Rewia - Ewa Salwin - ebook + książka

Rewia ebook

Salwin Ewa

2,8

Opis

Świat teatru to ciągła gra świateł. Nic nie jest takie, jakie się wydaje. Warszawa. Barwne lata dwudzieste. Marysia Lipkówna, tańcząc co wieczór na scenie teatrzyku rewiowego Złota Zasłona, doskonale wie, że teatr i świat, który publiczność widzi ze sceny, to tylko umiejętnie wykreowana iluzja. W rzeczywistości każdy taneczny gest okupiony jest morderczym wysiłkiem na próbach, a sztuczny uśmiech zamiera na ustach ze strachu przed gniewem prowadzącego zespół baletmistrza Ozerki. Poszukująca szczęścia i marząca o wielkiej karierze Lipkówna nie wie jeszcze, że życie poza sceną to też gra pozorów. Wierzy, że Warszawa jest miastem całkowicie bezpiecznym. Ale to tylko gra świateł. Wie o tym doskonale krytyk teatralny Abel Wernicki, który pewnego dnia zjawia się w Złotej Zasłonie. Jego recenzja to tylko początek gry. Widowiska nie wolno jednak przerwać. Rewia musi trwać! Najnowsza, wciągająca powieść autorki "Blefu".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (6 ocen)
1
1
0
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce© In­ara Pru­sa­kova/Ado­be­Stock, Lu­ky­eee Nut­ta­wut/Ado­be­Stock, Ys­brand­co­sijn/Ado­be­Stock
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Ewa Sal­win, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83290-62-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1.

Cud zda­rzył się ósmego grud­nia. Było to wie­czo­rem; Ma­ry­sia Lip­kówna do­piero co ze­szła ze sceny Zło­tej Za­słony, gdzie wraz z in­nymi dziew­czę­tami wi­ro­wała w kar­ko­łom­nych fi­gu­rach we­dług po­my­słu ba­let­mi­strza Ozerki.

Cud, ma­jący po­stać lekko ku­le­ją­cego oku­lar­nika w sza­rym ka­pe­lu­szu na gło­wie, prze­ci­snął się przez tłum sta­ty­stów aż do gar­de­roby girls i krzyk­nął czy­stym, na­wy­kłym do po­ko­ny­wa­nia zgiełku gło­sem:

‒ Pani w czer­wo­nych szpon­gach!

Ma­ry­sia za­marła w prze­ra­że­niu i wsty­dzie. Że też mu­siała tak wy­soko za­dzie­rać nogi...

„Po­pi­su­jesz się ‒ za­grzmiał w my­ślach głos ciotki. ‒ To się źle skoń­czy!”

No i masz, skoń­czyło się! Jesz­cze nikt nie zni­żał się po nią aż do prze­siąk­nię­tej wo­nią potu gar­de­roby girls. Skoro zaś ten w oku­lar­kach za­szedł aż tu­taj... Nic do­brego z tego wy­nik­nąć nie mo­gło.

Tym­cza­sem oku­lar­nik szu­kał upar­cie wśród tłumku gir­la­sek. Szu­kał, szu­kał i zna­lazł.

Sta­nął przed nią, bez­czel­nie pach­nąc drogą wodą ko­loń­ską, i szep­nął do ucha:

‒ Będę cze­kał na pa­nią po spek­ta­klu. To barr­r­dzo ważne!

Znik­nął, za­nim na­brała po­wie­trza do płuc. Dziew­częta za­częły się na­bi­jać.

‒ Toś se ka­wa­lera wy­tań­czyła!

‒ A jak cho­dzi!

‒ Ślepy, ale szpongi zo­ba­czył.

‒ Głu­pie je­ste­ście! ‒ krzyk­nęła i po­wstrzy­mu­jąc płacz, za­częła się cha­rak­te­ry­zo­wać na dziew­czynę z Mo­ulin Ro­uge.

Po wy­stę­pie sa­mego Ozerki miały wy­sko­czyć zza ku­lis, pisz­cząc i wy­wi­ja­jąc fal­ba­nia­stymi spód­ni­cami. Kan­kan!

Ma­ry­sia ko­chała wszystko, co fran­cu­skie. Szkoda tylko, że nie miała pie­nię­dzy na­wet na pa­ry­ską szpilkę do ka­pe­lu­sza ‒ taką cho­ciażby, jaką wi­działa na naj­now­szym afi­szu u Or­do­nówny. Da­łaby się po­sie­kać za taką szpilkę!

Ozerka wresz­cie zlazł ze sceny, zzia­jany, z na­rę­czem kwia­tów. Rrraz, dwa...

Po­szły, po­fru­nęły zie­lono-złote spód­nice, za­fur­czały fal­bany. Pisk, ryk, mu­zyka! Szar­pa­nie za ra­mię, nogi co­raz cię­żej idą w górę, a tu jesz­cze tyle do od­tań­cze­nia. Fo­xtrot, wal­czyk ze sta­ty­stami, char­le­ston, ta­niec ir­landzki w prze­ra­ża­jąco ku­sych ko­stiu­mach... Prze­stała wy­mie­niać, bo od tego tylko sił uby­wało.

