Rok 5699. Opowieść o świecie, którego nie ma - Jerzy Raszkowski - ebook + książka

Rok 5699. Opowieść o świecie, którego nie ma ebook

Raszkowski Jerzy

0,0

Opis

Tytuł książki sugeruje, że jej akcja rozgrywać się będzie w odległej przyszłości. Nic bardziej mylnego! To nie futurystyczna wizja świata z gatunku science fiction. Rzecz dzieje się w Przemyślu w latach trzydziestych ubiegłego wieku, ale dotyka też czasów współczesnych. Tam mieszkają po sąsiedzku trzej chłopcy — Franek Wilk, Arie Lejzer i Wasyl Dańko. Lejzerowie prowadzą swój mały handełes, rodzice Wasyla mają niewielkie gospodarstwo, zaś Konstanty Wilk, ojciec Franka, jest lekarzem wojskowym. Poznajemy codzienne życie naszych bohaterów, ich wzajemne relacje, poznajemy religie, kulturę i tradycje trzech nacji, które przez dziesiątki lat egzystowały w zgodzie i pokoju, chociaż bynajmniej nie w idylli. Ich losy splatają się ze sobą w nieprzewidywalnym rytmie wojny i okupacji. Czy w obliczu zagłady przetrwa ich przyjaźń i czy uda im się zachować swoje wartości? Kiedy rozpoczyna się ta opowieść, chłopcy liczą sobie po dwanaście wiosen. Gdy docieramy do finału, znajdują się u schyłku życia. Historia opowiedziana jest z perspektywy chłopca, potem młodego mężczyzny, a wreszcie starego człowieka, który sięga do zakamarków swojej pamięci, by raz jeszcze zmierzyć się z trudną przeszłością. Wydarzenia i realia zostały zaczerpnięte z kart wielkiej historii, natomiast fabuła i postacie bohaterów są tworem czysto literackim i narodziły się w wyobraźni autora. Dlaczego wybrałem datę z kalendarza księżycowo-słonecznego, jakim od dwóch i pół tysiąca lat posługują się Żydzi i który został użyty w Biblii? I który rok w naszym kalendarzu stanowi jego odpowiednik? Mam nadzieję, że odpowiedzi na te pytania znajdziecie na stronicach tej książki. Mimowolnym bohaterem książki jest także magiczne i malownicze miasto Przemyśl.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

Kruhel jest obecnie dzielnicą Przemyśla, lecz w owych czasach był małą wioską, położoną z dala od głównych traktów. Mieszkańcy Kruhelu nie mają wobec życia wygórowanych ambicji, nie są wybredni pod względem potraw ani strojów. Niewiasty noszą drukowane samodziałowe spódnice wyrabiane przez Żydów, tak zwane malowanki, mężczyźni zaś samodziałowe portki i kaftany przewiązane skórzanym paskiem. Żurki i polewki warzą z żytniej albo pszennej mąki, jadają też chętnie barszcz, kapuśniak, krupnik, zupę grzybową i kartoflankę, do tego pierogi nadziewane serem, kaszą gryczaną, kapustą lub owocami, kluski i gołąbki. Tylko nie dajcie sobie wmówić, że ktoś tu klepie biedę. Bieda? Jaka bieda przy tak nieprzebranym bogactwie pyszności, które mogłoby zadowolić nawet królewskie podniebienie? Wolne żarty… A w dodatku u każdej gospodyni jadło smakuje nieco inaczej. Szkoda, że królowie na Kruhel raczej nie zaglądają. Ale kto by sobie tym zawracał głowę?

Jest jeszcze jedna niezaprzeczalna zaleta, która pozwala tutejszym ludziom cieszyć się życiem i tym, co mają. A jest to ukryty w nich prawdziwy skarb – serce jak na dłoni, i co jeszcze ważniejsze, pogoda ducha. Można by nawet rzec, że to niepoprawni optymiści. Jakby ich kto zapytał, z czego żyją, niechybnie nie potrafiliby odpowiedzieć.

Na Kruhelu kościół, cerkiew i bóżnica stoją obok siebie, podobnie jak szkoła, cheder i przytułek dla biednych dziewcząt prowadzony przez zakonnice. Jest też karczma u Szlojmego, gdzie dźwięki żydowskich, ukraińskich i polskich pieśni mieszają się ze sobą, tworząc wspólną słodko-gorzką melodię wspólnego słodko-gorzkiego życia. U Szlojmego znajduje się też nie lada atrakcja, frajda niesamowita, szafa grająca. Dacie wiarę, że można sobie wybrać jakiś szlagier – na przykład Tango milonga alboMiłość ci wszystko wybaczy i puszczać go, kiedy się chce i ile razy dusza zapragnie? Wystarczyło tylko wrzucić pieniążek. Nietrudno zgadnąć, że właśnie tutaj mieści się centrum wioskowego wszechświata. Tu odbywają się wesela i stypy, najczęściej w czwartki i w soboty, tutaj toczą się gorące dysputy – o chorobach, o bogactwie, o meandrach wielkiej polityki i kłopotach dnia powszedniego – czyli w gruncie rzeczy o tym samym, co i dzisiaj.

Bywa, że uczestnikom owych „debat” okowita zaszumi w głowie, temperament poniesie i sięgną po argumenty cięższego kalibru, a wtedy zacny i wiecznie uśmiechnięty arendarz Szlojme ma co nieco do posprzątania. Ale kto by się tam przejmował siniakami, podbitym okiem, rozkwaszonym nosem czy nadwyrężonymi żebrami? Wszak to prawdziwie zdrowy, męski sport, a wręcz potrzeba fizjologiczna, tym bardziej że po hałaburdzie można od nowa zawrzeć pokój i w dobrej komitywie wychylić razem kufel piwa. Gorzej, kiedy ludzie owładnięci żądzą szybkiego pieniądza tracą swoje majątki, honor i rodziny. Tego nie da się już nazwać niewinną rozrywką. Bo faktem jest, że po karczmach szerzy się hazard, i na domiar złego szerzy się jak zaraza. Przeklęte karty i kości. No i kto jest temu winien?

Trzy nacje, trzy religie i trzy różne tradycje. A dookoła pełno miejsc kuszących tajemnicą – forty przemyskiej twierdzy i Kopiec Tatarski z mogiłą chana usypaną czapkami Tatarów (o czym miejscowi są przekonani). Niegdyś składano tam ofiary z ludzi pogańskim bożkom (w co też święcie wierzą) i stąd roztaczał się rozległy widok na miasto Przemyśl i San – rzekę, która wybrała sobie krętą drogę pośród malowniczych wzgórz i lasów, pewnie po to, żeby cieszyć nasze oczy pięknymi pejzażami. Czasem toczy przejrzystą wodę, a czasem, kiedy spadną deszcze, zabarwioną na brunatny kolor. Mija wioski i miasteczka: Chołowice, Mielnów, Krasiczyn, Dybawkę, Tarnawce i Przemyśl. Wypada w tym miejscu przytoczyć pogląd pewnego Anglika, który w 1914 roku, zachwycony magią i urodą tych miejsc, wypowiedział następujące zdanie: „Gdyby Przemyśl leżał w jakimś innym kraju, zrobiono by z niego ósmy cud świata”. Tam właśnie, gdzie rozpościera się ten ósmy cud świata, mieszkają po sąsiedzku bohaterowie tej opowieści – Franek Wilk, Arie Lejzer i Wasyl Dańko.

Kiedy rozpoczyna się nasza historia, chłopcy liczą sobie nie więcej niż dwanaście wiosen, no może z wyjątkiem nieco starszego Wasyla. Lejzerowie prowadzą swój mały handełes, gdzie można kupić przysłowiowe mydło i powidło, ale też przepyszne ciasteczka, tak zwane makagigi. Rodzice Wasyla mają niewielkie gospodarstwo – dwie krowy, jednego konia, kilka prosiąt, kury i kaczki – ale cała wioska, a ściślej mówiąc, jej niewieścia część, schodzi się u nich co wieczór. To takie babskie forum kruhelanum, nieoficjalny odpowiednik męskiej gospody, tyle że chłopy się tam nie pokazują, podobnie jak kobity nie zaglądają do karczmy. Chyba że trzeba przyprowadzić do domu niepokornego mężulka, który nie jest w stanie sam utrzymać się na nogach. Dlaczego kobiety zbierają się akurat u Dańków? Co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze ich mleko i twarogi słyną w całej okolicy. A po drugie można usiąść sobie wygodnie na ławie przed obejściem, pogawędzić, pośpiewać i wymienić najnowsze rewelacje. O czym? Gdyby ktoś przypadkiem zawitał tam wczoraj, to by się dowiedział, że Wójtowiczom ocieliła się krowa, że u Moszków lis dobrał się do kurnika i wydusił wszystkie kury, że mały Stasio od Szubanów zachorował na krup, a ksiądz palnął w niedzielę takie kazanie, że Józek od tygodnia kieliszka wódki do ust nie bierze. Tak czy owak, możecie być pewni, że żaden sekret nie da się na Kruhelu zbyt długo zachować w tajemnicy.

Mama Franka, pani Emilia, choć większość życia spędziła w Przemyślu i jest dumną absolwentką Wyższego Muzycznego Instytutu im. M. Łysenki, najbardziej prestiżowej instytucji muzycznej Przemyśla, też tam bywa, bo lubi sobie pogawędzić i pożartować z sąsiadkami. W młodości chciała zostać pianistką, ale kiedy na świat przyszedł nowy członek rodziny, czyli Franuś, marzenia o wielkiej karierze musiały zostać odłożone ad acta.

Pan Konstanty Wilk natomiast, czyli ojciec Franka, to już zupełnie inna bajka. Jako zapracowany lekarz wojskowy w randze kapitana, człowiek w mundurze, co jak wiadomo ma swoje konsekwencje, jest oszczędny w słowach, nie garnie się zbytnio do towarzystwa i w przeciwieństwie do swojej żony zachowuje wyraźną rezerwę w okazywaniu uczuć. Niektórzy zarzucają mu nawet, że zadziera nosa, ale to raczej kwestia stylu bycia lub zwykłego przemęczenia. Bo człowiek poważny, przytłoczony obowiązkami, nie tryska humorem i nie pali się do tańca. Każdą wolną chwilę doktor Wilk woli poświęcać swojej najnowszej pasji, motocyklowi Sokół 600, w czym nader chętnie sekunduje mu Franek, licząc na to, że ojciec dotrzyma danego kiedyś słowa i po zdanym egzaminie do gimnazjum nauczy go prowadzić tę piękną bestię.

