istromo zbiega zgórnej części miasta do dolnej, ku Wołdze. Drużyna strażacka zpowodu ukształtowania terenu nie mogła podjechać do samego pożaru, samochody ibeczki zwodą stoją wdole, na ulicy, węże rozciągnięto na stoku wąwozu, azgóry lecą głownie, turlają się płonące belki. Gęsty tłum gapiów stoi na drugim stoku, skąd świetnie widać pożar, ale kilkudziesięciu ludzi zeszło na dół, gdzie strażacy klną na nich wściekle igdzie lecące belki mogą wkażdej chwili połamać im nogi.

Żeby widzieć, jak ogień pożera suche drewno starych domów, ludzie muszą niewygodnie zadzierać głowy, na twarze leci im popiół, iskry kąsają iżądlą skórę. Ale nic się tym nie przejmują; pokrzykują, śmieją się iwrzeszczą, uciekają przed turlającymi się im pod nogi belkami, gramolą się na czworaka po stromym stoku naprzeciw pożaru iznów, jak czarne grudy, zeskakują na dół. Zabawa szczególnie wciągnęła statecznego pana wmodnym płaszczu, słomkowym kapeluszu iwyczyszczonych do połysku butach. Ma okrągłą, starannie ogoloną twarz, wielkie wąsy, wdłoni laseczkę ze złotą gałką, trzyma ją zdrugiej strony iwymachuje jak buławą, odskakuje przed lecącą zgóry belką iryczy basem:

– Hur-r-raaa!

Gapie podpuszczają go okrzykami, nad jego głową wiruje, pobłyskując, złota gałka laski, iskry ponadpalały rondo kapelusza, pod brodą furkoce czarna żmija rozwiązanego krawata. Ale on nic nie widzi ichyba nie słyszy, zachowuje się jak rozbrykany chłopiec: czeka, aż płonąca belka sturla się ludziom pod nogi, iodskakuje ostatni. Za każdym razem mu się udaje, skacze lekko, choć jest wysoki idobrze zbudowany. Belka już-już ma go uderzyć, ale hop, zgrabny sus do tyłu, iniebezpieczeństwo mija:

– Hur-r-raaa!

Parę razy nawet przeskoczył belkę, za co dostał oklaski od jakichś pań ztłumu, prawdziwe owacje. Ludzi na górze jest mnóstwo, barwnie ubranych kobiet, niektóre rozłożyły parasolki, chroniąc się przed czerwonym deszczem iskier.

Pomyślałem: pewnie ten człowiek się zakochał ipokazuje swojej pani, jaki jest zręczny iodważny– prawdziwy mężczyzna.

– Hur-r-raaa!– krzyczy. Kapelusz zjechał mu na kark, twarz poczerwieniała, wokół szyi wciąż powiewa czarna wstążka krawata.

Strażacy wrzasnęli, zagłuszając chciwy trzask płomieni, iwyrwali bosakami kilka belek naraz, ibelki dymiąc, migając złotem węgli, niezgrabnie podskakując, potoczyły się zboczem wąwozu. Toczą się coraz szybciej, straszliwe iciężkie, wymachują końcami, przewalają się jedna przez drugą ijuż turkocą po bruku ulicy.

– Hur-r-raaa!– ryczy mężczyzna wkapeluszu, macha laską iprzeskakuje przez belkę, akoniec sąsiedniej leniwie uderza go wnogę; mężczyzna unosi ramiona inurkuje wziemię, iwtedy iskrzący koniec trzeciej gigantycznej głowni kąsa go wbok, jak łeb ognistego smoka.

Tłum jęknął setkami głosów, trzech strażaków szybko wyciągnęło amatora rozrywek za nogi idokądś odniosło, apośród żarzących się belek, na bruku ulicy został słomkowy kapelusz, izaszamotał się, nastroszył inagle wesoło buchnął pomarańczowym płomieniem, cały wjednej chwili...

W’96 roku wNiżnym Nowogrodzie palił się „Dom pracowitości”; na parterze zajęły się pakuły, ogień szybko rozprażył żelazne schody na piętro idosięgnął tam stare robotnice. Wszystkie, abyło ich bodaj ponad dwadzieścia, zaczadziły się ispłonęły.

Widziałem samą końcówkę pożaru: dach zapadł się, wwielkiej ceglanej skrzyni zżelaznymi kratami na oknach skakał iprychał ogień, plując gęstym, tłustym dymem. Poprzez rozpalone żelazo krat dym wylatywał jakimiś szczególnie ciężkimi, czarnymi kłębami, snuł się tuż nad pogorzeliskiem iosiadał na dachu, jak smolista mgła.

Obok mnie stał człowiek ofatalnej opinii, kamienicznik Kapitan Sysojew, silny irumiany mimo pięćdziesiątki na karku irozpustnego, pijackiego życia.

Na wygolonej twarzy opotężnych szczękach, głęboko wkościstych dołkach kryły się wąskie, niespokojne oczka. Ubrany był źle, niedbale, wszystko wisiało na nim jak ze starszego brata; robił okropne wrażenie ipewnie otym wiedział– patrzył na ludzi bezczelnie, wyraźnie wyzywająco.

Na pożar natomiast spoglądał spojrzeniem człowieka, dla którego życie iwszystko, co się wnim zdarza, to tylko widowisko. Mówił coś cynicznie o„usmażonych” staruszkach iże dobrze byłoby spalić wszystkie takie staruchy. Ale coś jednak nie dawało mu spokoju, co chwila wkładał rękę do kieszeni płaszcza, gwałtownie wyciągał zpowrotem, dziwnie nią wymachiwał iwkładał znowu, patrząc na ludzi spode łba. Potem wjego palcach zjawił się zwitek papieru, starannie przewiązany czarną nitką; kilka razy podrzucił go na dłoni iraptem zręcznie cisnął wogień, przez ulicę.

– Co pan tam rzucił?

– Wierzę wtaki jeden przesąd– odpowiedział, mrugając do mnie, cały zadowolony, zszerokim uśmiechem.

– Jaki?

– Anie, nie powiem!

Dwa tygodnie później spotkałem go uadwokata Wienskiego, hulaki icynika, ale człowieka świetnie wykształconego; gospodarz sporo wypił izasnął na kanapie, aja przypomniałem sobie pożar inamówiłem Sysojewa, żeby opowiedział mi oswoim „przesądzie”. Sysojew sączył benedyktynkę rozmajoną koniakiem– napój, po którym uszy mu puchły irobiły się fioletowe; opowieść zaczął niby żartobliwie, ale szybko zauważyłem, że to tylko pozór.

– Rzuciłem wogień paznokcie, moje obcięte paznokcie. Zabawne, co? Od dziewiętnastego roku życia je zbieram, zbieram iczekam na pożar, awtedy rzucam wogień. Zawijam wpapierek razem ztrzema czy czterema miedziakami irzucam. Po co? Ato już całkiem głupie...