Pisk, ryk, mu­zyka! Uśmiech, uśmiech ‒ oto klucz do serc pu­blicz­no­ści.

A samą pu­blicz­ność Lip­kówna miała w no­sie. Gru­bas w dzie­sią­tym rzę­dzie lor­ne­tuje ja­kąś pa­nią z pią­tego, bru­ne­cik z ga­le­ryjki wpija się wzro­kiem w gru­ba­ska, pani z pią­tego ogląda so­bie pa­znok­cie, a w ósmym rzę­dzie ja­kiś wą­sacz o fi­zjo­no­mii po­dob­nej do py­ska ogrom­nego suma co rusz pod­nosi do oczu lor­netkę. Ga­li­ma­tias!

Nie­zna­jomy gdzieś znik­nął ‒ jego miej­sce zieje pustką, czer­nią, kłam­stwem. Oszu­kał ją, na­obie­cy­wał, na­szep­tał i... Nie ma go!

Nogi wy­żej, uśmiech sze­rzej, nogi sze­rzej, uśmiech wy­żej; wszystko się plą­cze, roz­mywa jak pu­der i szminka na spo­co­nej twa­rzy. Włosy le­pią się do czoła, z bo­ków na­pie­rają go­rące ciała ko­le­ża­nek. Mu­zyka za­głu­sza co­raz cięż­sze od­de­chy, fal­bana kryje le­ciutko zgiętą w ko­la­nie nogę. Tak lżej, tak ła­twiej wy­bi­jać się w górę, aż do ju­pi­te­rów. Och, niechże już zga­sną te słońca pu­styni, niech prze­staną pra­żyć!

Kur­tyna. Zba­wie­nie.

Pę­dzą do gar­de­roby; zmyć szminkę, po­pra­wić włosy. Te­raz walc ‒ trzeba wy­glą­dać dys­tyn­go­wa­nie, ele­gancko. Czter­na­ście jed­na­ko­wych błę­kit­nych su­kien ba­lo­wych z naj­tań­szego tiulu wisi w rzę­dzie ni­czym czter­na­ście wo­do­spa­dów.

Woda, woda... Ach, jak chce się pić!

Sta­ty­ści śmier­dzą ta­nim ty­to­niem. I jak tu ob­jąć czule ta­kie by­dlę, jak się uśmie­chać do gęby, z któ­rej czuć woń ki­szo­nej ka­pu­sty?! Prze­cież Ozerka ka­zał ‒ z mi­ło­ścią, są pań­stwo w so­bie za­ko­chani. To walc mi­ło­ści, go­rą­cego lata!

Ja­kież tu lato, kiedy na uli­cach już mrok i ziąb? A w miesz­ka­niu znowu za mało wę­gla, trzeba oszczę­dzać, bo zima ma być długa.

Tań­czą walca w opa­rach bi­gosu. Mdli! Twa­rze mają zie­lone z obrzy­dze­nia.

Kur­tyna.

Czy on wróci?

Jesz­cze tylko je­den ta­niec, tylko je­den... Od ir­landz­kiego się ja­koś wy­miga, uda bo­le­sny pe­riod, bę­dzie omdle­wać przed Ozerką tak długo, aż jej od­pu­ści. A te­raz char­le­ston!

Wy­cho­dzą na scenę. Kur­tyna idzie w górę.

Krót­kie spoj­rze­nie w stronę ku­lis ‒ Ozerka jak zwy­kle na miej­scu, ob­ser­wuje je ni­czym kwoka kur­częta. Tylko oczy ma złe, nie­spo­kojne.

W dru­gim rzę­dzie na­dal zieje czarna wy­rwa. Nie wró­cił!

Ma­ry­sia za­ci­ska po­wieki.

„Wszystko prze­pa­dło. Tylko nie becz!” ‒ upo­mina się w my­ślach, a wtedy jak na roz­kaz łzy na­pły­wają do oczu.

Pieką, nie­mal palą; tusz mie­sza się z nimi i w czar­nych stru­gach spływa po bla­dych od pu­dru po­licz­kach.

Krót­kie, bła­galne spoj­rze­nie na Ozerkę. Niech wi­dzi, że ją coś bar­dzo boli, że le­d­wie tań­czy tego prze­klę­tego char­le­stona.

Rrraz, dwa, trzy... Uśmie­chać się, uśmie­chać!