Podział ról w rodzinie Wilków jest tradycyjny – pani Emilia zajmuje się domem i młodszą córką Basią, a pan doktor większość czasu spędza na dyżurach w szpitalu lub na wizytach u swoich pacjentów.

Trzeba jeszcze koniecznie wspomnieć o Stefci, nieocenionej niani, najlepiej poinformowanej osobie w całej okolicy. I jesteśmy jej naprawdę bardzo wdzięczni, że do każdej opowieści zawsze dodaje od siebie małe co nieco, bo dzięki temu wioskowe życie nabiera więcej kolorów i dramaturgii.

Rozdział 2

Tego roku w Przemyślu lato było wyjątkowo upalne. Pewnie aura chciała zrehabilitować się za mroźną zimę i niemal zupełny brak wiosny. Ale w dzień Bożego Ciała spiekota zrobiła się po prostu nie do zniesienia. O czym w taki upalny dzień może marzyć dwunastoletni chłopak? Oczywiście o tym, żeby zanurzyć się w chłodnym nurcie Sanu. Ale jako ministrant zna swoje obowiązki i wie, że najpierw czeka go długa procesja. Pewnie trochę zazdrości swojemu żydowskiemu sąsiadowi i koledze, Ariemu Lejzerowi, który nie musi brać udziału w żadnej procesji i może się teraz schronić w cieniu starej wierzby nad brzegiem rzeki. Można go dość często spotkać w tej samotni, nieobecnego duchem i zatopionego w rozmyślaniach, i dopiero głośne wołanie matki przywraca go do rzeczywistości. Ciekawe, nad czym on ciągle tak duma? Ciekawe też, czy Wasyl pójdzie w tym roku na prawosławną pielgrzymkę, która ma wyruszyć akurat tego samego dnia.

Poranek przed wyjściem do kościoła to w domu państwa Wilków nieodmiennie czas sporego zamieszania i podwyższonego poziomu adrenaliny. Pani Emilia przymierza przed lustrem kolejny kapelusz, zmuszając co chwila swojego męża do wyrażania opinii, on zaś, ubrany w galowy mundur i od dawna gotowy do wymarszu, ze stoickim spokojem robi co może, żeby sprostać temu wyzwaniu, chociaż kompletnie nie jest w stanie pojąć, dlaczego niebieski kapelusz bardziej pasuje do zielonej sukienki niż czerwony. Jednak najbardziej podekscytowaną osóbką w całej familii jest tym razem o dwa lata młodsza siostrzyczka Franka, Basia, która po raz pierwszy ma wziąć aktywny udział w prawdziwej procesji i pokazać się w nowej, niebieskiej sukience z falbankami, kupionej specjalnie na tę okazję. Kręci się po domu dumna jak paw, papla bez przerwy jak nakręcona i zerka co chwila na tremo.

– Mamusiu, załóż ten – mówi z przekonaniem Basia, obserwując kolejną heroiczną próbę podjęcia decyzji przez mamę. – W tym ci jest naprawdę do twarzy.

I oto nagle dzieje się cud, bo mama, raz jeszcze krytycznie spojrzawszy w swoje odbicie, idzie za radą swojej domorosłej modystki. Nawet sobie nie wyobrażacie, z jak wielką ulgą ojciec rodziny przyjmuje finał tej sytuacji, o czym dobitnie świadczy jego pełne wdzięczności spojrzenie skierowane do ukochanej córeczki.

A Franuś? No cóż, „wyrychtowany” dzięki nieocenionej pomocy dzielnej Stefci, wybiega myślami daleko w przyszłość, kiedy cała ta uroczystość już się zakończy. Czuje w sercu lekki niepokój, czy przypadkiem nie popełnia jakiegoś grzechu, ale jak tu zapanować nad pokusą w taką pogodę. Poza tym nagle przypomina sobie – jak w ogóle mógł o tym zapomnieć – o sprawie niezwykłej wagi, która ma się rozstrzygnąć właśnie dziś. Przecież założył się z Karolem, a zakład to dla niego rzecz święta.

– Wygram, niech skonam – obiecuje sobie solennie.

Im bliżej południa, tym upał staje się coraz bardziej dokuczliwy. Rozedrgane powietrze zamiera niemal bez ruchu i nawet ptaki tracą ochotę do śpiewu. Z oddali, jakby przez zasłonę, przebija się echo kościelnych dzwonów i dźwięki procesji.

– Arie! Arie!

Arie zdążył już cichaczem wymknąć się z domu. Tym razem jednak nie do swojej ulubionej kryjówki nad Sanem, gdzie żadne wołanie nie jest w stanie go dosięgnąć. Teraz obrał zupełnie inny cel. Ruszył żwawo przez opustoszałą wieś. Omijając główny trakt, zatoczył szerokie koło obok starego młyna i opuszczonej szopy, żeby przypadkiem nie natknąć się na procesję. Chce pozostać niezauważony, ale dokładnie wie, dokąd zmierza i co chce zobaczyć. Nie zdradziłby tego nikomu za żadne skarby świata i nawet trudno mu przyznać się przed samym sobą. Dociera niepostrzeżenie w pobliże kościoła, tam gdzie potężne lipy wyznaczają kierunek drogi. Już wcześniej upatrzył sobie to miejsce jako dobry punkt obserwacyjny. Teraz wdrapuje się zwinnie na jedną z nich, przywiera całym ciałem do grubego konara i zaczyna obserwację.

W rodzinie Lejzerów wszyscy mają liczne obowiązki, tym bardziej Arie jako najstarszy syn. Pomaga ojcu w sklepie, zajmuje się młodszym rodzeństwem i przez cały czas musi być gotowy na każde zawołanie. Dlatego teraz czuje pewnie wyrzuty sumienia, że wymiguje się od swoich powinności. Interes Lejzerów jest dziś naturalnie czynny, chociaż trochę nieoficjalnie, bo katolickie święta jak ten czwartek oraz każda niedziela to dla Żydów zwyczajne dni pracy i handlu. Sprawa została jednak rozwiązana ku obopólnemu zadowoleniu, żeby broń Boże nikomu się nie narazić. Kiedy pojawia się żydowski klient, wchodzi do sklepu śmiało od frontu, gojów zaś wpuszcza się tylnym wejściem. Dzięki temu wilk mógł być syty i owca cała. Inaczej rzecz ma się w soboty, czyli w szabat, dzień odpoczynku w cyklu stworzenia świata, kiedy to Żydom z kolei nie wolno wykonywać żadnej pracy, a pracą w myśl zasad judaizmu jest nawet rozpalenie ognia. Wtedy zwracano się o pomoc do gojów, chociaż także z zastosowaniem pewnej sztuczki językowej. Mówi się na przykład: „ale tu ciemno” albo „zrobiło się zimno”, i wszyscy wiedzą, co trzeba zrobić. No i wiadomo, wszystko tylko na kreskę, bo w sobotę pieniędzy się nie inkasuje.

Może to kogoś zaskoczy, lecz Arie z niecierpliwością czekał na dzień Bożego Ciała i kościelne uroczystości. Dziwne, bo co żydowski chłopak ma wspólnego z katolickim świętem? To rzeczywiście dość osobliwe, ale z jakiegoś powodu ten obcy żydowskiej tradycji orszak z chorągwiami, obrazami i figurami niesionymi przez wiernych, księża w złotych ornatach pod baldachimem i wystrojone tłumy podążające za nimi, całe to teatrum, przyciąga Ariego swoją egzotyką i prowokuje do zadawania pytań. Już samo określenie „boże ciało” wywołuje u niego szok poznawczy. Czy Bóg może mieć ciało? Przecież Bóg jest duchem i nawet jego imię pozostaje tajemnicą, a co dopiero wygląd czy postać. Dlaczego oni modlą się do figurek i obrazów? Coś takiego po prostu nie mieści się w głowie Ariego. Czy to znaczy, że goje mają jakiegoś innego Boga? Czyli istnieje inny Bóg? Arie natychmiast odrzucił taką sugestię, czując, że bluźni. Postanowił, że przy okazji pogada o tym z Frankiem, którego, jak zdążył się zorientować, interesowały z kolei żydowskie obyczaje. Z nikim innym nie ośmieliłby się poruszyć tego tematu. Ojciec na samo wspomnienie od razu wpada w złość i niezmiennie przytacza historyjkę o dwóch światach.

– Posłuchaj, synu – tłumaczył z naciskiem – to jest tak jak z koniem na rynku i ptakiem na dachu. Co ma koń do tego ptaka i co ma ten ptak do tego konia? Oni się nawet pokłócić nie mogą, bo oni w ogóle nie mają poglądu na to samo. Oni i my są dwa światy. – I niezmiennie dodawał. – Synu, ty się trzymaj od tych gojów z daleka, bo jak coś się złego dzieje, to zawsze winien jest tylko Żyd.

Słowa ojca dźwięczą jeszcze Ariemu w uszach, a procesja jest już tuż, tuż. Arie słyszy wyraźnie modlitewne śpiewy, dzwonienie dzwoneczków i czuje unoszący się w powietrzu słodki zapach kadzidła. Z przeciwka, jakby się wcześniej umówili, nadciąga z cerkwi pielgrzymka prawosławna. Obie grupy spotkają się ze sobą, idąc przez chwilę razem. Ksiądz i pop wymieniają serdeczne pozdrowienia. Jakżeby inaczej, skoro siostra księdza wyszła za mąż za popa? W małżeństwach mieszanych zasada jest prosta – córki przejmują religię matki, a synowie ojca, wszystko bez cienia wrogości czy antagonizmu.

