Maksim Gorki
MATKA
Wydawnictwo Avia Artis
2023
ISBN: 978-83-8226-927-7
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).
Część pierwsza
I
Codziennie nad osadą robotniczą, w zadymionym, oleistym powietrzu, drżał i wył przeciągły gwizd fabrycznej syreny. I posłuszni jej wezwaniu wybiegali z małych, szarych domków, niby wystraszone karaluchy, ponurzy ludzie nie zdążywszy orzeźwić snem zmęczonych mięśni. W chłodnym mroku szli po niewybrukowanej ulicy ku wysokim, kamiennym klatkom fabryki, a ona z obojętną pewnością siebie czekała na nich, oświetlając błotnistą drogę dziesiątkami zatłuszczonych, kwadratowych oczu. Błoto chlupotało pod nogami. Rozlegały się ochrypłe nawoływania sennych głosów, ordynarne przekleństwa przecinały powietrze. A na spotkanie ludzi płynęły inne dźwięki — ciężka, zdyszana krzątanina maszyn, warczenie pary. Ponuro i surowo majaczyły wysokie, czarne kominy niby wzniesione nad osadą grube pałki. Wieczorem, kiedy zachodziło słońce i na szybach domów ostatnim wysiłkiem zapalały się jego czerwone promienie, fabryka wyrzucała ludzi ze swego kamiennego wnętrza jak zużyty żużel. Szli znowu przez ulice zakopceni, z czarnymi twarzami rozprzestrzeniając lepki zapach smarów, błyskając zgłodniałymi zębami. W głosach ich dźwięczało teraz ożywienie, a nawet radość — na dzisiaj skończyła się katorga pracy, w domu czekała wieczerza i odpoczynek. Dzień połykała fabryka — maszyny wysysały z ludzkich mięśni tyle sił, ile im było potrzeba. Dzień był bez śladu wymazany z ludzkiego życia, człowiek posunął się jeszcze o krok ku mogile. Ale widział przed sobą rozkosz odpoczynku, radość zadymionej karczmy i — był zadowolony. W święta spali po dziesięć godzin, po czym ludzie stateczni i żonaci wkładali najlepsze ubrania i szli słuchać mszy łając po drodze młodzież za jej obojętność dla kościoła. Z cerkwi wracali do domu, jedli pierogi i znowu kładli się spać — do wieczora. Zmęczenie, nagromadzone od lat, odbierało ludziom apetyt. Żeby móc jeść, pili dużo drażniąc żołądek palącą podnietą wódki. Wieczorem spacerowali leniwie po ulicach. Kto miał kalosze, wkładał je, choćby nawet było sucho, a kto posiadał parasol, nosił go ze sobą, choćby nawet świeciło słońce. Spotykając się ze sobą, mówili o fabryce, o maszynach, klęli majstrów — rozmawiali i myśleli tylko o tym, co było zwiążane z pracą. Pojedyncze iskry nieudolnej i bezsilnej myśli ledwie migotały w nudnej jednostajności dni. Po powrocie do domu kłócili się z żonami i często bili je nie szczędząc pięści. Młodzież przesiadywała w karczmach, albo urządzała u siebie wieczorynki. Grano na harmonijkach, śpiewano sprośne i brzydkie piosenki, tańczono, opowiadano ordynarne dowcipy i pito. Wyczerpani pracą ludzie upijali się szybko, a wówczas budziło się w nich niezrozumiałe, chorobliwe rozdrażnienie. Rozdrażnienie to potrzebowało ujścia. I skwapliwie chwytając każdą sposobność wyładowania tego niepokojącego uczucia, ludzie rzucali się na siebie o byle głupstwo jak rozwścieczone zwierzęta. Wybuchały krwawe bójki, które kończyły się niekiedy ciężkim okaleczeniem, rzadziej — zabójstwem. W stosunkach między ludźmi dominującym uczuciem była przyczajona złość. Była ona tak samo zastarzała jak nieuleczalne znużenie mięśni. Ludzie przychodzili już na świat z tą chorobą duszy dziedzicząc ją po ojcach, i towarzyszyła im ona jak czarny cień aż do grobu pobudzając ich w ciągu całego życia do szeregu postępków, odrażających w swoim bezcelowym okrucieństwie. W święta młodzi zjawiali się w domu późną nocą w porwanej odzieży, w błocie i kurzu, z rozbitymi twarzami, ze złośliwą radością przechwalając się zadanymi towarzyszom razami, albo skrzywdzeni i wściekli, we łzach poniżenia, pijani, budzący politowanie, nieszczęśliwi i wstrętni. Niekiedy chłopców do domu przyprowadzały matki albo ojcowie. Odszukiwali ich gdzieś pod płotem na ulicy i w karczmach, pijanych do nieprzytomności, klęli ohydnie, bili pięściami miękkie, zwiotczałe od wódki ciała swych dzieci, a potem bardziej lub mniej troskliwie układali do snu, żeby rankiem, kiedy poprzez powietrze popłynie ciemnym strumieniem gniewny ryk syreny, obudzić ich znowu do pracy. Kleli swe dzieci i bili je, ale w istocie pijaństwo i bójki młodzieży wydawały się starszym zupełnie normalnym zjawiskiem — gdy ojcowie byli młodzi, pili także i bili się, i ich także bili ich ojcowie i matki. Życie zawsze było takie — równo i wolno płynęło mętnym strumieniem, lata za latam. Krępował je nawyk myślenia i robienia zawsze tego samego, z dnia na dzień. I nikt nie odczuwał nawet chęci spróbowania, czy nie można by go zmienić. Z rzadka do osady przychodzili skądś obcy ludzie. Z początku zwracali na siebie uwagę po prostu tym, że byli obcy, potem wzbudzali lekkie, powierzchowne zainteresowanie opowiadaniami o miejscach, gdzie pracowali, potem blask nowości ścierał się, przyzwyczajano się do nich, przestawano ich dostrzegać. Z ich opowiadań jedno wynikało jasno: życie robotnika jest wszędzie takie samo. A jeżeli tak — to o czym tu rozprawiać? Czasami jednak niektórzy z nich mówili o czymś, o czym nigdy nie słyszano w osadzie. Nie sprzeczano się z nimi, ale słuchano ich dziwnych słów z niedowierzaniem. Słowa ich wywoływały u jednych ślepe rozdrażnienie, u innych niejasną obawę, a jeszcze innych niepokoił lekki cień nadziel czegoś niejasnego, i pili więcej, żeby odpędzić ten niepotrzebny, przeszkadzający im niepokój. Zauważywszy w obcym coś niezwykłego, mieszkańcy osiedla długo nie mogli mu tego zapomnieć i odnosili się do człowieka niepodobnego do nich z nieświadomą obawą, jak gdyby lękali się, że człowiek ten może rzucić w ich życie coś, co naruszy jego posępnie jednostajny bieg, ciężki wprawdzie, ale spokojny. Ludzie przywykli, by życie gniotło ich zawsze z jednakową siłą i, nie oczekując jakichkolwiek zmian na lepsze, uważali, że każda zmiana może tylko zwiększyć ucisk. Od ludzi, którzy mówili o czymś nowym. mieszkańcy osady odsuwali się w milczeniu. Wówczas ludzie ci znikali odchodząc gdzie indziej, a ci, którzy pozostawali w fabryce, żyli w odosobnieniu, jeśli nie potrafili zlać się w jedną całość z jednolitą masą mieszkańców osady... Przeżywszy takim życiem lat pięćdziesiąt — człowiek umierał.