„A może wcale nie znik­nął, tylko po­szedł za­mó­wić sto­lik? ‒ Ni­kły pro­myk na­dziei prze­rywa ciemny ko­ro­wód my­śli o kromce chleba na ko­la­cję. ‒ A co, je­śli będę dziś ja­dła kur­czę na zimno, ba­żanta, albo nie... Le­piej ka­płona... A może wszystko na­raz. I na to wszystko to­kaje, li­kiery, słod­kie wódki, wina! Tak jak było w Eu­ro­pej­skim parę lat temu. Na­tu­ral­nie je­śli Ozerka nie kła­mie. Gir­la­skom to tam na­wet zaj­rzeć nie da­dzą. Gdzież my, a gdzież oni ‒ za­rząd! Zna­jo­mo­ści... Ech, gdyby tak po­znać kie­dyś ko­goś ze zna­jo­mo­ściami w mi­ni­ster­stwie. Albo sa­mego mi­ni­stra so­bie ze sceny «wy­mru­gać»... Ale tacy to tu nie cho­dzą. A jak już ja­kiś przyj­dzie, to tak pi­jany, że nie po­znasz po nim, czy to mi­ni­ster, czy może wy­glan­co­wany pu­cy­but”.

Rytm char­le­stona rwie ma­rze­nia na strzępy, nie spo­sób sku­pić się na żad­nej z pod­su­wa­nych przez wy­obraź­nię scen. Prze­klęte miej­sce, niech je dia­bli po­rwą! Jesz­cze takt, dwa, trzy...

Kur­tyna się chwieje, coś trzesz­czy wy­soko po­nad gło­wami gir­la­sek. Tech­nik prze­klina przez zęby, szar­pie korbę w górę i w dół. Wresz­cie za­słona opada, po­wiew chło­dzi spo­cone ciała.

Zbie­gają ze sceny. Ma­ry­sia pę­dzi do Ozerki.

‒ Pro­fe­so­rze, umie­ram!

Ba­let­mistrz tak­suje ją zim­nym spoj­rze­niem.

‒ Co pani jest?

‒ Bar­dzo mnie brzuch boli.

‒ Na­prawdę?

‒ Pro­fe­so­rze, ja prze­cież ni­gdy nie kła­mię.

Za­śmiał się, aż za­drżała ze stra­chu. Nie pu­ści!

‒ Nie kła­mie pani, ow­szem. Za to sy­pie się pani re­gu­lar­nie i z za­mi­ło­wa­niem. Co to było za ko­lano w kan­ka­nie? Zgięła je pani!

‒ Inne też...

‒ In­nym to ja się za­raz do skóry do­biorę, pro­szę się nie oba­wiać! Wszyst­kie za­płacą karę... Stoi pani na środku i śmie zgi­nać ko­lano na oczach ca­łej War­szawy! Wie pani cho­ciaż, kto dziś był na wi­downi?

Po­trzą­snęła głową. Cóż ją ob­cho­dził ja­kiś ważny bu­bek?

‒ Ba­let­maj­ster Wer­nicki! Wiem o tym z pew­nego źró­dła!

Cof­nęła się o krok, sły­sząc na­zwi­sko, któ­rego dźwięk przej­mo­wał grozą cały tań­cu­jący lu­dek war­szaw­skich te­atrów. Wer­nicki ‒ kry­tyk o pió­rze ostrym jak brzy­twa, sę­dzia nie­ubła­gany, po­strach sto­licy. Czło­wiek-widmo, o któ­rego ist­nie­niu świad­czyły liczne ar­ty­kuły w „Ku­rie­rze” oraz dużo mniej liczne świa­dec­twa tych, któ­rzy go wi­dzieli na wła­sne oczy. Nie było w War­sza­wie ni­kogo, kto znałby go bli­żej, nie sły­szano ani o jego ko­chan­kach, ani o przy­ja­cio­łach. Wer­nicki spa­dał jak grom z ja­snego nieba i zni­kał w bez­kre­sie ta­jem­nicy, by stam­tąd ci­skać pio­ru­nami słów. Mó­wiono, że za­warł pakt z dia­błem, aby żyć wiecz­nie i wiecz­nie siać grozę swymi re­cen­zjami.

Te­raz na­to­miast, je­śli wie­rzyć Ozerce, czło­wiek ten zja­wił się w Zło­tej Za­sło­nie. Sie­dział gdzieś po­śród pu­blicz­no­ści i bacz­nie ob­ser­wo­wał wszystko, co działo się na sce­nie, aby po­tem w ja­do­wi­tych sło­wach wy­ty­kać naj­mniej­sze po­tknię­cie girls, naj­lżej­szą chrypkę ak­tora czy błąd or­kie­stry. A za­tem jej, Ma­rysi Lip­kówny, zgięte ko­lano mo­gło na wieki po­grze­bać re­pu­ta­cję te­atru. Wer­nicki nie omiesz­kałby po­ka­zać tego ko­lana ca­łemu światu i śmiać się nad nim do roz­puku.

Miała ochotę ru­nąć pod zie­mię ze wstydu. Gdy­byż tak zna­leźć tego Wer­nic­kiego, wy­że­brać li­tość...

‒ Pro­fe­so­rze...