Po chwili ludzka rzeka rozdziela się ponownie na dwa strumienie. Arie intensywnie wpatruje się w tłum. Są tam jego koledzy – Franek, Adam i Karol jako ministranci, ale nie poświęca im większej uwagi. Wreszcie dostrzega to, co go naprawdę interesuje – ma na sobie niebieską sukienkę z falbankami, na którą opadają pukle jasnych włosów. To trwa zaledwie mgnienie oka i znika jak sen. Arie upewnia się, czy w pobliżu nikogo nie ma – i słusznie, bo wierzcie mi, że nikomu by się nie spodobało jego zachowanie – po czym ostrożnie zsuwa się na ziemię. Zobaczył już, co chciał i teraz najwyższa pora wracać do domu.

Ze wspomnień Franka W.– 16 czerwca 1937 r.

Minęło tyle lat, a ja wszystko pamiętam, jakby to było zaledwie wczoraj. Chociaż nie, to nie jest dobre porównanie. Kiedy się jest w moim wieku, a wierzcie mi, że czuję na sobie brzemię czasu, paradoksalnie łatwo zapomina się o tym, co wydarzyło się wczoraj albo tydzień temu, natomiast wydarzenia i sytuacje sprzed lat kilkudziesięciu, nie wiedzieć czemu, wryły się w moją pamięć wraz z najdrobniejszymi szczegółami, niczym kotwica wbita w dno oceanu. Dlatego nie dziwcie się, że z uporem maniaka będę twierdził, że 16 czerwca 1937 roku to akurat był czwartek. I właśnie wtedy zaczyna się ta historia. Tak zresztą wynika z moich zapisków, które wówczas czyniłem. Ale o tym, jak doszło do tego, że zacząłem pisać pamiętnik, postaram się jeszcze opowiedzieć.

A więc czwartek, 16 czerwca… Uff, nareszcie koniec procesji, ale niech wam się nie zdaje, że to był kres mojej udręki. Nie tak prędko. Przedtem musiała się jeszcze odbyć ceremonia niemal wagi państwowej. Za każdym razem to samo – jak spod ziemi wyrastają bliżsi i dalsi znajomi rodziców, jakieś przyszywane ciotki i wujkowie, których nigdy na oczy nie widziałem albo po prostu nie pamiętam. Trzeba się z nimi grzecznie przywitać, cierpliwie odpowiadać na pytania i dzielnie przyjmować „ciumki” tudzież odkrywcze uwagi w rodzaju: „och, jaki to już duży chłopiec”, „och, jak on wyrósł” itd. Pocieszam się tylko myślą, że moi koledzy, Karol i Adam, muszą znosić takie same katusze. Nie możemy urwać się za wcześnie, bo to wszak nie wypada, a my przecież musimy dawać przykład nienagannych manier. Trzeba więc wyczuć odpowiedni moment. Jestem zwarty i gotowy. Teraz! Dałem dyskretnie znak kolegom, że pora się zmywać, i już nas nie było.

– Franuś, tylko nie zapomnij adresu – słyszę jeszcze za plecami głos mojej mamy, ale nagle straciłem słuch i wzrok. Ruszamy, ile sił w nogach, żeby jak najszybciej znaleźć się poza polem rażenia, a tuż za mną Adam z Karolem.

– Będziemy się ścigać do końskiego grobu? – dopytuje się Karol.

Ale ja wiem, o co mu chodzi. Dobrze go znam. Liczy na to, że chyłkiem wycofam się z zakładu, a wtedy on w sprzyjającym momencie będzie mógł mi to wytknąć i wypowie tę swoją słynną kwestię: „A nie mówiłem?”.

– Nie tym razem, kolego, nie dam ci tej satysfakcji…

Pewnie nie wiecie, co to za grób. Odkryliśmy go całkiem niedawno podczas zbierania grzybów niedaleko Krasiczyna. Wyobraźcie sobie, że akurat schylam się po dorodnego prawdziwka, a tu przede mną wyrasta wielki głaz, niewidoczny pośród trawy i gęstych paproci. Okazało się, że to nagrobek. Kto może być pochowany na takim odludziu? Jakież było nasze zdumienie, kiedy przeczytaliśmy napis wyryty w kamieniu: „Mojemu koniowi Buckowi, który mi wiernie towarzyszył w gromieniu Moskali w wojnie polsko-sowieckiej 1920 roku – Maurycy, książę Sapieha”.

Oczyściliśmy i oznakowaliśmy teren „nekropolii”, zbudowaliśmy tam nawet szałas i często urządzamy sobie zawody, kto pierwszy „osiodła Bucka”, lecz nie dziś. Jaki był ten ukochany rumak księcia? Musiał być niesamowity, tego jestem absolutnie pewien. Ja także z podziwem patrzę na te szlachetne zwierzęta, lecz przyznam szczerze, że ostatnio bardziej fascynują mnie konie uwięzione w stalowych tłokach i cylindrach niż te z kopytami. Mój tato ma ich sporo w swoim „sokole” i obiecał, że będzie mnie uczył jeździć na tym mechanicznym cudeńku techniki.

– Nie idziemy nad San? – dziwi się Adam.

– Ty zapomniał, że ja mam z Karolem sprawę honorową?

Nasz zakład polega na tym, że wejdę przez dziurę w płocie do ogrodu Daniluka i nazrywam papierówek. Wszyscy doskonale wiedzą, że z Danilukiem to nie przelewki, bo ma ostrego psa, którym bez wahania poszczuje każdego intruza. No, ale tylko on ma takie pyszne papierówki.

Wielkie mecyje, ja się go w ogóle nie boję. Moje hacele też na pewno nie zmienią właściciela. A Karol jako przegrany będzie musiał zwabić któregoś z Lejzerków i kazać mu pocałować krzyżyk, chociaż muszę przyznać, że akurat ten ostatni warunek wydaje mi się durnowaty i bez sensu. Ale teraz za późno na skrupuły, bo koniecznie muszę udowodnić, na co mnie stać i zdobyć te słynne papierówki. No i oczywiście popisać się przed chłopakami.

Kumple czekają ukryci w bezpiecznej odległości, podczas gdy ja odważnie wkraczam na terytorium wroga. Od tego momentu wszystko toczy się jak w kalejdoskopie. Pamiętam tylko przekleństwa Daniluka, a potem wściekłe ujadanie jego psa.

– Najduchy priekliatyje! Jeszcze was dopadnę!

Pędzę na łeb i szyję. Byle tylko dopaść płotu, zanim ta bestia zatopi w moich spodniach swoje ostre zębiska. Udało się! Niemal bez tchu, z twarzą umorusaną błotem i potarganymi włosami, ale dumny jak paw, staję przed swoimi kolegami w aureoli zwycięzcy i triumfatora, bo z jabłkami za pazuchą.

– No i co, kto wygrał?

– Nie pogryzł cię? – pyta Karol.

– Ten kundel? – odpowiadam z nonszalancją. – Niechby tylko spróbował.

– A widziałeś swoje sztany?

– Nasermater!

W tym momencie zdaję sobie sprawę, że mój odświętny przyodziewek jest cały w strzępach, a w tylnej części wyjściowych spodni zieje dziura wielkości kapelusza, i to nie jest bynajmniej okoliczność, która przydaje mi prestiżu. W dodatku na horyzoncie pojawia się Wasyl, a mnie bardzo zależy na tym, żeby był świadkiem mojej wiktorii, a nie sromotnej klęski. Dlatego, żeby przykryć tę wizerunkową wpadkę i wytrącić broń z ręki ewentualnym prześmiewcom, błyskawicznie wykonuję ucieczkę do przodu i wcielam w życie arcyprzebiegły plan.

– A na co wam te zelepuchy? – pyta Wasyl, nadgryzając niedojrzały owoc i krzywiąc się niemiłosiernie.

– Zaraz zobaczysz.

Nie tracąc ani chwili, przydzielam każdemu porcję twardych jak kamienie jabłek i puszczam się pędem przed siebie. Po chwili jesteśmy u celu. Ostrożnie podkradamy się pod domostwo Lejzerów i zajmujemy pozycje strategiczne.

– Na moją komendę ognia!

W kierunku zabudowań leci grad jabłkowych pocisków. Po chwili wyczerpuje się nam „amunicja”. Słyszę brzęk rozbitej szyby i głośny płacz dziecka. Najwidoczniej ktoś miał dobrego cela. Chyba Wasyl, ale nie mam pewności. I co teraz? Bierzemy nogi za pas, każdy w swoją stronę.

Rozdział 3

W domu państwa Wilków panuje senna atmosfera świątecznego popołudnia. Pani Emilia przy wydatnej pomocy Stefci kończy przygotowania do obiadu. Basia co chwila wpada do obszernej kuchni, gdzie na ogromnym piecu piętrzą się garnki, brytfanki i blachy, żeby podjadać ciasteczka przewidziane na deser, a doktor Wilk pucuje na podwórku swojego ukochanego „sokoła”. Jest jednak coś, co burzy ten sielankowy nastrój.

– A nie widziała Stefcia gdzie Franusia? – pyta zatroskana pani Emilia.

– Chyba nie poszli się gdzie kąpać do Sanu?

Ale tego akurat Stefcia nie mogła wiedzieć. Tymczasem z oddali coraz wyraźniej zaczynają docierać jakieś jęki i lamenty. Pani Emilia przerywa krojenie makaronu do rosołu, podchodzi do okna i widzi, jak jej sąsiadka Lejzerowa prowadzi swoją najmłodszą córkę Ryfkę zanoszącą się od płaczu.

– Pani Lejzerowa, a co tam się stało?

Lejzerowa jednak nic nie mówi, tylko w niemym geście pokazuje kamień.

– Pani Franek… szyba wybita… i moja Ryfka…

Na co ta ostatnia wybucha jeszcze głośniejszym szlochem.

– Mój Franuś?? Co też pani? Nie może być… Konstanty!

Doktor Wilk niechętnie odrywa się od swojego motocykla. W jego oczach widać gniewne błyski i sprzeczne emocje, bo to szczególnie niezręczna sytuacja. Jako ojciec ponosi odpowiedzialność za czyny swojego syna, zaś jako lekarz będzie musiał zająć się żydowskim dzieckiem. A pan Konstanty nie przepada za swoimi żydowskimi sąsiadami i stara się trzymać od nich na dystans. Nie, żeby był jakimś zaciekłym antysemitą. Ma ku temu raczej osobiste powody, w przeciwieństwie do pani Emilii, która jest do Żydów nastawiona bardzo życzliwie, o czym dobitnie świadczy fakt, że jej najbliższa przyjaciółka nazywa się Zelda Szancer.