– Kiedy miałem dziewiętnaście lat, zupełnie mi się nie wiodło, byłem nieszczęśliwie zakochany, podarły mi się buty, nie miałem pieniędzy na czesne na uniwersytecie; wpadłem wpesymizm ichciałem się otruć. Zdobyłem cyjanek potasu, poszedłem na bulwar Strastny, miałem tam za klasztorem ulubioną ławkę, siedzę imyślę sobie: „Żegnaj, Moskwo, żegnaj, życie, diabli by was wzięli!” Inagle– co widzę: obok mnie siedzi taka gruba starucha, czarna, brwi zrośnięte, morda okropna! Wytrzeszczyła na mnie oczy inic, ani słowa, tylko się gapi. „Czego pani chce?”– „Daj no rękę, studencie”– takim, wie pan, rozkazującym tonem, bezczelnie...

Sysojew rzucił okiem na chrapiącego gospodarza, potem omiótł wzrokiem pokój– szczególnie ciemne kąty– imówił już ciszej, bez sztucznej żartobliwości.

– Wyciągnąłem rękę i– przysięgam– poczułem na skórze ciężar spojrzenia jej wytrzeszczonych oczu. Długo wpatrywała się wdłoń iwkońcu mówi: „Jesteś skazany na życie”. Tak właśnie powiedziała– skazany!– „Jesteś skazany na długie, lekkie idobre życie”. Aja na to: „Nie wierzę wte bzdury, wprzepowiednie, wróżby...” Aona: „Dlatego żyjesz wsmutku, dlatego ci źle. Spróbuj uwierzyć...” Roześmiałem się ipytam: „Jak mam spróbować uwierzyć?”– „Zwyczajnie. Obetnij paznokcie irzuć je wcudzy ogień. Tylko pamiętaj– wcudzy!”– „Co to jest cudzy ogień?”– „Nie rozumiesz? Ognisko wmroźny dzień na ulicy, albo pożar, albo siedzisz wgościach, atam palą wpiecu...”

– Iczy to dlatego, że jednak nie chciałem umierać– bo przecież wszyscy umieramy zmusu nawet wtedy, kiedy nam się wydaje, że to nasz własny wybór; czy to dlatego, że dała mi niejasną nadzieję– przełożyłem samobójstwo na potem. Przyszedłem do domu, obciąłem paznokcie, zawinąłem wpapierek, aco, spróbuję tych czarów.

– Nie minął tydzień, jak rano wybuchł pożar na Bronnej, naprzeciw kamienicy, wktórej mieszkałem. Przywiązałem do paznokci stary gwóźdź icisnąłem wogień. „No– myślę sobie– gotowe: złożyłem ofiarę; ciekawe, co na to bogowie?” Amiałem znajomego matematyka, świetnie grał wbilard izawsze ogrywał mnie do szczętu. Iżeby wypróbować skutki moich czarów, zaproponowałem mu partię. „Jakie chcesz fory?”– zapytał.– „Żadnych, ani zera”. Iniech no pan sobie teraz wyobrazi, co się ze mną działo, kiedy go ograłem! Pamiętam, jak nogi drżały mi zradości, jakby ktoś spryskał mnie żywą wodą. „Czekaj no– myślę– co jest? Przypadek?”

– Idę do mojej nieosiągalnej damy– anuż iznią się uda? Udało się, ito tak łatwo, że aż się wystraszyłem, do tego stopnia, że całkiem spać przestałem. Kolejny przypadek? Żyję tak wzięty wdwa ognie, między pierwszą, zachłanną miłością, istrachem. Po nocach śni mi się tamta baba: stoi gdzieś wrogu iroszczeniowo gapi się na mnie ciężkim wzrokiem, milczy imarszczy brwi. Powiedziałem mojej ukochanej– abyła, jak wszystkie aktorki, szczególnie te kiepskie, przesądna– zdenerwowała się strasznie, jęczy ibłaga: „Obcinaj paznokcie, szukaj pożarów!” No to obcinam izbieram, iciągle pamiętam, że to zwykła głupota iże może rzecz wtym, że kiedy człowiek stracił wiarę wsiebie, musi się opancerzyć wiarą wjakieś bzdury. Ale taka świadomość nie zmniejsza grozy sytuacji. Nazbierałem paznokci, całkiem sporo, wrzuciłem wogień– iznowu czarna magia: przychodzi do mnie łysy facet zteczką. „WNiżnym Nowogrodzie, mówi, zmarła pańska stryjeczna ciotka, stara panna, jest pan jej jedynym spadkobiercą”. Nigdy ożadnej ciotce nie słyszałem, wogóle krewnych mam mało, tak mało, jak oni pieniędzy. Zawsze miałem ich tylko dwoje: dziadka ze strony matki, wprzytułku, ijakiegoś wielodzietnego wuja, inspektora więziennego, którego wżyciu na oczy nie widziałem. Pytam łysego: „Apan jest kto, diabeł?” Obraził się: „Nie– mówi– jestem zaufanym pańskiej cioci ijej starym przyjacielem”.– „Amoże stara pana przysłała?”– „Tak, mówi, pewnie że stara, miała pięćdziesiąt siedem lat”. Patrzę na niego prawie znienawiścią iuprzedzam: „Nie dam rady zapłacić panu za fatygę”.– „Zapłaci pan po przejęciu spadku”. Wyjątkowo paskudny staruszek, natrętny, zpretensjami, iotwarcie mną gardził. Przywiózł mnie tutaj itak oto zostałem kamienicznikiem. Czemuś mi się zdawało, że dostanę drewniany domek ztrzema oknami, pięćset rubli wgotówce ikrowę, atu proszę: dwie kamienice, sklepy, magazyny, lokatorzy itak dalej. Na bogato. Ale czuję się głupio, moim życiem kieruje czyjaś tajemnicza wola, irośnie we mnie szczególny stosunek do Jaśnie Oświeconego ognia: stosunek dzikusa do istoty, która ma moc go uszczęśliwić albo zniszczyć. „Nie– myślę– niech to diabli, nie chcę tego, nie!” Izacząłem puszczać majątek na wiatr: miotałem się jak pies na łańcuchu, bawiłem do upadłego. Ale paznokcie obcinam, zbieram irzucam wpożar, w„cudzy ogień”. Nie powiem panu dokładnie, po co to robiłem iczy wierzyłem wczarną magię, ale tamtej baby zapomnieć nie mogłem inie zapomniałem do dzisiaj, chociaż mam nadzieję, że dawno już umarła. Opanowała mnie taka dziwna ciekawość– oco chodzi? Rzuciłem studia, prowadzę hulaszczy tryb życia, czuję wsobie jakąś chorą odwagę, wciąż nadużywam cierpliwości policji, niszczę zdrowie, kuszę los. Ale bez skutku, wszystko uchodzi mi płazem. Itylko wciąż mi się zdaje, że zaraz ktoś przyjdzie ipowie: „Proszę ze mną!” Kto to będzie idokąd mnie zabierze– nie wiem, ale czekam. Zacząłem czytać Swedenborga, Jacoba Böhme, Carla du Prela– ale to wszystko bzdury. Bzdury, że aż wstyd. Awnocy budzę się iczekam. Na co? Atak wogóle. Bo przecież skoro jedna taka magia działa, to dlaczego nie miałaby działać również inna, jeszcze gorsza albo jeszcze lepsza? Nic, naprawdę całkiem nic nie robię, żeby mi się wiodło, iciągle się dziwię: dlaczego nie zwariowałem? Bogaty, kawaler, kobiety mnie kochają, wkartach mam takie szczęście, że to aż obrzydliwe. Inawet wśród przyjaciół ani jednego łajdaka, ani jednego drania– sami pijacy, ale porządni ludzie. Tak dożyłem czterdziestki, awtym wieku każdy mężczyzna powinien przejść kryzys wieku średniego, coś jakby zobowiązku. No to czekam na kryzys.