Ozerka ock­nął się z za­dumy i ob­rzu­cił gir­la­skę cier­pięt­ni­czym spoj­rze­niem ska­zańca.

‒ Idź już, dziecko! Jesz­cze go­tów o mnie na­pi­sać, żem ty­ran.

Omal nie uści­skała ba­let­mi­strza z ra­do­ści. W gar­de­ro­bie prędko zmyła cha­rak­te­ry­za­cję, prze­brała się i przy­pu­dro­wała sta­ran­niej niż zwy­kle. My­śli jej za­przą­tał te­raz wcale nie ja­kiś tam pie­kielny Wer­nicki, ale ten dziwny oku­lar­nik w ka­pe­lu­szu ‒ gdyby cze­kał na nią gdzieś pod te­atrem, mo­głaby go na­cią­gnąć na ko­la­cję.

Za­bur­czało jej w brzu­chu, aż ka­sjer ode­rwał senny wzrok od ga­zety.

‒ Do wi­dze­nia! Od­burk­nął coś nie­ja­snego, zie­wa­jąc.

Wy­szła. W twarz dmuch­nął wil­gotny wiatr i lekki, mdły za­pach róż. Ro­zej­rzała się.

Stał kilka kro­ków od wyj­ścia, pa­ląc pa­pie­rosa, któ­rego czer­wo­nawe świa­tełko chwi­lami uko­śnie oświe­tlało za­my­śloną twarz oraz brzeg ka­pe­lu­sza. W wol­nej od pa­pie­rosa dłoni trzy­mał bu­kiet, a tuż obok do­strze­gła opartą o ścianę la­skę z ciem­nego drewna, któ­rej ko­niec wpie­rał się w szcze­linę po­mię­dzy ko­cimi łbami. Ma­ry­sia nie wie­dzieć czemu po­czuła lęk na wi­dok tej la­ski.

Prze­mo­gła się jed­nak, przy­po­mi­na­jąc so­bie o cze­ka­ją­cej ją ko­la­cji.

‒ Pan... długo pan czeka?

‒ Nie. To dla pani.

Nie­zręcz­nym, ma­ją­cym w so­bie coś bar­dzo sztu­bac­kiego, ge­stem po­dał jej kwiaty. De­li­katne, her­ba­ciane róże o od­cie­niu beż ‒ była w nich za­mknięta ja­kaś okropna nie­śmia­łość, jakby długo tłu­mione wy­zna­nie, dla któ­rego za­bra­kło słów.

Na­gle ten czło­wiek wy­dał się do­brze znany z wi­dze­nia, pa­mięć za­częła przy­wo­ły­wać jego ob­raz w naj­róż­niej­szych punk­tach wi­downi, z głową le­ciutko po­chy­loną do przodu, ze sku­pio­nym wy­ra­zem oczu.

Ma­ry­sia po­trzą­snęła głową. Li­czyła się tylko ko­la­cja, nic wię­cej. Nie­świa­do­mym ge­stem się­gnęła do pra­wego ucha, by po­gła­dzić zie­lony kol­czyk ze sztrasu, któ­rego ko­lor tak ład­nie pod­kre­ślał barwę jej oczu.

‒ Ojej, dzię­kuję. Już sto lat nikt nie da­ro­wał mi kwia­tów! ‒ wy­krzyk­nęła, a w pa­mięci mimo woli za­wi­ro­wał sa­motny tu­li­pan przy­nie­siony parę dni wcze­śniej przez woźną wraz z li­ści­kiem, któ­rego na­wet nie prze­czy­tała. Ci­snęła wszystko do ku­bła.

‒ No wi­dzi pani...

Nie ru­szyli się z miej­sca. Ma­ry­sia po­sta­no­wiła wziąć sprawy w swoje ręce.

‒ Zimno! ‒ sark­nęła, za­cie­ra­jąc ręce.

Się­gnął po la­skę i rzu­cił nie­do­pa­łek do rynsz­toka. Czer­wony punk­cik bły­snął nieco ży­wiej, by za­raz zga­snąć.

‒ Istot­nie.

„Idiota!” ‒ po­my­ślała wście­kła, więc sama po­wie­działa:

‒ Może by­śmy gdzieś po­szli, pro­szę pana? Coś zjeść, na­pić się...

‒ Na­tu­ral­nie ‒ przy­tak­nął bez en­tu­zja­zmu, z roz­tar­gnie­niem. ‒ Do­kąd?

‒ Jak to? To pan za­pra­sza i nie wie do­kąd?

‒ Prze­pra­szam, po pro­stu... Sam nie wiem, po co to wszystko. Ja zu­peł­nie War­szawy nie znam, przy­je­cha­łem tu do­piero dzi­siaj. Zo­sta­wi­łem tylko wa­lizkę w nu­me­rze i po­sta­no­wi­łem się przejść. Nie lu­bię sa­mot­no­ści.