Franek często staje się mimowolnym świadkiem kłótni rodziców, chociaż oni starają się za wszelką cenę zachować dyskrecję, zwłaszcza doktor Wilk, który w żadnym wypadku nie przyznałby się oficjalnie do swoich antypatii i uprzedzeń. Franek nie rozumie, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi, i w jego głowie mnożą się pytania: skąd u mojego taty taka skrywana niechęć do Żydów? Czy Żydzi są źli? Co złego mogli na przykład uczynić ich sąsiedzi Lejzerowie, którzy sobie żyją spokojnie, nikomu nie wchodzą w drogę i są biedni jak mysz kościelna? Franek intuicyjnie wyczuwa, że kryje się za tym jakaś mroczna tajemnica. Nie ma jednak odwagi, żeby zapytać ojca wprost.

Warto wiedzieć, że Wilkowie należeli kiedyś do najbardziej wpływowych i zamożnych rodzin w Przemyślu. Byli między innymi właścicielami okazałej kamienicy przy ulicy Franciszkańskiej oraz posiadłości ziemskiej na Zielonce. Stać ich było na to, żeby wykształcić syna na lekarza, a córkom zapewnić odpowiedni posag. Ale fortuna, jak wiadomo, kołem się toczy. Znalazła się bowiem czarna owca, która doprowadziła do upadku rodzinny majątek, a był nim nie kto inny tylko Ignacy Wilk, rodzony ojciec pana Konstantego.

Pan Ignacy to postać barwna, dobrze znana w mieście i w całej okolicy. Obdarzony ujmującą osobowością, głębokim tembrem głosu, elokwencją, ułańską fantazją i poczuciem humoru, brylował w każdym towarzystwie, urządzał hulanki i swawole, a przy tym lubił szastać pieniędzmi na prawo i lewo oraz grać w karty o duże stawki, krótko mówiąc, prawdziwa cygańska dusza. I to w dosłownym sensie, bo często widywano go, jak z fasonem podjeżdżał pod dom w cztery fiakry, przy dźwiękach cygańskiej kapeli.

Krążyły o nim niestworzone historie i jeśli chociaż połowa z nich jest prawdziwa, to i tak robi wrażenie. Ale nie zawsze szanowny Wilk senior miał tak rozrywkowy charakter. Przez większą część życia wiódł żywot porządnego człowieka, dobrego męża i przykładnego ojca rodziny, i nic nie wskazywało na późniejsze skłonności. Aż tu nagle, niemal z dnia na dzień, stał się hulaką i utracjuszem. Jak to możliwe? No cóż, tak się czasem dzieje, kiedy człowieka ogarnia rozpacz, a w tym wypadku powodem rozpaczy była śmierć żony, jego ukochanej Zosieńki.

Hulaszczy styl życia z pewnością mógł w niektórych kręgach imponować i niewątpliwie dawał pożywkę dla plotek i anegdot, ale na dłuższą metę musiał odbić się na kondycji rodzinnych finansów oraz na zdrowiu samego bohatera. Serce nie wytrzymało i pewnego dnia znaleziono Ignacego Wilka martwego we własnym domu. Ludzie mówili, że zapił się z rozpaczy na śmierć i niewykluczone, że taka właśnie była prawda. Ale bez względu na to, czy pan Ignacy przehulał swoje życie czy też przegrał je w karty, pewnego dnia rodzina Wilków musiała opuścić elegancką kamienicę przy Franciszkańskiej i przenieść się na pobliski Kruhel do dużo skromniejszego lokum, wiejskiej chaty bez wygód, gdzie zamieszkują obecnie. Jest też faktem, że nowym właścicielem nieruchomości zostali bogaci przemyscy Żydzi, Fiszmanowie, posiadacze sklepów oraz tartaku. I jakby tego było mało, sąsiadami Wilków na Kruhelu okazali się Lejzerowie, dalecy krewni Fiszmanów. Taka już bywa ironia losu.

Doktor Wilk zna oczywiście historię swojej rodziny, ale winą obarcza nie tego, kto zastawił majątek, lecz tych, którzy legalnie wykupili weksle. Swoją złość i frustrację zaczął z biegiem czasu przelewać na każdego przedstawiciela wyznania mojżeszowego, przypisując im jak najgorsze cechy oraz intencje.

– Nie pozwolę szargać opinii mojego ojca! – krzyczy zapamiętale podczas każdej scysji z żoną. – I klnę się na Boga, że odzyskam moją ojcowiznę.

Myśl o tym, żeby przywrócić rodowemu nazwisku dawny blask i poważanie, tak mocno utkwiła w jego głowie, że z czasem stała się rodzajem obsesji. Nie był w stanie przejść spokojnie ulicą Franciszkańską, bo ilekroć mijał wspomnianą kamienicę i widział szyld z nazwiskiem Fiszman, zalewała go, jak mawiają w Przemyślu, „troista krew”. Teraz jednak musiał mocno zacisnąć zęby i zrobić to, co do niego należy, czyli zająć się płaczącą Ryfką.

– Ta to bajka, zaraz się opatrzy i będzie po krzyku… a za szkodę, ma się rozumieć, zapłacimy, my ludzie honorowi.

Prowadzi ją do gabinetu i po chwili dziewczynka z zabandażowaną głową wraca spokojnie do swojego domu.

– Emilia, gdzie on jest? – syczy z wściekłością.

– Konstanty, proszę cię, biciem niczego się nie wskóra.

Ale doktor Wilk nie odzywa się na to ani słowem, co nie wróży nic dobrego, zwłaszcza dla zainteresowanego.

– Pani doktorowo, niech się pani nie turbuje, pójdę poszukać Franusia – zaoferowała się Stefcia i szybko zniknęła na polu. A Franuś? No cóż, ile można krążyć po okolicy i zastanawiać się, co dalej. Było jasne, że prędzej czy później trzeba będzie wrócić i stawić czoła sytuacji.

Ze wspomnień Franka W.– 17 czerwca 1937 r.

Wieczorem tego samego dnia wiedziałem, co mnie czeka i byłem gotów ponieść konsekwencje. Nie będę nikomu wmawiał, że nie miałem pietra. Oczywiście, że się bałem, lecz nawet nie solidnego lania. Dużo bardziej przerażała mnie myśl, że to może być koniec mojej przyjaźni z Ariem. Jak ja mu teraz spojrzę w oczy? I nieważne, że to nie ja osobiście rzuciłem tym kamiennym jabłkiem. Bo nikt inny tylko ja ponoszę odpowiedzialność za to, co się stało. Miałem oczywiście innych kolegów, ale o pewnych sprawach mogłem porozmawiać tylko z Ariem. W podłym nastroju, z nosem na kwintę, wlokłem się w kierunku miejsca kaźni. Niech się dzieje, co chce.

– Jezus Maria, Franuś, coś ty z siebie zrobił?

Wcale się nie dziwię reakcji mojej mamy, bo rzeczywiście musiałem przedstawiać sobą obraz nędzy i rozpaczy. Mój tato wprawdzie milczał jak sfinks, za to jego wzrok wyrażał wszystko, a może nawet jeszcze więcej.

– Pozwól ze mną, Franc – wycedził wolno przez zęby głosem bazyliszka.

Tym imieniem zwracał się do mnie tylko w określonych okolicznościach, a mianowicie, kiedy był doprowadzony do szewskiej pasji.

Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby się domyślić, gdzie mnie zaprowadził i w jakim celu. Mogę was tylko zapewnić, że nie błagałem o litość. Bo znacznie gorszy od fizycznego bólu był fakt, że ojciec wymierzał karę w całkowitym milczeniu. Wolałbym sto razy bardziej, gdyby na mnie nawrzeszczał. Dopiero potem odwrócił się do mnie i powiedział:

– A teraz, powiedz, Franc, dlaczego? Czemu to zrobiłeś?

– Nie wiem, tato, ja nie… to był naprawdę idiotyczny pomysł… przepraszam.

– A czy ty wiesz, że trafiłeś dziecko kamieniem w głowę…? Że to się mogło skończyć tragicznie…? Że musiałem jej opatrywać ranę…? Że już nie wspomnę o wybitej szybie.

Wyglądało na to, że wpakowałem się w niezłą kabałę. Obiecywałem sobie, że nigdy więcej nie zrobię żadnego głupstwa. Czasem w ogóle mam wrażenie, że jest we mnie dwóch Franków: jeden miły, grzeczny i wrażliwy, a drugi to typ spod ciemnej gwiazdy, po prostu baciar bez serca i skrupułów. Tylko który z nich jest ten prawdziwy? Który uzyska przewagę? Chyba będę musiał rzadziej się zakładać. Pogrążony w tych niewesołych rozważaniach na temat własnej osoby, kompletnie zapomniałem o cierpieniach mojej cielesnej powłoki i poczułem dużo silniejszy ból, ból w sercu.

– Jutro tam pójdziesz, przeprosisz, a przy okazji oddasz pieniądze za wybitą szybę – stwierdziła moja mama tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Idę więc z duszą na ramieniu, a to akurat pora, kiedy nasi sąsiedzi przygotowują się do świętowania szabatu, który, zgodnie z przykazaniami biblijnymi, trwa od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę. A swoją drogą, jak to się stało, że u nas dniem świątecznym jest niedziela, a u nich w niedzielę rozpoczyna się nowy tydzień?

Sam tego do końca nie pojmuję, lecz z jakiegoś nieznanego powodu żydowskie obrzędy robią na mnie nieodparte wrażenie. Dlatego kiedy tylko mogę, wymykam się ukradkiem pod dom Lejzerów, żeby podglądać, co się tam dzieje. A wtedy otwiera się przede mną zupełnie nowy, mistyczny świat: widzę stół przykryty białym obrusem i migotliwe światło świec; widzę na stole dwie chałki, wino, faszerowanego karpia, czyli gefilte fisz, jest faszerowana wątróbka z jajkiem, rosół z knedelkami i cymes z marchwi lub pasternaku. Wszyscy mają odświętne ubrania. Widzę Arona Lejzera z brodą, w czarnym kaftanie i z jarmułką na głowie, pochylonego nad wielką, czarną księgą pokrytą tajemniczym pismem. Aron rozdziela świąteczną chałkę, wypija łyk wina z kielicha i rozpoczyna błogosławieństwo po hebrajsku. Po żydowsku to ja trochę rozumiem, ale po hebrajsku ani słowa. Dlatego zapytałem Ariego, co to znaczy.