– WKijowie, na kontraktach, poprztykałem się zjakimś honorowym Polakiem, wyzwał mnie na pojedynek. Aha, myślę, kryzys! Dzień przed pojedynkiem wybuchł pożar na Podolu, zapaliły się żydowskie chałupy. Pojechałem, rzuciłem paznokcie wogień ipomyślałem życzenie: żebym nazajutrz zginął albo przynajmniej został ciężko ranny. Ale tegoż wieczora mój Polak jechał konno, koń wystraszył się czegoś igo zrzucił– złamana ręka irozbita głowa. Powiadomił mnie otym sekundant Polaka, no to pytam: „Jak to się stało?”– „Jakaś staruszka rzuciła mu się pod konia”. Staruszka? Jaka znowu staruszka? Przypadek czy diabły?

– Iwtedy po raz pierwszy ijedyny wżyciu wpadłem wdziką histerię, iwysłali mnie do Saksonii, wgóry, do sanatorium. Tam opowiedziałem owszystkim profesorowi. „O– mówi mi ten Niemiec.– Bardzo interesujący przypadek”. Niemiec nazwał przypadek, jak owada, po łacinie. Potem polewał mnie wodą, dwa miesiące przeganiał po górach, inic ztych spacerów nie wyszło. Czuję się paskudnie itęsknię za pożarami. Rozumie pan? Tęsknię. Za „cudzym ogniem”. Izbieram obcięte paznokcie. Wgłębi duszy śmieję się sam zsiebie: przecież to wszystko bzdury, głupota iobrzydlistwo. Kamienice poszły już pod zastaw, pieniądze się kończą. „No, to co dalej?”– myślę. Podróżuję. Norymberga, Augsburg– nudy. Siedzę sobie whotelowym holu, wrzuciłem paznokcie do kominka. Następnej nocy leżę włóżku, ktoś puka: telegram– jedna zmoich trzech obligacji państwowych wygrała wlosowaniu pięćdziesiąt tysięcy, adruga tysiąc. Pamiętam, jak siedziałem wtedy włóżku, oglądałem się za siebie istrasznie na kogoś kląłem. Bałem się jak nigdy, tak głupio, po babsku się bałem.

– Nie ma co opowiadać całego tego koszmaru, na dłuższą metę jest nudny. Żyję wnim już trzydzieści cztery lata. Przysięgam: robiłem wszystko, żeby zbankrutować albo skręcić kark, ale jak pan widzi– bez powodzenia. Koniec końców zmęczyłem się imachnąłem ręką: niech się dzieje, co chce!

Był chyba przygnębiony, ze złości nadymał policzki, wąskie bystre oczka przygasły.

– Idalej wrzuca pan paznokcie do ognia?– zapytałem.

– Aco niby mam robić wżyciu, na co czekać? Przecież ten koszmar musi się kiedyś skończyć? Czy nie? Może nigdy nie umrę?

Uśmiechnął się izamknął oczy. Potem zapalił cygaro iwpatrując się wjego koniuszek, powiedział cicho:

– Chemia to chemia, ale jednak wogniu oprócz tego, oczym wiemy, jest też coś, czego nigdy nie uda nam się zrozumieć. Ajak ogień się chowa, niewiarygodne, jak sprytnie. Nikt inny tak nie umie. Kawałek sprasowanej bawełny albo kilka kropli kwasu pikrynowego, parę kryształków piorunianu rtęci, atymczasem...

Mlasnął izamilkł.

– Wydaje mi się– powiedziałem– że sam pan to wszystko bardzo dobrze wyjaśnił, mówiąc: kiedy człowiek nie wierzy wswoje siły, musi wierzyć wcoś poza sobą. Pan uwierzył...

Pokiwał głową, ale najwyraźniej nie rozumiał albo nie słyszał moich słów, bo zaraz posmutniał izapytał:

– Ale to jednak bzdura. Po co mu moje paznokcie?

Dwa lata później umarł na ulicy na „paraliż serca”, jak mi powiedziano.

Ksiądz Zołotnicki spędził za jakieś heretyckie myśli trzydzieści lat wklasztornym więzieniu, zdaje się wSuzdalu, wsurowej izolacji, wkamiennym lochu. Wpowolnym ciągu jedenastu tysięcy dni inocy jedynym pocieszeniem więźnia miłującej Chrystusa Cerkwi ijedynym rozmówcą był ogień: heretykowi pozwalano samodzielnie palić wpiecu wceli.

Wpierwszych latach stulecia Zołotnickiego wypuszczono na wolność, ponieważ nie tylko zapomniał oswojej herezji, ale iumysł jego przestał działać, niemal całkiem wygasł. Uwolniony po tak długiej karze mało przypominał mieszkańca powierzchni ziemi, chodził po niej znisko pochyloną głową itak, jakby szedł cały czas wdół, schodził do lochu, szukał miejsca spoczynku dla marnego, żałosnego ciała. Mętne oczy miał zawsze załzawione, głowa mu się trzęsła, bełkotał niezrozumiale. Włosy na brodzie zrobiły się już nie siwe, ale zielonkawe; wyraźnie zielonkawego, zgniłego odcienia nabrały nawet ciemne policzki pergaminowej, starczej twarzy. Na wpół oszalały bał się chyba ludzi, ale ukrywał to ze strachu przed nimi. Kiedy go zagadywali, unosił suche, dziecięce ramię tak, jakby oczekiwał ciosu woczy izamierzał powstrzymać go tą słabą, drżącą ręką. Był spokojny, mówił mało izawsze półgłosem, bojaźliwie szeleszczącymi dźwiękami.