Z wy­sił­kiem po­wstrzy­mała się od kla­śnię­cia w dło­nie. Prze­cież to do­sko­nała oka­zja!

‒ Ja też mam ochotę na spa­cer. Pójdźmy na Śród­mie­ście.

Za­kre­ślił la­ską łuk w po­wie­trzu. Srebrne oku­cie bły­snęło w cie­płym, pa­ste­lo­wym świe­tle la­tarni.

‒ To, zdaje się, nie­da­leko stąd.

‒ Oj, myli się pan ‒ skła­mała, sama nie wie­dząc po co. ‒ To bar­dzo od­le­gła dziel­nica. Ale znam spo­sób, jak przejść tam szybko i wy­god­nie.

‒ Bę­dzie więc pani moim prze­wod­ni­kiem, pani... Jak się pani wła­ści­wie na­zywa?

‒ Ma­ry­sia... Lip­kówna.

‒ Bar­dzo mi miło, pani Ma­rio, bar­dzo mi miło.

Po­dał jej rękę, nie zdej­mu­jąc rę­ka­wiczki. Po­czuła przy­jemną mięk­kość. Giem­zowa ‒ nie ina­czej.

Ze­rwał się wiatr, po­dmuch przy­gnał skądś strzępki ga­zety, słod­kawy za­pach gni­ją­cych gdzieś w ku­ble po­myj oraz rześką wil­goć Wi­sły. Przez chwilę szli obok sie­bie w mil­cze­niu.

‒ Wer­nicki je­stem.

Z po­czątku są­dziła, że to tylko wiatr i zmę­cze­nie spła­tały jej fi­gla. Kiedy jed­nak po­wtó­rzył na­zwi­sko, omal nie ru­nęła jak długa na bruk. Chwy­cił ją pod ra­miona.

‒ Pro­szę uwa­żać.

‒ Dzię­kuję.

Cof­nął dło­nie i wbił wzrok w prze­strzeń przed sobą. Za­uwa­żyła, że ner­wowo przy­gry­zał po­li­czek od środka.

‒ Pan się na­prawdę Wer­nicki na­zywa? ‒ wy­pa­liła, za­nim głos roz­sądku zdą­żył co­kol­wiek pi­snąć.

Uśmiech­nął się le­ciutko, je­dy­nie ką­ci­kami ust.

‒ Za­mie­rza mnie pani le­gi­ty­mo­wać?

‒ Nie, nie... Po pro­stu sły­sza­łam o pew­nym Wer­nic­kim. Opo­wia­dają o nim straszne rze­czy!

‒ Tak? Cie­kawe...

‒ Pan nie jest z War­szawy, to pan nie wie, ale ten Wer­nicki trzę­sie ca­łym mia­stem. Ta­kie re­cen­zje pi­sze, że och! Dwóch dy­rek­to­rów już do­pro­wa­dził do sa­mo­bój­stwa, a ja­kiś ba­let­maj­ster sie­dzi przez niego w Drew­nicy. To taki za­kład, wie pan, dla ner­wowo cho­rych. Wszy­scy drżą przed nim jak przed są­dem Bo­żym. Ba, go­rzej na­wet! Sza­tan, sza­tan, pro­szę pana.

‒ A czy zna pani imię tego czło­wieka? Może to ktoś z ro­dziny...

‒ Za­raz, jak to było. Ja­kieś ży­dow­skie. Juda? Nie... O, mam! Abel! Abel Wer­nicki. Zna go pan?

Po­trzą­snął głową. Szli po­woli przy wtó­rze ci­chego stu­ka­nia la­ski o bruk.

‒ Nie, ab­so­lut­nie. We Lwo­wie nie ma ani jed­nego Abla Wer­nic­kiego.

‒ To pan przy­je­chał tu­taj aż z Lwowa?

‒ Nie ina­czej.

‒ Musi pan mieć pilny in­te­res, żeby je­chać do War­szawy aku­rat te­raz. Prze­cież za­raz Boże Na­ro­dze­nie.

‒ Nie mam żad­nego in­te­resu. Wręcz prze­ciw­nie; cier­pię na zu­pełną bez­czyn­ność. Szu­kam roz­rywki.

Drgnęła na te słowa, ostroż­nie od­su­nęła się o krok.

„Roz­rywki to so­bie na Chmiel­nej po­szu­kaj! Nie je­stem z ta­kich, cwa­niaczku! ‒ po­my­ślała z na­głym gnie­wem, pod któ­rym le­ciutko za­trze­po­tał strach. ‒ A co, je­śli mi przy­soli tą la­ską przez łeb, a po­tem... Eee, uwa­żaj, Ma­ry­siu, uwa­żaj! Ale nie za­po­mi­naj o ko­la­cji”.