…Bądź błogosławiony, Panie, Boże nasz, Królu Wszechświata, który uświęciłeś nas swymi przykazaniami, upodobałeś nas Sobie oraz obdarzyłeś nas Swoim świętym szabatem przez miłość i łaskę, na pamiątkę dzieła stworzenia…

Bądź błogosławiony Panie, Boże nasz, Królu Wszechświata, który stworzyłeś owoc winnego krzewu…

Wszyscy słuchają z ogromnym namaszczeniem. A potem zaczynają wspólnie śpiewać szabatowe pieśni… Baruch Adonai Le’ Olam. Chociaż nie rozumiem ani słowa, chwytają mnie za serce. Czuję na całym ciele gęsią skórkę. Podobnie bywa w synagodze, na przykład na koncercie kantora, gdzie czasem chodzimy razem z mamą. Teraz wiem, że słowa Adonai czyElohim oznaczają Boga. Po powrocie do domu, kiedy nikogo nie ma, siadam do pianina i uderzając jednym palcem w klawisze, próbuję odtworzyć te melodie, lecz niestety, z bardzo mizernym skutkiem. Pewnie nie odziedziczyłem po mamie zdolności muzycznych. Moja mama zabiera mnie też do cerkwi, aby posłuchać pięknych ukraińskich śpiewów, i to mi się nawet bardzo podoba, zwłaszcza że w cerkiewnym chórze udziela się Wasyl – a trzeba przyznać, że głos ma zaiste piękny – ale to jest dla mnie w jakiś sposób naturalne, trochę podobne jak u nas.

Cały czas mam przed oczyma twarze naszych żydowskich sąsiadów i zastanawiam się: jak to się dzieje, że kiedy spotykam ich na co dzień, na ich twarzach maluje się przede wszystkim zmęczenie, a w oczach jakiś melancholijny smutek. Aż tu nagle taka zmiana – pojawia się uśmiech, spokój i wielka radość. Mimo woli nasuwają mi się porównania z naszą religią. Czy my katolicy potrafimy w takim skupieniu i z taką żarliwością modlić się do Boga? Czy jesteśmy zdolni do tego, żeby chociaż na jeden dzień w tygodniu całkowicie oderwać się od swoich codziennych problemów i poświęcić czas wyłącznie Bogu? Czy bylibyśmy w stanie wypełniać wszystkie te nakazy i zakazy obejmujące każdą dziedzinę życia od narodzin aż do śmierci, których – jak mi mówił Arie – jest bagatela, aż 613? Ale skoro oni to robią, to muszą mieć w sobie niezachwianą wiarę. I jeszcze jedno, szalenie podoba mi się to, że Żydzi w swoich modlitwach najczęściej o nic Boga nie proszą, tylko mu po prostu za wszystko dziękują.

Trzęsąc się z nerwów, staję przed domem Lejzerów. Teraz są tam tylko kobiety, babka Fajga, jej córka Sara i jedyna wnuczka, Ryfka, ta, która ucierpiała wskutek mojego niesławnego wyczynu. Ojciec Aron Lejzer wraz z synami Ariem, Ablem i Dawidem nie wrócili jeszcze z łaźni. Ale niebawem cała rodzina będzie w komplecie i zasiądzie do uroczystej kolacji. Nie zostało mi więc zbyt wiele czasu.

– Boże, co ja im powiem?

Nagle błysk, iluminacja, już wiem, od czego zacząć i jakich powinienem użyć słów. To są jedyne słowa, które należy wypowiedzieć w tej sytuacji, żeby otworzyły się zamknięte drzwi. Wchodzę do izby i wszystkie oczy zwracają się na mnie z niemym pytaniem. Mówię: szabat szalom, a potem wszystko idzie jak z płatka. I mam nadzieję, że będzie mi wybaczone.

Rozdział 4

Od tamtej historii z kamieniem upłynęło kilka dni, lecz Arie nie rozmawiał jeszcze z Frankiem ani z resztą chłopaków. Nie bardzo wie, jak się zachować. Pewnie, że mu wybaczył, czuje jednak, że między nimi nie będzie już tak jak dawniej. Bo co innego wybaczyć, a co innego zaufać. Im dłużej się nad tym zastanawia, tym częściej zaczyna przyznawać rację swojemu tate, żeby od gojów trzymać się z daleka. Tyle że to jest fatalny moment na zrywanie znajomości, bo bardzo by chciał podzielić się z nim pewną tajemnicą, którą niedawno odkrył. Co za pech. Czy to musiało się zdarzyć akurat teraz? Bo tak po prawdzie, to bardzo brakuje mu tych rozmów i spotkań.

Dzisiaj Arie jak zwykle stoi za kontuarem w rodzinnym sklepie. Chwilowo nie ma dużego ruchu, ale każdej gospodyni może nagle zabraknąć mąki, cukru albo przypraw, a poza tym zawsze znajdą się amatorzy słodyczy. Trzymają je w szklanych słojach na specjalnej półce. Są tam bryły cukru przypominające do złudzenia ludzkie twarze, oczywiście tylko do czasu, zanim na życzenie klienta nie odrąbie się im kawałka ust, nosa czy uszu, a wtedy zmieniają się na przykład w zwierzęta albo w inne bajkowe stwory. Są też inne specjały – pałeczki kokosowe, czekoladowe cukierki, piszyngier, no i makagigi.

Kiedy Arie pomyśli o makagigach, to od razu jego serce zaczyna walić jak młotem. Nie chodzi o to, że mu jakoś szczególnie smakują (to oczywiście też), lecz o to, kto najczęściej przychodzi po nie do sklepu. Może dzisiaj dopisze mu szczęście? Lubi popuścić wodze fantazji – wyobraża sobie, że biegną razem po zielonej łące pełnej kwiatów, trzymając się za ręce. Nie muszą nawet nic mówić, wystarczy, że ona jest blisko.

Chciałby ją zobaczyć, wręcz o tym marzy, ale jednocześnie panicznie się tego obawia. Dlaczego? Bo doskonale wie, co się z nim dzieje, kiedy pojawia się ten złotowłosy anioł o niebieskich oczach, z dołeczkami na policzkach. A że jest to anioł, nie ma żadnych wątpliwości, bo kiedyś taka postać przyszła do niego we śnie. Wrażenie jest tak piorunujące, że natychmiast zapomina języka w gębie i zaczyna zachowywać się jak bałwan albo potyrcze, a wtedy tate bardzo się na niego gniewa. Nagle rozlega się dźwięk dzwonka. Czyżby to ona? Tak, i od razu kieruje się do gabloty ze słodyczami.

– Piszyngier, może panienka spróbuje? – zachęca tate.

– A te ciasteczka z miodem, z makiem i z orzechami?

– Aaa, makagigi? Arie, zapakuj panience.

No i proszę, zobaczcie sami. Arie, zamiast pakować ciasteczka, pakuje sobie na nogę odważnik. Robi dobrą minę do złej gry, udaje, że nic się nie stało, że nic a nic nie boli, ale tate patrzy z dezaprobatą. Czy się domyśla? Tymczasem ona robi jeszcze inne sprawunki i rozgląda się po sklepie.

– Czy patrzy na mnie? Czy mnie w ogóle dostrzega? – zastanawia się, bo ma wzrok wbity w ziemię i umiera z niepokoju.

No właśnie. Czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę z jego stanu? Trudno powiedzieć, ale na pewno bawi ją konsternacja tego ciemnowłosego chłopca o melancholijnym spojrzeniu i jego dziwne zachowanie. Instynktownie wyczuwa, że ma nad nim jakąś tajemną władzę.

Arie nie wie, że najgorsze dopiero przed nim. Okazuje się, że musi jeszcze odnieść wszystkie zakupy do domu. Tak nakazał tate i nie ma dyskusji. Prawdziwa katorga. Drepcze z siatką pełną wiktuałów i zachowuje się tak, jakby znalazł się w tym miejscu przypadkiem. Na domiar złego spotykają po drodze jej koleżanki, a one nie przepuszczą okazji, żeby się z niej ponaśmiewać.

– Narzeczona Lejzorka!… Zakochana para!… Lejzorek! Amorek!

– Nienawidzę was! – woła Basia i rusza pędem do domu.

Arie rzuca siatkę na ziemię i nie oglądając się za siebie, biegnie w przeciwną stronę.

Ze wspomnień Franka W.– lipiec 1937 r.

Nigdzie go nie ma, ani koło domu, ani w kryjówce nad Sanem. Jak kamień w wodę. I tak już od tygodnia. Chyba mnie unika. Albo ojciec mu zakazał… Pozwólcie, że rozpocznę kolejną opowieść z czasów mojego dzieciństwa…

Z chłopakami się widziałem, ale dosłownie przez chwilę, bo też mają karę. Jest pewien niezawodny sposób, żeby się z nim zobaczyć. Tylko że nie bardzo mi się uśmiecha, bo musiałbym prosić o pomoc tę beksę i skarżypytę. Kiedy mama wysyła ją po zakupy, Arie zawsze odnosi pełną siatkę do naszego domu. Wolę nie ryzykować. Znam jeszcze jedno miejsce warte sprawdzenia, ale muszę mieć się na baczności, bo jak ojciec się dowie, to znowu będzie chryja.

– Pamiętaj, Franuś, tylko żadnego łażenia po fortach, żeby nie było tak jak w zeszłym roku.

A w zeszłym roku jakiś przemądrzały bachor z Przemyśla wlazł do bunkra i nie umiał się z niego wykaraskać. No i cud się dział. Ludzie święci, podnieśli takie larum, jakby to był koniec świata. Całą wieś postawili na nogi, i to przez cały Boży dzień. Jakby mnie kto poprosił, to bym im od razu pokazał, gdzie szukać, bo znam te forty jak własną kieszeń. Wreszcie go znaleźli. No i po co ten rejwach? Najadł się trochę strachu, wielkie mi rzeczy.