Wyszedł zwięzienia jako wyznawca ognia iożywiał się tylko wtedy, kiedy pozwalano mu rozpalić drwa wpiecu iusiąść przed nimi. Siadał na niskiej ławeczce, rozpalał drwa zmiłością, żegnał je znakiem krzyża imamrotał, trzęsąc głową, wszystkie słowa ocalałe wpamięci:

– Jedyny prawdziwy... Przedwieczny ogień. Który jest wszędy. Który spopiela grzesznych...

Szturchał płonące polana króciutkim pogrzebaczem, kołysał się, jakby chciał wsunąć głowę wogień; powietrze zasysało do pieca zielone cienkie włosy jego brody.

– Wszechmocny. Do niczego niepodobny. Oblicze twoje niechaj po wieki wieków promienieje. Iuciekają... Uciekają wpopłochu... Sprzed oblicza ognia... Jako dym od jego oblicza... Tobie cześć ichwała, krzaku gorejący...

Otaczali go współczujący ludzie, zdumieni, jak strasznie można zamęczyć człowieka– ijak przy tym człowiek jest żywotny isilny.

Wielkie było przerażenie Zołotnickiego, kiedy zobaczył żarówkę elektryczną, kiedy na jego oczach zapłonęło białe, bezkrwiste światło, zamknięte wszkiełku.

Starzec przyjrzał się mu, zamachał rękami izaczął żałośnie mamrotać:

– Ijego– biada!– ijego... Ina co? Toż to nie diabeł! Na co?

Długo nie mogli uspokoić starego więźnia; zmętnych oczu płynęły drobne łzy, cały się trząsł igorzko wzdychając, błagał wszystkich wokół:

– Słudzy Pańscy– po co? Po coście uwięzili słoneczny promyczek... Ludzie! Lękajcie się gniewu ognistego...

Isuchą drżącą dłonią ostrożnie dotykał ludzi, ichlipał:

– Och, wypuśćcie go...

Mój prawnik A.I. Łanin wszedł do gabinetu ipowiedział rozdrażnionym izmęczonym głosem:

– Byłem wwięzieniu, uaresztanta; miły, spokojny chłopak, ale jest oskarżony ocztery podpalenia. Akt oskarżenia bardzo przekonujący, twarde dowody zzeznań świadków. Achłopak wyraźnie zastraszony, otępiały, milczy. Diabli wiedzą, jak go będę bronił...

Po jakimś czasie, siedząc przy biurku ipracując, wbił wzrok wsufit ize złością powtórzył:

– Pewnie chłopak jest niewinny...

Łanin był adwokatem doświadczonym imiał szczęśliwą rękę, wsądzie mówił pięknie iprzekonująco; wcześniej nie widziałem, żeby los podsądnego jakoś specjalnie go wzruszał.

Nazajutrz poszedłem do sądu. Sprawa podpaleń była pierwsza na wokandzie. Na ławie oskarżonych siedział dwudziestolatek zciężką szopą rudawych kręconych włosów. Bardzo blada, „więzienna” cera, szeroko otwarte szaroniebieskie oczy, złociste, ledwie zarysowane wąsiki ipod nimi jaskrawoczerwone wargi. Szary kitel zwykle szpeci chłopaka, chciałoby się go widzieć wmalinowej koszuli, plisowanych szarawarach, butach zmarszczonymi cholewami, zharmonią albo bałałajką wrękach. Kiedy przewodniczący składu sędziowskiego W.W. Ber albo oskarżyciel zwracają się do podsądnego zpytaniami, ten szybko zrywa się zławy, otula kitlem iodpowiada bardzo cicho.

– Głośniej– upominają go.

Odchrząkuje, ale wciąż mówi cicho. Irytuje to sędziów iławę przysięgłych. Na sali jest nudno iduszno, motyl tłucze się oszybę, iten drobny dźwięk jeszcze wzmaga nudę.

– Zatem nie przyznaje się pan?

Przed sędziami stoi wysoki jednooki staruszek, twarz ma stalową, od uszu do podbródka zwisają proste siwe włosy. Na pytanie, czym się zajmuje, głucho, grobowo odpowiada:

– Żyję jak Bóg da...

Potem przekrzywia głowę ibuczy:

– Wracam ja zmiasta, mocno spóźniony wracam, słoneczko dawno już zaszło, idochodzę do tej ichniej wioski, atu światełko wciemności, inagle– jak nie buchnie...

Oskarżony siedzi, mocno wczepiony wbrzeg ławki, usta półotwarte, słucha uważnie. Spojrzenie ma dziwne, jasne oczy wskupieniu wpatrują się nie wtwarz świadka, ale wpodłogę, koło jego stóp.

– To ja wnogi, aon łubu-du...

– Kto?

– Ogień, no, pożar...

Oskarżony pochylił się raptownie naprzód ispytał nieoczekiwanie głośno, zwyraźną pogardą ikpiną:

– Akiedy to niby było?

– Już ty sam wiesz kiedy– odpowiedział biedak, nie patrząc na niego, achłopak wstał, surowo zmarszczył brwi imówi do sądu:

– Kłamie; zdrogi od miasta nie widać tego miejsca, gdzie był pożar...

Oskarżyciel przyciskał go, ostronosy towarzysz prokuratora; poświstując, kąsał chłopaka pytaniami, ale ten znowu odpowiadał cicho, niechętnie, ito jeszcze bardziej nastawiło sędziów przeciw niemu. Równie mętnie iniechętnie odpowiadał na pytania obrońcy.

– Świadek, proszę kontynuować– zaproponował Ber.

– Biegnę, aten hop przez płot iprosto na mnie.

Chłopak uśmiechnął się imruknął coś pod nosem, szurając po podłodze nogami wciężkich aresztanckich „mesztach”.

Biedaka zastąpił gruby chłop; mówił szybko iskładnie, wesołym tenorkiem:

– Dawno już mieliśmy na niego oko, choć taki niby spokojny, niepalący, ale my swoje wiemy– lubił się bawić zogniem... Jadę znocnego wypasu, apochmurno było, inagle usąsiada na gumnie ja-ak łupnie, jakby wkominie wybuchło...

Oskarżony szturchnął łokciem żołnierza zkonwoju więziennego, zerwał się na równe nogi iwyraźnie, niemal ze złością krzyknął:

– Łżesz! Zkomina! Co ty wiesz? Nie tak szybko– łupnęło, zapłonęło! Najpierw idą robaczki, czerwone robaczki pełzną we wszystkie strony po słomie, dopiero potem skoczą, zbiją się wkłęby, iwtedy jest płomień. Anie tak, że od razu...