II
Tak też żył i ślusarz Michał Własow, włochaty, posęp ny, o maleńkich oczkach, patrzących podejrzliwie spod krzaczastych brwi, i niedobrym uśmiechu. Był najlepszym ślusarzem w fabryce i pierwszym siłaczem w osadzie, ale zarabiał mało, gdyż zachowywał się grubiańsko wobec przełożonych, nie było święta, żeby kogoś nie pobił. Nikt go nie lubił, bano się go. Próbowano bić i jego, ale nadaremnie. Kiedy Wlasow widział, że nacierają na niego, chwytał w rękę kamień, deskę, kawałek żelaza i, szeroko rozstawiwszy nogi, w milczeniu oczekiwał wrogów. Twarz jego, zarośnięta od oczu aż po szyję czarną brodą, i włochate ręce budziły we wszystkich strach. Najbardziej obawiano się jego oczu — małe, ostre, wwiercały się w ludzi jak stalowe świderki, a każdy, kto spotykał się z ich spojrzeniem, czuł, że stoi przed dziką, pierwotną siłą, niedostępną dla: strachu, gotową bić bezlitośnie. — No! Rozchodzić się, swołocz! — mówił głucho. A poprzez gęste włosy na jego twarzy błyskały duże, żółte zęby. Ludzie rozchodzili się, tchórzliwie odszczekując się przekleństwami. — Swołocz! — rzucał za nimi krótko i oczy jego błyskały w ostrym jak szydło uśmiechu. Z głową wyzywająco podniesioną do góry szedł za nimi i wyzywał ich: — No, kto chce śmierci? Nikt nie chciał. Własow mówił mało, a „swołocz“ było jego ulubionym słowem. Nazywał tym słowem zwierzchników w fabryce i policję, używał go także, gdy zwracał się do żony. — Ty, swołocz, nie widzisz — portki porwane! Kiedy Paweł, syn jego, skończył czternaście lat, Własowowi zachciało się jeszcze raz wytargać go za włosy. Ale Paweł wziął do rąk ciężki młotek i powiedział krótko: — Nie rusz... — Czego? — zapytał ojciec — i przysunął się groźnie do wysokiej i cienkiej postaci syna jak cień padający na brzozę. — Dosyć! — powiedział Paweł. — Nie dam się więcej... I zamierzył się młotkiem. Ojciec popatrzył na niego, schował porosłe: włosem ręce za plecy i, uśmiechając się krzywo, powiedział: — Dobrze.. Po czym, ciężko westchnąwszy, dorzucił: — Ech, swołocz... Niedługo potem oświadczył żonie: — O pieniądze się do mnie nie zwracaj. Paweł cię wyżywi... — A ty będziesz wszystko przepijał? — ośmieliła się zapytać.. — Nie twoja sprawa, swołocz! Kochankę sobie wezmę... Kochanki nie wziął, ale od tego czasu, prawie ze dwa lata, aż do samej śmierci, nie dostrzegał syna i nie odzywał się do niego. Własow miał psa, wielkiego i kudłatego jak on. Co dzień pies odprowadzał go do fabryki i co wieczora czekał na niego przed wrotami. W święta Własow chodził od karczmy do karczmy. Chodził w milczeniu, jakby chciał odnaleźć kogoś, i drapał twarze ludzi swym ostrym spojrzeniem. Pies cały dzień chodził za nim opuściwszy duży, wspaniały ogon. Do domu Własow wracał pijany, siadał do wieczerzy i karmił psa ze swojej miski. Psa nie bił, nie klął go, ale i nie pieścił nigdy. Po wieczerzy, jeśli żona nie zdążyła sprzątnąć natychmiast ze stołu, zrzucał na podłogę naczynia, stawiał przed sobą butelkę wódki, opierał się plecami o ścianę i głuchym, budzącym śmiertelną nudę i smutek, głosem wył pieśń przymykając oczy i szeroko otwierając usta. Zawodzące, brzydkie dźwięki plątały się w jego wąsach strząsając z nich okruszyny chieba. Ślusarz rozczesywał brodę i wąsy grubymi palcami i — śpiewał. Słowa pieśni były jakieś niezrozumiałe, przeciągłe, melodia przypominała zimowe wycie wilków. Śpiewał, póki w butelce była wódka, po czym zwalał się bokiem na ławę albo opuszczał głowę na stół i spał, dopóki nie zbudziła go syrena. Pies leżał obok niego. Umarł na przepuklinę. Pięć dni, cały poczerniały, rzucał się na posłaniu zacisnąwszy powieki, zgrzytając zębami. Niekiedy mówił do żony. — Daj arszeniku, otruj... Doktor kazał Michałowi przykładać kompresy, ale po wiedział, że niezbędna jest operacja i chorego trzeba natychmiast zawięźć do szpitala. — Idź do diabła! Sam umrę! Swołocz! — zachrypiał Michał. A gdy doktor odszedł i żona ze łzami zaczęła go namawiać, by zgodził się na operację, zacisnął pięść i, pogroziwszy jej, oznajmił: — Jak wyzdrowieję — tobie gorzej będzie! Umarł rankiem, gdy syrena wzywała do pracy. W trumnie leżał z otwartymi ustami, ale brwi jego były gniewnie ściągnięte. Chowała go żona, syn, pies, stary pijanica i złodziej Daniło Wiesowszczikow, wydalony z fabryki, i kilku miejscowych żebraków. Żona płakała cicho i mało, Paweł — nie płakał. Mieszkańcy osady spotykając na ulicy trumnę, zatrzymywali się, żegnali i mówili jeden do drugiego: — Ale Pelagia rada być musi, że umarł! Ach! I jak rada!... Niektórzy poprawiali: — Nie umarł, ale — zdechł... Kiedy zasypano trumnę — ludzie odeszli. Pies został i, siedząc na świeżej ziemi, długo w milczeniu obwąchiwał mogiłę. Po kilku dniach ktoś go zabił...
III
W dwa tygodnie po śmierci ojca, w niedzielę, Paweł Własow przyszedł do domu pijany. Zataczając się, dowlókł się do pokucia i huknąwszy pięścią w stół, jak to robił ojciec, krzyknął na matkę: — Wieczerza! Matka podeszła do niego, usiadła obok i objąwszy go przyciągnęła jego głowę do piersi. Paweł starał się ją odepchnąć, odsuwając ręką jej ramię, i krzyczał: — Mamo — żywo!... — Głuptasek z ciebie — smutno i łagodnie powiedziała matka przezwyciężając jego opór. — I — palić będę! Daj mi fajkę ojca... — z trudnością poruszając nieposłusznym językiem bełkotał Paweł. Upił się po raz pierwszy. Wódka osłabiła jego ciało, ale nie zgasiła świadomości i w głowie jego kołatało pytanie: — Pijany? Pijany? Pieszczoty matki zawstydzały go, a smutek w jej oczach wzruszał. Chciało mu się płakać i, żeby stłumić to pragnienie, udawał, że jest bardziej pijany niż był. A matka gładziła ręką jego spocone, splątane włosy i mówiła cicho: ż — Nie powinienbyś robić tego... nie trzeba... Mdliło go. Po gwałtownym ataku wymiotów, matka ułożyła go na pościeli położywszy mu mokry ręcznik na bladym czole. Paweł otrzeźwiał trochę, ale wszystko pod nim i przed nim kołysało się niby na falach, powieki ciążyły mu, w ustach czuł wstrętny, gorzki smak. Patrzył przez rzęsy na dużą z bliska twarz matki i myślał bezładnie: — Widać za wcześnie jeszcze dla mnie. Inni piją i — nie, a mnie mdli... Skądś, jak gdyby z oddali, dochodził do niego miękki głos matki: — Jakim żywicielem będziesz dla mnie, jeżeli zaczniesz pić? Zamykając oczy, Paweł powiedział: — Wszyscy piją... Matka ciężko westchnęła. Miał słuszność. Wiedziała przecież sama, że nie ma oprócz karczmy miejsca, skąd ludzie mogą zaczerpnąć trochę radości. Mimo to powiedziała: — A ty — nie pij! Za ciebie już ojciec wypił, ile trzeba. Dość już chyba mnie namęczył... Więc możebyś choć ty pożałował matki, co? Słuchając tych łagodnych i smutnych słów, Paweł wspomniał, że za życia ojca matka była milcząca i niemal niedostrzegalna w domu i że żyła zawsze w trwożnym oczekiwaniu razów. Unikając spotkań z ojcem, mało bywał w ostatnich czasach w domu, odzwyczaił się od matki i teraz trzeźwiejąc powoli, przypatrywał się jej z uwagą. Była wysoka, nieco przygarbiona. Ciało jej, zmęczone długimi latami pracy i mężowskim biciem, poruszało się bezszelestnie, cicho i jakby bokiem — jak gdyby bała się ciągle zaczepić o coś. Szeroką, owalną, nieco obrzękłą twarz, pociętą zmarszczkami, oświecały ciemne oczy, wylęknione i smutne jak u większości kobiet w osadzie. Nad prawą brwią bieliła się głęboka blizna, która podnosiła brew nieco ku górze, wydawało się, że i jej prawe ucho jest nieco wyższe niż lewe. Nadawało to jej twarzy taki wyraz, jakby zawsze nadsłuchiwała lękliwie: W gęstych, ciemnych włosach błyszczały siwe pasma. W całej jej postaci było coś łagodnego, smutnego i pokornego... Po policzkach jej wolno płynęły łzy. — Nie płacz! — cicho poprosił syn. — Daj mi pić. — Przyniosę ci wody z lodem. Ale kiedy wróciła, już spał. Postała nad nim chwilę, czerpak drżał w jej ręku, a lód cicho uderzał o blachę. Postawiła czerpak na stole i w milczeniu uklękła przed obrazami. O szyby okien uderzały odgłosy karczemnej zabawy. W mroku i wilgoci jesiennego wieczora piszczała harmonijka, ktoś głośno śpiewał, ktoś ordynarnie wymyślał. Lękliwie brzmiały rozdrażnione, zmęczone głosy kobiet... Życie w małym domku Własowów popłynęło ciszej i spokojniej niż dawniej i nieco inaczej niż w całej osadzie. Dom stał na skraju osiedla u stoku niewielkiej, ale stromej pochyłości biegnącej ku błotom. Trzecią część domu zajmowała kuchnia i odgrodzona od niej cienkim przepierzeniem maleńka izdebka, w której sypiała matka. Pozostałe dwie trzecie części — kwadratowa izba z dwoma oknami; w tylnej jej części — łóżko Pawła, w przedniej — stół i dwie ławki. Kilka krzeseł, komoda na bieliznę, na niej