W pa­ste­lo­wej sza­ro­ści roz­świe­tla­nej la­tar­niami nocy wy­ła­niał się przed nimi miękki za­rys Pa­łacu Sa­skiego. Na plac pa­dał czarny cień so­boru św. Alek­san­dra New­skiego, nad roz­biórką któ­rego de­ba­to­wano już dłu­gie lata, wciąż bez­sku­tecz­nie. Gdzieś da­leko nad Wi­słą za­szcze­kał pies.

Szli w mil­cze­niu, a stu­kot la­ski ni­czym me­tro­nom od­mie­rzał rytm ko­lej­nych kro­ków. Wer­nicki przy­sta­nął, kiedy mi­jali so­bór.

‒ Ładna cer­kiew. Tylko czemu ma na ko­pu­łach ka­to­lic­kie krzyże?

‒ A to pan nie wie, że ją za cara zbu­do­wali?

‒ Wiem. Nie są­dzę jed­nak, by car ka­zał przy­twier­dzać ka­to­lic­kie sym­bole.

‒ Oj, bo to tak wy­szło. Pań­stwo nie może na ra­zie po­zwo­lić so­bie na roz­biórkę, to jest tu na ra­zie ko­ściół gar­ni­zo­nowy Świę­tego... Jak mu tam... Hen­ryka, o!

‒ Po­dobno krążą ja­kieś ob­li­ga­cje ‒ mruk­nął, w za­du­mie pa­trząc na po­ły­skliwą ko­pułę.

‒ Zga­dza się. Każdy może z wła­snej kie­szeni wes­przeć roz­biórkę. Ja też bym so­bie taką ob­li­ga­cję ku­piła, gdy­bym miała po ta­kim za­ku­pie co jeść.

‒ Pani się nie po­doba ten bu­dy­nek?

‒ Cer­kiew jak cer­kiew. Ko­pułka, krzy­żyk... Nic nad­zwy­czaj­nego. Ale to, wie pan, ru­skie bu­do­wali.

‒ I cóż?

Wy­czuła w tym py­ta­niu pod­stęp. Je­den fał­szywy krok, jedno źle do­brane słowo i wszystko prze­pa­dło: ko­la­cja, ciastka, słod­kie wino... A tak bar­dzo chciała ten je­dyny raz zo­ba­czyć na wła­sne oczy tam­ten pi­jany bo­gac­twem świat.

Na­gle prze­szło jej przez myśl, że Wer­nicki wcale nie za­mie­rza jej fun­do­wać wy­staw­nego po­siłku. Ba, mógł na­wet nie mieć przy so­bie wy­star­cza­ją­cej sumy pie­nię­dzy! Bo gdyby miał, to nie fa­ty­go­wałby się aż do Zło­tej Za­słony, aby sie­dzieć na nie­wy­god­nym krze­śle i przez pół wy­stępu tak­so­wać dziew­częta oce­nia­ją­cym wzro­kiem. A jesz­cze te kwiaty ‒ też coś! Wy­pisz-wy­ma­luj ro­man­tyk od Sło­wac­kiego.

Im dłu­żej trwał ten spa­cer, tym więk­szy w Lip­ków­nie na­ra­stał strach przed tym czło­wie­kiem, tym czę­ściej i bo­jaź­li­wiej spo­glą­dała na okutą sre­brem la­skę, a serce ko­ła­tało jak sza­lone, gdy tylko mi­jali ja­kiś ciem­niej­szy za­ułek czy bramę. O tej go­dzi­nie do­zorcy spali w swych bud­kach, a prze­chod­niów pra­wie nie było. Ci zaś nie­liczni, któ­rych spo­ty­kali na swo­jej dro­dze, byli już okrop­nie pi­jani albo wła­śnie spie­szyli się na jaką lumpkę, obo­jętni na cały świat. Gdyby więc Wer­nicki wpadł na ja­kiś zu­peł­nie nie­ro­man­tyczny po­mysł, nikt nie prze­szko­dziłby mu w jego re­ali­za­cji.

‒ I cóż? ‒ po­wtó­rzyła zsi­nia­łymi od chłodu war­gami. ‒ Nie wiem... Ale o tej cer­kwi krążą straszne hi­sto­rie.

‒ Chciał­bym usły­szeć choć jedną z nich. Ale nie tu­taj. Pro­szę naj­pierw wy­brać lo­kal, w któ­rym chcia­łaby pani zjeść.

‒ Tu nie­da­leko jest Faun, dają tam smaczne flaczki. A o tam, gdzie ta la­tar­nia, mają słod­kie wino w bu­tel­kach. Po­dobno też smaczne. I jesz­cze...

Wpadł jej w słowo, le­d­wie pa­nu­jąc nad śmie­chem.

‒ Pani mi pro­po­nuje flaczki i wino z bu­telki? Pa­radne! A te­raz na po­waż­nie: Pi­ca­dilly czy Var­so­vie? A może Wir albo Pod Te­atrem? Pani wy­biera, ja płacę.