Twarz mu poczerwieniała ipotrząsał głową, oczy błyszczały, był mocno poruszony, tłumaczył szczegółowo izzaangażowaniem. Sędziowie, przysięgli, publiczność– wszyscy zamarli, słuchają, aŁanin obrócił się do klienta ipatrzył na niego zdumiony. Podsądny zaś gestykulował coraz szerzej, coraz wyżej wymachiwał rękami, iwzapamiętaniu mówił:

– Tak– otak, itak– otak, izaczyna skakać, powiewa jak płótno na wietrze. Całkiem jak ptak, wtedy go już nie złapiesz! Ale najpierw pełzną tylko robaczki, iznich rodzi się ogień, zczerwonych robaków, znich całe nieszczęście! Itrzeba je wypatrzyć. Połapać i– do studni. Awyłapać można! Trzeba narobić stalowych sit, gęstych, jak do pszennej mąki, iłowić je tymi sitami, i– wbłoto, do rzeki, do studni! Wtedy nie będzie pożarów. Bo powiedziane jest: wypuścisz ogień– już go nie zagasisz. Atamci ślepi są, łżą...

Łowca ognia ciężko opadł na ławę, potrząsnął głową, żeby ułożyć rozczochrane włosy, potem wysmarkał się igłośno westchnął.

Proces nabrał tempa. Oskarżony przyznał się do pięciu podpaleń, ale ze smutkiem zaznaczył:

– Szybkie są strasznie, robaki, nie nadążysz za nimi...

Ber zimno wygłosił oklepaną frazę:

– Wobec tego, że oskarżony wcałości przyznał się do winy...

Obrońca wniósł oekspertyzę psychiatryczną, sędziowie naradzili się szeptem ioddalili wniosek. Obrońca wygłosił krótką mowę, Łanin mówił długo ipięknie, przysięgli wyszli ipo siedmiu minutach postanowili:

– Winny.

Oskarżony wzamyśleniu wysłuchał surowego wyroku, ana propozycję Łanina, żeby wnieść apelację, powiedział obojętnie, jakby to wszystko go nie dotyczyło:

– Pewnie, można wnieść...

Żołnierz, wkładając szablę do pochwy, szepnął coś chłopakowi, iten, gwałtownym ruchem owijając się wkitel, odpowiedział mu głośno:

– Przecież mówiłem– ślepcy...

W’93 albo ’94 roku za Wołgą, naprzeciwko Niżnego Nowogrodu, paliły się lasy– ogień ogarnął setki dziesięcin. Nad miastem stał gorzki perłowy dym, wdymie wisiało pomarańczowe słońce, bez promieni, żałosne, straszliwe; aszczególnie ohydne było matowe odbicie oskubanego słońca, kołyszące się wmętnych wodach Wołgi, jakby nie chciało opaść na muliste dno.

Łąki za Wołgą zrobiły się bure, wmieście również zblakły wszystkie barwy. Wdymnej, cuchnącej spalenizną mgle wszystko brzmiało głucho, zogrodów zniknęły pszczoły imotyle, inawet niepoprawnie łobuzerskie wróble ćwierkały ciszej ilatały wolniej.

Ciężko było patrzeć, jak za Wołgą osiada wyblakłe słońce, jak zapada się wziemię bez wspaniałych barw zorzy wieczornej. Wnocy zmiasta widać było, jak nad czarną ścianą dalekiego lasu wije się kolczasty grzbiet ognistego smoka izieje wniebo czarnymi obłokami, jak Zmiej Gorynycz ze staroruskich baśni.

Dym napełniał ulice, przesączał się do mieszkań, miasto zmieniło się wwędzarnię ludzi. Mieszkańcy, klnąc ikaszląc, wychodzili wieczorem na stromy brzeg rzeki, na Skarpę, patrzyli na pożar ijedli lody, pili lemoniadę ipiwo, przekonując się nawzajem, że to chłopi podpalili lasy. Ktoś ponuro powiedział:

– Pierwsza próba spektaklu „Koniec świata”.

Znajomy ksiądz, spoglądając wdal czerwonymi oczami pijaka, mamrotał:

– Apokalipsa... Tymczasem trzeba się napić...

Żarty zdawały się nie na miejscu, irytowały, iwszystko, oczym mówiono wte duszne, popielne dni, ostro obnażało nędzę inudę codziennego życia.

Oficer piechoty, marzyciel, autor „Botaniki wierszem dla dziewcząt wśrednim wieku”, zaproponował, żebym pojechał znim do pożaru– pracowała tam część żołnierzy zjego oddziału. Pojechaliśmy parną nocą zaprzęgiem zdwu taborowych koni; prom przeprawił nas do wioski Bor, isyte zwierzęta, prychając ze złością, ruszyły zkopyta piaszczystą drogą– wcuchnącą mgłę. Mgła objęła bezruchem sielskie pola, zasłoniła horyzont szarym muślinem; powoli przebijał się przez nią blady świt iim bliżej byliśmy lasu, tym dym stawał się bardziej błękitny igorzko drapał gardło, iwyżerał oczy.

Żołnierz na koźle głośno kichał, aoficer przecierał pince-nez, kaszlał iraczył nas poezją własnej produkcji, odważnie rymując „petunie” i„wtrumnie”.

Trzech chłopów złopatami isiekierami ustąpiło nam drogi, mundurowy poeta zawołał za nimi:

– Gdzie pracuje kompania?

– Nie wiemy...

Żołnierz ściągnął wodze izapytał:

– Gdzie tu są żołnierze?

Chłop wczerwonej koszuli machnął siekierą na lewo od drogi:

– Aotam...

Kilka minut później dotarliśmy do zagajnika. Wgęstwinie młodych świerków isosen uwijali się ludzie wbiałych koszulach, podbiegł feldfebel, zasalutował iwyskandował raport: wszystko idzie jak trzeba, tylko jeden Czuwasz trochę się poparzył. Następnie „ośmielił się zameldować”, że na jego rozum cała ta robota nie ma większego sensu:

– Nie ma tu co ratować, ogień idzie górą, półkolem, zeżre ten cypel, adalej już się nie pożywi isam wygaśnie...

Iwskazał długim ramieniem wprawo, uprzedzając:

– Atam jest torfowisko, suche bagno, stamtąd ogień pełznie tutaj dołem. Ludzie się denerwują...

Oficer również się zaniepokoił, nie wiedząc chyba, co robić, ale wtedy zlasu wypadł jak niedźwiedź wielki brodaty starzec zkosturem wręce izmiedzianą blachą na piersi, zdjął zasypaną popiołem czapkę izastygł, wbijając woficera puste spojrzenie niebieskich oczu.

– Starosta?

– Tak jest.

– No, co tam?

– Pali się.

– Trzeba walczyć zogniem– poradził oficer.– Las to nasz skarb. Tak... Las to są, bracie, nie tylko drzewa, to cały ekosystem inteligentnych stworzeń, na przykład– wasza osada...

– To wieś, nie osada...