Dlaczego wszyscy tak gorliwie zakazują nam chodzenia po fortach? Jasne, znam te ich argumenty: że niebezpiecznie, że można sobie zrobić krzywdę, wpaść do jakiegoś wądołu i tak dalej. No dobra, może i mają trochę racji. W tym labiryncie podziemnych korytarzy człowiek rzeczywiście może się trochę pogubić. W końcu Przemyśl był jedną z największych twierdz na świecie – otoczony aż trzema pierścieniami fortów. Walczyli tu Austriacy, Węgrzy, Rosjanie, Niemcy, Czesi, Polacy, Włosi i Bóg wie, kto jeszcze. Ale ja mam na ten temat własną teorię: oni się boją, żebyśmy tam broń Boże czegoś nie odkryli. Może jakiś skarb? Spokojna głowa, prędzej czy później znajdziemy coś cenniejszego niż dziurawe buty albo przerdzewiałe garnki. Bo wiemy, gdzie szukać. Są na fortach takie miejsca, które znam tylko ja i moi kumple. Tam się spotykamy. Może dzisiaj będzie akurat Wasyl? Dawno się nie widzieliśmy.

Decyzja została podjęta. Kierunek forty – z zachowaniem jak najdalej posuniętej ostrożności. Ale co to? Tam ktoś jest. Jakaś postać stoi przed wejściem i rozgląda się niepewnie dookoła. Wróg czy przyjaciel? Z tej odległości trudno rozpoznać. Po chwili intruz znika w czeluściach bunkra. A we mnie budzi się natychmiast instynkt tropiciela. Trzeba zrobić rekonesans i przekonać się na własne oczy. Dokładnie obserwuję cały teren – czysto. Wślizguję się więc do środka. Nagle słyszę za sobą szelest. Zastygam w bezruchu. Potem znowu jakiś szmer. Jest dosyć ciemno, lecz nie na tyle, żeby nie zauważyć wymierzonego w moim kierunku pistoletu. Na moment serce zamiera mi z przerażenia.

– Ktoś ty?! Pokaż się! – rozlega się głos, który na szczęście nie jest mi obcy. Wychodzę z cienia, zaś Arie szybko chowa broń za siebie.

– Arie, to ty?

– Czego za mną łazisz?

– Skąd ty wziął ten pistolet? Ty znalazł skarb?

– Może…

Arie z wahaniem wyciąga spod sterty rupieci sfatygowany kuferek, a w nim pamiątki, stare fotografie, medalik i pożółkły brulion, zapisany po niemiecku. Oglądam te skarby jak zaklęty.

– Możesz go sobie zabrać, jak chcesz.

– A pistolet?

– Nie ma mowy.

– Jest prawdziwy?

– A jak myślisz?

– Daj, wypróbujemy.

– Czyś ty zdurniał? Nikt nie może się dowiedzieć.

– Arie, ja nikomu ani mru mru, przysięgam na rany Chrystusa!

– A co mi tam te wasze przysięgi?

– Ale Jezus był Bogiem.

– On był tylko rebe, nauczyciel. Rozumiesz?

– No dobra, niech będzie po twojemu: przysięgam na Boga

Wszechmogącego, że nikomu nie pisnę ani słówka…

Na te słowa Arie trochę się uspokaja.

– Pierwsze koty za płoty – pomyślałem. – Najważniejsze, że

znowu zaczęliśmy ze sobą gadać.

– Wiem, gdzie go schowamy.

– Ta tu pełno ludzi – odparowuje Arie.

– Ale nie wejdą, bo się będą bali.

– Gadaj zdrów.

Tymczasem w mojej głowie kiełkuje już kolejny genialny plan. Muszę go tylko wcielić w życie jeszcze przed zakończeniem roku szkolnego, a nie zostało już zbyt wiele czasu.

Rozdział 5

„Ziemiańska” pod numerem 28 przy ulicy Mickiewicza – to dla przemyskiej „arystokracji” ulubione miejsce spotkań. Dziś jednak lokal otworzył swoje podwoje dla ważnych gości i historycznych wydarzeń, dzisiaj odbywa się tu bowiem zebranie komitetu założycielskiego Związku Szlachty Zagrodowej. Za stołem prezydialnym zasiedli już doktor Wilk, mecenas Piłatowicz oraz ksiądz Tadeusz Śmigły, a miejsca na sali zajęli szacowni delegaci. Niektórzy przybyli wraz z żonami, ale pani Emilia wolała zostać w domu i miała ku temu swoje powody.

Głównym punktem porządku dziennego jest wybór prezesa związku, ale to również okazja do wyrażenia opinii na tematy związane z aktualną sytuacją w kraju. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że większość zebranych tutaj osób, oględnie mówiąc, nie darzy szczególną sympatią swoich żydowskich współobywateli. Na początku wszyscy wstają i odśpiewują hymn.

My szlachta herbowa, co przodków swych czyny w nieustannej chowamy pamięci. Bo dla nas są skarbem stare pergaminy, dyplomy królewskie, pieczęcie!

Doktor Wilk podchodzi do mównicy i z dumą oznajmia, że dzięki jego staraniom w 5 Pułku Strzelców Podhalańskich, gdzie ma zaszczyt pełnić służbę, utworzono już dwie kompanie szlacheckie. Następnie donośnym głosem zgłasza kandydaturę księdza Tadeusza Śmigłego na prezesa Związku. To powszechnie oczekiwana propozycja i w obliczu faktu, że kontrkandydatów brak, ksiądz Śmigły zostaje zatwierdzony i rozpoczyna swoje wystąpienie, często przerywane brawami i okrzykami poparcia.

– Są w naszych szeregach tacy – grzmi nowy prezes z oburzeniem – którzy używają ruskiego języka i chodzą do cerkwi. A dlaczego? Bo jest za mało kościołów. I dlatego trzeba budować nowe, zwłaszcza w terenie.

– Ale skąd brać na to fundusze, kiedy ludzie biedują? – woła z sali jeden z delegatów.

– Biedują, bo Żydzi rozpijają naród – pada odpowiedź z sali.

– Rozpijają, ale sami nie piją, i to jest prawdziwa perfidia.

– Wykupują nasze majątki i okradają nas z ojcowizny – sekunduje mu doktor Wilk, zaś mecenas Piłatowicz nie pozostawia żadnych wątpliwości, stawiając kropkę nad i.

– Żyd jest jak gangrena, co się wżera w ciało narodu. Trzeba się ich wreszcie pozbyć!

Po zebraniu, w ścisłym i zaufanym gronie, pan doktor, pan mecenas oraz wielebny ucinają sobie jeszcze małą pogawędkę przy kieliszku koniaku. O czym tak deliberują? Po minie doktora Wilka widać, że jest z siebie bardzo kontent. Wraca do domu podniesiony na duchu, i co najważniejsze, z gotowym planem przywrócenia swojej rodzinie dawnej świetności.

Ze wspomnień Franka W.– 8 sierpnia 1937 r.

Obiecałem, że opowiem, jak zacząłem pisać swój pamiętnik. I słowa dotrzymam. Ale najpierw spójrzcie na ten postrzępiony i wyblakły ze starości brulion, zapisany starannym niemieckim gotykiem. To dziennik austriackiego oficera Landsturmu z okresu pierwszej wojny światowej. Bez obaw – nie będziecie musieli wysłuchiwać nudnego opisu garnizonowej rutyny. Zamiast wojskowego żargonu dostaniecie do ręki poezję najczystszej wody – niekończący się list miłosny, pełen tęsknoty i czułych słówek, skierowany do niejakiej Anne-Marie, zapewne narzeczonej albo niedawno poślubionej żony. – „Najukochańsza Anne-Marie… – pisał nasz bohater – …jesteś dla mnie niczym słońce, które wychodzi zza chmur w deszczowy dzień… Jesteś jak księżyc, który rozświetla mroki nocy…”.

I kto by przypuszczał, że w duszy twardego wojaka kryje się aż tyle romantyzmu? Czy przeżył wojenną zawieruchę? Bo z całą pewnością jego wyznania nie trafiły do rąk adresatki, gdyż nadal spoczywają na dnie szuflady mojego biurka, obok innych ważnych dokumentów. Szkoda. A może wcale nie miały zostać wysłane? Dziś jestem przekonany, że Franz – udało mi się bowiem odczytać tylko jego imię – pisał te listy nie po to, żeby je wysyłać, lecz dla siebie, żeby w obliczu okropności wojny zachować resztkę człowieczeństwa i po prostu przetrwać.

Wtedy jeszcze nie rozumiałem, jak wielką moc kryje w sobie miłość i jak bardzo potrafi odmienić ludzką duszę. Podobną siłę, tylko o wektorze przeciwstawnym, ma niestety gniew i nienawiść, bo potrafi zatruć ludzkie serce i przemienić je w kamień. Ale wróćmy do Franza. Może rodzice autora, nadając mu imię Franz, chcieli uhonorować swojego Najjaśniejszego Pana – kaisera, Franza Josefa? No i chciałbym przy okazji nadmienić, że miłym zbiegiem okoliczności ja też noszę imię Franek.

Od chwili, kiedy wszedłem w posiadanie dziennika, minęło kilkadziesiąt lat. Może powinienem był oddać go do muzeum, zanim całkowicie rozpadnie się w pył, ale jakoś nie byłem w stanie się z nim rozstać. Ktoś powie, że to objaw zdziecinnienia albo taniego sentymentalizmu, że jestem stukniętym idealistą, który zatrzymał się w rozwoju emocjonalnym. Prawda jest jednak taka, że im człowiek starszy, tym bardziej ceni sobie wspomnienia, zwłaszcza te, które odcisnęły piętno na jego życiu.

Dlaczego jest dla mnie tak ważny? Po pierwsze, bardzo chciałem poznać losy człowieka, który przez wiele lat stacjonował w twierdzy Przemyśl i być może zakończył żywot właśnie w tym bunkrze, gdzie my jako mali chłopcy mieliśmy swoją tajną kwaterę. Po drugie, dzięki niemu nauczyłem się niemieckiego. I najważniejsze – jak się pewnie domyślacie, ta lektura zachęciła mnie do pisania własnych wspomnień.