maleńkie lusterko, skrzynia z odzieżą, zegar na ścianie i dwie ikony w kącie — oto wszystko. Paweł zrobił wszystko, co powinien zrobić każdy młody człowiek: kupił harmonijkę, koszulę z nakrochmalonym gorsem, jaskrawy krawat, kalosze i laseczkę, jak wszystkie wyrostki w jego wieku. Chodził na wieczorynki, nauczył się tańczyć kadryla i polkę i w święta wracał do domu podpity, ale wódka zawsze bardzo mu szkodziła. Rankiem bolała go głowa, męczyła zgaga, twarz miał bladą i znudzoną. Pewnego razu matka spytała go: — No cóż, wesoło było wczoraj? Paweł odpowiedział z ponurym rozdrażnieniem: — Nuda, że wyć się chce! Już lepiej będę ryby łowił. Albo — kupię sobie strzelbę. Pracował pilnie, bez spóźnień i kar, był milczący, ale jego błękitne, duże jak u matki oczy patrzyły z niezadowoleniem. Nie kupił sobie strzelby i nie łowił ryb, ale wyraźnie zaczął zbaczać z utartej drogi. Rzadziej uczęszczał na wieczorynki i chociaż w święta dokądś wychodził, wracał jednak trzeźwy. Matka, która obserwowała go pilnie, zauważyła, że smagła twarz syna zaostrza się, oczy patrzą coraz poważniej, usta zaciskają się dziwnie surowo. Jak gdyby w milczeniu gniewał się na coś albo jakby trawiła go choroba. Dawniej zachodzili do niego koledzy, teraz nie zastawali go w domu i przestali się zjawiać, Matce było przyjemnie, że syn jej staje się niepodobny do fabrycznej młodzieży, ale gdy zauważyła, że ze skupieniem i uporem wypływa gdzieś w bok z ciemnego potoku ich życia — w duszy jej obudziło się uczucie niejasnej obawy. — Czy może jesteś chory, Pawełku? — zapytywała niekiedy. — Nie. Jestem zdrów! — odpowiadał. — Chudy jesteś bardzo — wzdychając mówiła matka. Paweł zaczął przynosić książki i starał się czytać je niespostrzeżenie, a przeczytawszy, chował gdzieś. Niekiedy wypisywał coś z książek na karteczce i chował ją także... Rozmawiali ze sobą mało i mało widywali się ze sobą. Rano Paweł w milczeniu pił herbatę i odchodził do pracy. W południe zjawiał się na obiad, przy stole zamieniali ze sobą kilka nic nie znaczących słów i Paweł znikał aż do wieczora. Wieczorem mył się starannie, jadł wieczerze, a potem długo czytał swoje książki. W święta wychodził z rana i wracał późną nocą. Matka wiedziała, że chodzi do miasta, że bywa w teatrze. Ale do niego z miasta nikt nie przychodził. Wydawało się jej, że z biegiem czasu syn mówi coraz mniej i jednocześnie zauważyła, że niekiedy używa nowych; niezrozumiałych dla niej słów, a grubiańskie i szorstkie wyrażenia, których zwykł był używać dawniej, znikają z jego mowy. I w zachowaniu jego pojawiło się także dużo szczegółów zwracających na siebie jej uwagę: porzucił dawną fircykowatość, a natomiast zaczął troszczyć się bardziej o czystość ciała i odzieży, poruszał się swobodniej i zręczniej, stał się zewnętrznie jakby miększy i prostszy, i wzbudzał w matce tkliwy szacunek. I w jego stosunku do matki było zresztą coś nowego: zamiatał niekiedy w izbie podłogę, w święta sam słał sobie łóżko i w ogóle starał się ulżyć jej w pracy. Nikt w osadzie tak nie postępował. Pewnego razu Paweł przyniósł obraz i powiesił go na ścianie — troje ludzi rozmawiając szło dokądś lekko i śmiało. — To zmartwychwstały Chrystus idzie do Emaus — objaśnił.; Matce spodobał się obraz, pomyślała jednak: — Chrystusa czcisz, ale do cerkwi nie chodzisz... Coraz więcej było książek na półce, którą zrobił Pawłowi kolega, stolarz. Pokój nabrał miłego wyglądu. Paweł mówił matce „wy“ i nazywał ją „mamo“, ale niekiedy nagle zwracał się do niej czule: — Matko, nie niepokój się, proszę, wrócę dziś późno do domu... Matce podobało się to, czuła w jego słowach coś poważnego i mocnego. Ale obawa rosła w niej. Nie stała się z biegiem czasu bardziej określona, ale coraz silniej niepokoiła serce przeczuciem czegoś niezwykłego. Czasem w matce budziło się nagle niezadowolenie z syna. Myślała: — Wszyscy ludzie, jak ludzie, a on, jak mnich. Za surowy jak na swoje lata... Czasem zastanawiała się: — A może dziewczynę sobie znalazł?. Ale na włóczenie się z dziewczętami trzeba pieniędzy, a Paweł oddawał jej prawie cały swój zarobek. Tak upływały tygodnie, miesiące i niespostrzeżenie minęły dwa lata tego dziwnego, milczącego życia, pełnego nie jasnych myśli i obaw, które zwiększały się ciągle.
IV
Pewnego razu, po wieczerzy, Paweł spuścił
firankę w oknie, usiadł w kącie i zaczął czytać, powiesiwszy na
ścianie nad swoją głową blaszaną lampę. Matka pomyła naczynia,
wyszła z kuchni i powoli zbliżyła się do niego. Paweł podniósł
głowę i spojrzał na nią pytająco.
— To nie, Pawełku! Ja tylko tak... — powiedziała prędko i odeszła,
z zakłopotaniem poruszając brwiami. Postała chwilę nieruchomo na
środku kuchni, zamyślona i zafrasowana, umyła starannie ręce i
znowu wróciła do syna.
— Chciałabym się ciebie spytać — powiedziała cichutko — co ty tak
wciąż czytasz?
Paweł zamknął książkę.
— Uiądź, mamo
Matka ciężko opuściła się na ławę, wyprostowała się i natężyła
uwagę w oczekiwaniu czegoś doniosłego.
Nie patrząc na nią, nie głośno, ale nie wiadomo dlaczego bardzo
surowo, Paweł przemówił:
— Czytam zakazane książki. Zabraniają ich czytać dlatego, że mówią
prawdę o naszym robotniczym życiu... Książki te drukują się
skrycie, w tajemnicy, i jeżeli je u mnie znajdą — wsadzą mnie do
więzienia — do więzienia za to, że chcę poznać prawdę. Zrozumiałaś?
Matce nagle zabrakło oddechu. Patrzyła na syna szeroko otwartymi
oczyma i syn wydał się jej obcy. Miał inny głos — niższy, głębszy,
dźwięczniejszy. Skubał palcami delikatny puszek wąsów i dziwnie,
spode łba patrzył w kąt
Zrobiło się jej żal syna i zlękła się o niego.
— A po cóż ty tak, Pawełku? — zapytała.
Paweł podniósł głowę, spojrzał na nią i nie podnosząc głosu,
spokojnie odpowiedział:
— Chcę poznać prawdę.
Głos jego brzmiał cicho, ale twardo, oczy błyszczały uporem. Matka
pojęła sercem, że syn poświęcił się na zawsze czemuś tajemniczemu i
strasznemu. Wszystko w życiu wydawało się jej nieuniknione,
przywykła od dawna poddawać się bez buntu, bez namysłu i teraz
tylko zapłakała cichutko nie znajdując słów w ściśniętym rozpaczą i
troską sercu.
— Nie płacz! — powiedział Paweł czule i łagodnie, a matce wydało
się, że żegna z nią.
— Pomyśl, jakie jest nasze życie. Masz czterdzieści lat — a czyś
ty żyła? Ojciec bił cię — teraz rozumiem, że mścił się na tobie za
swoją niedolę — niedolę swojego życia. Życie dławiło go, a on nie
rozumiał, skąd ta niedola. Pracował w fabryce trzydzieści lat.
Kiedy zaczął pracować, fabryka mieściła się w dwóch budynkach, a
teraz jest ich siedem! z
Matka słuchała go ze strachem, ale chciwie. Oczy syna błyszczały
jasnym, pięknym światłem. Przysunął się do niej bliżej kładąc się
piersią na stół i wygłaszał prosto w jej mokrą od łez twarz swoją
pierwszą mowę o prawdzie, którą poznał. Z całą siłą młodości i
żarem ucznia dumnego ze swojej wiedzy, święcie wierzącego w jej
prawdziwość, mówił o tym, co było dla niego oczywiste — mówił nie
tyle dla matki, ile by skontrolować samego siebie. Chwilami zacinał
się nie znajdując słów i wówczas widział przed sobą zrozpaczoną,
smutną twarz i zamglone łzami dobre oczy. Oczy te patrzyły na niego
ze strachem i zdumieniem. Było mu żal matki i zaczął mówić znowu,
ale teraz już o niej, o jej życiu.
— Jakich radości zaznałaś w życiu — pytał — jakie jaśniejsze
chwile możesz sobie przypomnieć z przeszłości?
Matka słuchała i smutnie kiwała głową. czując coś nowego,
nieznanego jej, żałosnego i zarazem radosnego — coś, co z delikatną
czułością pieściło jej zbolałe serce. Takie słowa o sobie, o swoim
życiu, matka słyszała po raz pierwszy i budziły w niej one to, co
już dawno zasnęło, poruszały jakieś niejasne myśli, rozdmuchiwały
uczucie nieokreślonego niezadowolenia z życia — uczucia i myśli
dalekiej młodości. Mówiła o życiu z przyjaciółkami, mówiła długo i
o wszystkim, ale i one — i ona sama — skarżyły się tylko, nikt nie
wyjaśniał im, dlaczego życie jest takie ciężkie i trudne. A oto
teraz przed nią siedzi jej syn i to, co mówią jego oczy, twarz i
słowa, wszystko to zahacza o jej serce napełniając je uczuciem dumy
z syna, który naprawdę zrozumiał życie swej matki, mówi jej o jej
cierpieniach, współczuje jej.
Matkom — nie współczują.
Wiedziała o tym. Wszystko, co mówił syn jej o kobiecym życiu, było
gorzką, znaną prawdą, i w jej piersi drżały i cicho biły się nowe
uczucia, coraz mocniej ogrzewając ją nieznaną pieszczotą.
— I co ty chcesz zrobić? — zapytała przerywając mu.
— Chcę uczyć się, a potem — uczyć innych. My, robotnicy,
powinniśmy uczyć się. Musimy dowiedzieć się, musimy zrozumieć,
dlaczego nasze życie jest tak ciężkie.