Po ziemi, pod moimi stopami, ciemnym koronkowym pasem biegły mrówki, omijając żuka gnojarza, pospiesznie toczącego swoją kulę. Poszedłem zobaczyć, skąd przeprowadza się mrowisko. Wokół skradał się dziwny chrzęst, ktoś niewidzialny szedł obok mnie, deptał trawę, szeleścił gałęziami. Same gałęzie kołysały się jakoś niepewnie, niejasno.

Starosta dogonił mnie iposkarżył się:

– Trzecią dobę tak łażę. Pan będzie zwładz? A-a, popatrzeć? Czemu nie. Chodź pan ze mną, zaprowadzę na pagórek, tu niedaleko, dobrze stamtąd widać...

Piaszczysty pagórek ocieniało ze dwadzieścia potężnych sosen; ich korony, rozpostarte jak kopuły, czerniały od sadzy. Przed pagórkiem, wjarze, sterczały tu iówdzie marne świerczki, brzozy ocienkich pniach, bojaźliwie trzepotała liśćmi osika; dalej drzewa rosły coraz gęściej, agórowały ponad nimi sosny zzieloną śniedzią porostów na spiżowych pniach.

Przy korzeniach drzew biegały jak wiewiórki, wymachując czerwonymi kitami, wesołe płomyki; unosił się błękitny dymek. Było dobrze widać, jak ogień bawi się, wspina po korze pni, owija wokół nich, chowa, awślad za nim drepcą złote mrówki, izielonkawe liszaje robią się szare, apotem czernieją. Iznów skądś pojawia się ogień, gryzie zrudziałą trawę, niskie krzaki, i– znów się chowa. Iraptem między korzeniami aż się roi od zaaferowanych, czerwonych odważnych zwierzątek.

Starosta opiera się obiema rękami okostur iwarczy:

– Tam są nasi... Zachowaj ich, Boże...

Ludzi nie widać, ale przez chrzęst, szurgot idalekie głuche wycie zlasu dobiega szybki stukot siekier, dźwięczne pokrzykiwania iciężki, skrzypliwy odgłos padających drzew. Pod nogi poturlał mi się ciemny kłębek– mysz polna; po bagnie przemknęła skokami biała piłka– zajączek.

Nie słychać szczebiotu ptaków, chociaż lasy Zawołża pełne są najróżniejszych śpiewających gatunków. Wciężkim powietrzu iniebieskawej, oszałamiającej, gorącej mgle nie ma też pszczół ani trzmieli, ani os. Ismutno się robiło, kiedy zieleń martwo szarzała albo rudo rdzewiała iczęsto, nie zajmując się ogniem, liście osiki spadały na ziemię jak popielne ćmy, żałobnie obnażając cienkie gałązki. Czasami wysuszony żarem liść nagle wybuchał płomieniem iopadał setkami żółtych iczerwonych motylków. Widziałem, jak najniższe łapy wspaniałych świerków tam, daleko, błyskawicznie tracą aksamitny ciemnozielony połysk, rudzieją, rdzewieją izaraz się wyzłacają, bryzgają na wszystkie strony gęstym deszczem czerwonawych iskier, podobnych do przecinków. Oto iskry zlekkim, wesołym trzaskiem chmarą wzbiły się wgórę, wyzłacając całą piramidę świerka, zawirowały iznikły, adrzewo zrobiło się czarne itylko gdzieniegdzie na końcach gołych gałęzi błyskają malutkie żółte kwiaty płomieni. Izaraz następny świerk tak samo szybko rozkwitł izginął, ijeszcze jeden, ijeszcze... Coś huknęło jak zepsute jajo ipo bagnie popełzły, wijąc się na wszystkie strony, czerwono-żółte żmije, podnosząc spomiędzy traw ostre łebki, kąsając pnie drzew. Szybko żółkły drobne brzozowe liście, kiedy po białym pniu, po żywicznych zwitkach kory zręcznie piął się ogień, gałęzie dymiły błękitnie iwąskie strużki dymu wiły się nad podziw pięknie, cichutko poświstując. Wcichym świście pożaru brzmiały, zdawało się, pierwsze nuty pieśni, dziwnych igłębokich.

Niepowstrzymanie ciągnęło mnie do ognia, coraz bliżej ibliżej. Starosta jęczał iteż jak zahipnotyzowany schodził zpagórka, wymachując kosturem iwołając:

– Ach, Boże, jakie cuda czynisz... Ach ty, Boże!

Raptem głosy wgłębi lasu ścichły izamiast nich rozległo się wilcze wycie:

– U-u-u...

– Idziemy– powiedział starosta, ponuro nasłuchując.

Irzeczywiście: na lewo od nas, woddali pomiędzy drzewami pojawiły się jakieś postacie; wybiegały tak szybko, jakby las je wypluwał. Azprawej dwaj żołnierze wbutach szarych od popiołu, wkoszulach bez pasów, prowadzili krótkonogiego chłopa, trzymając go pod ręce, jakby był pijany. Chłop prychał ipluł, bryzgając krwią na rozczochraną brodę irozerwaną koszulę; nos iwargi miał rozbite, anieruchome, jakby ślepe oczy śmiały się żałosnym dziecięcym uśmiechem.

– Gdzie go bierzecie?– zapytał surowo starosta.

Żołnierz-Tatar wyszczerzył dobrodusznie zęby iodpowiedział:

– Podpalał las, przenosił ogień zmiejsca na miejsce!

Jego kolega dorzucił wściekle:

– Podpalał, widzieliśmy! Idmuchał.

– Ta-a, widzieli, ajakże! Kurzyć mi się chciało...

– Mamy rozkaz, żeby was pilnować, aten zapalił gałązkę ipodkłada...

– Ta-a, ta-a, ajakże! Zapalił! Do buta się przylepiła...

Żołnierz uderzył chłopa wszyję.

– Nie, czekaj, nie bij– ostro powstrzymał go starosta.– To nasz chłop. Ito ci powiem, że on jest niespełna rozumu...

– To trzymaj go na łańcuchu...

Zaczęli się kłócić, ze złością, ale bez przekonania, apo bagnie krążyły płomienie, wpadając na chłopów uciekających zlasu. Siedmiu ludzi, ciężko skacząc, kierowało się ku nam; podbiegli ipadli na piasek upodnóża pagórka, kaszląc, chrypiąc iklnąc.

– Mało nas nie dopadł...

– Aile się ptaków popaliło...

Na widok złych, wyczerpanych chłopów żołnierze odpuścili; zostawili zbitego podpalacza iodeszli wciepły dym, który robił się coraz bardziej niebieski igryzący. Na bagnie wciąż kłębiły się płomienie, otaczały pnie drzew; blakły iskręcały się, żółknąc, liście olszyn ibrzóz, ożywały liszaje na pniach sosen, ruszając się, rojąc jak pszczoły.