Za­wi­ro­wało jej w gło­wie od tych nazw, które jak do­tąd znała je­dy­nie ze sły­sze­nia. By nie wy­paść jed­nak na zu­pełną igno­rantkę w tych spra­wach, udała głę­boką za­dumę. W tur­ko­cie za­jeż­dża­ją­cych na Stare Mia­sto do­ro­żek i fia­krów nie mo­gła jed­nak ze­brać my­śli.

‒ Sły­sza­łam, że w Sa­skim...

‒ A więc po­sta­no­wione! Idziemy. Albo nie, je­dziemy.

‒ To prze­cież nie­da­leko stąd.

‒ Wiem, wiem, na Ko­ziej, zdaje się. Ale mnie każdy krok za wiele kosz­tuje. Je­stem w sta­nie po­świę­cić się dla pięk­nych dam, lecz wszystko ma swoje gra­nice. Nie dla ozdoby prze­cież no­szę ze sobą ten kij. Sa­łata, stać!

Do­rożka, która wła­śnie ich nie­spiesz­nie wy­prze­dzała, sta­nęła jak wryta. Z ko­zła po­le­ciało kilka siar­czy­stych prze­kleństw, które za­raz uci­chły wo­bec sze­le­stu bank­no­tów. Dryn­dziarz za­ciął szkapę, aż kuc­nęła.

‒ Na Ko­ziom? Już sie je­dzie, pro­sze pana! ‒ za­krzyk­nął we­soło do­roż­karz, za­cią­ga­jąc z wol­ska.

We wnę­trzu kry­tej do­rożki było cie­pło i przy­tul­nie. Pach­niało wszyst­kim po tro­chu ‒ wy­czu­wało się tu za­pach ko­bie­cych per­fum zmie­szany z kwa­śną wo­nią potu, da­le­kim echem al­ko­holu i la­wendy. Na pod­ło­dze wa­lało się kilka gru­dek błota.

Wer­nicki, wci­śnięty w kąt po­wozu, pa­trzył przez okno. Ma­ry­sia od­nio­sła nie­ja­sne wra­że­nie, że pa­trzył on nie na mi­jane ka­mie­nice, ale gdzieś w głąb, poza nie, obo­jętny na piękno ich fa­sad, na­czół­ków i zmyśl­nie po­wy­krę­ca­nych że­liw­nych krat strze­gą­cych dro­go­cen­nych wi­tryn skle­po­wych. Spoj­rze­nie to nie miało w so­bie za grosz cie­ka­wo­ści, z jaką za­zwy­czaj ob­ser­wuje się nie­znany kra­jo­braz. Było w nim za to znu­że­nie. I pustka. Czło­wiek ten nie­wąt­pli­wie znał już War­szawę bar­dzo do­brze, prze­nik­nął jej naj­głęb­sze ta­jem­nice, do­strzegł kry­jącą się na dnie tego nie­pod­le­głego od nie­dawna mia­sta roz­pu­stę, a po­tem... znu­dził się.

„Może dla­tego ‒ my­ślała Ma­ry­sia w na­głym roz­bły­sku prze­ni­kli­wo­ści ‒ udaje po­dróż­nego, który szu­ka­jąc roz­rywki, za­pę­dził się aż tu­taj ze Lwowa? Tylko dla­czego Lwów? I czy ten czło­wiek na­prawdę na­zywa się Wer­nicki, czy też je­dy­nie przy­własz­czył so­bie pierw­sze lep­sze na­zwi­sko?

Czy nie po­win­nam za­raz da­wać dra­paka? A co, je­śli to zbój? Nie da­lej jak cztery mie­siące temu Tośkę za­pro­sił ja­kiś apa­rat. Wy­krę­cił jej nad­gar­stek i jesz­cze mu­siała po­tem la­tać do baby z Po­wi­śla po­psuć się. Mało du­cha nie wy­zio­nęła, ale przy­naj­mniej da­lej tań­czy. Ozerka wy­go­niłby ją, gdyby tylko zo­ba­czył brzuch...” ‒ my­śli le­ciały jedna przez drugą, wy­bo­iste i po­nure ni­czym bruk pod ko­łami do­rożki.

Wresz­cie drynda sta­nęła. W na­głym bez­ru­chu i ci­szy roz­legł się do­bie­ga­jący z od­dali od­głos. Ma­ry­sia nad­sta­wiła ucha. Mu­zyka! Ale jaka!