Napełniało ją uczucie dziwnej słodyczy, kiedy widziała, jak jego
błękitne oczy, zawsze tak poważne i surowe, teraz patrzyły tak
łagodnie i czule. Na ustach jej pojawił się uśmiech cichego
zadowolenia, choć w bruzdach jej policzków drżały jeszcze łzy. W
uczuciach jej nastąpiło wahanie i rozdwojenie. Była dumna z syna,
który tak dobrze rozumiał niedolę życia, ale nie mogła zapomnieć o
jego młodości i o tym, że mówi on nie tak, jak wszyscy, i że
postanowił sam jeden wystąpić do walki z tym życiem, do którego
wszyscy i ona sama przywykli. Matce chciało się powiedzieć mu:
— Kochany, cóż ty możesz zrobić?
Ale bała się przeszkodzić sobie w rozkoszowaniu się synem, który
ukazał się jej nagle w innej jak gdyby postaci — taki mądry... choć
nieco obcy.
Paweł widział uśmiech na ustach matki, uwagę na twarzy i miłość w
oczach. Zdawało mu się, że zmusił ją do zrozumienia swojej prawdy i
młodzieńcza duma z siły słowa podnosiła jego wiarę w siebie.
Podniecony mówił dalej, to uśmiechając się, to chmurząc brwi.
Czasem w głosie jego brzmiała nienawiść i kiedy matka słuchała jego
twardych, dzwoniących słów, przerażała się, kiwała głową i cicho
pytała syna:
— Czy to aby tak, Pawełku?
— Tak! — odpowiadał twardo i mocno. I opowiadał jej o ludziach,
którzy pragnąc dobra dla ludu, siali w nim prawdę, a za to wrogowie
życia ścigali ich jak zwierzęta, sadzali do więzień, posyłali na
katorgę...
— Widziałem takich ludzi! — wołał gorąco. — To najlepsi ludzie na
ziemi!
W matce ludzie ci budzili strach i chciała znowu zapytać syna:
— Czy to aby tak?
Ale nie śmiała i, zamierając ze strachu, słuchała opowiadań o tych
niezrozumiałych dla niej ludziach, którzy nauczyli jej syna mówić i
myśleć tak niebezpiecznie dla niego.
W końcu powiedziała:
— Wkrótce będzie świtać. Położyłbyś się, usnął!
— Tak, położę się zaraz! — zgodził się syn. I pochyliwszy się ku
niej, zapytał:
— Czy zrozumiałaś mnie?
— Zrozumiałam! — powiedziała westchnąwszy. I z oczu jej znowu
popłynęły łzy. Załkała i dorzuciła:
— Zginiesz!
Paweł wstał, przeszedł się po izbie, po czym powiedział:
— No, teraz wiesz, co robię i dokąd chodzę. Powiedziałem ci
wszystko! I proszę cię, matko, jeśli mnie kochasz — nie
przeszkadzaj mi...
— Kochanie moje! — wykrzyknęła. — Może — byłoby mi lżej, gdybym
nie wiedziała o niczym!
Paweł wziął jej rękę i mocno ścisnął ją w swoich dłoniach.
W słowie „matko“ zabrzmiała taka gorąca siła, że słowo to
wstrząsnęło nią. I ten uścisk ręki taki nowy i dziwny...
— Nie będę ci przeszkadzać! — powiedziała przerywanym głosem. —
Tylko wystrzegaj się — wystrzegaj!
A nie wiedząc, czego właściwie ma się wystrzegać, dodała:
— Chudniesz ciągle...
I objąwszy jego silną, zgrabną postać pełnym pieszczoty
spojrzeniem, przemówiła prędko i cicho:
— Bóg z tobą! Żyj jak chcesz, nie będę ci przeszkadzać. Proszę cię
tylko o jedno — nie ufaj ludziom! Ludzi trzeba się bać — nienawidzą
jeden drugiego! Żyją chciwością, żyją zawiścią. Są zadowoleni,
jeżeli mogą wyrządzać zło. Kiedy zaczniesz ich oskarżać i sądzić —
znienawidzą cię, zgubią!
Syn stał w drzwiach i słuchał jej żałosnych słów, a kiedy matka
skończyła, uśmiechnął się i powiedział:
— Tak. Ludzie są źli. Ale kiedy dowiedziałem się, że na świecie
istnieje prawda — ludzie stali się lepsi
Uśmiechnął się znowu i ciągnął dalej:
— Sam nie wiem, jak to się stało! W dzieciństwie — bałem się
wszystkich, gdy podrosłem — zacząłem nienawidzieć. Jednych za
podłość, innych, sam nie wiem za co — ot tak, po prostu! A teraz
patrzę na ludzi jakoś inaczej — wszystkich mi żal, czy co? Nie
rozumiem tego — ale serce stało się we mnie miększe, kiedy
dowiedziałem się, że brud ich nie jest z ich winy...
Zamyślił się, jakby przysłuchiwał się czemuś w sobie samym, a
potem w zadumie, półgłosem dodał:
— Oto jak oddycha prawda!
Matka spojrzała na niego i powiedziała głośno:
— Niebezpieczna zaszła w tobie zmiana! O Boże!
Kiedy położył się i zasnął, matka ostrożnie podniosła się ze swego
posłania i cicho podeszła do niego. Paweł leżał na wznak i na
białej poduszce wyraźnie rysowała się jego smagła, uparta i surowa
twarz. Przycisnąwszy ręce do piersi, bosa, tylko w koszuli, stała
obok jego łóżka. Wargi jej poruszały się bezdźwięcznie, a z oczu
jedna za drugą płynęły duże, mętne łzy.
V
I znowu żyli w milczeniu, dalecy i bliscy
sobie.
Pewnego razu, w środku tygodnia, w święto, Paweł wychodząc z domu
powiedział do matki:
— W sobotę będą u mnie goście z miasta.
— Z miasta? — powtórzyła matka i nagle — rozpłakała się.
— No i dlaczego ty, mamo? — z niezadowoleniem wykrzyknął Paweł.
Matka wytarła twarz fartuchem i odpowiedziała wzdychając:
— Nie wiem — tak jakoś...
— Boisz się?
— Boję się! — wyznała.
Pochyli nad nią i zajrzawszy jej w twarz, ze złością — zupełnie
jak jego ojciec — powiedział:
— Przez ten właśnie strach — wszyscy giniemy! A ci, którzy rządzą
nami, wyzyskują nasz strach, by jeszcze więcej nas przerazić.
Matka zaszlochała żałośnie:
— Nie gniewaj się! Jakże nie mam się bać? Całe życie w strachu
przeżyłam — cała dusza strachem mi obrosła!
Ciszej już i łagodniej powiedział:
— Wybacz — inaczej nie wolno!
I wyszedł.
Przez trzy dni w matce drżało i zamierało serce ilekroć
przypomniała sobie, że do jej domu przyjdą obcy, straszni ludzie.
Ci, którzy wskazali jej synowi nową drogę.
W sobotę wieczorem Paweł przyszedł z fabryki, umył się, przebrał
i, wychodząc dokądś znowu, powiedział nie patrząc na matkę:
— Jak przyjdą — powiedz, że zaraz wrócę. I proszę cię — nie bój
się...
Matka bezsilnie opuściła się na ławkę.
Syn spojrzał na nią pochmurnie i zaproponował:
— Możebyś ty... wyszła gdzie?
Uraziło ją to. Przecząco potrząsnęła głową i powiedziała:
— Nie. Dlaczego?
Był koniec listopada. Za dnia na zamarzłą ziemię spadł suchy,
miałki śnieg i teraz słychać było, jak skrzypi pod nogami
wychodzącego syna. Gęsta ćma przytuliła się nieruchomo do szyb
okien, wrogo czatując na coś. Matka siedziała, wyprostowana,
oparłszy się rękami o ławkę i patrząc na drzwi — czekała...
Wydawało się jej, że w mroku skradają się ostrożnie ku jej domowi
skuleni, oglądający się na wszystkie strony, ludzie, dziwnie
odziani, niedobrzy. Oto ktoś chodzi już naokoło domu obmacując
rękami ściany.
Z oddali rozległ się gwizd. Wił się w ciszy wąziutką strugą,
smutną i melodyjną, błądził zadumany w pustce mroku, szukał czegoś,
zbliżał się. I nagle znikł pod oknem, jak gdyby wetknięty w belki
ściany.
W sieni zaszurgały czyjeś kroki, matka drgnęłą i z naprężoną uwagą
podniósłszy brwi, wstała.
Drzwi otworzyły się. Do pokoju wsunęła się naprzód głowa w dużej,
kudłatej czapie, a potem, zgiąwszy się, wolno przelazło długie
ciało, wyprostowało się, powoli podniosło prawą rękę i, głośno
westchnąwszy, niskim, piersiowym głosem powiedziało:
— Dobry wieczór!
Matka w milczeniu skłoniła się.
— A Pawła nie ma w domu?
Człowiek powoli zdjął futrzaną kurtkę, podniósł jedną nogę, otarł
czapką śnieg z buta, potem zrobił to samo z drugą nogą, rzucił
czapkę w kąt i, kołysząc się na długich nogach, wszedł do pokoju,
zbliżył się do krzesła, obejrzał je, jakby chciał się upewnić co do
jego trwałości, usiadł i, zakrywszy dłonią usta, ziewnął. Głowę
miał okrągłą, gładko ostrzyżoną, wygolone policzki i długie wąsy ze
zwisającymi końcami. Uważnie obejrzał izbę dużymi, wypukłymi oczyma
szarego koloru, założył nogę na nogę i, huśtając się na krześle,
zapytał:
— Czy to wasza chata, czy też wynajmujecie?
Matka, siedząca naprzeciw niego, odpowiedziała:
— Wynajmujemy.
— Marna chata! — zauważył.
— Pawełek wkrótce przyjdzie — poczekajcie — cicho poprosiła matka.
— Ja przecież już czekam! — spokojnie powiedział wysoki człowiek.
Jego spokój, miękki głos, prosta twarz człowieka z ludu, dodawały
odwagi matce. Człowiek patrzył na nią otwarcie i życzliwie, a w
głębi jego przeźroczystych oczu paliła się wesoła iskierka, a w
całej postaci kanciastej, ociężałej, z długimi nogami, było coś
zabawnego i budzącego sympatię. Odziany był w błękitną koszulę i
czarne szarawary wpuszczone w buty. Matce chciało się zapytać, kim
jest, skąd, i czy dawno zna syna, ale nagle on sam zapytał
zakołysawszy się na krześle:
— Któż to wam tak czoło rozbił, mateńko?
Powiedział to łagodnie, z widocznym uśmiechem w oczach, ale —
kobietę obraziło jego pytanie. Zacisnęła usta i pomilczawszy
chwilę, z chłodną grzecznością poinformowała się:
— A wam co do tego, ojczulku?
Nieznajomy rzucił się ku niej całym ciałem:
— Nie gniewajcie się! Nie ma za co. Dlatego zapytałem, że moja
przybrana matka także miała rozbitą głowę, zupełnie jak wy. Szewc,
z którym żyła, rozbił jej czoło kłódką. Ona była praczką, a on
szewcem. Już potem, jak wzięła mnie za syna — znalazła sobie gdzieś
tego pijanicę, na swoją wielką biedę. Ale bił ją, mówię wam! Skóra
na mnie cierpła ze strachu...
Matka poczuła się rozbrojona jego szczerością, a przy tym
pomyślała, że może Pawełek rozgniewa się na nią za szorstką
odpowiedź daną temu cudakowi. Uśmiechając się, w poczuciu winy,
powiedziała:
— Nie rozgniewałam się, ale tak jakoś nagle... zapytaliście się,
Mężulek tak poczęstował mnie, daj mu Boże królestwo niebieskie! Czy
nie jesteście czasem tatarzynem?
Człowiek zadrygał nogami i tak szeroko uśmiechnął się, że aż mu
się uszy posunęły ku potylicy, po czym poważnie powiedział:
— Jeszcze nie.
Matka zrozumiała jego żart i wyjaśniła z uśmiechem:
— Wymowę macie jakby nie rosyjską!
— Lepszą niż rosyjska — wesoło kiwnąwszy głową, powiedział
gość — jestem chachołem z miasta Kaniowa. — A dawnoście tutaj?
— W mieście mieszkałem około roku, a teraz, miesiąc temu,
przeniosłem się do was, do fabryki, Dobrych ludzi tu spotkałem —
waszego syna i innych. Tutaj — pomieszkam! — mówił skubiąc wąsy.
Podobał się jej, a przy tym zachciało się jej odwdzięczyć za jego
słowa o synu.
— Może napijecie się herbatki — zaproponowała.
— Nie będę się przecie sam raczył — odpowiedział wzruszając
ramionami. — Ot, kiedy się wszyscy zbiorą, wtedy może
poczęstujecie...
Przypomniał jej znowu o jej obawach.
— Żebyż wszyscy oni byli tacy! — zapragnęła gorąco.
Znowu odezwały się kroki w sieni, drzwi otworzyły się raptownie —
matka znowu wstała. Ale tym razem, ku jej zdziwieniu, do kuchni
weszła młoda dziewczyna, niewielkiego wzrostu, o prostej,
chłopskiej twarzy, z grubym warkoczem jasnych włosów. Spytała
cicho:
— Nie spóźniłam się?
— Ależ nie! — powiedział chachoł wyglądając z pokoju. — Piechotką?
— Oczywiście! Wy chyba jesteście matką Pawła Michajłowicza? Dobry
wieczór! Nazywam się — Natasza...
— A po ojcu? — zapytała matka.
— Wasiliewna. A wy?
— Pelagia Niłowna.
— No więc znajomość zawarta...
— Tak! — powiedziała matka odetchnąwszy z ulgą i z uśmiechem
przyglądała się dziewczynie.
Chachoł pomagał jej rozbierać się i pytał:
— Zimno?
— W polu — bardzo! Wiatr...
Głos miała soczysty, dźwięczny, usta maleńkie i pełne, i cała była
okrągła i świeża. Rozebrawszy się, potarła mocno rumiane policzki
małymi, czerwonymi od mrozu rękami i prędko weszła do pokoju,
dźwięcznie przytupując obcasami bucików.
— Chodzi bez kaloszy! — przemknęło przez myśl matce.
— Taak — przeciągnęła dziewczyna wzdrygając się — zziębłam...
Ach!... jak zziębłam!
— Zaraz, zaraz! Samowarek dla was nastawię! — powiedziała matka i
pośpiesznie weszła do kuchni. — Zaraz...
Wydało się jej, że już od dawna zna tę dziewczynę i kocha ją
dobrą, współczującą miłością matki. Z uśmiechem przysłuchiwała się
rozmowie w pokoju.
— Cóżeś ty taki smutny, Nachodka? — pytała dziewczyna.
— A tak — cicho odpowiedział chachoł. — Wdowa ma takie dobre oczy
i pomyślałem sobie, że może i moja matka ma takie? Ja, widzicie,
często myślę o matce i zdaje mi się zawsze, że ona żyje.
— Mówiliście przecież, że umarła?
— To przybrana umarła. A ja — o prawdziwej. Zdaje mi się, że ona
gdzieś w Kijowie po żebrach chodzi. I wódkę pije. I pijaną ją
policjanci po twarzy biją.
— Ach ty, biedaku! — pomyślała matka i westchnęła.
Natasza zaczęła półgłosem mówić o czymś prędko i gorąco. Znowu
odezwał się dźwięczny głos chachoła:
— E, jesteście jeszcze młodzi, towarzyszko, beczki soli
jeszczeście nie zjedli. Rodzić — trudno, ale wychować dobrego
człowieka jeszcze trudniej...
— Widzisz go! — pomyślała matka i zachciało jej się achołowi coś
ciepłego, ale drzwi powoli otworzyły się i wszzedł Mikołaj
Wiesowszczikow, syn starego złodzieja Daniły, znany w całej osadzie
odludek. Mikołaj, zawsze ponury, unikał ludzi i z tego powodu
naigrawano się z niego. Matka zapytała go ze zdziwieniem:
— Czego chcesz, Mikołaju?
Mikołaj otarł szeroką dłonią ospowatą twarz o wystających kościach
policzkowych i, nie witając się, zapytał głucho:
— Paweł w domu?
— Nie.
Mikołaj zajrzał do pokoju i wszedł mówiąc:
— Witajcie, towarzysze...
— Ten? — nieprzyjaźnie pomyślała matka i zdziwiła się bardzo
widząc, że Natasza serdecznie i radośnie wyciąga do niego rękę.
Potem przyszło jeszcze dwóch młodych chłopców, prawie wyrostków.
Jednego z nich matka znała — był to krewny starego fabrycznego
robotnika Sizowa — Fiodor, o ostrych rysach twarzy, wysokim czole i
kędzierzawych włosach. Drugiego, gładko przyczesanego, skromnie
zachowującego się nie znała, ale i on nie był straszny. W końcu
zjawił się Paweł z jeszcze dwoma młodymi ludźmi. Znała ich obu —
obaj fabryczni. Syn zwrócił się do niej ciepło:
— Widzę, że i samowar nastawiłaś? Dziękuję!
— Może wódeczki kupić? — zaproponowała nie wiedząc, jak wyrazić mu
swoją wdzięczność za coś, czego jeszcze nie pojmowała.
— Nie, to zbyteczne! — powiedział Paweł uśmiechając się do niej
przyjaźnie.
Przyszło jej nagle na myśl, że może syn naumyślnie przesadził
niebezpieczeństwo zebrania, żeby pożartować z niej.
— Więc to są ci niebezpieczni ludzie? — cichutko spytała go.
— Tak, to oni — odpowiedział Paweł przechodząc do pokoju.
— Ech ty!... — odprowadziła go pieszczotliwym okrzykiem, a w duszy
pomyślała pobłażliwie: — Dziecko z niego jeszcze!
VI
Samowar zakipiał i matka wniosła go do pokoju.
Goście siedzieli ciasnym kręgiem dookoła stołu, a Natasza, z
książką w ręku, usadowiła się w kącie pod lampą.
— Żeby zrozumieć, dlaczego ludzie żyją tak źle... — mówiła
Natasza.
— I dlaczego sami są źli — wtrącił chachoł.
— Trzeba przyjrzeć się, jakie były początki ich życia...
— Przyglądajcie się, moi kochani, przyglądajcie się! — zamruczała
matka parząc herbatę.
Wszyscy umilkli.
— Wy o czym, mamo? — zapytał Paweł chmurząc brwi.
— Ja? — obejrzała się, a widząc, że wszyscy patrzą na nią,
objaśniła zmieszana:
— Ja tak, do siebie. Że niby... popatrzcie sobie!
Natasza roześmiała się, Paweł uśmiechnął się, a chachoł
powiedział:
— Dziękuję, mateńko, za herbatę!
— Nie piliście jeszcze, a już dziękujecie — odpowiedziała i
spojrzawszy na syna spytała:
— Czy nie będę przeszkadzać?
Odpowiedziała Natasza:
— Jakże to wy, gospodyni, możecie przeszkadzać gościom?