Ilekroć po nie sięgam, ciągle mam przed oczyma małego Franka z kolegami w naszej kryjówce. Jest Adam, Karol, Wasyl i Arie, który trochę się boczy z powodu tej historii z kamieniem. Strzelamy z procy do butelki ustawionej na murku, lecz nikomu jakoś nie udaje się trafić w cel. To się nawet dobrze składa, bo mam pomysł, jak ją wykorzystać.

– Chłopaki, założymy bandę – rzucam hasło w nadziei, że się zgodzą, a ja zostanę jej przywódcą.

– Będziemy zabierać bogatym i oddawać biednym? – dopytuje się rzeczowo Karol.

– A czemu mamy komuś coś zabierać? U nas, Żydów, wszyscy bez przymusu dają datki na biednych, taka micwa… micwa, dobry uczynek – wyjaśnia Arie i dodaje. – Trzeba okazywać wdzięczność dla Boga.

– Dobra, ale najpierw złożymy przysięgę, że pozostaniemy przyjaciółmi do końca życia.

Pamiętam doskonale jej treść. Wy też na pewno ją znacie, bo któż nie czytał słynnej opowieści o trzech muszkieterach. Unosimy rękę do góry i głośno powtarzamy: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!”. Na szczęście mam przy sobie kartkę papieru i zapisuję tam każde słowo. Potem wyjmuję agrafkę i nakłuwam sobie palec.

– Franek, co robisz? Ty zdurniał? – pyta zaskoczony Arie, widząc, jak na moim palcu wykwita szkarłatna kropelka.

– Jak to co? Trzeba przypieczętować przysięgę własną krwią, inaczej będzie nieważna.

Arie ma wątpliwości, czy to aby nie jest jakiś grzech, ale w końcu daje się przekonać i razem z innymi dopełnia ceremonii.

– Zakopiemy ją tutaj.

Czy ona nadal spoczywa w miejscu, gdzie ją ukryliśmy – pod topolą rosnącą przed wejściem do „naszego” bunkra? I co ważniejsze, czy ona nadal obowiązuje, choć już nie jesteśmy dziećmi? Wiele razy zabierałem się za to, żeby ją odkopać, teraz wiem, że muszę to zrobić.

Rozdział 6

Hałyna zapędziła kury na grzędę, wydoiła krowę, przelała mleko do cebrzyka i wstawiła do studni, żeby się schłodziło. Potem będzie z tego śmietana, masło i twaróg, a z reszty zrobi się kislie mołoko. Kolejny pracowity dzień ma się ku końcowi, ale trzeba pamiętać, że główny ciężar obowiązków i troski za całą rodzinę spoczywa na barkach tej drobnej i umęczonej kobieciny. Na swojego męża Mykołę nie bardzo może liczyć, bo to pijak i awanturnik, a najstarszy syn Wasyl też nie pali się zbytnio do roboty w gospodarstwie.

Dziś, jak każdego wieczora, przed domem Dańków, skromnym, ale za to ze świeżo odnowionymi na niebiesko ścianami (pamiętajcie: kolor niebieski skutecznie odstrasza muchy!), spotykamy grupkę niewiast, które rozsiadają się na szerokiej ławie pod rozłożystą lipą rosnącą przed gankiem i zapominają o bożym świecie. To dla nich niepowtarzalna okazja, żeby choć na chwilę wyrwać się z domu. Jaki jest aktualnie przewodni temat? Ano o przygodzie, jaką przeżył nasz zacny rebe, kiedy wybrał się wraz ze swoimi uczniami nad San, aby zażyć kąpieli. Zdążył się już rozebrać i właśnie miał zanurzyć swoje zbolałe kończyny w chłodnym nurcie rzeki, kiedy nagle jakiś łobuziak poszczuł go psem. Wówczas, ledwo żywy ze strachu, jedną ręką podtrzymując, za przeproszeniem, rozpięte pantalony, drugą zaś myckę, wziął nogi za pas, a za nim cała reszta. Śmiechu było co nie miara.

Hałyna też się śmieje. Może śmiałaby się trochę ciszej, gdyby wiedziała, że to był ich pies, który miał łagodny charakter, ale z jakiegoś nieznanego powodu reagował agresywnie na widok rabina. Na szczęście nie zdaje sobie z tego sprawy. Dla niej to jeden z tych nielicznych momentów w ciągu dnia, kiedy może sobie pozwolić na odrobinę wytchnienia. Bo zaraz potem musi pędzić do kuchni, żeby przygotować kolację. Przy stole czeka już czereda zawsze głodnych dzieci, dwie dziewuszki, w wieku 6 i 7 lat, i 8-letni chłopiec. Mykoła jak zwykle znowu gdzieś poszedł w cug. A Wasyl? Pewnie schował się za winklem, żeby zejść z oczu Ryfce, która akurat przyszła z babcią po mleko. Ryfka chodzi jeszcze z zabandażowaną głową, ale widać, że nic jej już nie dolega.

Hałyna, podobnie jak wszyscy na Kruhelu, słyszała oczywiście, co zaszło u Lejzerów. Nie wiedziała jednak, że to nie Franek, lecz jej syn Wasyl rzucił kamieniem i niechcący zranił małą Ryfkę. Może to i lepiej, bo Lejzerów, a szczególnie tę, która często przychodzi pobawić się z ich dziewczynkami, darzy wielką sympatią. Hałyna stara się pomagać Lejzerom na miarę swoich możliwości. Kiedy z dużej konwi stojącej na zaimprowizowanej ladzie rozlewa mleko i przyjmuje zapłatę, najpierw napełnia ich kankę do połowy, a kiedy ma pewność, że mąż nie patrzy, wtedy dolewa do pełna.

–Nasz Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba nigdy wam tego nie zapomni – dziękuje stara Lejzerowa.

– Ta niech wam idzie na zdrowie.

Kolacja już gotowa. Tylko gdzie ten Wasyl? Zniknął, co jest dosyć dziwne, bo do jedzenia to on zawsze pierwszy. Dopiero po dłuższej chwili wpada do domu jak burza, cały umorusany i zziajany.

– Wasyl, a ciebie gdzie licho nosiło? Ojca ty dzie nie widział?

Wasyl coś mamrocze pod nosem, a Hałyna wzdychając ciężko, stawia przed nim talerz z wystygłą kaszą. Nagle z dworu zaczynają docierać jakieś dziwne odgłosy, jakby skrobanie w drzwi i stłumione jęki. Wasyl przerywa jedzenie, a pozostałe dzieci kulą się ze strachu.

– A to co za didko?

Tajemnicze odgłosy jednak nie ustają. Hałyna wychodzi na ganek, żeby sprawdzić, co się tam dzieje. Zrobiło się już prawie ciemno, choć nie na tyle, żeby nie zauważyć, że przed samym wejściem leży jakaś postać i coś bełkocze.

– Mykoła! Hospody pomyłuj! Toż on spity jak bela…

Hałyna próbuje podnieść męża, ale to nie takie proste, bo chłopisko wielkie jak dąb. Naraz widzi na swoich rękach krew i zaczyna strasznie lamentować.

– Ludzie! Ratunku! Pomocy! Ubili! Ubili!

Domyślacie się chyba, kto jako pierwszy zjawił się na miejscu zdarzenia. Oczywiście nasza Stefcia, a to oznacza, że maszyneria poczty pantoflowej natychmiast zostaje wprawiona w najwyższe obroty. Przecież trzeba podzielić się ze wszystkimi sensacyjną nowiną. Najpierw Stefcia pędzi do Wilków, bo to najbliżej, i niemal zderza się po drodze z panią Emilią, która szuka swojego Franusia, i z Lejzerową, która szuka swojego Ariego.

– Pani doktorowo, nieszczęście! – woła Stefcia od progu.

– O Boże, mój Franuś?

– O Boże, mój Arie?

– Ta dzie, Mykołę zaciukali, poharatany jak sito…

– Co Stefcia opowiada?

– To jeszcze nic, psa mu zastrzelili… i krowę ukradli – dodaje jednym tchem.

– Kto? Gdzie?

– A kto tam wi? Jak trzeźwy, to do rany przyłóż, a jak napity, to narwaniec i od razu do bitki skory.

– Ale żyje?

– Ta chyba jeszcze dycha, ale już popa do niego wołają.

– Boże święty, bidna kobicina…

Ze wspomnień Franka W.– 3 września 1937 r.

To był dzień pełen wrażeń, prawdziwy horror… Wyobraźcie sobie, migotliwy płomień świecy rzuca upiorny cień na białe prześcieradło, a w tle majaczy… – i to jest clou całego przedstawienia, prawdziwa esencja makabry – majaczy najprawdziwszy kościotrup. I jakby tego było mało, jak spod ziemi dochodzą jeszcze przerażające odgłosy: uuhuuu…! auuuuu! W takiej scenerii każdemu śmiałkowi, który chciałby zapuścić się w to ponure i odludne miejsce, nogi robią się jak z waty, a serce podchodzi do gardła. Musicie zatem przyznać, że Franuś (czyli ja) solidnie przygotował się do swojej oscarowej kreacji, czyli do odegrania roli ducha fortów. I to nie w jakimś amatorskim teatrzyku, lecz przed bardzo wymagającą publicznością. Możecie mi wierzyć, że to była skomplikowana, niebezpieczna i szeroko zakrojona akcja, w którą zostało zaangażowane wiele sił i środków.

– Franek, aleś mi napędził stracha – wydusił z siebie Arie, który niczego nie podejrzewając, wszedł do bunkra.

– I co, teraz mi wierzysz?

Arie uwierzył, bo na widok „zjawy” sam przed chwilą chciał rzucić się do ucieczki, a przecież taki właśnie był cel całego przedsięwzięcia – zniechęcić potencjalnych intruzów. A już najlepiej byłoby, gdyby po okolicy rozeszły się pogłoski o tym, że na fortach straszy – jakiś zbłąkany duch żołnierza albo tatarskiego wojownika.

– Franek, skąd ty wytrzasnął ten kościotrup? Cmentarz to święte miejsce.