Na pagórku zrobiło się gorąco, trudno było oddychać, ichłopi po krótkim odpoczynku jeden za drugim odchodzili wlas, na stok powyżej. Starosta smętnie strofował pobitego:

– Zawsze ztobą jakieś awantury, Mikita. Ani pożar, ani procesja, nic się bez ciebie nie obejdzie...

Chłop milczał, dłubiąc czarnym palcem wprzednich zębach.

– Dobrze mówili, żeby cię wziąć na łańcuch...

Chłop wyjął palec zust imocno wytarł go krajem koszuli. Kręcił głową, jego nieruchome oczy szperały po bagnie, śledząc strużki dymu. Paliło się całe bagno, wszędzie zczarnej ziemi wypełzały błękitne iszare pukle dymu. Iwszędzie wślad za nimi ztorfu ostrym szpicem wyskakiwał ogień, kołysał się, kłaniał iznikał, ana jego miejscu wykwitała czerwonawo-złota plama, iwe wszystkie strony biegły od niej cienkie czerwone nitki, same splatając się wwęzły nowych płomieni.

Nagle upodnóża pagórka buchnął ogniem krzak jałowca; starosta machnął kosturem iodsunął się.

– Oż ty... Trzeba się stąd zbierać...

Iciężko stąpając po piasku między sosnami, burczał:

– Łażę tak, a– po co łażę? Co człowiek może zrobić ztakim ogniem? Amoja robota leży! Ztysiąc ludzi, nie mniej, tylko czas tu marnuje...

Dym spłynął po krzaczastych zaroślach do jaru, na dnie którego matowo błyskał strumień; dym osiadł tu gęściej inawet strumień zdawał się strugą dymu. Ztrawy wyleciała kuropatwa ijak kamień opadła wkrzaki, szybko przepełzł malutki wąż, aza nim do wody sturlał się zwinięty wkulę jeż.

– Dogoni– powiedział Mikita ijak szarżujący byk, zpochyloną głową wlazł wkrzaki.

– Uważaj, nie szalej– krzyknął za nim starosta ispojrzał na mnie spode łba.– Niespełna rozumu, co robić. Trzy razy się palił itego... Żołnierze głupio gadali, on nic nie podpala, ale głowa już nie ta, ciągnie go do psot...

Dym wyżerał oczy, wyciskał łzy, wnosie kręciło itrudno było oddychać. Starosta głośno kichnął, rozejrzał się niespokojnie imachnął kosturem:

– Litości, powiedz, gdzie on polazł!

Przed nami po jałowcach wróblimi skokami schodziły do jaru płomyki, jak stado czerwonych na piersi gilów, wtrawie odważnie łyskały ostre skrzydełka, kiwały się icicho znikały ptasie łebki.

– Mikita?– zawołał starosta inasłuchiwał. Słychać było suchy chrzęst, ostrzegawczy syk icichutki świst. Gdzieś bardzo daleko pokrzykiwali ludzie.

– Cholernik– powiedział starosta.– Ale nie spaliłby się. Dla niego ogień– jak wódka dla pijaka. Jak tylko pożar, pierwszy leci na złamanie karku. Przyleci, wytrzeszczy oczy istoi jak wrośnięty wziemię. Ani ludziom nie pomoże, ani nic, tylko stoi iszczerzy zęby. Już go za to bili. Przegonią zjednego miejsca, zaraz wyrośnie wdrugim. Opętany ogniem...

Oglądając się za siebie, widziałem, jak ogień, schodząc coraz niżej, próbuje za nami nadążyć, anurt strumienia czerwieni się tu iówdzie iświeci jak złoto.

– Miki-ita-a?

Przez las ktoś biegł wnaszą stronę, starosta przystanął iwytarł łzawiące oczy; zza drzew wypadł chłopak bez koszuli, koszulę owinął wokół głowy, jak turban.

– Gdzie lecisz?

Mocno zdyszany, aż chodziły mu żebra, chłopak machał ręką za siebie imamrotał:

– Wszyscy stamtąd uciekli... poszedł górą... nie idźcie tam. Od razu nas dogonił... Oj, wystraszyłem się, Boże...

– To jak tu teraz iść?– spytał sam siebie starosta.– Musi prosto, bo jak! Nie znamy tego lasu, na próżno nas tutaj spędzili. Łazimy wte iwewte, ipo co? Każdy tylko myśli, jak tu się schować przed władzą.

Mówił zrosnącą złością.

– Życie! Jak tylko jaki topielec, albo trupa czy ofiarę morderstwa znajdą gdzieś na drodze, albo jak pożar lasu– zawsze potrzebny im chłop. Achłop ma swoją robotę! Iczego on potrzebuje? Tylko jednego: dajcie mu spokojnie żyć. Nic więcej... Mikita-a? Diabli by cię wzięli...

Przeszliśmy jakąś wiorstę rzadkim, młodym sosnowym zagajnikiem iwyszliśmy na polanę, gdzie siedziało ileżało zpół setki chłopów; parę bab przyniosło na koromysłach wiadra zkwasem ichleb. Na widok starosty ludzie zawyli chórem:

– Długo jeszcze będziemy łykać ten dym? Mamy robotę...

Niebieskawe strużki pełzały po trawie, głaskały szpadle isiekiery. Zgóry padał deszcz drobnego szarego popiołu, niewidocznego wrozedrganej mgle, szarzały od niego brody, poszarzała trawa iszeroko rozpostarte łapy sosen pokryły się jakby pianą. Był to niechybny znak, że pożar idzie górą.

– Zabierać się stąd!– zarządził starosta.– Iwpole...

Chłopi ciężko wstali, pokrzykując na siebie nawzajem ina baby, iposzli przesieką wślepą szarą dziurę.

Aż do nocy błąkałem się znimi po lesie ipo polach, wokół nas wojowniczo harcowali na sytych koniach dwaj podoficerowie policji, bezsensownie przepędzając tłum zmiejsca na miejsce. Jeden znich, czarny, hardy, wywijał nahajką iwrzeszczał:

– Diabły, ajakby tak wasze się paliło...

Wieczorem leżałem wpolu na suchej, gorącej ziemi ipatrzyłem, jak nad lasem nadyma się ikołysze purpurowa łuna iBoruta kadzi gęstym dymem, składając komuś szczodrą ofiarę. Po wierzchołkach drzew łaziły, biegały czerwone zwierzątka, wzbijały się wdym szerokoskrzydłe ptaki iwszędzie fascynująco, magicznie grał ogień, ogień, ogień.

Awnocy las zrobił się nieopisanie straszny ibajkowy: jego niebieska ściana wyrosła wyżej, awgłębi, między czarnymi pniami szaleńczo kłębiły się ihasały czerwone kudłate bestie. Rzucały się do korzeni, obejmowały pnie, małpio zręcznie wspinały się na nie, walczyły ze sobą, łamały gałęzie, gwizdały, łomotały, jęczały ilas chrzęścił, jakby tysiące psów gryzły kości.