I z dziecinną skargą poprosiła:
— Moja najmilsza! Dajcie mi prędzej herbaty! Trzęsę się cała,
strasznie mi nogi zziębły!
— W tej chwili! Zaraz! — pośpiesznie wykrzyknęła matka.
Natasza wypiła filiżankę herbaty, głośno westchnęła i, odrzuciwszy
na plecy warkocz, zaczęła czytać książkę w żółtej okładce, z
obrazkami. Matka starając się nie brzękać naczyniami, nalewała
herbatę i przysłuchiwała się płynnemu czytaniu dziewczyny.
Dźwięczny jej głos zlewał się z cichą, smętną pieśnią samowara. W
pokoju, niby barwna wstęga, rozwijało się opowiadanie o dzikich
ludziach, którzy żyli w jaskiniach i zabijali zwierzęta kamieniami.
Było to podobne do bajki i matka kilka razy spojrzała na syna
pragnąc go zapytać, co w tym opowiadaniu jest zakazanego. Ale
wkrótce śledzenie toku opowiadania zmęczyło ją i zaczęła,
niepostrzeżenie dla gości i dla syna, przyglądać się im wszystkim.
Paweł siedział obok Nataszy. Był najładniejszy ze wszystkich.
Natasza, nisko pochyliwszy się nad książką, poprawiała często
osuwające się jej na skronie, nieposłuszne pasemka włosów. Czasem
podnosiła głowę i, zniżając głos, mówiła coś do siebie, nie patrząc
w książkę, a oczy jej prześlizgiwały się przyjaźnie po twarzach
słuchaczy. Chachoł zwalił się szeroką piersią na róg stołu i
zezował starając się zobaczyć rozstrzępione końce swoich wąsów.
Wiesowszczikow siedział na krześle sztywno oparłszy ręce o kolana,
jak gdyby był zrobiony z drzewa. Ospowata twarz bez krwi, z
cienkimi ustami, była nieruchoma jak maska. Nie mrugnąwszy okiem,
patrzył uporczywie na odbicie swojej twarzy w błyszczącej miedzi
samowaru. Zdawało się, że nie oddycha. Mały Fedzia słuchając
czytania bezdźwięcznie poruszał ustami, jakby powtarzał sobie słowa
książki, a jego towarzysz, zgarbiwszy się, z łokciami opartymi na
kolanach a głową na rękach, uśmiechał się w zamyśleniu. Jeden z
chłopców, którzy przyszli z Pawłem — rudy, kędzierzawy, o wesołych
zielonych oczach, chciał widocznie coś powiedzieć, bo kręcił się
niecierpliwie; drugi, jasnowłosy, krótko ostrzyżony, gładził się
dłonią po głowie i patrzył w podłogę — twarzy jego nie było widać.
W pokoju było jakoś niezwykle miło. Matka odczuwała ten szczególny,
nieznany jej nastrój i wraz ze zlewającym się w jednostajne
szemranie głosem Nataszy napływały wspomnienia. Wspominała gwarne
wieczorynki swojej młodości, grubiańskie słowa chłopców, od których
zawsze cuchnęło przepalaną wódką, ich cyniczne żarty. Wspominała —
i uczucie dławiącego żalu nad samą sobą budziło się powoli w jej
sercu.
Przypomniała sobie zaloty swego zmarłego męża. Na jednej z
wieczorynek schwycił ją w ciemnej sieni i, przycisnąwszy całym
ciałem do ściany, zapytał głucho i gniewnie:
— Pójdziesz za mnie?
Bolało ją i było jej wstyd, a on boleśnie miętosił jej piersi,
sapał i oddychał jej w twarz gorącym i wilgotnym oddechem.
Próbowała wymknąć się z jego rąk, szarpnęła się w bok.
— Dokąd! — zaryczał. — Odpowiadaj! No?
Dusząc się ze wstydu i obrazy milczała. Ktoś otworzył drzwi do
sieni, Własow wypuścił ją nie śpiesząc się, i powiedział:
— W niedzielę przyślę swatkę...
I przysłał.
Matka zamknęła oczy i westchnęła ciężko.
— Mnie obchodzi nie to, jak ludzie żyli, ale jak trzeba żyć! —
rozległ się w pokoju niezadowolony głos Wiesowszczikowa.
— Właśnie! — podtrzymał go ryży wstając.
— Nie zgadzam się! — krzyknął Fedzia.
Wybuchł spór. Słowa błyskały i strzelały jak języki ognia w
ognisku. Matka nie rozumiała, dlaczego krzyczą. Wszystkie twarze
zapłonęły rumieńcem podniecenia, ale nikt nie złościł się, nikt nie
mówił znanych jej, ostrych wyrazów.
— Panny się wstydzą — zdecydowała.
Podobała jej się poważna twarz Nataszy, uważnie i opiekuńczo
obserwującej wszystkich, jak gdyby ci chłopcy byli dla niej
dziećmi.
— Poczekajcie, towarzysze! — powiedziała nagle i wszyscy zamilkli
patrząc na nią.
— Słuszność mają ci, którzy mówią, że powinniśmy wszystko
wiedzieć. Musimy zapalić sami w sobie światło wiedzy, żeby ciemni
ludzie mogli nas widzieć, musimy odpowiadać na wszystko uczciwie i
prawdziwie. Trzeba poznać całą prawdę i całe kłamstwo...
Chachoł słuchał, i kiwał głową w takt jej słów. Wiesowszczikow,
ryży i przyprowadzony przez Pawła fabryczny, stali wszyscy trzej
tworząc ciasno skupioną grupę i nie wiadomo dlaczego nie podobali
się matce.
Kiedy Natasza umilkła, wstał Paweł i spokojnie zapytał:
— Czy chcemy być tylko syci? Nie! — odpowiedział sam sobie patrząc
twardo w stronę ich trzech. — My musimy pokazać tym, którzy siedzą
na naszych karkach i zasłaniają nam oczy, że widzimy wszystko, że
nie jesteśmy głupcami ani zwierzętami, że nie tylko jeść chcemy —
my chcemy żyć życiem godnym ludzi! Musimy pokazać wrogom, że
katorżnicze życie, które nam narzucili, nie może nam przeszkodzić
zrównać się z nimi pod względem rozumu, a nawet przewyższyć ich!...
Matka słuchała go i w piersiach jej drżała duma — oto, jak
składnie mówi!
— Sytych niemało, ale uczciwych nie ma! — mówił chachoł. — My
musimy zbudować most ponad błotem tego rozkładającego się życia, do
przyszłego królestwa dobra — oto nasza sprawa, towarzysze!
— Gdy nadszedł czas bić, nie pora wtedy ręce leczyć! — głucho
sprzeciwił się Wiesowszczikow.
Było już po północy, gdy zaczęli się rozchodzić. Pierwsi odeszli
Wiesowszczikow i ryży, i to znowu nie spodobało się matce:
— Patrzcie, jak im się śpieszy! — pomyślała kłaniając się im
chłodno.
— Odprowadzicie mnie, Nachodka? — zapytała Natasza.
— Oczywiście! — odpowiedział chachoł.
Kiedy Natasza ubierała się w kuchni, matka powiedziała jej:
— Pończoszki macie za cienkie, jak na tę porę! Już ja, jeżeli
pozwolicie, zrobię wam wełniane?
— Dziękuję, Pelagio Niłowna! Wełniane gryzą! — odpowiedziała
Natasza śmiejąc się.
— A ja wam zrobię takie, że nie będą gryzły! — powiedziała
Własowa.
Natasza popatrzyła na nią uważnie, lekko zmrużywszy oczy, i to
uporczywe spojrzenie zmieszało matkę.
— Nie gniewajcie się za moją głupotę — dorzuciła cicho — ja
przecież z serca!
— Jacyście wy dobrzy! — także cicho powiedziała Natasza i porywczo
uścisnęła jej rękę.
— Dobranoc, mateńko! — zajrzał jej w oczy chachoł, zgiął się i
wyszedł za Nataszą do sieni.
Matka popatrzyła na syna — stał w drzwiach do pokoju i uśmiechał
się.
— Czego się śmiejesz? — zapytała zmieszana.
— Tak — wesoło mi!
— Wiadomo, stara jestem i głupia, ale na tym, co dobre, to i ja
się rozumiem! — zauważyła z lekką urazą w głosie.
— To wyśmienicie! — powiedział Paweł. — Połóżcie się, już
najwyższy czas!...
— Zaraz się położę!
Zakrzątnęła się wokół stołu zbierając naczynia, zadowolona i aż
spocona z przyjemnego podniecenia, że wszystko przeszło tak dobrze
i tak spokojnie się skończyło.
— Dobrześ to obmyślił, Pawełku! — powiedziała. — Chachoł jest
bardzo miły! I panienka — ach, jaka mądra! Kto ona jest?
— Nauczycielka! — krótko powiedział Paweł chodząc po pokoju.
— Tak, tak — biedna! Licho ubrana — ach, jak licho! Czy to trudno
się przeziębić? A gdzie są jej rodzice?
— W Moskwie! — powiedział Paweł i, zatrzymawszy się przed matką,
zaczął cicho i poważnie:
— Pomyśl: ojciec jej — bogacz. Handluje żelazem, ma kilka domów.
Za to, że poszła tą drogą — wygnał ją. Wychowywała się w
dostatkach, pieszczono ją, miała wszystko, czego zapragnęła, a
teraz pójdzie wśród nocy, siedem wiorst, sama jedna...
To uderzyło matkę. Stała pośrodku pokoju i ze zdziwieniem,
poruszając brwiami, patrzyła w milczeniu na syna. Potem spytała
cicho:
— Do miasta pójdzie?
— Do miasta.
— O jej! i — nie boi się?!
— A jakże! — nie boi się! — uśmiechnął się Paweł.
— Ale po co? Mogłaby tu przenocować — położyłaby się ze mną!
— Nie. To nie byłoby dobrze! Mogliby ją tu zobaczyć jutro rano, a
to nie byłoby pożądane dla nas.
Matka w zamyśleniu spojrzała w okno i cicho zapytała:
— Nie rozumiem tego, Pawełku. Cóż tu niebezpiecznego,
zabronionego? Przecież niczego złego w tym nie ma, co? Matka nie
była tak zupełnie przekonana o tym i chciała usłyszeć z ust syna
potwierdzającą odpowiedź. Ale Paweł patrząc jej spokojnie w oczy,
twardo oświadczył:
— Złego — nie. Mimo to jednak w przyszłości czeka nas wszystkich —
więzienie. Wiedz o tym...
Matce zadrżały ręce. Załamującym się głosem zapytała:
— A może Bóg da i jakoś... obejdzie się?...
— Nie! — łagodnie powiedział syn. — Nie mogę cię oszukiwać. Nie
obejdzie się!
Uśmiechnął się.
— Połóż się. Jesteś przecież zmęczona. Dobranoc!
Matka została sama. Podeszła do okna i stanęła przed nim patrząc
na ulicę. Za oknem było zimno i mglisto. Wiatr bawił się zdmuchując
śnieg z dachów małych sennych domków, bił o ściany, szeptał coś
pośpiesznie, padał na ziemię i gnał w dół ulicy białe obłoki
suchych śnieżynek...
— Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami! — cicho wyszeptała matka.
Serce płakało w niej i ślepo, żałośnie, jak ćma, trzepotało w
oczekiwaniu nieszczęścia, o którym tak spokojnie i z taką pewnością
mówił syn. Wydało się jej, że widzi płaską, śnieżną równinę. Jest
zimno i z przenikliwym świstem nosi się po niej i miota kosmaty,
biały wiatr. Środkiem równiny idzie samotnie chwiejąc się,
niewielka, ciemna postać dziewczęca. Wiatr plącze się jej pod
nogami, rozdyma spódnicę, rzuca w twarz kłujący śnieg. Trudno iść,
maleńkie nogi więzną w śniegu. Chłodno i straszno. Dziewczyna
pochyliła się ku przodowi, jak trawka wśród mglistej równiny —
igraszka jesiennego wiatru. Na prawo od niej, na błocie, jak ciemna
ściana, wznosi się las. Posępnie szumią nagie brzozy i osiny.
Gdzieś, daleko przed nią, niewyraźnie błyskają światła miasta...
— Boże, zmiłuj się! — wyszeptała matka wzdrygając się ze
strachu...
VII
Dni przesuwały się, jeden po drugim jak
paciorki różańca składając się w tygodnie, miesiące. Każdej soboty
do Pawła przychodzili towarzysze, każde zebranie było jak gdyby
stopniem długiej, pochyłej drabiny, która wiodła gdzieś w dal,
zwolna podnosząc ludzi w górę.
Pojawiali się nowi ludzie. W małym pokoiku Własowów
stawało się ciasno i duszno. Przychodziła Natasza zziębnięta,
zmęczona, ale zawsze niewyczerpanie wesoła i żywa. Matka zrobiła
jej pończochy i sama włożyła je na jej maleńkie nogi. Natasza z
początku śmiała się, a potem nagle umilkła, zamyśliła się i
cichutko powiedziała:
— Miałam nianię — także niezwykle dobrą! Jakie to dziwne,
Pelagio Niłowna — pracujący lud żyje takim trudnym, takim
poniżającym życiem, a przecież więcej ma serca, więcej dobroci, niż
tamci!
I machnęła ręką pokazując gdzieś W dal, bardzo daleko od
siebie.
— Jaka wy jesteście! — powiedziała Własowa. — Rodziców
straciliście i Wszystko... — nie potrafiła dokończyć swojej myśli,
westchnęła i zamilkła patrząc w twarz Nataszy. Czuła dla niej
wdzięczność za coś. Siedziała na podłodze przed nią, a dziewczyna
uśmiechała się, w zadumie opuściwszy głowę.
— Rodziców straciłam? powtórzyła. — To — nic! Ojciec mój
to brutal, brat także. I — pijanica. Starsza siostra —
nieszczęśliwa... Wyszła za mąż za człowieka o wiele starszego od
siebie... Bardzo bogaty, nudny, chciwy. Mamy — mi żal! Mamę mam
taką prostą, szczerą jak wy. Maleńka taka jak myszka — biega prędko
i wszystkich się boi. Czasem — tak chciało by się ją zobaczyć...
— Biedactwo ty moje! — smutno pokiwała głową matka.
Dziewczyna gwałtownie odrzuciła głowę i wyciągnęła rękę, jakby
odpychając coś.
— O nie! Czasem czuję taką radość, takie szczęście!
Twarz jej zbladła i błękitne oczy jasno zapłonęły.
Położywszy ręce na ramionach matki powiedziała głębokim głosem,
cicho i wnikliwie:
— Gdybyście wiedzieli... Gdybyście zrozumieli jak wielka
jest sprawa, której służymy!...
Coś bliskiego zazdrości musnęło serce Własowej. Podnosząc
się z podłogi, powiedziała smutno:
— Za stara jestem na to i niepiśmienna...
...Paweł mówił coraz częściej, więcej, coraz goręcej
spierał się i — chudł. Matce wydawało się, że kiedy mówi z Nataszą,
albo patrzy na nią — jego surowe oczy mają łagodniejszy blask, głos
dźwięczy bardziej miękko i zachowanie nabiera prostoty.
— Daj Boże! — myślała. I uśmiechała się.
Zawsze na zebraniach, gdy spory zaczynały nabierać zbyt
gorącego i burzliwego charakteru, podnosił się chachoł i kołysząc
się jak serce dzwonu, mówił swoim dźwięcznym głosem coś prostego i
dobrego, co sprawiało, że wszyscy stawali się spokojniejsi i
poważniejsi. Wiesowszczikow przynaglał zawsze wszystkich ponuro do
czegoś. On i ryży, który nazywał się Samojłow, pierwsi rozpoczynali
wszystkie spory. Z nimi zgadzał się okrągłogłowy, białorzęsy, jakby
wymyty ługiem Iwan Bukin. Jakub Somow, gładki i czysty, mówił mało
cichym, poważnym głosem, on i Fedzia Mazin, o wysokim czole, zawsze
stawali w sporach po stronie Pawła i chachoła. Niekiedy zamiast
Nataszy przychodził z miasta Mikołaj Iwanowicz — człowiek w
okularach, z maleńką, jasną bródką, pochodzący z jakiejś dalekiej
guberni — mówiący osobliwą wymową — na „o“, i cały Mikołaj
Iwanowicz był w ogóle jakiś daleki. Opowiadał o prostych rzeczach —
o życiu rodzinnym, o dzieciach, o handlu, o policji, o cenach na
chleb i mięso — o wszystkim, czym ludzie żyją w codziennym życiu. I
we wszystkim odkrywał fałsz, zamęt, coś głupiego, czasem
śmiesznego, a zawsze — wyraźnie szkodliwego dla ludzi. Matce
zdawało się, że przyjechał skądś z daleka, z innego państwa, gdzie
wszyscy żyją uczciwym i łatwym życiem, a tutaj — wszystko jest mu
obce i nie może przyzwyczaić się do tego życia, przyjąć je, jak coś
nieuniknionego. Nie podoba mu się ono i wzbudza w nim spokojne,
uparte pragnienie przebudowania wszystkiego na swój sposób. Twarz
miał żółtawą, około oczu cieniutkie, promieniste zmarszczki, głos
cichy, a ręce zawsze ciepłe. Witając się z Własową, obejmował całą
jej dłoń mocnymi palcami i po takim uścisku ręki robiło jej się
jakoś lżej i spokojniej na duszy.
Zjawiali się jeszcze i inni ludzie z miasta, najczęściej —
wysoka, zgrabna panna z dużymi oczyma w chudej, bladej twarzy.
Nazywali ją Saszeńką. W chodzie jej i ruchach było coś męskiego,
gniewnie chmurzyła czarne, gęste brwi, a gdy mówiła — delikatne
nozdrza jej prostego nosa drżały.
Saszeńka pierwsza powiedziała głośno i dobitnie:
— My — socjaliści...
Gdy matka usłyszała to słowo, w niemym przerażeniu wlepiła
oczy w pannę. Słyszała, że socjaliści zabili cara. To było za dni
jej młodości. Mówiono wtedy, że obszarnicy chcąc zemścić się na
carze za oswobodzenie chłopów, ślubowali, że nie będą strzyc sobie
włosów do tej pory, póki nie zabiją go. Za to nazwano ich
socjalistami. I teraz nie mogła zrozumieć — dlaczego syn jej i jego
towarzysze są socjalistami?
Gdy wszyscy rozeszli się, zapytała Pawła:
— Pawełku, czy ty jesteś socjalistą?
— Tak! — powiedział jak zawsze — twardo i po prostu stając
przed nią. — Bo co?
Matka ciężko westchnęła, spuściła oczy i zapytała:
— Jakże to tak, Pawełku? Przecież oni — przeciw carowi —
przecież zabili jednego.
Paweł przeszedł się po pokoju, pogładził ręką policzek i
uśmiechnąwszy się powiedział:
— Nam to niepotrzebne!
Długo mówił coś do niej cichym, poważnym głosem.
Matka patrzyła mu w twarz i myślała:
— On nie zrobi niczego złego — on nie może!