– Ta nie z cmentarza, tylko ze szkoły.

– Ze szkoły? – Ta odpowiedź wprawiła Ariego w prawdziwy stupor.

– To was tam uczą grzebać umarłych?

Wszystkim zainteresowanym, a szczególnie Ariemu, jestem winien wyjaśnienie. W końcu to właśnie on natrafił na tajemniczy kuferek. Nie dziwcie się, że w owej chwili z całej jego zawartości najbardziej fascynował mnie stary pistolet. Cały czas zachodziłem w głowę, czy da się z niego wystrzelić. Dziennikiem austriackiego oficera zainteresowałem się znacznie później. Na razie zabrałem go do domu, gdzie czekał na odpowiedni moment. Ale pistolet to zupełnie inna sprawa. Pistolet musiał pozostać w ukryciu. To sekret, który znaliśmy tylko my dwaj. Nawet Karol, Adam i Wasyl nie mają o nim bladego pojęcia. Wiedzą tylko, że znaleźliśmy w bunkrze jakieś starocie.

Ale powróćmy do naszej historii ze szkieletem. Tak się szczęśliwie złożyło, że znajdował się on akurat w naszej klasie, w specjalnej gablocie zamkniętej na klucz, przykryty pokrowcem, żeby nie odciągał uwagi uczniów podczas innych lekcji. To prawdziwy powód do dumy naszego gimnazjum, bo nie każda placówka posiadała tak cenne trofeum. Otrzymaliśmy go w darze z samej Ameryki, od byłego absolwenta. Tak czy inaczej, odkąd ten eksponat u nas zagościł, wzrosło zainteresowanie lekcjami przyrody, a ponadto stał się on pożywką dla rozmów i rozmaitych spekulacji na temat możliwości jego wykorzystania, ma się rozumieć, nie tylko w celach edukacyjnych. Byłoby wręcz niewybaczalne, gdyby nie sięgnąć po rozwiązanie, które po prostu narzucało się samo. Wystarczyło tylko wykraść kościotrupa ze szkoły. No może wykraść, to nie jest właściwe słowo, raczej wypożyczyć na pewien czas, a kiedy już spełni swoje zadanie, zwrócić go w nienaruszonym stanie.

Tylko jak tego dokonać? Jest takie popularne powiedzenie, że diabeł tkwi w szczegółach. Dlatego plan musiał być opracowany z wyjątkową precyzją – wszystko dokładnie skoordynowane i zgrane w czasie, a zadania perfekcyjnie wyznaczone. Zdawałem sobie sprawę, że bez pomocy kumpli przedsięwzięcie nie może się udać. Na Karola i Adama zawsze mogłem liczyć. Po pierwsze musimy zdobyć klucz od gabloty, a ten, podobnie jak inne, znajdował się pod czujnym okiem „wujka” – czyli naszego woźnego (tak go nazywaliśmy). Następnie trzeba odwrócić jego uwagę, kiedy będziemy wynosić szkielet, i wreszcie, w puste miejsce w gablocie musimy wstawić jakąś atrapę, żeby nikt za szybko się nie połapał, że coś zniknęło. Przetransportowanie samego kościotrupa do fortów to już naprawdę łatwizna.

Los nam sprzyjał. Zbliżał się koniec roku szkolnego i z tej okazji miała się odbyć uroczysta akademia. Po szkole kręciła się cała masa osób, które bez przerwy coś wnosiły i wynosiły, a „wujek” musiał często opuszczać swoje stanowisko. Wszystko poszło nadzwyczaj gładko: Adam niezauważony wśliznął się do służbówki „wujka” i zwinął kluczyk. Ja wydostałem eksponat z gabloty i wstawiłem fałszywkę na wieszaku od ubrań. Karol odebrał trefny towar przez okno, bo klasa znajdowała się na parterze. Klucz wrócił na swoje miejsce, zanim ktokolwiek zauważył jego brak, a kościotrup odbył szczęśliwą podróż do fortów na ramie roweru Karola.

– No, Arie, dawaj ten pistolet.

– To nie będziemy czekać na Wasyla?

– Tylko na chwilę.

– A jak coś się stanie?

– Ta co się może stać? Mój tatko ma taki sam…

Arie trochę marudził, ale w końcu przyniósł mi pistolet. Piękna sztuka, chociaż stara i zdezelowana. Obejrzałem sobie dokładnie – lufa, zamek i magazynek, wszystko się zgadza. Trzeba tylko uważać, żeby przypadkiem nie nacisnąć na cyngiel, bo może wypalić, chociaż nie wyglądało na to, że jest nabity. Trochę się na tym znam, w końcu jestem synem wojskowego. No, może z tą moją znajomością broni to kapkę przesadziłem. Mój tatko, jako oficer, posiadał oczywiście służbową broń i nieraz widziałem, jak ją czyści. Ale nigdy nie pozwolił mi jej nawet dotknąć. Nagle z tyłu coś zaszeleściło. Czy to Wasyl? Jego też mieliśmy poddać próbie odwagi. Ale nie było żadnego Wasyla.

– Franek, ktoś tu jest – wyszeptał Arie drżącym głosem, a ja muszę przyznać, że ciarki przeszły mi po plecach. Bo to musiał być ktoś albo coś, co nie przestraszyło się naszego kościotrupa. Zaczęliśmy nasłuchiwać, ale odpowiedziała nam tylko martwa cisza.

– Schowaj pistolet – zawołał Arie.

Pamiętam tylko tyle, że trzymałem pistolet w ręku, a Arie próbował mi go odebrać. Potem znowu zaczęły się te dziwne szurania i piski. Zgasiłem świeczkę i zrobiło się ciemno jak w grobie. I nagle – nie wiem jak i kiedy – rozległ się huk wystrzału i stłumiony jęk. Nie będę nikomu wmawiał, że zachowaliśmy spokój i zimną krew. Prawda jest taka, że wyrywaliśmy z bunkra, jakby nas goniło stado szerszeni.

Rozdział 7

Kamienica Fiszmanów na rogu Franciszkańskiej i Kazimierza Wielkiego zajmuje w pejzażu Przemyśla poczesne i bardzo charakterystyczne miejsce, nie tylko ze względu na okazały sklep „Skład Ubiorów Męskich i Chłopięcych”. Usytuowana u zbiegu dwóch newralgicznych arterii, niczym dziób gigantycznego okrętu pod ostrym kątem rozcina ludzką rzekę na dwa nurty. Jeden prowadzi szykowną ulicą Franciszkańską, gdzie co krok można podziwiać imponujące świątynie i kościoły, najpierw ojców franciszkanów, potem bazylikę greckokatolicką i nieco wyżej bazylikę archikatedralną. Drugi natomiast kieruje nas nieco w dół w kierunku Jagiellońskiej, Wodnej i Mostowej, do świata zupełnie innych fizjonomii, pulsującego w zupełnie innym rytmie, o odmiennym kolorycie, dźwiękach i „aromatach”. Tu niepodzielnie króluje zapach cebuli i czosnku, a interesy załatwia się na stojąco, wprost na chodniku.

Zamiast elegantek paradujących w jedwabnych sukniach, spotykamy niewiasty w czepcach oraz mężczyzn w długich chałatach i w czarnych kapeluszach. Spieszą do jednej z licznych synagog lub domów modlitwy, do mykwy lub rytualnej łaźni, jeśli to akurat pora szabatu.

Żydowskie dzieci pod surowym okiem małameda pochylają się nad hebrajskimi literami. W biedasklepikach, szewskich i krawieckich zakładzikach, w koszernych jatkach na placu zwanym Targowicą toczą się zażarte boje o cenę.

Języki – jidysz, polski, niemiecki i ukraiński – mieszają się ze sobą, tworząc istną wieżę Babel w miniaturowym wydaniu.

Na odrzwiach domostw bystre oko może dostrzec małe pudełeczka. Przy wejściu i wyjściu przez drzwi pobożni mieszkańcy dotykają ich palcem, a następnie podnoszą go do ust i całują. Cóż to takiego? To mezuzy, które w swoim wnętrzu kryją cienki zwój pergaminu z odpowiednią modlitwą po hebrajsku.

Teraz nikt nie ma chyba wątpliwości, że dotarliśmy do „żydowskiego miasta”. Choć od pozostałej części Przemyśla nie oddziela go żaden mur ani parkan, wyraźnie widać, że zanurzamy się w inną rzeczywistość. Człowiek z zewnątrz może poczuć się tu trochę zagubiony, ale jednocześnie całkiem swojsko. Oto tajemnica…

Fiszmanowie to zamożni przemyscy Żydzi, osiedli na tych terenach od dawna, właściciele sklepów, składów drewna i dużego tartaku w Krasiczynie. Nie są zbyt religijni i swoim wyglądem nie różnią się od mieszkańców chrześcijańskiego wyznania. Mosze Fiszman rozmawia w jidysz, ale płynnie i bez akcentu mówi po polsku, nie nosi brody ani pejsów, nie zakłada chałata, a zamiast lisiej czapy, zwanej sztrajmle, woli cylinder. Poza tym nie chadza do Beit Hamidrasz ani do bożnicy chasydów, tylko do Templ, gdzie tak zwani postępowcy, czyli nieortodoksyjni Żydzi, modlą się głównie po polsku, a kobiety nie siedzą oddzielone od mężczyzn. Nie wszystkim członkom tej żydowskiej rodziny przypada do gustu taka sytuacja, zwłaszcza ich pobożnym krewnym z Kruhelu. Dlatego obie rodziny nie utrzymują bliskich kontaktów, z wyjątkiem Ariego, którego pani Fiszman traktuje niemal jak syna i chętnie zaprasza do siebie.

Fiszmanów Bóg nie obdarzył dziećmi. To znaczy obdarzył, tyle że na bardzo krótko – jedno umarło zaraz po porodzie, a drugie w wieku trzech lat na szkarlatynę, no, a teraz dla Hindełe już nie pora, żeby myśleć o potomstwie. Wieczorami małżonkowie często rozmawiają na ten temat. Zastanawiają się, komu zapisać pokaźny majątek – Lejzerom z Kruhelu? A może przeznaczyć na jakiś szczytny, charytatywny cel?

Jest