Nieskończenie różnorodnie mieniły się iniezmordowanie tańczyły formy ognia między czarnymi pniami. Oto niezgrabnie podskakując, turlając się, wytacza się na skraj lasu wielki rudy niedźwiedź isypiąc kępkami ognistej sierści, wdrapuje się jak po miód wgórę drzewa, dociera do korony, obejmuje gałęzie kudłatymi szkarłatnymi łapami, huśta się na nich, strząsając igły złotych iskier; oto bestia lekko przeskoczyła na sąsiednie drzewo, atam, gdzie była przed chwilą na czarnych nagich gałęziach, zapaliło się mnóstwo niebieskich płomyków, po konarach harcują purpurowe myszy iprzy ich jasnych skokach wyraźnie widać, jak zawile plączą się niebieskie dymki ijak po korze pnia suną wgórę iwdół setki ognistych mrówek.

Czasami ogień wyłaził zlasu powoli, skradał się jak kot polujący na ptaka iraptem unosił ostry pyszczek, rozglądał się– co by tu zjeść? Albo nagle pojawiał się błyszczący płomienny miś– amator owsa, iczołgał się po ziemi na brzuchu, zszeroko rozłożonymi łapami, zagarniając trawę wogromną czerwoną paszczę.

Wybiegał zlasu tłum ludzików wżółtych czapeczkach, awoddali, wdymie, za nimi szedł ktoś wysoki jak masztowa sosna, osmalony, ciemny– szedł, wymachując czerwonym sztandarem, igwizdał. Skokami, jak zając, wypadał spomiędzy drzew czerwony kłąb, cały wognistych igłach, jak jeż, aza nim merdał wpowietrzu dymny ogon. Ipo wszystkich pniach na skraju lasu biegały ogniste robaki, złote mrówki, ilatały, oślepiająco błyszcząc, czerwone chrząszcze.

Powietrze było coraz duszniejsze iparzące, dym coraz gęstszy igorzki, ziemia rozprażona, oczy wysychały, rzęsy robiły się gorące, abrwi zjeżone. Nie miałem siły leżeć wtym palącym, trującym zaduchu, ale nie chciałem odchodzić: kiedy jeszcze zobaczę tak wspaniałe święto ognia? Zlasu wypełza, wijąc się igarbiąc, ogromna żmija, chowa się wtrawie, kołysze ostrym łbem inagle znika, jakby zapadła się pod ziemię. Włos mi się jeży, podciągam nogi pod siebie, żmija zaraz pojawi się gdzieś blisko– na pewno mnie szuka. Iostra świadomość niebezpieczeństwa upaja, męczy bardziej niż żar idym.

...Obłoki na zachodzie są gęste, niebieskie irude. Na perłowym niebie, nad puszystą watahą świerków, zawisł stopiony, niemal przezroczysty odłamek księżyca. Świerki rozlazły się po bagnie, doszły do horyzontu izbiły się wciemną masę– tam grozi im czerwonym kamiennym palcem komin fabryki.

Wpołudnie spadł ulewny deszcz, apotem aż do wieczora ziemię prażyło ostre słońce; teraz ziemia jest mokra, powietrze wilgotnie duszne. Bagno napuchło ze smutku; smutek jest również wilgotny, spocony.

Felczer Sasza Winokurow łazi jak niedźwiedź, na czworaka, po pagórku obsianym żytem, rozstawia siatki na przepiórki, aja leżę pod krzakiem kaliny igłośno myślę:

– Dobrze byłoby zacząć żyć jeszcze raz, znów mieć piętnaście lat...

Sasza grubym szeptem podtrzymuje konwersację:

– Nikomu nie podoba się, jak teraz żyje.

Stoczył się zpagórka do mnie pod krzak, wytarł zabłocone dłonie ocholewy iogląda „wabik”– świstawkę na przepiórki. Po czole wbiegają na łysinę faliste zmarszczki, oczy robią się okrągłe jak uryby.

Ciekawy zniego człowiek. Syn urzędnika sądowego, „nie uniósł ciężaru nauki wgimnazjum iwygnany barbarzyństwem ojca” uciekł zdomu, dwa lata wędrował po więzieniach ikatorgach jak włóczęga bez nazwiska, apotem „zmęczony do utraty pamięci nawet otym, czego nie sposób zapomnieć”, wrócił do ojca izostał „zaciągnięty jak martwa mysz wmrowisko” na ochotnika do pułku piechoty; tam trafił do szkoły dla wojskowych felczerów. Odsłużył wojsko, siedem lat pływał na statkach „Floty ochotniczej” i–

– Piłem wszystkie alkohole świata, nie dlatego, żebym był pijakiem, ale dlatego że trzeba przecież jakoś pokazać ludziom oryginalny charakter! Piłem wtakich ilościach, że nawet Anglicy przychodzili się na mnie pogapić. Stoją jak wryci, wzruszają ramionami, uśmiechają się, dumni– proszę, to jest konsument! Właśnie dla takich pędzimy gin iwhisky. Jeden powiedział mi nawet: „Anie próbował pan kąpać się wwhisky?” Zresztą Anglicy to porządni ludzie, tylko język mają gorszy od chińskiego...

– Sam nie wiem, jak trafiłem do Persji, ożeniony zpokojówką angielskiego kupca; bardzo miła kobieta, ale pijaczka, jak się okazało– amoże to ja ją spiłem. Dwa lata później zmarła na cholerę, ja zaś wyjechałem do najpaskudniejszego miasta na świecie, Baku, apotem tu, do tej dziury. Też niby miasto, żeby je diabli porwali na drobniutkie strzępki.

– Sasza– proszę– niech pan opowie o swojej podróży do Chin.

– Podróż jak podróż: wsiadasz na statek, areszta to już zmartwienie kapitana– mówi, sprawdzając świstawki.– Akażdy kapitan pije, klnie ibije, tak już mają znatury. Niech mi pan da papierosa!

Zapalił papierosa, wciągnął jednym nozdrzem strużkę dymu.

– Tytoń leciutki, pour les dames.

Winokurow jest po pięćdziesiątce, ale to mocny człowiek. Jego żołnierską, drewnianą twarz rozświetlają jasne oczy; ich spojrzenie jest spokojne, to spojrzenie człowieka, który wiele widział, niczemu się już nie dziwi ani niczego nie boi. Patrzy przez ludzi na wskroś, obok nich, odnosi się do nich pobłażliwie, nieco po pańsku. Nie praktykuje medycyny:

– Doszedłem do tego, że medycyna to ślepa nauka.

Ma wmieście „Pyszne kefiry ihandel bułgarską serwatką zdostawą do domu metodą I. Miecznikowa”.

– Niechże pan coś opowie– nalegam.

– Zadziwia mnie pańska łapczywość! Igdzie pan upycha te śmieci ludzkich słów? Co mam opowiedzieć?

– Co pan widział.