A potem straszne słowo zaczęło powtarzać się częściej,
ostrze tego słowa starło się i ucho jej przywykło do niego, jak do
dziesiątków innych, niezrozumiałych słów. Ale Saszeńka nie podobała
się jej i gdy zjawiała się, matka czuła się zaniepokojona i
skrępowana...
Pewnego razu powiedziała do chachoła, z niezadowoleniem
zaciskając usta:
— Coś za surowa jest ta Saszeńka! Ciągle rozkazuje —
musicie to i musicie tamto...
Chachoł zaśmiał się głośno:
— Dobrze uchwycone! Trafiliście w sedno, mateńko!
Nieprawdaż, Pawełku?
I pomrugując do matki, dodał z uśmieszkiem w oczach:
— Szlachetczyzna!
Paweł zauważył sucho:
— Sasza jest dobrym człowiekiem.
— To prawda! — potwierdził chachoł. — Tylko nie rozumie,
że ona — musi, a my — chcemy i możemy!
Zaczęli się sprzeczać o coś niezrozumiałego.
Matka zauważyła także, że Saszeńka najsurowiej odnosi się
do Pawła, czasem krzyczy nawet na niego, a Paweł uśmiecha się,
milczy i patrzy w oczy dziewczynie tym samym ciepłym spojrzeniem,
jakim przedtem patrzył w oczy Nataszy. I to także nie podobało się
matce.
Niekiedy matkę uderzał nastrój nagłej, bujnej radości,
zgodnie opanowującej wszystkich. Zwykle było to w te wieczory,
kiedy czytali w gazetach o robotnikach za granicą. Oczy wszystkich
błyszczały wówczas radością i wszyscy stawali się dziwnie, jakoś po
dziecięcemu, szczęśliwi, śmieli się jasnym, wesołym śmiechem,
uderzali przyjaźnie jeden drugiego po ramieniu:
— Zuchy towarzysze-Niemcy! — krzyknął ktoś upojony swoją
radością.
— Niech żyją robotnicy Włoch! — wołali innym razem.
I posyłając te okrzyki gdzieś w dal, przyjaciołom, którzy
ich nie znali i nie mogli zrozumieć ich języka, byli jak gdyby
przekonani, że nieznani im ludzie słyszą ich i rozumieją ich
uniesienie.
Chachoł mówił z błyszczącymi oczyma, pełen obejmującego
wszystkich uczucia miłości:
— Dobrze by było napisać do nich, co? Żeby wiedzieli, że w
Rosji mieszkają ich przyjaciele, wyznający i głoszący wspólną z
nimi wiarę, ludzie, którzy dążą do tych samych, co oni, celów i
radują się zwycięstwami!
I wszyscy w rozmarzeniu, z uśmiechem na twarzy, długo
mówili o Francuzach, Anglikach i Szwedach, jak o swoich
przyjaciołach, bliskich sercu ludziach, których szanują, żyją ich
radością, współczują ich nieszczęściu.
W ciasnym pokoiku rodziło się uczucie duchowego braterstwa
robotników całej ziemi. Uczucie to, stapiające wszystkich w jedną
duszę, wzruszało i matkę. I chociaż nie rozumiała go, to jednak
wyprostowywało ją ono swoją siłą radosną i młodą, upajającą i pełną
nadziei.
— Co z was za ludzie! — powiedziała pewnego razu do
chachoła. — Wszyscy są dla was towarzyszami — Ormianie, i Żydzi, i
Austriacy — za wszystkich — smutek i radość!
— Za wszystkich, mateńko, za wszystkich! — wykrzyknął
chachoł — dla nas nie ma narodów, nie ma plemion, są tylko
towarzysze i tylko wrogowie. Wszyscy robotnicy — to — nasi
towarzysze, wszyscy bogacze, wszystkie rządy — to nasi wrogowie.
Kiedy ogarniesz ziemię dobrymi oczyma, kiedy zobaczysz, jak wielu
jest nas robotników i ile jest w nas siły — to tak radośnie, tak
świątecznie robi się na sercu! I tak samo, mateńko, czuje Francuz i
Niemiec, kiedy przyjrzą się życiu, i tak samo cieszy się Włoch.
Wszyscy jesteśmy dziećmi jednej matki, niezwyciężonej myśli o
braterstwie roboczego ludu wszystkich krajów ziemi. Ta myśl ogrzewa
nas, jest słońcem na niebie sprawiedliwości, a niebo to — w sercu
robotnika. I kimkolwiek on jest i jakkolwiek się nazywa —
socjalista jest zawsze naszym bratem w duchu, teraz i zawsze i na
wieki wieków!
Ta dziecięca, mocna wiara coraz częściej budziła się wśród
nich i ciągle wzmagała się i rosła w swojej potężnej mocy. I kiedy
matka patrzyła na to, mimo woli czuła, że zaprawdę, narodziło się
na świecie coś wielkiego i światłego, podobnego do słońca na
niebie, i jak ono widzialnego dla niej.
Często śpiewali pieśni. Proste, wszystkim znane pieśni,
śpiewali głośno i wesoło, ale niekiedy śpiewali i nowe, jakieś
szczególnie składne, ale niewesołe i na nieznaną nutę. Śpiewali je
półgłosem, poważnie, jak pieśni cerkiewne. Twarze śpiewaków bladły
i płonęły, a w dźwięcznych słowach czuło się ogromną siłę.
Szczególniej jedna z tych nowych pieśni niepokoiła i
wzruszała kobietę. W pieśni tej nie było smutnego zamyślenia duszy,
skrzywdzonej i samotnie błąkającej się po ciemnych ścieżkach
gorzkich zwątpień, jęków duszy, zabitej nędzą, zaszczutej strachem,
bezosobowej i bezbarwnej. I nie dźwięczały w niej tęskne
westchnienia siły, nieświadomie łaknącej przestrzeni, ani
wyzywające okrzyki młodzieńczej, zapalczywej odwagi, gotowej
skruszyć bez różnicy wszystko co złe i dobre. Nie było w niej
uczucia ślepej zemsty i krzywdy, które zdolne jest wszystko
zniszczyć, ale jest bezsilne, gdy trzeba budować — w pieśni tej nie
było niczego ze starego, niewolniczego świata.
Ostre jej słowa i surowa melodia nie podobały się matce,
ale poza słowami i melodią było jeszcze coś, coś wielkiego, co
zagłuszało swą siłą dźwięk i słowo i budziło w sercu przeczucie
czegoś nieobjętego dla myśli. To „coś“ widziała matka na twarzach i
w oczach młodzieży, czuła w ich piersiach i poddawała się sile
pieśni nie mieszczącej się w słowach i dźwiękach, słuchała jej
zawsze ze szczególną uwagą, z niepokojem głębszym, niż innych
pieśni.
Pieśń tę śpiewali ciszej niż inne, ale dźwięczała silniej
niż wszystkie i obejmowała ludzi jak powietrze marcowego dnia —
pierwszego dnia nadchodzącej wiosny.
— Czas by już nam zaśpiewać to na ulicy! — ponuro mówił
Wiesowszczikow.
Gdy ojciec jego znowu coś ukradł i został uwięziony,
Mikołaj spokojnie oświadczył towarzyszom:
— Teraz można się zbierać u mnie...
Prawie każdego wieczora po pracy, u Pawła siedział ktoś z
towarzyszy. Czytali, wypisywali coś z książek, zafrasowani, nie
zdążywszy się nawet umyć. Jedli kolację i pili herbatę, z książkami
w rękach, i coraz bardziej niezrozumiała dla matki stawała się ich
mowa.
— Potrzebna nam jest gazeta! — mówił często Paweł.
Życie stawało się pośpieszne i gorączkowe, ludzie coraz
prędzej przebiegali od jednej książki do drugej, jak pszczoły z
kwiatka na kwiatek.
— Gadają o nas — powiedział pewnego razu Wiesowszczikow —
wkrótce pewnie wpadniemy...
— Na to jest przepiórka, żeby w sieci wpadać! — odezwał
się chachoł.
Chachoł coraz więcej podobał się matce. Gdy nazywał ją
„mateńką“, to słowo to jak gdyby głaskało jej policzki miękką,
dziecięcą ręką. W niedzielę, jeśli Paweł nie miał czasu, chachoł
rąbał drzewo. Pewnego razu przyszedł z deską na ramieniu i,
wziąwszy topór, prędko i zręcznie zmienił zgniły stopień przed
gankiem, innym razem, tak samo niespostrzeżenie, naprawił rozwalony
płot. Pracując gwizdał. Gwizdał pięknie i smutno.
Pewnego razu matka powiedziała do syna:
— Wiesz co? Weźmy sobie chachoła na lokatora. Lepiej to
będzie dla was obu — nie będziecie ciągle biegać jeden do drugiego.
— Po co macie się krępować? — zapytał Paweł wzruszając
ramionami.
— Też coś! Całe życie byłam skrępowana nie wiadomo
dlaczego — dla dobrego człowieka nie żal!
— Róbcie, jak chcecie — powiedział syn. — Jeżeli sprowadzi
się do nas — będę zadowolony...
I chachoł przeprowadził się do nich.
VIII
Maleńki dom na skraju osady budził
zainteresowanie ludzi. Ściany jego obmacywały dziesiątki
podejrzliwych oczu. Niespokojnie przelatywały i trzepotały nad nim
pstre skrzydła wieści — ludzie starali się spłoszyć, odsłonić to
„coś“, co przytaiło się za ścianami domu nad jarem. W nocy
zaglądali do okien, niekiedy ktoś pukał w szybę i pośpiesznie,
bojaźliwie uciekał.