Idąc u boku Wer­nic­kiego w kie­runku Ho­tel de Saxe, ło­wiła każdy takt tej da­le­kiej, nie­zna­jo­mej me­lo­dii. Akor­deon, skrzypce, for­te­pian ‒ to wszystko łkało, śmiało się i dro­czyło na prze­mian z bez­tro­ską lek­ko­ścią, ja­kiej nie spo­ty­kało się w Zło­tej Za­sło­nie, gdzie wszelką mu­zykę za­zwy­czaj „od­bęb­niano” bez en­tu­zja­zmu, by­leby nie za bar­dzo od­biec od za­pi­sa­nego w par­ty­tu­rze po­rządku dźwię­ków. Nie było tam jed­nak ani krzty uczu­cia, a je­dy­nie znu­dze­nie i po­śpiech. Za­mro­czeni al­ko­ho­lem go­ście na ogół nie skar­żyli się na li­che wy­ko­na­nia, zaś gir­la­ski, ak­to­rzy, tech­nicy oraz kwar­tet smycz­kowy byli tak da­lece zo­bo­jęt­niali na sztukę, że ma­chali na wszystko ręką. By­leby do­trwać do ostat­niego nu­meru, do rana, do świtu... do domu, do snu ‒ tej dziw­nej kra­iny za­po­mnie­nia, gdzie nik­nęły wszyst­kie tro­ski i zmę­cze­nie.

‒ Kto tak gra? ‒ wy­rwało się jej na­gle, kiedy wcho­dzili do roz­brzmie­wa­ją­cego szme­rem roz­mów hallu ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji.

‒ Ama­to­rzy ‒ od­parł bez en­tu­zja­zmu Wer­nicki i ski­nął na szat­nia­rza.

Ma­ry­sia na­gle za­wsty­dziła się swego prze­tar­tego płasz­cza, który skry­wał zwy­kłą, ciem­no­gra­na­tową su­kienkę z ko­ron­ko­wym koł­nie­rzy­kiem, któ­rego brze­żek był le­ciutko przy­czer­niony od po­zo­sta­wio­nego na nim że­lazka.

Mi­mo­cho­dem spoj­rzała na swoje buty ‒ pro­ściut­kie łó­deczki na ob­ca­sie, dziw­nie nie­pa­su­jące do wy­kwint­nego dy­wanu, na ja­kim stały.

Szat­niarz nie­mal prze­mocą zdjął jej płaszcz, a Wer­nicki wziął za rękę i do­słow­nie za­cią­gnął do pach­ną­cej dro­gimi trun­kami, roz­ko­ły­sa­nej ci­chą me­lo­dią tanga sali. Wraz z nimi do sali wszedł wą­sacz w płasz­czu woj­sko­wego kroju. Wy­dał się Ma­rysi zna­jomy, już gdzieś wi­działa te oczy. Przy­po­mniała so­bie po dłuż­szej chwili – wą­sacz był dzi­siaj na wi­downi i pa­trzył na wszystko przez lor­netkę.

„Dziwny gość...” – po­my­ślała, wo­dząc wzro­kiem po wy­kwint­nie urzą­dzo­nym hallu ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji.

Nie śmiała sta­wiać oporu, lecz na­gle to wszystko, o czym ma­rzyła w prze­rwach po­mię­dzy wy­stę­pami, za­miast ku­sić ‒ prze­ra­żało aż do bez­de­chu. Złote zdo­bie­nia ro­gów karty, bez­sze­lestne stą­pa­nie wy­fra­czo­nego kel­nera po mięk­kim dy­wa­nie, biel ob­rusu, sre­bro sztuć­ców i ich obcy, nie­znany cię­żar...

Z otę­pie­nia wy­rwał ją głos Wer­nic­kiego.

‒ Co każe pani po­dać: per­liczkę czy ka­płona w śmie­ta­nie?

Star­szy kel­ner stał tuż obok z wy­cze­ku­ją­cym uśmie­chem na wą­skich ustach. Oczy miał zmę­czone, lecz czujne.

‒ Ja... ja nie wiem.

‒ Nie szko­dzi. Per­liczkę na wi­nie. I do tego...

Kel­ner na­chy­lił się, po­słuszny dys­kret­nemu ski­nie­niu dłoni Wer­nic­kiego. Ma­ry­sia nie­wiele ro­zu­miała z tej wy­miany spoj­rzeń i szep­tów, to­też gdy przy­nie­siono wino oraz pach­nącą, so­czy­stą per­liczkę, była po pro­stu szczę­śliwa.

Pod­czas po­siłku co chwila spo­glą­dała na Wer­nic­kiego, aby ukrad­kiem ko­pio­wać jego ge­sty oraz spo­sób je­dze­nia. Zdzi­wiło ją tylko, że pił bar­dzo mało.

‒ Mam słabą głowę ‒ rzu­cił na­gle to­nem uspra­wie­dli­wie­nia. ‒ A do tego po po­dróży boję się upić.

To wy­ja­śnie­nie ją uspo­ko­iło. Nie pro­te­sto­wała, kiedy z uśmie­chem do­le­wał do jej kie­liszka.

W pew­nej chwili wstyd znik­nął, a prze­ra­że­nie uto­nęło w wy­bor­nym, zło­ci­stym wi­nie. I tylko ja­kiś wą­saty fa­cet, któ­rego upo­rczywy wzrok wi­działa już wśród pu­blicz­no­ści, przez krótką chwilę mą­cił jesz­cze błogą at­mos­ferę wie­czoru.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki